We współczesnym przebodźcowanym świecie nie jest łatwo producentom towarów zwrócić uwagę klientów swoim produktem. Feeria kolorów króluje na każdej półce w sklepie i to bez znaczenia, czy szukamy słodyczy, detergentów czy przekąsek. Dostatek przewartościował także pojęcie luksusu i takowych towarów. Nie inaczej zadziało się w kwestii opakowań. Dziś mamy do dyspozycji nawet opakowania, które mogą dodawać ekskluzywności zwykłym rzeczom. Jak było kiedyś? Tej kwestii całą książkę poświęciła Katarzyna Jasiołek, pisząc Opakowania, czyli perfumowanie śledzia.
Podczas lektury książki przypomniał mi się fragment skeczu Kabaretu „Dudek”. W scence Duży sęk autorstwa Stanisława Tyma, w której Edward Dziewoński i Janusz Gajos odgrywają role dyrektorów państwowych przedsiębiorstw, ten drugi mówi w pewnym momencie: Gdybyśmy mieli cienką blachę, to byśmy robili konserwy. Ale nie mamy mięsa. Historia opakowań w Polsce Ludowej to przede wszystkim dzieje braków. Chociaż tłumaczono to tak:
„Wszak opakowanie nie powinno być przesadną reklamą jego zawartości i […] koszt opakowania powinien być dyktowany wyłącznie jego celowością – jak stwierdza Stanisław Bernatt. Jest ono wykonane na koszt konsumenta, a zatem wydatki tnie się w trosce o stan jego portfela” (s.178).
Chociaż należy uznać to raczej za pretekst do wytłumaczenia mizernej jakości opakowań, bo mnogość problemów technicznych i technologicznych powodowała, że nawet jeśli już zaprojektowano ciekawe pudełko czy nawet zwykły papier do owijania towaru, to kiepski karton i fatalne farby potrafiły zepsuć efekt końcowy.
Zanim przeczytamy o opakowaniach, w pierwszym rozdziale autorka opisuje ważne postaci ówczesnego handlu – dekoratorów witryn sklepowych. Pisze w nim, że zawód ten to nie wynalazek powojenny, a raczej spadek po wcześniejszych dziejach handlu. Dbałość o witryny sklepowe nie zaczęła się wraz z PRL-em, ale to wtedy przed dekoratorami postawiono nowe zadania. Okazywało się często, że problemy handlu mogły w jeden dzień zniweczyć ich starania. Wyobraźmy sobie bowiem pięknie udekorowaną witrynę, pełną poszukiwanych towarów i rzeszę klientów, którzy chcieliby je kupić. Nie zawsze skutkowała zawieszona obok kartka, informująca, że towar z wystawy sprzedaje się po zmianie ekspozycji. Niewielkie zaopatrzenie i presja kolejkowiczów okazywała się silniejsza, więc cały koncept dekoratora zmieniały palące problemy popytu, za którym nie nadążała podaż. Z czasem nauczono się omijać tę przeszkodę, ale nie poprzez zwiększenie dostaw, tylko większe użycie elementów plastycznych (co także nie było łatwe, bo i ich brakowało powszechnie). Dekoratorzy musieli zajmować się zatem tworzeniem atrap towarów.
Katarzyna Jasiołek napisała książkę niezwykłej wartości, chociaż i tak, jak przyznaje w wywiadach, nie zawarła w niej wszystkiego, co wpadło jej w ręce. Dotyczy to przede wszystkim części ilustracyjnej. I chociaż ta prezentuje się doskonale i bogato, świetnie uzupełniając szczegółowy tekst, to najbardziej imponujące jest poszukiwawcze zacięcie autorki. Dla kogoś, kto żył w tamtych czasach, Opakowania… będą świetną okazją do wspomnień. Jestem przekonany (wiem to z autopsji), że wielokrotnie wyrwie się mu westchnienie nostalgii lub nawet okrzyk zachwytu podczas lektury. I niejeden zacznie od przejrzenia zdjęć, zanim zatopi się w czytaniu o tym, dlaczego opakowania wyglądały jak wyglądały. Z jakiego powodu niekiedy kolory się „rozjeżdżały”, a w kartonie po czekoladkach sprzedawano wafelki.
Chociaż nie lubię określenia „pozycja obowiązkowa” – bo to pasuje do jazdy figurowej na lodzie, a nie do lektur – to jednak z przekonaniem człowieka z pokolenia pamiętającego olejek „Jacek i Agatka” polecam książkę Opakowania, czyli perfumowanie śledzia. Tak samo jak rekomendowałem kilka miesięcy temu inną książkę Katarzyny Jasiołek – Asteroid i półkotapczan.
autor: Katarzyna Jasiołek
tytuł: Opakowania, czyli perfumowanie śledzia
wydawnictwo: Marginesy
miejsce i rok wydania: Warszawa 2021
liczba stron: 448
format: 170 x 240 mm
okładka: miękka ze skrzydełkami
]]>Jacek Karczewski napisał książkę Zobacz ptaka nie tylko dla takich miłośników ogrodowych obserwacji jak ja. Z przyjemnością przeczytają ją także ci, którzy codziennie w mieście, idąc do pracy, przechodzą obok parku, spędzają czas nad jeziorem czy rzeką, mieszkają na wsi, odwiedzają las lub po prostu dużo chodzą i mają oczy i uszy otwarte. No i wykazują się choć minimalnym zaciekawieniem tym, co tam w krzakach mignęło lub co tak pięknie śpiewa pośród liści?
Ostatecznie wykluł się przewodnik po ptakach, który ma nie tyle pomóc je rozpoznać co… zobaczyć. Dostrzec, co kryje się za trelami kosa, czerwonym brzuszkiem gila, powagą bielika, a nawet niebem, pod którym zawisł szalony pieśniarz skowronek. Każdy ptak ma jakąś historię do opowiedzenia – swoją własną oraz tę, która ciągnie się za całym jego plemieniem. (s. 11-12)
Jako pierwszy przeczytałem rozdział o jerzykach. To moje ulubione ptaki, już dwukrotnie ratowałem ich przedstawicielom życie i, chyba z wdzięczności, od dwóch lat pod dachem mojego domu lęgną się kolejne pokolenia tych brązowo-szarych podniebnych strzał. Jerzyki są ptakami wyjątkowymi i z kart książki dowiecie się, że całe swoje życie spędzają w locie. Nie lądują, nie przysiadają, nawet śpią w locie, piją, jedzą i… się kochają. Jerzyki żyją nawet dwadzieścia lat i zwykle wracają do miejsc, gdzie się urodziły. Latają jak bumerangi z charakterystycznym krzykiem, który towarzyszy mieszkańcom miast zwykle od 23 kwietnia (imieniny Jerzego) do końca lipca. Zjadają przy tym codziennie około 20 tysięcy owadów, podejmując w ułamku sekundy decyzję, który z nich nadaje się do spożycia.
Książkę można czytać od dowolnego miejsca, bo kolejne części to opisy poszczególnych ptaków, które najczęściej można spotkać w mieście, na wsi i nad wodą. Autor przywraca na przykład honor gołębiom, zwanym latającymi szczurami. Wiecie, że 32 gołębie zostały odznaczone Dickin Medal za szczególne zasługi i poświęcenie w służbie sił zbrojnych? Najsłynniejszym gołębiem był G.I. Joe, który uratował życie ponad tysiąca osób, przerzucając nad linią frontu zaszyfrowane wiadomości. Przeżył 18 lat i odszedł w 1961 roku w chwale.
Książka obfituje w niezwykłe informacje, zaskakujące fakty i brzmiące nieprawdopodobnie szczegóły z życia poszczególnych gatunków ptaków. Jeśli nie czytaliście poprzednich dwóch „monograficznych” książek Karczewskiego Jej wysokość gęś i Noc sów, to Zobacz ptaka jest świetną okazją, aby poznać miłość autora do ptaków i jego kunszt ich opisywania. Tak pięknie pisze się tylko o tych, których się kocha i podziwia.
Książka ujawnia także ponadprzeciętny talent eseistyczny Karczewskiego, bowiem część zatytułowana W drodze to kilkanaście chwilami uszczypliwych felietonów o tematyce okołoornitologicznej. I choć zawsze ptak gra w nich główną rolę, to w obnażaniu absurdów rzeczywistości autor nie ustępuje najlepszym. Nadaje to książce dodatkowej wartości i wywołuje u czytelnika dreszcz przyjemności i podziw. Karczewski widzi bowiem wszystko tak, jakby latał ze swoimi ulubieńcami i chwytał świat z dystansu.
autor: Jacek Karczewski
tytuł: Zobacz ptaka
wydawnictwo: Poznańskie
miejsce i rok wydania: Poznań 2021
liczba stron: 397
format: 160 × 225 mm
okładka: twarda
]]>Książka ma trzy rozdziały. Pierwszy, wyjaśniający czym jest głupota, napisał Jerzy Stelmach, teoretyk i filozof prawa. Drugi, opisujący występowanie głupoty w działaniu, to część Michała Hellera, teologa specjalizującego się w filozofii przyrody, fizyce i kosmologii relatywistycznej. Trzeci to próba obrony głupoty, której podjął się Bartosz Brożek, filozof, kognitywista i prawnik.
Jerzy Stelmach szuka głupoty w różnych przejawach życia. Zauważa ją i opisuje między innymi jako lekceważenie zasad komunikacji, łatwość ulegania emocjom negatywnym, brak poczucia humoru czy skłonność do nadmiernego ryzyka.
Nadmierne ryzyko w wielu przypadkach wynika z kompleksów, równie głupiej, co silnej potrzeby udowodnienia sobie lub innym czegoś za wszelką cenę. (…) Wrogość, żądza zemsty, poczucie niższości czy zawiść w wielu przypadkach „wyłączają działanie rozumu”. (s. 44-45)
Głupota może być też objawem zaklinania rzeczywistości, a właściwie „zamawianiem dobra”. To mylenie życzeniowej wizji świata z realnością. Człowiek głupi nie analizuje otoczenia, tylko od razu przykłada swoje łatki i opiniuje (zwykle negatywnie) zjawiska i osoby. Według Stelmacha także brak poczucia humoru cechuje głupków. Wspomina przy okazji eseje Bergsona, który zajmował się tym zagadnieniem. Filozof konkluduje, że brak wyobraźni komicznej prowadzi do szkód, które dotykają otoczenie.
Michał Heller swoje rozważania zaczyna od problemu „Jak głupota jest możliwa?”.
Wystarczy odrobina wyostrzonego spojrzenia, by dostrzec, jak głupota niszczy sama siebie. Tylko że głupi tego nie widzi i, nawet ginąc, cieszy się swoim zwycięstwem. (…) Zapas głupoty jest jednak olbrzymi i logika świata musi się sporo napracować, zanim go przepuści przez swoje tryby. (s. 66)
Heller idzie krok dalej, gdy zastanawia się, czy głupotą można się zarazić (temat na czasie w obliczu pandemii). Konkluzja jest taka, że (ewentualnemu) wirusowi głupoty trudno przeciwstawić szczepionkę, bo nie da się jej zminiaturyzować, a z kolei samozadowolenie głupców uniemożliwia stworzenie klinik leczenia głupoty.
Bartosz Brożek natomiast zaczyna swoje filozofowanie z tzw. grubej rury. Twierdzi bowiem, że głupi jest już sam mechanizm ewolucji. Zastrzega jednocześnie, że „głupotę” ewolucji należy ujmować w cudzysłów, choć sama wytworzyła przecież tę prawdziwą, już bez cudzysłowu.
Można bronić tezy, że najważniejsza myśl w historii kultury brzmi: „mogę się mylić”. Mimo że myśl ta znajdowała swój wyraz w niezliczonych przypowieściach, bajkach, utworach poetyckich, powieściach i traktatach filozoficznych, niezwykle trudno nam ją w pełni zaakceptować. (s. 138)
Szkice z filozofii głupoty są zbiorem doskonałych esejów naukowych. Głupota zajmuje w nich centralne miejsce, ale każdy z autorów obchodzi ją z innej strony. Traktuje poważnie i stara się, żeby wywód był próbą nakreślenia jej portretu. Przekonujemy się, że głupota, którą zwykle zbywamy machnięciem ręki i traktujemy jak wyrok, po którym nie ma już dyskusji (co za głupek!), to zjawisko, które świetnie nadaje się na temat do filozoficznych rozważań. Coś, co jest głupie lub ktoś, naszym zdaniem niosący te cechę, to fenomeny znaczeniowe i byty pełne wartości. Nieraz jakby odbitej w odwróconym zwierciadle mądrości, ale wciąż posiadającej wartość wartą choćby dyskusji i rozważań.
autorzy: Bartosz Brożek, Michał Heller, Jerzy Stelmach
tytuł: Szkice z filozofii głupoty
wydawnictwo: Copernicus Center Press
miejsce i rok wydania: Kraków 2021
liczba stron: 144
format: 125 × 195 mm
okładka: twarda
]]>Carl Wedel przyjechał z Berlina do Warszawy w 1851 roku i przy ul. Miodowej stworzył cukiernię. Od razu poczuł silny związek z nową ojczyzną. Dawał temu wyraz choćby w ogłoszeniach reklamujących swoje wyroby – ceny podawał w złotówkach, choć w zaborze rosyjskim obowiązywał rubel. Kolejne pokolenia Wedlów – Emil, którego podpis do dziś zdobi wyroby, oraz Jan – z małej cukierni uczynili wielką fabrykę słodyczy, w której do dziś czekolada odgrywa pierwsze skrzypce. Chociaż wcale nie od niej Carl zaczynał biznes w Warszawie. Najpierw było bowiem piwo, potem cukierki, takie dla uciechy i zdrowia z wyciągami z ziół. Następnie przyszedł czas na pączki, które u Wedla były większe niż u innych, aż w końcu w cukierni stanęła maszyna parowa do wyrobu czekolady.
Ponieważ znane już Szanownej Publiczności mojego wyrobu PĄCZKI BERLIŃSKIE w krótkim czasie taką znalazły wziętość, że celem ciągłego usłużenia jej takowe codziennie po 3 i 4 razy wypiekam, a szczególniej wieczorem, gdzie w każdej chwili dostać ich można świeżo z rondla z najlepszymi konfiturami. (s. 36)
To fragment prasowej reklamy z tamtych czasów. Jakże inna od współczesnych krzykliwych spotów, w których nie ma „Szanownej Publiczności”, ale jesteś „Ty”, kolega i ziomal. Jak widać Wedel dbał o dobre samopoczucie klientów, zanim jeszcze skosztowali jego przysmaków. Reklama, badanie gustów Warszawiaków, coraz to nowe produkty, dbanie o jakość i świetna lokalizacja, to fundamenty sukcesu firmy. Do tego oczywiście utożsamianie się z polskim społeczeństwem okazało się przepisem na sukces.
Książka Łukasza Garbala bardzo dokładnie odwzorowuje dzieje rodziny Wedlów w Polsce – od pierwszego sprzedanego cukierka ślazowego (a właściwie pierwszego kufla piwa bawarskiego) do pogrzebu ostatniego członka rodu Jana Wedla, który tak radził tuż po wojnie małemu Andrzejowi Bliklemu:
Zapytał go wtedy, jak osiągnąć sukces w cukiernictwie. I słyszał w odpowiedzi: „żeby pan nigdy nie sprzedawał produktów, które panu nie smakują”. „A jeśli one nie posmakują klientom?” „To musi je pan wycofać, ale nadal niech pan nie proponuje innym niczego, co nie smakuje panu”. (s. 341)
Wedlowie. Czekoladowe imperium imponuje skrupulatnie przygotowaną zawartością i kronikarską dokładnością. Układ ogromnej liczby krótkich tekstów daje czytelnikowi swobodę czytania i jednoczesnego sięgania po kolejną kostkę czekolady lub delicję szampańską. Treść podawana małymi kęsami pomaga delektować się nadzieniem, bo Łukasz Garbal napisał historię Wedlów jak czekoladę nadziewaną. Jest w niej mnóstwo świetnie dopasowanych składników i na pewno podczas jej tworzenia trzymał się rady Jana Wedla: podał nam książkę, która podoba się jemu samemu. Nam tym bardziej.
autor: Łukasz Garbal
tytuł: Wedlowie. Czekoladowe imperium
wydawnictwo: Czarne
miejsce i rok wydania: Wołowiec 2021
liczba stron: 504
format: 160 x 210 mm
okładka: twarda
]]>Książka Gadka. W sześćdziesiąt języków dookoła Europy to teksty pogrupowane w dziewięciu rozdziałach. Każdy jest popularnonaukową perełką, bo autor nie sili się na wymądrzanie. Bardziej zależy mu na zaspokojeniu ciekawości czytelników niż łataniu dziur w wiedzy lingwistów (co oczywiście nie oznacza, że ci drudzy nie znajdą tu czegoś dla siebie). Dorren zdecydował się bowiem na język lekki, a jego eseje często mają anegdotyczny charakter. To nie podręcznik, a raczej pomocnik dla ciekawskich świata, a właściwie Europy. Okazuje się, że Stary Świat jest pełen niesamowitych historii z dziedziny językoznawstwa. W książce znalazł się też esej poświęcony językowi polskiemu, specjalnie napisany do tego wydania.
Spójrzmy jednak na szczegółową lingwistyczną mapę Europy, a obraz, który się wyłoni, będzie zgoła odmienny. Podczas gdy jej mapa geopolityczna ukazuje skomasowane monolityczne bloki, języki tego kontynentu tworzą coś, co w wielu miejscach przypomina raczej wielobarwną mozaikę, a gdzie indziej podłogę usłaną konfetti. (s. 112)
Jak zapisać odgłos na wpół stłumionego kichnięcia? To dla Czechów ważkie pytanie – w końcu od tego dźwięku zaczyna się nazwa ich kraju i narodowość. Pytanie też, jak się zdaje podchwytliwe, bo w samej Europie [cz] zapisywane jest, bagatela, na osiemnaście różnych sposobów. (s. 123)
Autor swoje pisarskie poczucie humoru ujawnia już w spisie treści, bo tytuły poszczególnych esejów to zabawa w znaczenia: Od słówka do Sławka, Język DK-dencji, Iberyjski kałasznikow, Himalaiści na morzu, Bezbożny alfabet, Ach, te baby. Podczas lektury dowiadujemy się, że są słowa pięknie opisujące genitalia, jak określić marzyciela, który wciąż ma głowę w chmurach oraz czym zastąpić trudne słowo prokrastynacja. Autor na końcu każdego rozdziału podaje przykłady słów, które przez zapożyczenie zadomowiły się w danym języku oraz takie, które powinny trafić do mowy i słowników.
Podróż po meandrach języków może zastąpić „analogową” wyprawę do najciekawszych miejsc na świecie. Jeśli lubicie poznawać tajemnice miejsc, które odwiedzacie, to ta książka jest dla was. To prawdziwa podróż historyczno-krajoznawcza z wątkami niemal sensacyjnymi. Każdy rozdział to odkrywanie nowej zagadki. Dorren jest kimś w rodzaju lingwistycznego Indiany Jonesa, który znalazł skarby i chce się nimi z nami podzielić. Jest archeologiem, który zagląda do etnograficznych zakamarków świata i pokazuje, że niesamowite rzeczy kryć się mogą także w języku.
Gadka jest zatem czymś w rodzaju nowoczesnego muzeum, które możemy zwiedzać w dowolnym czasie i… miejscu. Możemy odwiedzić je raz i poznać wszystkie tajemnice w jednej chwili, albo dawkować sobie ciekawostki i odbywać wizyty regularnie przez jakiś czas. Co więcej – nie jest zabronione, aby czytać ją w dowolnym miejscu, niekoniecznie od deski do deski.
autor: Gaston Dorren
przekład: Anna Sak
tytuł: Gadka. W sześćdziesiąt języków dookoła Europy
wydawnictwo: Karakter
miejsce i rok wydania: Kraków 2021
liczba stron: 384
format: 127 x 197 mm
okładka: twarda
]]>Powojenna historia koloru w sztuce popularnej zaczęła się od plakatu. Na początku oczywiście propagandowego, bo władza pragnęła, żeby po wojnie społeczeństwo czuło się bezpiecznie, ale nie zapominało, kto jest wrogiem. I tak pośród ruin pojawiły się plakaty z „Zaplutym karłem reakcji”, zapewnienia, że „Odbudujemy Warszawę” lub zachęcające: „Poborowi do szeregu!”.
Autorka postanowiła podzielić tekst na rozdziały oparte o cezury czasowe, a nie jakby sugerował podtytuł, na dziedziny sztuki (plakat, komiks, film animowany). Ten porządek obowiązuje oczywiście w kolejnych rozdziałach, ale skutkuje to częstym powtarzaniem podobnych wątków i odsyłaniu czytelnika do dalszych stron. Zabieg taki nieco rozprasza i być może książkę lepiej czytałoby się, gdyby zastosowano klucz tematyczny, a nie chronologiczny. Domyślam się jednak, że oś czasu pozwoliła Jałochowskiej na powiązanie opisywanych zjawisk z wydarzeniami historycznymi – zarówno politycznymi, jak i społecznymi czy gospodarczymi. A były one niebagatelne i zawsze decydowały o tym, co w opisywanej dziedzinie się działo. Polityka, warunki techniczne i technologiczne determinowały tematykę dzieł, możliwości i jakość druku. Na szczęście nie zmieniały ich wartości artystycznej, bo twórcy dysponowali talentem, na który wpływu nie miał żaden z wymienionych czynników. A talent połączony z inteligencją i odwagą (nieraz nawet brawurą i bezczelnością) przynosił oczekiwane efekty. Z jednej strony zadowolenie decydentów, którym wydawało się, że panują nad wszystkimi aspektami tworzenia, a z drugiej satysfakcję autorów, którzy potrafili zawrzeć w swoich pracach czytelne, przy pewnym wysiłku intelektualnym odbiorcy, przekazy. Nawet wtedy, gdy tak jak Janusz Christa uciekali ze swoimi bohaterami w kosmos lub w bardzo dawne czasy. Albo jak Tadeusz Baranowski – w świat absurdu i irracjonalnego poczucia humoru.
Jałochowska przez wybór układu chronologicznego pokazała, jak wbrew temu, co chciała władza, rozwijały się opisane trzy dziedziny sztuki. Paradoksalnie im bardziej zależało politykom na nadaniu plakatom, filmom animowanym i komiksowi znaczeń propagandowych, tym bardziej artyści starali się omijać rafy propagandy (przynajmniej od pewnego momentu) i tym lepsze efekty to przynosiło. Powszechnie na świecie do dziś sławiona jest tzw. polska szkoła plakatu, a Henryk Tomaszewski, który w 1948 roku zdobył pięć pierwszych nagród na Międzynarodowej Wystawie Plakatu Filmowego w Wiedniu, określany jest jej ojcem. Komiks przyniósł sławę kilku polskim rysownikom i otworzył im drzwi zachodnich wydawców. Skorzystali z tej okazji Andrzej Rosiński, Bogusław Polch czy wspomniany już Tadeusz Baranowski. Natomiast w dziedzinie filmu rysunkowego zawziętość i spora dawka odwagi połączonej z pasją dały efekt w postaci powstania studia w Bielsku Białej, gdzie urodzili się Bolek, Lolek i Reksio, wielkie symbole PRL-u (pisałem o tym niedawno przy okazji recenzji książki Królowie bajek).
Publikacja Jałochowskiej przenosi czytelnika w pokolorowany PRL. I myślę, że o to autorce chodziło: żebyśmy spojrzeli na tamten świat oczami dziecka, któremu nie przeszkadza szarzyzna, bo ma nieograniczoną wyobraźnię – jak kredki, którymi można wszystko pokolorować po swojemu. Bo przecież to wyobraźnia kierowała ręką twórców trzech wymienionych w podtytule dziedzin sztuki. A zatem w PRL-u były kolory, gdy przyczepiło się skrzydła fantazji i dało się ponieść inwencji. Ja swoich wciąż nie odczepiłem, może dlatego, że moje młode lata upłynęły właśnie w tamtym czasie.
autor: Ewa Jałochowska
tytuł: Kolory PRL. Komiks, plakat, film animowany
wydawnictwo: Muza
miejsce i rok wydania: Warszawa 2021
liczba stron: 400
format: 165 x 220 mm
okładka: miękka ze skrzydełkami
]]>Zapiski… budzą wzruszenie i przynoszą na koniec uczucie ukojenia, ale niejednemu czytelnikowi wycisną łzy. Bo jest to książka napisana niezwykle czułym i dojrzałym językiem. Autor opisuje w niej swoje doświadczenia z pracy pielęgniarza w ośrodku dla osób nieuleczalnie chorych. Codziennie przychodzi do pracy ze świadomością, że najpewniej znów kogoś pożegna.
Nie jest to ani lektura łatwa, ani relaksująca. Jednak to książka wciągająca w najgłębsze pokłady człowieczeństwa. Pokazuje, że nikt nie powinien być sam, gdy zostało mu już w życiu do zrobienia dosłownie kilka kroków. Dla wielu osób nieuleczalnie chorych są to najtrudniejsze momenty, w których życie przechodzi w nieżycie. Baczak nie jest więc tylko pielęgniarzem, on zamienia ponurą w ikonografii Śmierć w pomocną dłoń, smutek w uśmiech, żal w ukojenie. A jeśli nie zdąży asystować przed Śmiercią, to czeka, aż ona odejdzie i zdejmuje z ciała czarny całun samotności. Oddaje cząstkę siebie, żeby namówić duszę zmarłego na choćby sekundę zwłoki. Nakłada swoim odchodzącym bohaterom biały całun człowieczeństwa. Wyciska z siebie dla każdego kroplę wrażliwości, współczucia i tą kroplą naciera ich czoła.
Każdy rozdział to jedna krótka opowieść o konieczności oddania ludziom szacunku w cierpieniu. Baczak siłą swojego humanizmu zatrzymuje każdym zdaniem świat dookoła i kieruje wszystkie światła na ostatni moment życia podopiecznych. Autor bowiem w świecie cielesności, pośród wymiocin, krwi, potu i wszystkich nieczystości, potrafi człowiekowi u kresu ziemskiej drogi nałożyć koronę. Jest anielskim pomocnym ramieniem w przemierzeniu ostatnich kroków w życiu.
Książka napisana jest jak najlepszy reportaż. Przychodzą mi na myśl największe nazwiska tego gatunku, a powód jest oczywisty – Baczak pisze o największych wartościach i ani na chwilę nie anonimizuje opisów. Każda historia ma swojego bohatera, nazwanego imieniem. Te historie są prawdziwe i choć nabierają filozoficznej wartości, to przecież leżą jak sparaliżowana Ania, wykrzykują w nocy imię swojego męża jak Hanusia, są Alkiem, który wstawał najwcześniej rano, albo Jasiem czy Władziem.
Autor potrafi zauważyć to, co wielu z nas umyka – światło życia, które powoli gaśnie i tę chwilę kiedy płomień zanika. A przy tym jego umiejętność uchwycenia wyjątkowości każdego z tych momentów nadaje książce wartość szczególną. Warto ją mieć na półce i sięgać, gdy zdaje nam się, że brakuje małych słów do nazwania wielkich rzeczy. Bo tylko tak nadaje się im nieśmiertelność.
autor: Jacek Baczak
tytuł: Zapiski z nocnych dyżurów
wydawnictwo: Wolno
miejsce i rok wydania: Lusowo 2021
liczba stron: 104
format: 150 × 210 mm
okładka: twarda
]]>Do lektury tekstów w książce Wypiski ostatnie wprowadza Andrzej Skrędo. Dowiadujemy się z jego wstępu, że we wspomnianej szafie spadkobiercy literata natknęli się na 56 zeszytów formatu A4 o zróżnicowanej objętości od 100 do 500 stron zapisanych gęstym pismem. Trudno powiedzieć, czy autor myślał o ich publikacji, czy były to jedynie szkice albo wprawki do właściwych recenzji. Wydaje mi się, że bliżej im do codziennej gimnastyki umysłu i chęci poznania świata zawartego w książkach. Bereza traktuje bowiem swoją pracę jak powinność wobec autorów i czytelników, ale także jako kolejną, po oddychaniu i jedzeniu, konieczną czynność życiową, bez której jego organizm umierał. Czy to zatem tylko fitness szarych komórek, czy coś głębszego? To oczywiście kwestia oceny wartości tych notatek.
Imponuje mi u Berezy systematyczność pisania, skrupulatna realizacja codziennej konieczności. Ale nie jest to powtarzanie schematów jak w siłowni. Tutaj każdorazowo mamy do czynienia z nowym wyzwaniem dla recenzenta. Staje przed kolejną książką jak przed nowym światem, który chce poznać, a potem zapisać wrażenia i emocje. Wszystko oczywiście rzeczowo i skrupulatnie, ale za każdym razem przecież inaczej. Recenzuje prozę, poezję, dramat, literaturę polską i obcą, książki publikowane i nieopublikowane jeszcze w tamtym momencie. Łącznie w dwóch tomach możemy wyczytać jego opinie o 496 książkach.
Jest ostry w ocenach, jak choćby w przypadku Piaskowej góry Joanny Bator:
„Formalna poprawność językowa nie łagodzi fałszywości tego języka narracyjnego, to język wymyślnej pizdowatości. (…) Grafomania w tej powieści osiąga niebotyczne szczyty, nie znam niczego takiego z najbardziej podłej beletrystyki polskiej. (…) Polskich bredni tego typu nie wydawano ani przed 1989, ani – o ile wiem – po tej dacie, to można wydać na własny koszt” (T. 2, s. 137).
Albo o debiucie poetyckim Jakuba Kornhausera:
„…jest to tomik niemal wyłącznie dziwny, dziwność polega na wymyślności pod tytułowymi hasłami, w nazwach najprostszych rzeczy lub czynności, opowiada się historie surrealistyczne, absurdalne i w ogóle niepojęte. Nie potrafię w tych utworkach dostrzec ani sensów, ani urody czegokolwiek” (T. 2, s. 33).
Ale też potrafi przyznać się do zmiany poglądów, jak choćby w wypadku Gottlandu Mariusza Szczygła, kiedy najpierw pisze:
„Ani w faktografii, ani w refleksjach nie ma nic szczególnego, dla mnie wystarczyłoby zajrzeć pod poszczególne hasło do solidnej encyklopedii, żeby mieć satysfakcje znacznie wyraźniejsze” (T. 1, s. 330).
Żeby dzień później dopisać odmienną opinię:
„…muszę przyznać, że we wczorajszym zapisie jestem niesprawiedliwy wobec Mariusza Szczygła, im dalej czytam, tym więcej udziału faktografizmu i wprost reportażowości albo samodzielnego studiowania dokumentów historycznych. (…) Przyznaję się do pomyłek w moim wczorajszym zapisie w trakcie lektury Gottlandu” (T. 1, s. 330-331).
Jest zatem Bereza w Wypiskach ostatnich recenzentem (czy może po prostu człowiekiem) wciąż poszukującym wartości czytanych książek i nie boi się przyznać do zmiany zdania. To pouczające doświadczenie czytelnicze, które nakłania do dawania autorom i ich dziełom drugich, a może nawet trzecich i kolejnych szans. Książka bowiem może nam się objawić jako wartościowa pozycja niekoniecznie od pierwszej strony. Być może także literatura czeka na odpowiedni moment naszego życia, żebyśmy dopiero po osobistych doświadczeniach zdołali dostrzec autorski przekaz. Albo po prostu potrafili ją zinterpretować. Bereza tego uczy, pokazując metodę – ciągłe czytanie. Do czego Państwa namawiam.
autor: Henryk Bereza
tytuł: Wypiski ostatnie
wydawnictwo: PIW
miejsce i rok wydania: Warszawa 2020
liczba stron: 900
format: 135 x 205 mm
okładka: twarda
]]>Książka nie jest antykatolicka ani antykościelna. Wręcz przeciwnie, jest apologią najważniejszej postaci katolicyzmu – Jezusa z Nazaretu. Autor, były dominikanin, który porzucił habit, bo jego pojmowanie Jezusa rozmijało się z doktryną Kościoła katolickiego, broni Nazareńczyka i tłumaczy swój pogląd na jego postać. Jest to koncepcja zaskakująco bliższa słowom Jezusa, niż ta, którą słychać z usta dostojników kościelnych. U Augustyniaka spotykamy filozoficzne odczytanie znaczenia tego, co mówił. Nie nazywa Jezusa zbawicielem, woli widzieć w nim galilejskiego mędrca. Inaczej niż w zinstytucjonalizowanym Kościele.
„Nie ma tu miejsca na oświadczenie wolności, która rodzi się z wejścia w przestrzeń mitu. Jest za to wymóg skostniałego posłuszeństwa i feudalnego poddaństwa względem doktryny i instytucji – do czego w istocie sprowadza się wiara. To sprytna konstrukcja. Człowiek przypomina psa prowadzonego na niewidzialnym (dla niego) łańcuchu lub smyczy. Wierzy i czuje, że ma pełną swobodę ruchu, nie zdając sobie sprawy, jak jego ruchy są ograniczone” (s. 132-133).
Czytelnicy mogą mieć niejaki kłopot z tą książką. Dla wierzących wedle modły kościelnej wierchuszki nie do przyjęcia może być inne podejście niż to wbijane w głowy na lekcjach religii i w niedzielnych kazaniach. Żeby to nowe i, przyznam, całkiem sensowne wyjaśnienie niezwykłości nauk Jezusa dotarło do świadomości czytelnika, potrzeba wyjścia ze strefy komfortu. Komfortu myślowego, który w konsekwencji doprowadza do bezwiednego przyjmowania „prawd objawionych”. Do tego namawia właściwie Augustyniak. Zdaje się przekonywać, że z faktu, że Jezus pojawił się na świecie i przekazywał swoją naukę czy może bardziej teorie religijno-filozoficzne, wynika potrzeba ciągłego analizowania jego słów. Takie podejście otwiera możliwości interpretacyjne i w gruncie rzeczy czyni z tych nauk żywą tkankę. Bezrefleksyjna wiara jest bowiem mechanicznym przyznaniem się do lenistwa. Nic z tego nie wynika oprócz bojaźni i łatwizny.
Augustyniak postanowił zerwać z doktryną i oświetlić Jezusa zupełnie inaczej. Wzbudził tym strach swoich przełożonych i w konsekwencji opuścił zakon, w którym zaczął swoje interpretacyjne przemyślenia. Okazało się, że miejsce, które powinno otworzyć mu drzwi o eksplikacji, przywołało go do porządku doktryny. Mnie to od razu zachęciło do lektury Jezusa Niechrystusa. Nie wierzę bowiem w nieomylność ludzi, zwłaszcza tych, którzy z takiego podejścia do swojej religii czerpią niemałe korzyści. Skutkiem lektury tego jak gdyby traktatu filozoficznego jest moje przekonanie o głębokiej omylności Kościoła i otwarcie na nowe odczytanie nauk Jezusa. Ale nie w pozycji, jak to niedawno ktoś napisał, „dalekowschodnich kaligrafów: na kolanach”. Moim zdaniem siłą każdej wiary jest, paradoksalnie, nieustanne zwątpienie, a nie bałwochwalcze uwielbienie. Z pierwszego bowiem wynika samodzielne myślenie, z drugiego poddańczy fanatyzm. Lektura książki Augustyniaka pomaga w tym pierwszym.
autor: Piotr Augustyniak
tytuł: Jezus Niechrystus
wydawnictwo: słowo/obraz terytoria
miejsce i rok wydania: Gdańsk 2021
liczba stron: 192
format: 163 x 215 mm
okładka: miękka
]]>Nie w humorze jest zbiorem felietonów autorki, drukowanych w nowojorskiej prasie od 1974 do 1994 roku. Nie są to zatem świeże bułeczki, ale te wyśmienite teksty czyta się dobrze nawet po latach. Można rzec, że Lebowitz to już felietonowa klasyka i przetrwała próbę czasu w doskonałej formie. No właśnie – czyta, bo jak dla mnie jednak te teksty lepiej wypadają niż „spontaniczna” Fran na ekranie telewizora. Być może na spotkaniach zyskuje poprzez swoją błyskotliwość i dowcip, który gdzieś mi umykał w serialu. Co innego książka. Tutaj skrzy się od dowcipu i celnych spostrzeżeń. Co akapit mamy suspens, a na końcu intelektualną puentę. Nie kwestionuję oczywiście uroku, jaki ma podczas występów, ale wolę ją czytać.
Fran Lebowitz jest bowiem legendą komentarza dziennikarskiego i ikoną kultury. I oczywiście nowojorską flanerką. Jeśli nie znacie tego pojęcia, wyjaśniam, że chodzi o spacer, obserwację, kontemplację i często komentarz. Prawda, że przyjemne zajęcie? Lebowitz wzniosła tę praktykę na wyżyny sztuki dziennikarskiej. Jest kimś w rodzaju nowojorskiego mormona – zrezygnowała z wielu nowoczesnych wynalazków na rzecz najprostszych. W niczym jej to nie przeszkadza, a mam nawet wrażenie, że ułatwia ironiczne postrzeganie otoczenia. A Lebowitz mówi z ironią o wszystkim. Czy dziś, w dobie poprawności, gdy coraz więcej tematów nie wypada umieszczać w konwencji kpiny i humoru, te felietony, do kości drwiące, chwilami jadowite, cięte i nonszalanckie, zamiast bawić i zmuszać o myślenia, nie straszą? A może właśnie stanowią coś w rodzaju puszki z powietrzem sprzed 50 lat, które można było głębiej zaczerpnąć, gdy wybuch śmiechu był pełniejszy? Na to pytanie każdy z czytelników musi sobie odpowiedzieć sam, zanim (kto wie?) książka nie trafi do kanonu lektur zakazanych, a autorkę będą wlec ulicami Nowego Jorku, żeby ją zrzucić za karę z Empire State Building. Za karę i ku przestrodze.
Na razie i czym prędzej czytajmy Fran Lebowitz, bo to intelektualna przyjemność, oblewanie mózgu miodem. Teksty nie nużą ani przez chwilę. Jak to felietony, nie są tak długie, żeby zmęczyć, ani tak krótkie, żeby nie wyczerpać tematu. To idealna lektura na każdy moment życia, zwłaszcza kiedy czujecie znużenie, nudę, złość lub depresja ciągnie was do czarnej dziury. Warto trzymać ją w pracy w biurku, w schowku w aucie, na nocnej szafce, a nawet w toalecie. Przyda się po nudnej rozmowie z klientem, kiedy stoicie w korku, przed snem i w chwilach, gdy… jesteście sami. To po prostu mikstura wyzwalająca wodospady endorfin. Orgazm intelektualny zapewniony.
autor: Fran Lebowitz
przełożył: Łukasz Witczak
tytuł: Nie w humorze
wydawnictwo: Znak
miejsce i rok wydania: Kraków 2021
liczba stron: 352
format: 135 x 207 mm
okładka: miękka ze skrzydełkami
]]>