Klasyka do herbaty – Z CYKLU http://zcyklu.pl rozwijamy kulturę Mon, 30 Nov 2020 16:52:58 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.3.3 Kobieta jest zerem czyli „Marta” Elizy Orzeszkowej http://zcyklu.pl/kobieta-jest-zerem-czyli-marta-elizy-orzeszkowej/ http://zcyklu.pl/kobieta-jest-zerem-czyli-marta-elizy-orzeszkowej/#respond Mon, 30 Nov 2020 16:52:57 +0000 http://zcyklu.pl/?p=5024 Marta jest manifestem. Nie jest to jednak manifest, który stawiałby kobiety w rolach oskarżycielek, a mężczyzn rysowałby jako winowajców. Orzeszkowa zdawała sobie sprawę, że każdy człowiek odpowiedzialny jest za siebie i już w swoich czasach większą winę kładła na karb braku chęci, świadomości i determinacji w dążeniu do samodzielności niż tylko i wyłącznie na brak możliwości spowodowany przez mężczyzn. Krytykowała oczywiście patriarchat, ale uważała go za czynnik utrudniający, a nie definiujący sytuację kobiet. Nic dziwnego – w końcu sama była w dużym stopniu samowystarczalna…

Eliza Orzeszkowa nigdy nie była moją ulubioną autorką. Nad Niemnem przecierpiałam tak samo jak większość uczniów przede mną i po mnie. Niewielu jest fanów tej epopei w damskim wydaniu wśród młodych czytelników. Nie wiem, co myślałabym o tej książce, czytając ją dzisiaj – być może któregoś dnia spróbuję ponownie. Do tej pory mam za sobą tylko jedną próbę w czasach licealnych i niewiele już z niej pamiętam poza uczuciem niechęci – ta jednak towarzyszyła mi również przy lekturze Ferdydurke, którą dziś ubóstwiam. Tym bardziej szokujący jest fakt, że kilka lat temu z własnej woli sięgnęłam po Martę. Jak to się stało? Być może przekonało mnie cudowne wydanie Wydawnictwa Książka i Wiedza z 1949 roku, które widzicie na głównym zdjęciu (niesamowicie klimatyczne, w dobrym stanie – zwłaszcza jeśli chodzi o szycie i stan kartek), a być może sam wstęp, który już wyraźnie daje do zrozumienia, że to książka o potrzebie emancypacji kobiet. Marta oczarowała mnie od pierwszych stron.

Chociaż pałam miłością do książki, nie znoszę głównej bohaterki. Jak to w ogóle możliwe? A jednak możliwe! Wystarczy, że autorka stworzyła bohaterkę-antybohaterkę, która wzbudza więcej irytacji i negatywnych emocji niż tych opartych na współczuciu, a jedocześnie dała nam książkę z niezwykle ważnym i mądrym przekazem dla kilku pokoleń kobiet, które jeszcze przyjdą na ten świat.

Od pierwszych już stron Marta przedstawiana jest czytelnikowi jako człowiek kompletnie bezradny życiowo. Nagła śmierć męża pozbawia ją i jej córeczkę środków do życia, a jako że od urodzenia kobieta zależna była od innych (najpierw od opiekunów, potem od małżonka), teraz nie umie samodzielnie zarobić na swoje utrzymanie, nawet na podstawowe potrzeby jak leki i jedzenie. Popada w coraz większą nędzę, próbując coraz to innych prac. Nie posiada jednak żadnych konkretnych umiejętności, które pomogłyby jej uniknąć biedy. Mimo to konsekwentnie odmawia samoupokorzenia w postaci „poświęcenia światu swoich wdzięków”, aby móc wykarmić chorującą córkę.

Nie mam na celu streszczać Wam dziś dokładniej fabuły. Mój cel to zachęta do przeczytania książki niezwykle mądrej, będącej przestrogą w najostrzejszej postaci przed byciem kobietą zależną – nie ma tu znaczenia, od kogo czy czego. I chociaż w XXI wieku w świecie w miarę cywilizowanym śmierć z głodu byłaby naprawdę „wyczynem”, to mimo wszystko życie na godnym człowieka poziomie możliwe jest nie tylko przy pomocy czy – co gorsza – na łasce drugiego człowieka. Dlatego właśnie warto podejść do lektury Marty z należytą powagą i nastawieniem. Wiek tej książki nie ma znaczenia. Jej aktualność poraża już od pierwszych stron.

Aby nie mnożyć bytów nadaremno, mam dla Was niżej bardzo mocny fragment książki, stanowiący wycinek z rozmowy bohaterek drugoplanowych:

„Postąpiła parę kroków i usiadła na kozetce obok Marty. — Posłuchaj — powtórzyła. — Czyś ty zapytywała siebie kiedy i czyś zdała kiedy przed sobą dokładną sprawę o tym, czym jest na świecie kobieta? Pewno nie. Otóż ja ci powiem. Nie wiem już, jak tam jest według praw boskich, o których mówiłaś przed chwilą… ale wedle praw i obyczajów ludzkich kobieta nie jest człowiekiem, kobieta to rzecz. Nie odwracaj ode mnie głowy. Mówię prawdę, względną może, ale prawdę. Czy chcesz widzieć ludzi? Patrz na mężczyzn. Każdy z nich żyje na świecie sam przez się, nie potrzebuje, aby dopisywano doń jakąś cyfrę dlatego, aby przestał być zerem. Kobieta jest zerem, jeśli mężczyzna nie stanie obok niej jako cyfra dopełniająca. Kobiecie dają błyszczącą oprawę, aby jak w sklepie jubilera kunsztownie wypolerowany diament ściągała na siebie oczy jak największej liczby nabywców. Jeżeli nie znajdzie dla siebie nabywcy albo znalazłszy utraci go, pokrywa się rdzą wiecznej boleści, plamami bezzaradnej nędzy, staje się na powrót zerem, ale zerem chudym z głodu, trzęsącym się z zimna, rozszarpującym się na szmaty w nadaremnych próbach ruszania się i dźwigania. Przypomnij sobie wszystkie stare panny, opuszczone lub owdowiałe kobiety, jakie znałaś w swym życiu, spójrz na koleżanki swe z zakładu Szwejcowej, spójrz na samą siebie… Co znaczycie wszystkie na świecie? Jakie są wasze nadzieje? Gdzie możność, abyście wygrzęzły z trzęsawisk i poszły tam, dokąd dążą ludzie? Jesteście roślinami, których łodygi wyhodowane w cieplarniach nie mają siły opierać się wiatrom i burzom, i tak być musi przecież, skoro wieszcze i mędrcy świata nazwali kobietę „najpiękniejszym z kwiatów przyrodzenia”. Kobieta to kwiat, kobieta to zero, kobieta to przedmiot nieobdarzony siłą samodzielnego ruchu. Nie ma dla niej ani szczęścia, ani chleba bez mężczyzny. Kobieta musi koniecznie uczepić się, w jakikolwiek sposób uczepić się mężczyzny, jeśli chce żyć. Inaczej idzie do szwalni Szwejcowej i umiera z wolna. A cóż uczyni wtedy, jeśli ogarnie ją namiętne pragnienie życia? Zgadnij! Zgadujesz? Dobrze! Zasłońże sobie oczy drugą dłonią, abyś już ani rąbka sukni mojej widzieć nie mogła, ale słuchaj mię dalej…” (s.210-211).

]]>
http://zcyklu.pl/kobieta-jest-zerem-czyli-marta-elizy-orzeszkowej/feed/ 0
Mistyka kobiecości w „Szklanym kloszu” Sylvii Plath http://zcyklu.pl/mistyka-kobiecosci-w-szklanym-kloszu-sylvii-plath/ http://zcyklu.pl/mistyka-kobiecosci-w-szklanym-kloszu-sylvii-plath/#respond Thu, 23 May 2019 11:16:28 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1735
Zawsze, kiedy czytam książkę wydaną już kilka dziesięcioleci temu, która porusza obecnie aktualne problemy, mam nie lada problem z odniesieniem się do niej obiektywnie. Z jednej strony porusza się w niej palący problem, z drugiej jest on pokazany w sposób teraz już zwykle oczywisty… Ale przecież to, co dla mnie jest oczywiste, nie musi być takie dla wszystkich. I to jest mój największy kłopot z życiem w zgodzie z resztą społeczeństwa. Zakładam z góry, że wszyscy mają takie same zasięgi intelektualne, świadomość i samoświadomość jak ja. A kiedy okazuje się, że wcale tak nie jest, wyrażam tak ogromne zdziwienie, iż wychodzę na snobkę. Zresztą, przyznaję – często nią jestem, niekiedy całkiem świadomie. Na przykład teraz.
Czytając Szklany klosz Sylvii Plath, nie spodziewałam się znaleźć w tej książce tylu wciąż aktualnych zagadnień. Nie powinnam jednak być aż tak zaskoczona. Kwestia niesprawiedliwości panującej w społeczeństwie oraz uprzywilejowanej pozycji mężczyzn w stosunku do kobiet to problemy tak stare jak najstarsze ludzkie cywilizacje. Świadczą o tym wszelkie źródła historyczne od starożytnego Rzymu po dziś. Sięgnę do bliższych nam czasów i rozważę cytat z jednej z moich ukochanych książek, który uświadamia nam, że feminizm nie jest wymysłem lat 60. XX wieku ani obecnych czasów, nie pojawił się nawet po raz pierwszy na początku wieku XX razem z prawami wyborczymi dla kobiet, mimo iż poniższy fragment pochodzi z roku 1917:

„[…] pewnego dnia, kiedy mężczyźni uświadomią sobie, w jakie tarapaty wpakowali ten świat, i że już nie potrafią z nich wybrnąć, wtedy ochoczo dadzą nam prawa wyborcze i zwalą wszystkie problemy na nas. To ich metoda”[1].

Cytat ten pochodzi z piątej książki z cyklu o Ani Shirley (tutaj już Blythe), czyli Ani z Zielonego Wzgórza. Słowa te – chociaż wypowiedziane przez osobę traktowaną w książce z przymrużeniem oka – uświadamiają nam, że dyskusja na te tematy była podejmowana nawet na największych prowincjach. Lucy Maud Montgomery mieszkała bowiem w Kanadzie w niewielkim miasteczku, a jej książki już wówczas oskarżane były o zbytnią naiwność i pomijanie wielu ważnych dla ówczesnego świata spraw. A jednak nawet tu, pod przykrywką żartu i poruszania błahostki, czytelnik dostaje w zamian za uważne czytanie kilka perełek, które wprowadzają go w realia minionych czasów.

I tu pojawia się pytanie: na ile ta kwestia jest dalej aktualna?

Szklany klosz Sylvii Plath stanowi doskonały punkt wyjścia do rozważań w poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie. Jest to książka opowiadająca o kobiecie, która – gdy ją poznajemy – znajduje się właśnie na swego rodzaju życiowym zakręcie. Właściwie nie wiąże się to z żadnym spektakularnym wydarzeniem w jej życiu. Po prostu nagle zdaje sobie sprawę, że straciła pasję do tego, co wcześniej robiła przez całe swoje dotychczasowe życie. Traci poczucie sensu po wyjeździe do Nowego Jorku, w którym teoretycznie zaczęły spełniać się jej marzenia o wykształceniu i zyskała możliwości niedostępne przeciętnej kobiecie.

O ile jest to sytuacja dość powszechna, o tyle w dalszym ciągu temat pozostaje aktualny i nieprzepracowany, chociaż dziś pojawia się w nieco innym kontekście. Co to znaczy? W latach 60. wciąż jeszcze istniały ramy, w których kobiety powinny trwać, wpasowane w nie raz a dobrze. Wybór inny niż oczekiwany przez rodzinę czy społeczeństwo był tępiony czy to otwarcie, czy w formie cichej pogardy. Jednak mimo wszystko wówczas mało kto wyłamywał się z narzuconego status quo. Szklany klosz natomiast porusza problem, który wówczas jeszcze trudno było dostrzec, a dziś staje się coraz większy. Bo co, jeśli wolność i samorealizacja również nie dadzą kobiecie szczęścia? Gdzie go szukać i jak żyć w społeczności, jednocześnie żyjąc w zgodzie ze sobą? Tym nieprzepracowanym problemem jest zatem uwolnienie kobiet od przymusu podążania narzuconą drogą bez podania innych przykładowych ścieżek, którymi mogą pójść.

Dzisiaj, mimo dania im pozornej wolności wyboru, w dalszym ciągu oceniamy kobiety na każdym kroku i to nie tylko w kwestii wyboru: dom czy kariera, wykazujemy się również małostkowością w innych sprawach. Nie pasuje nam kobieta, która karmi piersią, ale nie znajduje uznania również taka, która decyduje się karmić piersią za długo, nie mówiąc już o tych karmiących w miejscach publicznych (chociaż sama nie rozumiem, czemu wywalać ze stanika pierś na środku ulicy i pokazywać ją całemu światu, zamiast dla zachowania własnej prywatności okryć się pieluszką tetrową i usiąść gdzieś z boku). Nie akceptujemy matki, która wynajmuje od czasu do czasu opiekunkę, by móc zadbać o swój związek, ani matki, która trzyma dzieci zbyt długo i zbyt blisko siebie. Nie podoba nam się ani matka Polka, ani Anna Lewandowska (stworzona przez media matka i kochanka idealna pod każdym względem). Tylko czy wynika to raczej z ludzkiej natury, czy z rzeczywistych uprzedzeń do kobiecego prawa do wolności wyboru?

Faktem jest, że kobiety po prostu bardziej się umartwiają i tym samym są łatwiejszymi ofiarami hejtu i krytyki. Jest to jednak rzecz, którą same sobie zrobiłyśmy, nie zastępując patriarchatu, z którego się wyrwałyśmy, niczym nowym. Oczywiście wielokrotnie składano propozycje zastąpienia go partnerstwem, jednak ten złoty środek (bardzo trudny do osiągnięcia) bywa czasem oddalony od nas o lata świetlne, również z naszej winy. Chcemy dominować, wychowywać dzieci, robić karierę i podejmować decyzje. Jednocześnie chcemy, żeby mężczyzna się nami opiekował i stanowczo kierował rodziną, ale nie zbyt stanowczo, żeby ta władza nie wymknęła się nam jednak z rąk. Bywamy bardzo apodyktyczne. A tutaj na partnerstwo nie ma miejsca, choćbyśmy nie wiem jak mocno zarzekały się, że nam na nim zależy.

W Mistyce kobiecości Betty Friedan, czyli książce, która po raz pierwszy ujrzała światło dzienne w 1963 roku, tak jak Szklany klosz Sylvii Plath, możemy przeczytać między innymi, że naszym głównym problemem jest brak w kulturze nowego wzorca kobiety, który zastąpiłby stary archetyp, pozwolił niepewnym siebie młódkom na odnalezienie drogi. Wyrwałyśmy się z antycznej mistyki kobiecości, nie zastępując jej niczym nowym. Wskutek tego doświadczamy rozłamu w społeczeństwie, w którym kobieta dwoi się i troi, aby spełnić wymagania wszystkich ludzi wokół i swoje własne jednocześnie – często za zbyt wysoką cenę. I choć jedni uznaliby stworzenie nowego wzorca kulturowego za zbędne, powiedziałabym – obserwując zagubienie współczesnych kobiet – że mógłby on stanowić doskonałą pomoc w kształtowaniu swojej tożsamości, przynajmniej na początku drogi w dorosłość.

Moim zdaniem jest to główne zagadnienie poruszane w Szklanym kloszu – Esther, utraciwszy nagle cel w życiu, popada w szaleństwo. Sama staje się natomiast symbolem, uosobieniem wszystkich wątpliwości i bólu kobiet współczesnych.

I to właściwie wszystko, co chciałabym, żebyście wiedzieli na temat samej fabuły, zanim sięgniecie po książkę. Zaledwie to i wspomnienie, iż znajdziecie tam wiele tematów, które w dalszym ciągu są poruszane w dyskursie publicznym – jak antykoncepcja, aborcja, cnota oraz edukacja kobiet. To i o wiele więcej.

Czy Szklany klosz jest wart lektury? Tu może właśnie wyjdzie ze mnie snobka, ponieważ moim zdaniem nie znajdziecie w nim niczego nowego, co wniosłoby wartościowy głos do współcześnie prowadzonych dyskusji na tematy poruszane również w książce. Jest to jednak propozycja ciekawa z socjologicznego punktu widzenia. Patrząc całkiem subiektywnie, myślę, że zakończenie Szklanego klosza doskonale obrazuje stan psychiczny autorki. Jest bowiem mdłe i nieco idealistyczne jednocześnie. Rozwiązanie akcji nie ma specjalnej puenty i troszkę zawodzi w kontekście całej powieści. Zupełnie jakby autorka ostatkiem sił chciała wlać w siebie jakąś nadzieję, że może jednak być lepiej. Tymczasem jej samobójstwo stanowi swego rodzaju ramę dla powieści oraz takie jej zakończenie, na które Sylvia Plath nie zdobyła się lub nie chciała się zdobyć, pisząc.

Pozwolę sobie zatem z pominięciem zakończenia podsumować Szklany klosz jako przygnębiającą historię o zagubieniu kobiety we współczesnym świecie,  którym nie umie ona znaleźć własnej drogi, zwodzona przez własne pragnienia pomieszane z oczekiwaniami wysuwanymi przez społeczeństwo i rodzinę.

Myślę, że dużo jeszcze czasu musi upłynąć, nim kobiety odnajdą nową mistykę swojej kobiecości, a mężczyźni przestaną żartować na temat ich praw, co miało miejsce w jednej z sond ulicznych, kiedy dziennikarz spytał spotkaną na proteście panią, czy jej zdaniem kobieta powinna mieć takie same prawa jak ludzie… Temat pozostawiam wam do rozważań.


Tytuł: Szklany klosz

Autor: Sylvia Plath

Przekład: Mira Michałowska

Wydawnictwo: Marginesy

Miejsce i rok wydania: Warszawa 2019

Liczba stron: 340

Format: 130 × 197

Oprawa: twarda


[1] Lucy Maud Montgomery, Wymarzony dom Ani, Poznań 1996, s. 113.
]]>
http://zcyklu.pl/mistyka-kobiecosci-w-szklanym-kloszu-sylvii-plath/feed/ 0
W świecie Jane Austen #3 i ostatnia http://zcyklu.pl/w-swiecie-jane-austen-3-i-ostatnia/ http://zcyklu.pl/w-swiecie-jane-austen-3-i-ostatnia/#respond Mon, 08 Apr 2019 11:17:51 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1742
Jako że haniebnie zaniedbałam moje zobowiązania, wracam do was, pokornie błagając o wybaczenie, i przynoszę ostatnią część trylogii o książkach Jane Austen. W części pierwszej pisałam o moich ukochanych powieściach tej autorki, którymi są Duma i uprzedzenie oraz Rozważna i romantyczna (ze szczególnym wskazaniem na tę ostatnią). W części drugiej natomiast omawiałam Mansfield Park oraz Opactwo Northanger, które zyskały zdecydowanie mniejszą aprobatę z mojej strony.
Dziś pora na Perswazje oraz Emmę.

Zacznę od Perswazji, ponieważ mają mniejszą objętość (nie tylko pod względem stron) i łatwiej je przedstawić. To jedyne dzieło Jane Austen, do którego podchodziłam wielokrotnie i nie mogłam przebrnąć przez pierwszą połowę. Czy świadczy to o całości książki? Niekoniecznie, ponieważ po głębszym zastanowieniu doszłam do wniosku, że nie nudziłam się bardziej niż przy czytaniu pierwszej ćwiartki Mansfield Park. W czym zatem tkwi problem? Być może, uprzedzona rozmiarem powieści, najkrótszej ze wszystkich autorstwa pisarki, uznałam, że skoro pierwsza połowa wieje nudą, później się to nie zmieni. Na szczęście myliłam się i kiedy już udało mi się przemóc i przeczytać książkę od deski do deski, można powiedzieć, że byłam niemalże zadowolona. Czemu jedynie niemalże?

Anna Elliot to stara panna, która kilka lat wcześniej za namową bliskich odrzuciła oświadczyny mężczyzny, którego bardzo kochała. Ów mężczyzna, kapitan Wentworth, gdy po latach jest już człowiekiem dobrze sytuowanym i szanowanym, pojawia się ponownie w życiu bohaterki i znów przewraca je do góry nogami. Anna cały czas żałowała swojej decyzji, chociaż jednocześnie żyła w przekonaniu o słuszności swego wyboru. Teraz, kiedy widzi pana Wentwortha jako osobę zamożną i poważaną w towarzystwie, jej uczucie wraca ze zdwojoną siłą. Zdaje się ono jednostronne. Kapitana Wentwortha bowiem rozczarowało ponowne spotkanie. W duchu krytykuje bezwolne panny, które nie mają własnego rozumu i ulegają namowom innych, mimo że ściąga to na nie nieszczęścia. Zauważa również, że uroda jego dawnej ukochanej bezpowrotnie znikła i pozornie zupełnie traci zainteresowanie Anną.

Na tym właściwie mogłaby się ta książka skończyć. Byłaby wtedy bardziej wiarygodna i miałaby więcej sensu. Jako że każdą powieść Jane Austen musi jednak wieńczyć wesele (to stwierdzenie naprawdę nie jest z mojej strony spojlowaniem!), na koniec trzeba poczekać. Zakończenie nie zaskakuje. Jednocześnie choć czytelnik nie spodziewał się niczego innego, nie może ani zidentyfikować się z decyzjami postaci, ani z ich losami, ani z finałem powieści.

Perswazje, tak samo zresztą jak Opactwo Northanger, wydano dopiero po śmierci autorki, mimo że utwory powstały dużo wcześniej. Czy to o czymś świadczy? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Być może Jane Austen nie uważała po prostu tych powieści za szczególnie udane – zwłaszcza w porównaniu z pozostałymi. Być może też nie planowała po prostu ich wydania.

W czym tkwi problem Perswazji? Niestety najzwyczajniej w świecie nudzą. Zwroty akcji i bogactwo charakterologiczne postaci, które tak czytelnicy cenią sobie w Rozważnej i romantycznej oraz w Dumie i uprzedzeniu, tu po prostu nie występują. Główna bohaterka jest mdła i rzeczywiście, zgodnie z zarzutami kapitana Wentwortha, bezwolna i uzależniona od woli innych ludzi. Czyta się to, mówiąc kolokwialnie, tak sobie.

Jak wygląda sprawa z Emmą? Rzecz jest nieco bardziej skomplikowana…

Emma Woodhouse to postać bardzo specyficzna dla powieści Jane Austen. Wszystkie inne bohaterki pisarki najbardziej w świecie marzyły, aby wyjść za mąż. Emma natomiast z całkowitym opanowaniem i świadomością tego, co robi, decyduje nigdy nie być żoną. Z jakiego powodu? Twierdzi wprawdzie, że to ze względu na obowiązek opieki nad nieco niedołężnym ojcem, to jednak mało wiarygodne, zwłaszcza w kontekście zakończenia powieści. Twierdzi również, że kobieta z jej pozycją i pieniędzmi nie musi wychodzić za mąż, pozostaje bowiem panną godną szacunku i miejsca w towarzystwie, a jednocześnie zachowuje niezależność. Ujęcie zdrowo emancypacyjne, ale jednocześnie bardzo smutne i ukazujące ogromne znaczenie pieniędzy dla kobiet w tamtym czasie.

Emma nie ma właściwie nic do roboty poza opieką nad ojcem i sporadycznymi wizytami u biednej rodziny, której pomaga. Dlatego zajmuje się swatami. A ofiarą jej zabiegów staje się jej serdeczna przyjaciółka Harriet Smith. Czemu ofiarą? Harriet jest piękną, ale niestety głupiutką dziewczyną o niewiadomym pochodzeniu, co właściwie powinno całkowicie odebrać jej szanse na korzystne małżeństwo oraz na pozyskanie kontaktów z ludźmi wysoko urodzonymi. Natomiast gdy Emma ją swata, wywyższa ją ponad stan, czym jednocześnie odbiera jej szansę na małżeństwo adekwatne do jej pozycji i skazuje ją na staropanieństwo. W tym samym czasie Emma odrzuca również od siebie własne uczucia, które uświadamia sobie dopiero pod koniec powieści.

Jak wypada Emma na tle pozostałych książek Jane Austen? To zdecydowanie najlepsze jej dzieło pod względem formalnym, nie oznacza to jednak, że zajmie zaszczytne miejsce dla mojej ukochanej powieści tej autorki. Dlaczego?

Emma ma spójną konstrukcję i harmonijnie poprowadzoną narrację. Jest to również powieść najbardziej szczera i prawdopodobna. Większość wątków w swych utworach Jane Austen prowadzi bowiem w kompletnym oderwaniu od rzeczywistości. Czytelnik nie wie, co dzieje się na świecie poza domostwami głównych bohaterów. Mimo że w książkach tych co i rusz występuje jakiś kapitan, pułkownik czy inny oficer, czytelnik nie wie, gdzie Anglia prowadzi działania wojenne, z jakiego powodu i z jakim skutkiem. W większości dzieł również kiedy już podejmuje się temat męskiej chuci, to w najgorszym możliwym kontekście, bez szukania jakiegokolwiek usprawiedliwienia dla mężczyzny, który jej ulega. To i wiele innych przemilczeń czy też wyraźnej krytyki pewnych zjawisk, sprawia, że wszystkie powieści Jane Austen w zestawieniu z Emmą wypadają nieco naiwnie. Na czym polega ten brak naiwności?

Bohaterka nie jest idealna. Nie odznacza się wcale szczególnym rozsądkiem, w całej książce nie ma niemalże słowa na temat jej nieskazitelnej urody, a także nie można stwierdzić, aby była szczególnie dobrym człowiekiem. Osoby, które czytały Emmę, odczuły zapewne ten sam zgrzyt, co ja. Narrator opisuje tytułową postać jako kobietę niepozbawioną wad, ale mimo wszystko usprawiedliwia ją, nawet kiedy postępuje ona okrutnie i obiektywnie rzecz biorąc, źle. Trudno stwierdzić, z czego to wynika. Nie mamy również możliwości porównania zachowania Emmy czy też jej usposobienia z zachowaniem innych kobiet. Wszystko bowiem poznajemy z jej perspektywy, siłą rzeczy w sposób bardzo subiektywny. Powieść daje nam wrażenie uczestniczenia w wydarzeniach z punktu widzenia głównej bohaterki i tylko jej. Nie wiemy właściwie niczego poza tym, czego nie widziałaby ona i czego by ona nie myślała. Żyjemy jej uprzedzeniami, chociaż często pozostaje dla nas tajemnicą, skąd się wzięły. Często nie możemy zachowań Emmy zrozumieć.

Mimo że Emma jest najbardziej „życiową” historią autorstwa Jane Austen, jednocześnie niezmiernie mnie irytowała i irytuje do dziś, kiedy tylko o niej pomyślę. Emma bowiem nie budzi sympatii. Odbieram ją raczej jako wyniosłą, chłodną, zarozumiałą i znudzoną starą pannę, która tylko pozornie ma wielkie serce (tu ukazane przede wszystkim jednorazowo poprzez pomoc ubogim – zupełnie jakby pisarka szukała dla niej pozytywnej cechy i znalazłszy ją, wykorzystała raz pro forma). To dla mnie postać niepojęta i bardzo przeceniana, mimo że jednocześnie pozostaje chyba najbardziej ludzką i naturalną ze wszystkich bohaterek Jane Austen. I jak pogodzić niechęć do Emmy Woodhouse z przekonaniem o obiektywnej wartości powieści pod względem konstrukcji akcji oraz postaci? Nie mam na to pomysłu.

Podejmę jednak niemały wysiłek, aby skrytykować samą Jane Austen. Pisarka – w odróżnieniu od pozostałych utworów – podejmuje w Emmie tematy poważniejsze oraz dekonstruuje słabości ludzkiej natury, ale pokazuje jednocześnie opowieść niezwykle monotematyczną. W Rozważnej i romantycznej mamy różnego rodzaju konflikty moralne i społeczne o mniejszym znaczeniu, które znacząco wybijają się w kolejnych opisywanych scenach. Tutaj natomiast, choć porusza się ważne problemy (takie jak potomstwo z nieprawego łoża czy też nieodpowiedzialność i okrucieństwo ojców), trudno je dostrzec, głównie ze względu na intensywne skupienie narratora na swatach w wykonaniu Emmy. Ma to swoją głębię psychologiczną, ma również uzasadnienie, ale mimo to – gdy już podsumuję wszystkie moje wrażenia po przeczytaniu Emmy – nieco rozczarowuje. I może właśnie ta monotematyczność (zwłaszcza w zainteresowaniach głównej bohaterki i jej przyjaciółki) mnie irytuje. Monotematyczność ta zresztą wynika ze specyfiki epoki, w której wyjście za mąż stanowiło dla kobiety jedyną perspektywę godnego życia.

Czy ja powiedziałam na początku, że to najlepiej skonstruowania powieść Jane Austen? Im więcej piszę, tym większe mam wątpliwości… Zastanówmy się jeszcze raz.

Monotematyczność fabuły, problemy, których nie ma w innych powieściach, przy jednoczesnym bagatelizowaniu ich, główna bohaterka wybielana przez narratora, a w rzeczywistości nieco wredna plotkara… Coś mi tu nie pasuje. Prawda, Emma jest najbardziej uczciwą powieścią Jane Austen. Nie przeinacza faktów jako takich. Przeinacza jedynie ich odbieranie, ale to może po prostu kwestia czasów, w których ją czytamy. My widzimy niektóre rzeczy jako absurdalne, ludzie żyjący w XIX wieku odbierali je jako naturalne.

Biorąc pod uwagę wszystko, co napisałam, zdaje się, że mam w kwestii Emmy jeszcze większy mętlik w głowie niż przedtem. Być może świadczy to o genialności tej powieści, być może o jej wadach. O tym każdy chyba musi zdecydować sam.

Podsumować? Niech i tak będzie. Powieści Jane Austen nie są pozbawione wad. Z jakiegoś jednak powodu cieszą się niesłabnącą sławą. Czemu? Jako dozgonna wielbicielka Rozważnej i romantycznej nie boję się przyznać, że nie mam najmniejszego pojęcia. Być może to kwestia języka, nastroju czy też problemów, które często wydają się nam niewielkie, a zatem czytanie o nich nie wyprowadza nas z poczucia zrelaksowania lekturą. Bo kto dziś przejmuje się takimi rzeczami, jakie stanowiły główne zmartwienia bohaterek Jane Austen? Zawsze uważałam wręcz, że afekty opisywane w jej książkach trzymają się głównych bohaterek tak mocno i histerycznie tylko dlatego, że te młode damy nie mają żadnego sensownego zajęcia.

Mimo prostoty i – mówiąc całkiem szczerze – braku oryginalności w opisywanych zdarzeniach powieści Jane Austen nie tylko były poczytne w jej czasach, lecz także dziś cieszą się popularnością. Ktoś mnie spytał niedawno, na czym polega różnica między Jane Austen a współczesnymi harlekinami. Odpowiedziałam bardzo ostro i to samo mniej więcej powiem wam. Różnica jest ogromna! Jane Austen i autorki jej podobne używały pięknego literackiego języka zarówno w opisach, jak i w dialogach, konstruowały postaci, wykorzystując swą znajomość ludzkiej natury. Na palcach jednej ręki wskazać mogę autorów romansów, którzy potrafią to robić współcześnie. Najczęściej tworzą oni słabo zarysowane postaci o bardzo jednostronnym charakterze, a zdarzenia oscylują między podobieństwem pomiędzy dwiema baśniami – o Kopciuszku i o Śpiącej Królewnie.

Sami wybierzecie, co wolicie czytać


Tak przy okazji, o Rozważnej i romantycznej oraz Dumie i uprzedzeniu pisałam tutaj, natomiast o Mansfield Park oraz Opactwie Northanger tutaj.
]]>
http://zcyklu.pl/w-swiecie-jane-austen-3-i-ostatnia/feed/ 0
Pańszczyznę Dickensowi!!! http://zcyklu.pl/panszczyzne-dickensowi/ http://zcyklu.pl/panszczyzne-dickensowi/#respond Mon, 06 Aug 2018 11:23:50 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1761
Charles Dickens bardzo rzadko brał się do tworzenia dzieł krótkich. Jako pisarz poruszał przede wszystkim bieżące problemy społeczne. W Polsce nazwalibyśmy go zapewne pozytywistą (daty by się nawet zgadzały, jeśli weźmiemy pod uwagę, że wszelkie prądy literackie docierały do naszego kraju z opóźnieniem). Aby użyć etykiet tak lubianych przez historyków literatury, powiedzmy również, że uważa się go najwybitniejszego autora powieści obyczajowo-społecznych swoich czasów. Czy to prawda? To można osądzić już tylko indywidualnie, po lekturze prac zarówno jego, jak i innych ówczesnych pisarzy. To zaś, o czym dziś chciałabym opowiedzieć, to niesamowity talent do opisywania tego, co tragiczne, w sposób humorystyczny i do nadawania wydźwięku patetycznego temu, co z dystansu wydaje się zabawne, z tendencją do wydobywania esencji problemu.
Za najlepsze książki Dickensa uważa się te pierwsze, które tak obfitują w błyskotliwy żart i rzucają na kolana poczuciem humoru. Na pewno są najbardziej komercyjne i najlepiej znane szerszej publiczności. Ja natomiast uważam, iż dojrzałość Dickensa zarówno jako pisarza, jak i człowieka daje się poznać w późniejszych pracach, a jeden z doskonałych tego przykładów stanowi Samotnia.

Książka ta, wydana po raz pierwszy w roku 1853, od razu spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem. Losy Esthery Summerson znalazły się na językach nie tylko każdego, kto liczył się wtedy w świecie literackim, lecz także zwykłych czytelników. Młoda kobieta, która nigdy nie zaznała ciepła i miłości bliźniego, doświadcza gwałtownej odmiany losu. Nagle doceniana i potrzebna, rozkwita, promienieje i zaczyna zwracać uwagę innych swoją prostolinijnością, połączoną z czystym sercem i pracowitością. Życie prowadzi ją nową, całkiem obcą, ale i ekscytującą ścieżką.

Nawet gdyby Dickens napisał Samotnię jedynie jako historię tej młodej kobiety, byłaby to piękna powieść niezwykle przypominająca swoim nastrojem dzieła Jane Austen. Przemawia za tym doskonałe poczucie humoru oraz umiejętność opisywania najprostszych rzeczy w sposób błyskotliwy i intrygujący. Jednak to, co stanowi o geniuszu Dickensa, to właśnie wielowątkowość i zagadnienia omówione w Samotni. Na 1300 stronach (w wydaniu Zysku i S-ki z 2018 roku) pisarz maluje sugestywny portret znanego mu angielskiego społeczeństwa.

Mamy tu do czynienia z fantastyczną różnorodnością ciżby ludzkiej od bogaczy do biednych, od dżentelmenów do prostaków i wreszcie od ludzi pracowitych do pasożytów. I o dziwo, grupy te mieszają się ze sobą i tworzą festiwalową kolorystykę, dziwaczną, ale spójną. Postaci, tak żywo zbudowane przez Dickensa, nie pozwalają nam na jedynie pozytywne lub też jedynie negatywne nastawienie do nich. Pisarz wprawdzie buduje charaktery bohaterów pobocznych w sposób bardzo prosty, gdyż nadaje im jedną dominującą cechę, która definiuje ich jako ludzi i wpływa znacząco na kształt całego ich życia. Robi jednak to tak, że czytelnik podczas lektury przeżywa skrajne emocje: waha się między sympatią i antypatią.

Jedną z najbardziej dziwacznych postaci jest przyjaciel pana Samotni, pan Skimpole. Osobistość ta odznacza się manierami niedającymi się porównać z żadnymi innymi, stanowi przykład dżentelmena, którego rąk nigdy nie zbrukała praca. I chociaż ma on rodzinę: żonę i dzieci, nie czuje za nich żadnej odpowiedzialności. Nie czuje zresztą nawet odpowiedzialności za samego siebie. Całe dnie spędza na zbytkownych rozrywkach i korzysta z dobrego serca gospodarza Samotni. To persona wielce dystyngowana, niezniżająca się do rozważań nad rzeczami tak moralnie niskimi jak pieniądze. Z drugiej strony, gdy przychodzi do płacenia, tłumaczy między innymi, iż on się na pieniądzach nie zna i wymaganie od niego, by płacił swoje rachunki, jest okrucieństwem lub też zwyczajnie brakiem dobrego wychowania, albowiem on jest jedynie dzieckiem w dorosłej postaci, niemalże ofiarą tego, co zwiemy czasem, który posrebrzył mu włosy, ale nie obdarzył zaradnością.

Właśnie pan Skimpole wywoływał we mnie najbardziej skrajne uczucia podczas lektury: w jednej chwili – śmiech, w drugiej – szyderstwo. Najpierw wprawiał mnie w dobry humor po to, żeby po chwili spowodować wybuch złości. Nie wydaje mi się, żebym przesadziła, jeśli stwierdzę, że takiej postaci w literaturze światowej jeszcze nie poznałam i pewnie długo jeszcze nie będę miała ku temu okazji. Mimo iż opisany dżentelmen należy do barwniejszych bohaterów pobocznych w książce, to jest nie jedynym, ale wręcz jednym z dziesiątków. I choć pan Skimpole to mój ulubieniec, zawdzięczam Dickensowi znacznie więcej wzruszeń niż tylko emocje związane z ową personą. Równie często śmiałam się, co irytowałam postawą wielu bohaterów Samotni.

Najwięcej krwi napsuły mi postaci kobiece, stanowiące główne źródło informacji dla czytelnika na temat kształtu ówczesnej dobroczynności. Poznajemy zatem matkę i panią domu, która ignoruje swoje obowiązki wobec dzieci i męża, gdyż ma na względzie tylko i wyłącznie dobro odległej Afryki. Pani Jellyby jest jednym ze sposobów Dickensa na skrytykowanie bezmyślnej filantropii, chęci pokazania się w społeczeństwie jako osoba wielkoduszna i wielce zajęta. Całość jej dokonań oczywiście przynosi rodzinę ujmę, ponieważ sąsiedzi doskonale wiedzą, że kobieta zaniedbuje dzieci i gospodarstwo.

Postacią równie ciekawą jest Pani Pardiggle. Dama ta uwielbia działalność społeczną, polegającą głównie na zmuszaniu swoich pociech do oddawania kieszonkowego na rzecz jakiejś sprawy, następnie upajania się myśleniem o tym i chwaleniu się wszystkim mniej lub bardziej zainteresowanym. Bohaterka popiera oczywiście działalność pani Jellyby, ale uważa, że dobroczynność powinna zaczynać się we własnym kraju. W związku z tym codziennie dokonuje rzeczy według niej niewyobrażalnie wspaniałych, a według biednych, którym te przysługi wyświadcza, całkiem zbędnych. Krąży od domu do domu, starając się prowadzić ewangelizację wśród biednych, niemających co włożyć do buzi. W tym czasie natomiast Esthera niesie pomoc rzeczywistą w postaci pracy u podstaw.

Jeśli myślicie, że to wszystko, nie możecie mylić się bardziej. Zdaje się, że wymyślanie oryginalnych i barwnych postaci stanowiło główną rozrywkę Dickensa w długie, deszczowe angielskie wieczory. Rozpiętość charakterów, upodobań i dziwactw jest tak wielka, że Samotnia nie nudzi się ani przez chwilę, a każda kolejna strona niezmiennie zadziwia. Mamy tu zatem awanturników, pijaków, morderców, źle prowadzące się damy, a także zagubionych młodzieńców i ludzi skupionych głównie na pieniądzach. Z jednej strony poznajemy staruszkę u schyłku życia, która straciła ostatnie lata na ciągnący się przez dekady proces, z drugiej zaś jesteśmy świadkami narodzin i śmierci niemowląt. Widzimy życie i jego koniec, miłość i nienawiść, poczucie obowiązku i straty, niechęć oraz afekty tak silne, że aż niewyobrażalne.

W czym tkwi geniusz Dickensa? Przede wszystkim w szczegółach. Każda scena, każde zdanie sprawiają wrażenie, jakby były pisane oddzielnie, same dla siebie. Zupełnie jakby musiały w pojedynkę stać się dziełem sztuki niepodzielnie panującym w królestwie literatury. Ja koronę już Dickensowi założyłam. Zdejmiecie ją, czy razem ze mną będziecie odrabiać pańszczyznę w jego królestwie?

]]>
http://zcyklu.pl/panszczyzne-dickensowi/feed/ 0
Vernianie #4 http://zcyklu.pl/vernianie-4/ http://zcyklu.pl/vernianie-4/#respond Sun, 13 May 2018 11:24:39 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1773
Drodzy czytelnicy! Oddajemy w Wasze ręce finalną część naszej historii. Żmudne tłumaczenie, którego się podjęliśmy, dobiegło końca i możemy przedstawić Wam ostatni fragment dziennika Axela. Zakończenie to, mimo że zawiera oczekiwaną kulminację, jest jednocześnie obrazem smutnym i pozostawiającym nas z wieloma pytaniami dotyczącymi reszty życia Axela.
Po czterech dniach korytarze rozszerzyły się i naszym oczom ukazał się podziemny, rwący potok o czystej wodzie. Odtąd podróż była stosunkowo prosta, dopóki nie dotarliśmy do mocnego spadu prowadzącego tak daleko, że nie mogliśmy dojrzeć końca drogi. Tu miała miejsce kolejna tragedia naszej wyprawy, która na kilka dni zatrzymała nas na dnie tej przepaści. Eufegenia, nie widząc przed sobą więcej niż kilka metrów szlaku, szła zbyt szybko i nieostrożnie. Nie zorientowała się, że dotarła na skraj otchłani i jej kolejny krok został pochłonięty przez głębię. Każdy pokonany metr nadawał prędkości bezwładnemu ciału, aż w końcu usłyszeliśmy tylko głuche tąpnięcie. Wołaliśmy do niej, nie odpowiadała. Chciałem od razu dostać się na dół bardzo podobnym sposobem, ale Otto mnie powstrzymał. Zaczęliśmy eksplorować teren i znaleźliśmy półki skalne prowadzące aż na sam dół, wystające w regularnych odstępach od siebie.

Głowa Eufegenii roztrzaskała się o skały. Kiedy do niej dotarliśmy, jej ciałem wciąż wstrząsały drgawki. Nie byliśmy w stanie już nic zrobić. W ten sposób straciliśmy najcenniejszego uczestnika wyprawy.

Chcieliśmy pochować Eufegenię, lecz zewsząd otaczały nas tylko skały. Wiedzieliśmy również, że nie damy rady nieść jej ciała ani z powrotem, ani do podziemnego królestwa, którego szukaliśmy. Chociaż do dzisiaj wstydzę się tego czynu, powiem prawdę. Zostawiliśmy jej ciało w tym samym miejscu, w którym umarła. Już nigdy więcej jej nie zobaczyliśmy.

Od tego momentu przemieszczaliśmy się w milczeniu. Każdy krok stawialiśmy ostrożnie i powoli. Uświadomiliśmy sobie, że miejsce nie jest bezpieczne, mimo że ktoś regularnie tędy podróżuje. Ludność podziemia po prostu doskonale znała te ścieżki. Nie minęliśmy ani jednego rozwidlenia dróg, ani jednej odnogi. Nie było bez wątpienia innego szlaku, co nieco nas uspokoiło – nie mogliśmy się chociaż zgubić.

Szczegóły tej podróży nie mają najmniejszego znaczenia, ponieważ po śmierci Eufegenii była cicha i smutna. Zdaje się, że ogarnęło nas na kilka dni zwątpienie w cel wyprawy. Do dziś żałuję naszej pyszałkowatości i tego, że odważyliśmy się opuścić dom po prostu w poszukiwaniu sławy. Bo taka jest prawda, nie boję się tego przyznać.

Po miesiącu nieprzerwanej, powolnej wędrówki w dół, po pokonaniu kilkudziesięciu spadów takich, jaki uśmiercił Eufegenię, po niezliczonych dniach mozolnego wyczekiwania jakiegokolwiek promyka światła, wreszcie je zobaczyliśmy. Przez chwilę myśleliśmy, że to zwidy, że nasze zmęczone umysły zaczynają płatać nam figle. Po kilkunastominutowej wędrówce ścieżką, która zaczęła wyraźnie prowadzić ku górze, plama światła zaczęła się w bardzo szybkim tempie powiększać, aż w końcu oślepiła nas łuna tak jasna, że przez chwilę obaj nie widzieliśmy nic. Gdy wrócił nam wzrok, naszym oczom ukazał się najbardziej niewiarygodny widok, nic, co zobaczyliśmy, nie przystawało do naszych wyobrażeń.

Staliśmy na brzegu urwiska, po prawej stronie zaczynała się wąska ścieżka prowadząca niżej do rozległej doliny. Poza górami (czy można w ogóle w przypadku podziemnego świata stosować nazwy, których używamy na powierzchni?) ze wszystkich stron otaczała nas bogata flora, fauny zaś nie było jeszcze widać. Z jednej strony mieliśmy wrażenie, że znamy rośliny, na które patrzymy, z drugiej zaś wydawały nam się obce. Widzieliśmy drzewo podobne do klonu, ale zaraz dochodziliśmy do wniosku, że liście ma za duże, pień za gruby, a wysokość za niską. Coś, co przez chwilę wydawało mi się różą, okazało się mieć płatki grube jak palec, a łodygę na tyle cienką, że nie mogłaby utrzymać tak dużego ciężaru osadzonego na szczycie.

Dopiero gdy otrząsnęliśmy się ze zdumienia, doszły do nas odgłosy zwierząt. Żadnych nie widzieliśmy przez długi czas. Nasze uszy rejestrowały jednak dziwnego rodzaju piski, gwizdy i westchnięcia. Przestraszeni, że spośród „drzew” wyskoczy na nas jakieś dzikie zwierzę, przyśpieszyliśmy kroku…

Tu moje wspomnienia się urywają. Nie mam pojęcia, co dokładnie zdarzyło się nad brzegiem urwiska. Obudziłem się w ciemności. Zastanawiałem się, czy wszystko poza jaskiniami mi się przyśniło. Zacząłem wołać Ottona. Nie odpowiadał. Wstałem i dostrzegłem plamę światła. Podszedłem do niej, wymacałem przestrzeń przede mną i poczułem, że dotykam szorstkiego materiału. Pociągnąłem za niego i oślepił mnie blask słońca. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do jasności, dostrzegłem przed sobą palenisko, wokół niego natomiast proste, dość prymitywne domostwa i nieco większe zabudowania. Wróciłem na powierzchnię?

Nie byłem w stanie zrozumieć, jak to możliwe, że podziemna cywilizacja, o której opowiadał nam Dalajlama, wyglądała w ten sposób. Poza absolutnie zadziwiającą przyrodą, wielką ognistą kulą, która unosiła się nad górami oraz bardzo dziwnym powietrzem, które pachniało jak woda w gorących źródłach Saturnii przesyconych siarką, świat ten wyglądał całkiem zwyczajnie. Głównie z powodu jego mieszkańców, których widok wprawił mnie w zdumienie. Przez kilka dni nie mogłem wyjść z podziwu. Byli to ludzie wyglądający bardzo podobnie Tybetańczyków, chociaż znajdowałem w nich mimo wszystko pewne różnice. Przede wszystkim byli znacznie niżsi. Najwyższy z nich miał może metr pięćdziesiąt wzrostu. Ich oczy były ledwo otwartymi szparkami, zapewne z powodu oślepiającego światła, które nie gasło tu ani na minutę. Było również coś w ich ruchach i zachowaniu, co uspokajało. Od pierwszego momentu czułem, że nie spotka mnie z ich rąk krzywda.

Następne dni jawią mi się teraz jak przez mgłę. Niewiele pamiętam. Okazało się, że Otto został ulokowany w oddzielnej chacie. Nie mogłem z nim porozmawiać. Z gestów mieszkańców podziemi zrozumiałem tylko, że czekamy na czyjeś przybycie. Na szczęście byli dla nas uprzejmi i zajmowali się nami jak dziećmi. Nie wolno nam było jednak oddalać się od chaty dalej niż na dziesięć metrów, zatem tych kilka dni spędziliśmy widząc się jedynie z odległości dwudziestu metrów i obserwując bacznie życie w wiosce.

Lud ten od samego początku wydał nam się prymitywny. Jakże zawiedziony byłem, wspominając słowa Dalajlamy o zaawansowanym społeczeństwie. Dopiero wiele tygodni później zrozumiałem, co miał na myśli. Mieszkańcy wioski żyli jak ludy afrykańskie lub amazońskie w zgodzie z naturą i pogodzeni z jej rytmem. Oddawali regularnie kilka razy dziennie cześć jakiemuś bóstwu, które trudno było mi zidentyfikować jako monoteistycznego Boga, ze względu na nieznajomość języka jego wiernych. Kobiety krzątały się wokół domostw, dzieci biegały wkoło, wszędzie rozlegał się śmiech i krzyki. Zdawało nam się, że znaleźliśmy się w przypadkowej chińskiej wiosce. Czekaliśmy.

Nie jestem pewien, ile czasu minęło, jednak licząc momenty dłuższego snu, wnioskuję, że około dwóch tygodni. Wtedy naszym oczom ukazał się Król Podziemi. Przybył zza gór widniejących na horyzoncie. Wyglądał zupełnie inaczej od swoich poddanych. Był wysoki na dwa metry, włosy miał długie, a powieki sprawiały wrażenie spuchniętych, w każdym razie cały czas miał je zamknięte. Od wielu tysięcy lat był ślepy.

Spędziliśmy z nim i jego ludem kilka miesięcy. Na początku parę tygodni wędrowaliśmy do stolicy Agarthy, która niewiele różniła się od tej małej wioski w cieniu gór. Następne miesiące zaś upłynęły nam na rozmowach z królem. Nasza obecność wzbudziła spore zdziwienie. Jesteśmy jednymi z nielicznych, którzy dotarli do wnętrza ziemi, a pierwszymi, którzy przybyli ścieżką prowadzącą z Tybetu.

Król porozumiewał się z nami po niemiecku. Nasze pierwotne obawy dotyczące komunikacji ustąpiły natychmiastowo, kiedy odezwał się do nas w kilkunastu różnych językach, których nie rozumieliśmy, ale byliśmy w stanie rozpoznać. Z okrzykiem radości przyjęliśmy powitanie w naszym ojczystym języku. Jak się go jednak nauczył? Okazało się, że jest jego stwórcą, tak zresztą jak i wszystkich istniejących języków.

I tu zaczyna się część opowieści o tym, jak cały nasz świat przewrócił się do góry nogami.

W dzieciństwie, zanim jeszcze wybuchła wojna, a wszelkie przejawy religijności były niemile widziane, ojciec opowiadał mi różne historie zaczerpnięte z Biblii, specjalnie dla mnie podkolorowane. Szczególnie do gustu przypadła mi jedna, o Noem i jego Arce. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że poznam bohatera mojej ulubionej opowieści, nigdy w życiu bym nie uwierzył. Oczywiście używam teraz niezbyt trafnych metafor, ale Król był właśnie jak ucieleśnienie biblijnego sługi bożego.

Kilkanaście tysięcy lat przed naszą erą na skutek światowego kataklizmu, ludzie zmuszeni byli wybierać ucieczkę albo śmierć. Agarthczycy, dowodzeni przez władcę całego globu, ukryli się pod powierzchnią ziemi. Jej wnętrze było wtedy całkiem puste. To Król, będąc bóstwem w ludzkiej postaci, nadał mu obecny kształt, tworząc Agarthę. Garstka ludzi, która przeżyła na powierzchni ziemi, zapomniała o swoim królu, przekonana o tym, że on zapomniał o nich. Kilka pokoleń później pozostały jedynie niejasne legendy. Ludzie pozbawieni swojego głównego bóstwa zaczęli tworzyć nowe. Niezliczone szeregi lepszych i gorszych bogów, bogiń i bożków zaludniły cały glob, a Król odszedł w niepamięć. On jednak nadal pamiętał o swoich podopiecznych, ale przestał mieszać się w sprawy świata powierzchniowego. Nigdy nie wyprowadził swojego ludu z powrotem do świata pod prawdziwym słońcem.

Po kilku tysiącach lat góry, którymi Król dostał się do wnętrza ziemi, zostały zamieszkane, a ich ludność obrała sobie władcę w osobie człowieka zwanego Dalajlamą. Król dostrzegł w nim dobre serce i uczynił z niego swoje narzędzie. Sprawił, że duch Dalajlamy krąży z jednego wcielenia w drugie, a on sam przekazuje mu instrukcje, jak kierować ludem, który w przyszłości ma za zadanie poprowadzić świat ku zbawieniu…

Ze smutkiem powiadomiliśmy Króla o tym, co się stało, i przekazaliśmy mu prośbę Dalajlamy. Odpowiedź Króla wywołała w nas tak wielki szok, że nie śmieliśmy nawet protestować. Odmówił pomocy. Jego zdaniem ziemia tak nasiąkła złem, że nie jest w stanie w żaden sposób zawrócić już ludzi ze ścieżki, którą sobie obrali. Jedyne, co może zrobić, to z daleka pobłogosławić tych, którzy zachowali w sobie odrobinę niewinności. Nawet jego wybraniec Dalajlama po wielu wcieleniach uległ zwątpieniu w sens swojego posłannictwa i poddał się, obrócił swoje oczy w innym kierunku. Kilka lat temu Król poinformował go, że być może to jego ostatnie wcielenie. Wygnanie z Tybetu stało się jedynie przypieczętowaniem nieuniknionego.

Wszystko to, co udało nam się zobaczyć w podziemnym świecie, było ucieleśnieniem naszych wyobrażeń o raju. Co więcej, lud Króla był rzeczywiście, zgodnie ze słowami Dalajlamy, społeczeństwem doskonałym. Nie było między nimi wojen, nawet drobnych waśni. Głęboka duchowość i spokój tak naznaczyły ich życie, że ani przez chwilę pod ich opieką nie odczuliśmy lęku. Nawet gdy siedzieliśmy bezczynnie uwięzieni w pierwszej wiosce, czuliśmy się lepiej niż we własnych domach. Przez kilka miesięcy Król zaopiekował się nami i ukazał wszystkie cuda podziemnego świata. Widzieliśmy fruwające skały, lewitujące jezioro, bezkresne stepy, po których biegały dziwne parzystokopytne zwierzęta, niepodobne do żadnego konia ani zebry. Przebyliśmy wiele kilometrów.

W tym czasie opowiedzieliśmy mu, od czego zaczęła się nasza wyprawa. Rozbawiony powiedział, że „ten cały Verne” nawet nie dotarł do jego krainy, co więcej, wchodząc złym wejściem zamiast do Agarthy, dotarł do krainy znajdującej się pod Agarthą, do krainy niebezpiecznej i zamieszkałej przez olbrzymy (Tak! Prawdziwe olbrzymy! Nie do wiary!). Morze natomiast, którego nie udało mu się przepłynąć, po prostu nie ma końca – w pewnym sensie. Niezależnie od tego, jak długo by płynął, dotarłby do tego samego miejsca, ponieważ woda opływa cały glob dookoła. Agarthę otaczają spokojne wody, gdzie burze nigdy nie mają miejsca. Zszokowani tym odkryciem jednocześnie zwątpiliśmy w Verne’a i uwierzyliśmy w prawdziwość jego książek.

Gdy nadszedł dzień powrotu, Król wysłał nas w towarzystwie swoich ludzi, aby odprowadzili nas na powierzchnię. Mieliśmy wyjść w innym miejscu. Król uznał, że nasz powrót po tylu miesiącach do Tybetu nie będzie bezpieczny. Po kilku tygodniach drogi Agarthczycy zostawili nas, abyśmy kilka kolejnych dni wędrowali sami, cały czas stromo w górę. Opuściliśmy jaskinie, wychodząc na tereny Polski, blisko granicy z innym państwem. Nie odważę się napisać, w którym miejscu. Ostatnie słowa Króla były prośbą, abyśmy dali jego ludowi żyć w spokoju.

Otto wrócił do domu rodziców, ja natomiast wyruszyłem od razu w kolejną podróż. Nie mogłem spokojnie osiąść po tym, co przeżyliśmy. Nie mogłem pogodzić się z faktem, że świat skazany jest na potępienie i nieuchronnie zbliża się jego koniec. Wyjechałem. Opuściłem kontynent i nie sądzę, abym miał jeszcze kiedykolwiek wrócić do domu. Umrę z daleka od niego.


Tutaj znajdziecie pierwszą część zapisków Axela, pamiętnik Eufegenii oraz kolejne fragmenty z dziennika Axela.
]]>
http://zcyklu.pl/vernianie-4/feed/ 0
Vernianie #3 http://zcyklu.pl/vernianie-3/ http://zcyklu.pl/vernianie-3/#respond Tue, 17 Apr 2018 11:24:40 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1776
Poniższy tekst znaleziono razem z fragmentami dziennika Eufegenii. Szczególne zdziwienie wzbudziła w nas metamorfoza stylu autora. Nie wiemy w związku z tym nawet tego, czy dziennik jest autentyczny. Możemy natomiast przypuszczać, że transformacja wynika z traumatycznych przygód Axela oraz zmiany jego podejścia do życia, może to również kwestia nabrania pokory, która na pewno nie charakteryzowała go wcześniej, co zresztą stanowi cechę charakterystyczną młodości… Najprawdopodobniej jednak nowy styl powstał wskutek porzucenia niemieckiego, ojczystego języka Axela, na rzecz łaciny, którą – jak widać – znał bardzo powierzchownie.
Wspomnienia z wyprawy do wnętrza ziemi spisane w 1965

Dziś mija sześć lat od ucieczki Dalajlamy z Tybetu, a prawie pięć, od kiedy straciliśmy Eufegenię. Już prawie pięć lat żyję w ciągłym strachu, że zostanę znaleziony i zabity. Tak się zapewne stanie. W pewnym sensie nawet się już z tym pogodziłem. Dlatego też piszę ten dziennik z podróży, aby coś zostało jeszcze po mnie. Może ktoś kiedyś dotrze do moich notatek i pozna prawdę na temat największej tajemnicy naszego świata.

Mój dziennik prowadzony w trakcie wyprawy zaginął. Część ukradli mi chińscy żołnierze, kiedy nas pojmali, część po prostu zgubiłem, kiedy wychodziliśmy z podziemia, a może ktoś mi go po prostu ukradkiem zabrał? Nie wiem i pewnie już nigdy się nie dowiem.

Nasza wyprawa zaczęła się w Niemczech. W moim kraju. W kraju, który podczas rządów Hitlera wysłał już jedną ekspedycję do Tybetu w poszukiwaniu podziemnego świata. Naziści, jeszcze po dziś dzień kryjący się po kątach na całym globie, wierzyli – być może dalej wierzą – że pod powierzchnią ziemi znajduje się wejście do królestwa zamieszkiwanego przez rasę aryjską. Rasę nadludzi, którzy zbudowali tam cywilizację pierwotną, najstarszą i doskonałą. Sam Führer wierzył w ten mit i zorganizował wspomnianą wyprawę. Zakończyła się oczywiście niepowodzeniem. Dalajlama, mimo naiwności i bardzo młodego wieku, wiedział, z kim ma do czynienia, i nie dał po sobie poznać, że posiada jakiekolwiek informacje na temat Agarthy, czyli mitycznej krainy, bardzo ważnej w wierzeniach religii buddyjskiej. Przez wiele miesięcy zwodził poszukiwaczy i wskazywał im coraz to nowe miejsca, gdzie według buddystów miało znajdować się wejście do wnętrza ziemi. Wybierając się do Tybetu, o tym nie wiedzieliśmy. Całe szczęście, bo inaczej nigdy byśmy się na podróż nie zdecydowali.

Dotarliśmy do Tybetu po kilku miesiącach, lecz Dalajlamy już tam nie było, wybraliśmy się więc w równie męczącą, co niebezpieczną podróż do Indii. Na granicy bowiem dotarły do nas pogłoski, że razem z tysiącami uchodźców zmierza on w kierunku mieściny Dharamsala, zatem tam właśnie postanowiliśmy go szukać. Po kolejnych kilku miesiącach udało nam się przed nim stanąć. Nie było to wcale łatwe, bo mimo że wszyscy zachowywali się wobec nas miło ad nauseam, wciąż uprzejmie odmawiali nam spotkania z Dalajlamą. Bali się nas – nic dziwnego. Niemiec, Anglik i Rosjanka to mieszanka dość podejrzana. Tu – jak zwykle – uratowała nas Eufegenia, która już wcześniej wykazała się bezwzględnością, gdy zabiła naszych chińskich strażników w sposób do dziś powodujący we mnie dreszcze obrzydzenia. Tym razem nie musiała uciekać się do brutalności. Wystarczył mały niewinny podstęp. Za jej radą i przy jej pomocy ja i Otto przebraliśmy się za mnichów; mieliśmy makijaż na niemal całym ciele. Nie sądzę, szczerze mówiąc, że ktokolwiek się na to nabrał. Myślę, że Dalajlama, rozbawiony naszym uporem, pozwolił na audiencję, chociaż absolutnie wbrew jego woli stało się to w obecności straży.

Spędziliśmy w Dharamsali kilka tygodni, głównie w obecności Dalajlamy. Z wielkim smutkiem przyjęliśmy wieści z Tybetu, wysłuchaliśmy historii jego ucieczki, a w końcu udało nam się skierować rozmowę na Agarthę, którą wtedy jeszcze mimo nadziei uważaliśmy za zwykły mit, mający nam posłużyć jedynie za wskazówkę. Ku naszemu zdziwieniu Dalajlama po kilku dniach głębszego namysłu wyznaczył nam termin spotkania w jego prywatnej kwaterze. Po raz pierwszy nie byliśmy otoczeni strażą.

Ku naszemu zdziwieniu Dalajlama mówił od początku o Agarthcie jak o istniejącym miejscu. Wyznał nam, iż to prastara kraina, zamieszkana przez zaawansowaną cywilizację (jakimiż głupcami byliśmy, myśląc po uzyskaniu tej informacji o technologii, maszynach i wykorzystaniu naturalnych złóż!). Powiedział, iż jako jedyny na świecie regularnie kontaktuje się z podziemiem. Stanowi pewnego rodzaju bufor, dzięki któremu włada ono powierzchnią ziemi. Spytany natomiast, czy kiedykolwiek odwiedził Agarthę, tłumaczył, iż jedynie jako dziecko zagłębiał się w pierwsze korytarze wnętrza ziemi. Nigdy nie podjął się wyprawy do stolicy, ponieważ oznaczałoby to opuszczenie jego ludu na wiele miesięcy, a na to nie mógł sobie pozwolić.

Po kilku dniach wiedzieliśmy już o Agarthcie wszystko, czego potrzebowaliśmy do odbycia naszej wyprawy. Wszystko, w co i tak ledwo uwierzyliśmy. Najbardziej podekscytowana wydawała nam się Eufegenia. Nie widziałem jej wcześniej tak poruszonej. Trudno zresztą powiedzieć, czym dokładnie. Wiem tylko, ponieważ uczestniczyłem w tej rozmowie, iż postanowiła po zakończeniu naszej wyprawy wrócić do Dalajlamy i spędzić życie w jego otoczeniu. On natomiast zapytany, dlaczego właściwie podzielił się z nami wszystkimi informacjami na temat tajemniczego świata oraz wejścia do niego, odpowiedział, iż lęka się o przyszłość swojego ludu. Poprosił, abyśmy porozmawiali z królem podziemia i wybłagali u niego pomoc dla Tybetu. Obiecaliśmy, że zrobimy, co w naszej mocy, ale moment spotkania z władcą wnętrza ziemi był dla nas równie odległy, co niewyobrażalny.

Opuściliśmy Indie dopiero w listopadzie. Dalajlama przekonywał nas, że wyprawa do Tybetu o tej porze roku nie jest rozsądna, ale uznaliśmy, że dość czasu już zmarnowaliśmy i we trójkę (Hans zmarł w drodze do Tybetu) wyruszyliśmy w drogę. Tym razem jednak nie podróżowało się nam tak trudno. Gdy tylko przekroczyliśmy granicę, Eufegenia postanowiła zaryzykować i chińskim żołnierzom napotkanym po drodze oświadczyła, że udajemy się do Tybetu. Przyznała, że pochodzi z Rosji i że ze względu na wieczne przymierze między Rosją a Chinami, ogłoszone przez Stalina i przywódcę Mao, żąda pomocy w bezpiecznym dotarciu do celu naszej wędrówki. Na szczęście spotkaliśmy się z prostymi ludźmi, którym wystarczyło rzucić w oczy nazwiskami ważnych osobistości oraz kilkoma kosztownościami, i natychmiast spełnili wszystkie nasze żądania. Zastanawiam się dziś, czy gdybyśmy użyli tego sposobu podczas pierwszej części naszej ekspedycji, Hans nadal by żył?

Dotarliśmy do Tybetu w kilka tygodni w eskorcie chińskich żołnierzy, wmówiliśmy miejscowym, że mamy do wykonania zadanie zlecone przez rosyjskie władze i udało nam się dostać do kompleksu, w którym mieszkał jeszcze rok wcześniej Dalajlama. Opuszczone budynki, zaniedbane święte przybytki. Był to bardzo przykry widok i bardzo się cieszę, że już nigdy nie będę musiał go oglądać.

Nie odważę się wymienić na piśmie nazwy miejsca, które zaprowadziło nas do wnętrza ziemi. Powiem jedynie, że zrobiliśmy to pod odsłoną nocy, wiedzeni światłem księżyca w pełni, dokładnie tak, jak poinstruował nas Dalajlama. Przed naszymi oczami stanęła ciemność – nieprzenikniona i nieprzejednana. Rozpaliliśmy pochodnie i przez kilka dni schodziliśmy, widząc wokół siebie jedynie skały. Zapasy wody zaczęły nam się kurczyć, ale nie umierała w nas nadzieja, że tak jak bohaterowie Verne’a znajdziemy w końcu źródło bijące w ścianie. Wprawdzie była to nadzieja dosyć naiwna, ale wierzyliśmy w to, co powiedział nam Dalajlama, kiedy opowiedzieliśmy mu o książce Francuza:

„Podróż do wnętrza ziemi jest tylko mglistą wizją rzeczywistości. Niemożliwym jest, abyście po drodze nie znaleźli wody i źródła pożywienia, skoro posłannicy Agharty, odwiedzający mnie na powierzchni, mogli przetrwać wyprawę do mnie, a przecież żywią się tak samo jak my: płodami ziemi i również potrzebują wody, aby przeżyć”.


Jako że odnaleziony przez nas materiał jest bardzo obfity a do tego napisany został koślawą łaciną, publikujemy teraz tylko jego część, pozostawiając Paulinie jeszcze trochę czasu na tłumaczenie reszty tekstu. Przypominamy, że wcześniej opublikowaliśmy starsze dokumenty: cz.1 i cz. 2.
]]>
http://zcyklu.pl/vernianie-3/feed/ 0
Vernianie #2 http://zcyklu.pl/vernianie-2/ http://zcyklu.pl/vernianie-2/#respond Thu, 05 Apr 2018 11:24:51 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1778
Znaleźliśmy poniższe fragmenty razem z nieco obszerniejszym tekstem napisanym przez Axela. Jako że jednak te wyimki napisano pięknym, literackim rosyjskim, łatwiej było nam je przetłumaczyć niż tekst mężczyzny. Axel swoje notatki sporządził po łacinie (zresztą w jej bardzo prostackiej odmianie; w tekście roi się od błędów), a data przy nich widniejąca wskazuje na rok 1965, co tym samym przemawia za późniejszą publikacją. Kiedy tylko będziemy w stanie w całości odczytać jego tekst, wrócimy do Was, miejmy nadzieję, z zakończeniem tej historii.
Marzec 1959

Moi towarzysze podróży to kompletni idioci, ignoranci. Może tylko Axel ma z nich wszystkich odrobinę oleju w głowie, ale i tak nie zaskakuje mnie na co dzień niczym specjalnym. Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że cała ta wyprawa od samego początku skazana była na niepowodzenie. Głównie dlatego, że panowie mianowali siebie jej przywódcami i chełpią się tym, że mają władzę… Gdyby ci wszyscy, pożal się Boże, dżentelmeni zniknęli z tego świata, zaszłyby błogosławione zmiany!

Nie dosyć, że przygotowali się do wyprawy do Tybetu, czytając na nowo Podróż do wnętrza ziemi, jakby ogarnięty wojną kraj miał coś wspólnego z pustkowiami Islandii, to na dodatek stwierdzili, że nie potrzebujemy przewodnika i starczy nam to, że mówimy po angielsku, skoro Dalajlama nauczył się tego języka wiele lat temu. Za każdym razem, jak myślę o tym, że wiedziona wielopokoleniową tradycją godzenia się na wszystko, co postanowili mężczyźni, nie zgłosiłam sprzeciwu, krew mnie zalewa. Co z tego, że jestem Rosjanką, że jestem twarda jak skała i wykształcona tysiące razy lepiej niż ta banda troglodytów, skoro nie umiałam się odezwać w odpowiednim czasie… Przez moje milczenie znaleźliśmy się w obecnej sytuacji, więc biorę na siebie całą odpowiedzialność.

Od dwóch tygodni siedzimy zamknięci w jakiejś dziurze w ziemi zakrytej kratą z drewna. Nie brzmiałoby to tak źle, gdyby nie zmieniający się bez przerwy wartownicy. Nie jest to sytuacja bez wyjścia, lecz wciąż łudzę się, że wydostaniemy się stąd bez podrzynania gardeł. Ci „mali chłopcy”, których zabrałam ze sobą, tracą już ducha. Axel i Hans kilka dni temu zaczęli kasłać, dzisiaj już rzężą. Są bardzo słabi, ale nie zaczęli nawet gorączkować – to niedobrze, organizm nie walczy. Nie widzę możliwości, żeby przeżyli, jeśli nie wydostaniemy się stąd w ciągu tygodnia.

Cała ta eskapada była idiotycznym pomysłem od samego początku. Pchać się w sam środek wojny po to, aby porozmawiać z Dalajlamą, który prawdopodobnie i tak niczego nam nie powie. Czemu miałby to zrobić? Nie dosyć, że jesteśmy obcymi ludźmi, to chcemy żądać od niego wyjawienia największej tajemnicy jego narodu. Jakim trzeba być pyszałkiem, aby sądzić, że nasza wyprawa ma jakiekolwiek szanse powodzenia…

Kwiecień 1959

Wydostaliśmy się. Hans zszedł na gorączkę dwa tygodnie temu. Zostało nas troje. Na wypadek gdyby ktoś kiedyś dobrał się do moich notatek, nie wyjawię, jak udało nam się uciec z naszego podziemnego więzienia. Dalej wędrujemy, cały czas w górę. Czujemy się, jakby ktoś powoli, ale skutecznie nas podduszał. Zaczynamy cierpieć na coś w rodzaju lęku przed otwartą przestrzenią. Mijamy coraz więcej patroli chińskich żołnierzy. Jesteśmy coraz bliżej Tybetu. Zwykłemu szczęściu zawdzięczamy, że nie schwytano nas po raz drugi.

Maj 1959

Byliśmy już zaledwie kilka kilometrów od głównej siedziby Dalajlamy, kiedy przypadkiem spotkaliśmy zbiegłego Tybetańczyka. Poinformował nas o czymś, co od dawna już podejrzewałam. Dalajlama kilka tygodni temu uciekł z kraju i kieruje swoim rządem na uchodźstwie. Załamani spędziliśmy kilka dni w obozie polowym, zastanawiając się, co mamy czynić dalej. Wszystkie plotki głoszą, że Dalajlama zbiegł do Indii, jednak to tylko domysły. Nikt z napotkanych po drodze Tybetańczyków nie jest godnym zaufania źródłem informacji. Błądzimy we mgle. A mimo to ruszamy w drogę. Przed nami ponad osiemset kilometrów do samej granicy z Indiami, a potem? Nie wiem.

Sierpień 1959

Nasze rodziny prawdopodobnie myślą, że już dawno zginęliśmy. Na pewno. Niewiele się mylą. Nie przeżyjemy kolejnej części tej wyprawy.

Widzieliśmy Dalajlamę. Rozmawialiśmy z nim. Wiemy, gdzie jest brama do… [tekst nieczytelny]

Dalajlama mówił nam o wejściu do wnętrza Aga… [zatarta część słowa] w miejscu, gdzie… [brak co najmniej strony tekstu]

Jestem zbyt zmęczona, by pisać dalej. Na szczęście Axel opisuje naszą wyprawę w dzienniku. Robi to na tyle skrupulatnie, że moje notatki służą mi tylko do utrzymania rozumu w pełnej sprawności. Póki co daje to efekty. Nie wiem, jak długo wytrzymam.


Przypominamy, że powyższy dokument stanowi kontynuację dziennika opublikowanego wcześniej na naszym portalu. Kolejne części już poddajemy analizie i transkrypcji.
]]>
http://zcyklu.pl/vernianie-2/feed/ 0
Vernianie #1 http://zcyklu.pl/vernianie-1/ http://zcyklu.pl/vernianie-1/#respond Thu, 08 Feb 2018 12:24:52 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1783
W ręce naszego czytelnika przekazujemy dokument, który po wielu oględzinach i badaniach dziś ujrzy światło dzienne. Znaleziony został podczas jednej z wielu naszych wypraw antykwarycznych na barbarzyńskie obrzeża Europy. Dokument ten, spisany po angielsku, był bardzo zniszczony, co świadczy o tym, iż ktoś próbował ukryć jego istnienie. Z jednej strony dostrzegamy ząb czasu w postaci zżółknięcia papieru, lecz z drugiej – ślady nadpalenia, wielokrotnego gniecenia i próby rozdarcia poniższego świadectwa.
W chwili obecnej staramy się znaleźć jakiś trop dotyczący opisanej poniżej wyprawy. Miejmy nadzieję, że uda nam się dotrzeć do dalszych części poniższego dziennika. Prosimy Cię, czytelniku, o pomoc, jeśli jesteś w posiadaniu jakichkolwiek informacji.
Grudzień 1958

Jako prawdziwy Vernianin posiadam w swoim bardzo ograniczonym księgozbiorze wszystkie „książki” Verne’a. Nie jestem czytelnikiem. Uważam, że czytanie to strata czasu. Ale prace Verne’a nie są zwykłymi książkami. To wskazówki, instrukcje mówiące, jak – zamiast żyć podwójnie dzięki lekturze – żyć raz, ale porządnie, przekraczając nieprzekraczalne…

Pierwszą „powieścią” autorstwa J.V. (jak mówimy o Vernie w naszym gronie) przeczytaną przeze mnie była Podróż do wnętrza ziemi. W chwili, w której Axel odczytał znaczenie tajemniczego pergaminu, wiedziałem, że nie mam przed sobą powieści, tylko sprawozdanie z czegoś, co miało być tajemnicą, a co Verne haniebnie zdradził całemu światu. Ludzie jednak na szczęście nie potrafili zgłębić tej tajemnicy i pojąć, że Islandia była jedynie przykrywką, a nie prawdziwym celem podróży profesora Lidenbrocka i Arnego Saknussemma. Verne był, dzięki Bogu, na tyle ostrożny, że nie umieścił w swojej pracy żadnej wskazówki na ten temat, a może nawet ta informacja do niego nie dotarła? Nigdy prawdopodobnie się nie dowiemy, na ile Verne wiedział, a na ile zgadywał, a nam lata zajęły studia nad tym, gdzie naprawdę znajduje się brama do wnętrza ziemi.

Kilka pierwszych lat zajęło nam dojście do tego, że nie ma sensu szukać odpowiedzi w powieściach Verne’a. Wertowaliśmy wszelkie znane światu wydania, dotarliśmy nawet do tych części pierwszych rękopisów powieści, których nie udostępnia się ogółowi. Kwerendy zaprowadziły nas do Włoch, Francji i Niemiec. Szukaliśmy wśród listów, pamiątek i notatek osobistych. Próbowaliśmy porozmawiać z przynajmniej jednym z czworga potomków syna Verne’a. Niestety na próżno. Następnie dowiedzieliśmy się, że syn z jakiegoś powodu postanowił zniekształcić część pracy pisarza, ingerując w tekst własnym piórem. Odebrało to wiarygodności zwłaszcza notatkom Verne’a, które w badanej przez nas kwestii wydawały się najistotniejsze. Czyn ten haniebny na zawsze odebrał nam nadzieję na to, iż odróżnimy w tekstach Verne’a pierwotny tekst od późniejszych przeinaczeń. Czyżby Michel zrobił to z premedytacją w jakimś innym celu niż zdobycie sławy i prestiżu?

Niestety ciągle odbijaliśmy się od ściany do ściany, aż do momentu, w którym Eufegenia, jedyna kobieta w naszym gronie, dała nam do zrozumienia, że pyszałkowatość każe nam szukać jedynie wśród pism współczesnych. Co by się stało, gdybyśmy spojrzeli na całość nieco szerzej i przyjęli do wiadomości, że skoro Verne opisywał rzeczywistość i nie odkrył jej jako pierwszy, to musiał czerpać skądś inspirację, a już na pewno nie był pierwszym, który zastanawiał się, co kryje w sobie jądro ziemi. W odpowiedzi na tę naganę każdy z nas zawstydził się swojego horyzontalnego myślenia.

Natychmiast wzięliśmy się do roboty i sięgnęliśmy do najgłębszych zakamarków bibliotek, mieszczących w sobie teksty w językach oryginalnych pierwszych kultur europejskich i azjatyckich. Wertowaliśmy wiekowe księgi i stare woluminy w poszukiwaniu wskazówek. Jasnym dla nas było, że – aby uniknąć przekłamań w tłumaczeniach – musimy dotrzeć do tekstów jak najwcześniejszych, skolacjonować ze sobą kilka zawierających z pozoru tę samą treść i zdecydować, które przekazy uważamy za najbardziej prawdopodobne. Słowem: czekała nas mordercza i długa praca na surowym tekście. Niekiedy nie mieliśmy możliwości dotarcia do manuskryptów i musieliśmy zadowolić się wydaniami edytorskimi w językach oryginalnych. Podpieraliśmy się oczywiście tym, co już przetłumaczone zostało na niemiecki, francuski i rosyjski (tu prym wiodła Eufegenia, jako jedyna znająca ten język od podszewki), nie dawaliśmy im jednak pełnej wiary; jak się okazało, słusznie, gdyż wiele z nich było mocno przekłamanych. Największe wątpliwości budziły te przygotowywane przez filologów niemieckich. Niestety nie mogliśmy pojąć, czemu tak bardzo wyróżniają się na tle innych przekazów. Do tej pory zagadka ta pozostaje dla nas nierozwiązana. Ważne zapewne jest, że różnice pomiędzy edytorskimi wydaniami niemieckimi a tymi pochodzenia angielskiego lub francuskiego oscylują głównie wokół kwestii umiejscowienia bramy prowadzącej do wnętrza ziemi. Kolejną znaczącą różnicą jest to, iż dosyć często do wydań niemieckich dodawane są sformułowania wkładane w usta autora, mające świadczyć o tym, że sam nie wierzy w to, co pisze, a podania te są jedynie nic nie wartymi legendami. Dało nam to do myślenia i zaczęliśmy unikać wydań niemieckich albo wręcz tłumaczyć je sobie na opak.

Przez podania starożytnych Greków i Rzymian dotarliśmy do wiedzy, która nas zadziwiła. Verne wizjonerem? Podziemne królestwa były fantazją dziesiątków, jeśli nie tysięcy ludzi setki lat przed narodzinami Verne’a. Legendy, mity i podania ludów, które już dawno wyginęły bądź całkowicie zatraciły swe pierwotne kultury, przekazywały nam wiedzę wręcz magiczną. Tysiące mil pod powierzchnią ziemi miały znajdować się królestwa zmarłych, ale również, zgodnie z tym, co głosi Platon w dialogu Fedon, liczne kanały i jaskinie mające prowadzić do środka ziemi. Celtowie również wierzyli w podziemne światy. Oprócz tego wiele ludów na niepoznanym wnętrzu ziemi opierało swoje mity antropogeniczne. Irlandczycy wierzyli, że to właśnie spod ziemi wyłonili się Druidzi, natomiast Hindusi wywodzili stamtąd lud Angami Naga. Szukając jednak wśród podań europejskich, natrafialiśmy ciągle jedynie na krótkie wzmianki dotyczące jaskiń i wulkanów albo mało wiarygodne fantazje niewiadomego pochodzenia w formie kilku zdań. Zniechęceni już nieco, za namową Eufegenii usiedliśmy do studiowania kultur azjatyckich. I tu wreszcie dotarliśmy do niezbędnych wskazówek, a dzięki nim – do wiedzy.

Wpadły nam w ręce niezwykle tajemnicze wierzenia tybetańskie. Mimo że człowiek podbił już niemal cały świat, w grudniu 1958 roku Tybet w dalszym ciągu jest niedostępny dla większości ludzi. To święte miejsce, będące marzeniem wielu, pozostaje w zasięgu ręki nielicznych. Kilka lat temu głośno było o książce Heinricha Harrera Siedem lat w Tybecie. Eufegenia, która oczywiście przeczytała tę biografię jeszcze po niemiecku, twierdzi, że nawet dziesięć lat temu, kiedy panował tam względny spokój, dostanie się do serca buddyzmu było trudne. Teraz, w obliczu jawnie prowadzonej wojny z Chinami, dostanie się tam będzie śmiertelnie niebezpieczne i nie ma żadnych szans, że skończy się powodzeniem. Oczywiście nie zniechęciło to nas w żaden sposób. Zapłonął w nas już ogień, którego niepodobna zgasić obietnicą niebezpieczeństw. Oczywiście znalazło się dwóch dezerterów z tej niebezpiecznej wyprawy, jednak nie osłabiło to naszej siły ducha i w uszczuplonym składzie zaczęliśmy przygotowania do podróży. Jest nas czworo – Eufegenia, Otto, Hans i ja, Axel.


[Od redakcji:] Dalsze losy Vernian poznacie z kolejnych dokumentów, do których udało nam się dotrzeć i które opublikowaliśmy na portalu: cz. 2
]]>
http://zcyklu.pl/vernianie-1/feed/ 0
Cywilizacja, która przeminęła z wiatrem http://zcyklu.pl/cywilizacja-ktora-przeminela-z-wiatrem/ http://zcyklu.pl/cywilizacja-ktora-przeminela-z-wiatrem/#respond Wed, 17 Jan 2018 12:24:53 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1784
Rok 2018 trwa już na dobre, a my powracamy w „Klasyce do herbaty” do najciekawszego (zwłaszcza dla kobiet) zagadnienia noworocznego, noszącego dumny tytuł „Nowy rok, nowa ja”. W związku również z tym, że rok bieżący to Rok Praw Kobiet, ustanowiony przez miłościwie nam panujący rząd, zrobimy sobie małe combo i – czy Wam to pasuje, czy nie – z takim nastawieniem wyciśniemy jak cytrynkę książkę starą i klasyczną niczym sama emancypacja: Przeminęło z wiatrem. „W Przeminęło z wiatrem jest coś o feminizmie?” – spytacie poirytowani. „Że tam niby znajdę coś o przemianach wewnętrznych i postanowieniach noworocznych?!” – krzykniecie głośniej. A zobaczymy, może coś się znajdzie… Zacznijmy jednak od podstaw, aby bez wyrzutów sumienia i zgodnie z moim noworocznym postanowieniem bycia perfekcjonistką nakreślić czytelnikowi niezaznajomionemu z książką jej kontekst oraz fabułę.
Zaznaczmy przede wszystkim, że powieść Przeminęło z wiatrem przeszła do historii literatury z trzech podstawowych i bardzo istotnych powodów. Po pierwsze (i najważniejsze): traktuje o amerykańskiej wojnie domowej, co oznacza, że gdyby była filmem współczesnym, to za samą polityczność i melancholijność dostałaby Oscara. Po drugie: mówi o fundamentalnych przemianach społecznych i stanowi jedną z ważniejszych książek, podejmujących ówcześnie kwestię niewolnictwa, a jednocześnie nieprzybierających formy manifestu politycznego. I, last but not least, po trzecie: opowiada historię postaci nietuzinkowej, której blisko do celebrytek rodem z XXI wieku.

Wątki wymienione powyżej już wystarczyłyby, żeby umieścić jakąś książkę w kanonie lektur, a jednak Margaret Mitchell z niezwykłą wirtuozerią opakowuje je jeszcze w narrację pełnokrwistą i rasową, zaskakując nas na każdej stronie wnikliwością i talentem do budowania charakterów, a także rzetelnością w stosunku do omawianych faktów historycznych. Nic zresztą dziwnego, że zdobywca Pulitzera potrafi pisać, prawda?

Scarlett O’Hara, będąca wytworem wyobraźni Margaret Mitchell, to jedna z ikon feminizmu w czystej postaci. Mamy tu bowiem do czynienia z kobietą, która mimo tego, że żyła w świecie całkowicie spatriarchalizowanym, radziła sobie ze wszystkimi ciosami od życia i potrafiła odnaleźć swoją niezależność – również w obliczu macierzyństwa (chociaż akurat matką była beznadziejną) oraz niespełnionej miłości. Scarlett była typową kokietką – jej wrodzona umiejętność manipulowania mężczyznami przez udawanie słodkiej idiotki oczywiście nie spotka się z aprobatą feministek. Jednak aby dostrzec w tym rzecz wartościową, należy wziąć pod uwagę, że kobiety w okresie wojny secesyjnej, a także jeszcze długo potem miały do przebycia daleką drogę od ozdoby salonowej do możliwości publicznego obnażania piersi w akcie protestu przeciwko przedmiotowemu traktowaniu. (Nawiasem mówiąc, czyż nie jest to jedna z największych sprzeczności, o jakich słyszeliście?) Scarlett zatem była wyzwolona na tyle, na ile pozwalały jej czasy, warunki społeczne, sytuacja rodzinna.

Margaret Mitchell stworzyła przede wszystkim bohaterkę silną psychicznie, a to już stanowi rdzeń niezależności. Scarlett jednak nie potrzebowała nigdy sprawdzać swojej mocy w praktyce. Kiedy poznajemy ją na progu werandy rodzinnego domu, Tary, jest zaledwie szesnastoletnią dziewczyną, chowaną w cieplarnianych warunkach. Dopiero okrucieństwa wojny pozwoliły jej sile się ujawnić. Scarlett w najgorszych momentach swojego życia nie mogła liczyć na mężczyzn, zatem nauczyła się, że stanowią oni tylko narzędzia, dzięki którym może osiągnąć to, na czym jej zależy, a czego sama by nie zdobyła jako „tylko” kobieta. Postawa zapewne wątpliwa moralnie, ale za to determinacja i wytrwałość – godne podziwu. Czy Scarlett wyszło to ostatecznie na dobre? Zostawmy to pytanie bez odpowiedzi, ponieważ każdy będzie miał na nie inne spojrzenie. 
Boga biorę na świadka, Boga biorę na świadka, że Jankesi nie pokonają mnie nigdy. Przetrwam to wszystko, a jak wojna się skończy, nigdy w życiu nie będę więcej głodna. Ani ja, ani nikt z moich bliskich. Choćbym miała kraść i zabijać – Bóg mi świadkiem, że nigdy więcej głodna nie będę. 
Najsławniejsze słowa całej powieści Scarlett niemalże wykrzyczała do południowego nieba zasnutego chmurami. Wygłodzona, chora oraz załamana stanem psychicznym ojca i śmiercią matki, poczuła na swoich barkach odpowiedzialność za bliskich pozostałych przy życiu i podupadły rodzinny majątek. W tej chwili z dziewczyny pozornie słabej i polegającej na innych przeistoczyła się w silną, pewną swoich celów kobietę. I choć możecie powiedzieć, że ta scena trąci zbytnim dramatyzmem oraz patetycznością, z pewnością zmienicie zdanie, kiedy już dojdziecie do niej w drugim tomie Przeminęło z wiatrem. Będziecie wtedy mogli razem ze Scarlett doświadczyć bólu, jaki ona czuła przez te wszystkie miesiące naznaczone bezsilnością i strachem przed Jankesami, którzy z każdym dniem posuwali się coraz dalej na południe, czyniąc spustoszenie.

Przeminęło z wiatrem stoi jednak nie tylko feministycznymi wątkami, w których dominuje główna bohaterka. Jest to również opowieść o ludziach Południa – nieświadomi niemoralności będącej jednym z filarów niewolnictwa, uważają się za ludzi prawych i bogobojnych. Zmiana, którą chcą wprowadzić Jankesi, pozostaje dla nich niezrozumiała. Przeminęło z wiatrem to zatem również książka w dużej mierze ukazująca sytuację czarnych przed wojną secesyjną. O dziwo, Margaret Mitchell odmalowuje nam ją przeważnie jako sielankę, która wprawdzie nie gwarantuje wolności, ale daje względnie dostatnie i szczęśliwe życie w służbie u ludzi szanujących ich i liczących się z ich zdaniem. Osobą, którą wśród całej czarnoskórej służby traktuje się z największym szacunkiem (zarówno przez autorkę, jak i bohaterów),jest niania – opiekunka Scarlett. Mammy stanowiła przez wiele lat inspirację literacką i filmową dla wielu artystów, a także bojowników o równe prawa dla czarnych. Historia zyskuje na znaczeniu zwłaszcza w kontekście postaci Hattie McDaniel, która rolą Mammy w filmie z 1939 roku zapracowała sobie na Oscara (pierwszego zdobytego przez czarnoskórą kobietę). Dla Mammy znalazło się również miejsce w książkach bardziej współczesnych, takich jak na przykład Służące Kathryn Stockett – główna bohaterka tej powieści spisuje historie czarnoskórych kobiet z jej otoczenia, a Mammy funkcjonuje jako doskonały przykład tego, jaką rolę czarni odgrywali w rodzinach swoich panów.

Historię opisaną w Przeminęło z wiatrem trzeba oczywiście traktować z lekkim przymrużeniem oka, bo chociaż Margaret Mitchell daje nam do zrozumienia, że godne traktowanie służby było wśród ludzi Południa na porządku dziennym, to należy pamiętać, że przeważająca większość plantatorów uważała swoich niewolników nie tyle za ludzi, ile raczej za woły robocze, które zostały stworzone do pracy i którym nie należy się żaden szacunek. Niewielu panów miało tak dobre serce i niewzruszone zasady moralne jak rodzice Scarlett czy też mieszkańcy Dwunastu Dębów, farmy rodziny Wilkesów. Podczas lektury należy zdawać sobie sprawę z tego, że owszem, czarnoskórzy niewolnicy nie umieli odnaleźć się w zastanej sytuacji i zaraz po uwolnieniu często wracali do swoich dawnych właścicieli,aby dalej pracować (tym razem za pieniądze), jednak ich wyzwolenie było konieczne, aby w przyszłości zachodzić mogły kolejne przemiany społeczne. W końcu każda zmiana powoduje przynajmniej lekkie poczucie dyskomfortu, niezależnie od tego, jaką ulgę przynosi później.

Przeminęło z wiatrem to powieść wielowarstwowa. Mamy w niej do czynienia z wątkami feministycznymi, po trochu z delikatną antyrasistowską retoryką, ale również – a może przede wszystkim – z potężnym romansem, który wielkimi literami zapisał się w historii literatury i kina. Romansem, który w dalszym ciągu rozpala wyobraźnię wielu kobiet na całym świecie, mimo że pod wieloma względami obnaża głupotę ludzkiej natury i pokazuje, że nawet największa namiętność potrafi zostać wręcz zamordowana z powodu zbyt długiej listy upokorzeń, które stają się jej udziałem.

Mimo początkowych wątpliwości doszliśmy zatem w końcu do wniosku, że Przeminęło z wiatrem jest książką składającą hołd wczesnemu feminizmowi oraz zawierającą dość sporo wątków dotyczących postanowień o przemianie wewnętrznej. Możliwe, że jednak do tej pory nie znaleźliście powodu, aby sięgnąć po tę powieść.Pozwolę sobie odpowiedzieć na to z nadzieją, powtarzając za Scarlett: „w końcu jutro też jest dzień”…   
]]>
http://zcyklu.pl/cywilizacja-ktora-przeminela-z-wiatrem/feed/ 0
Truchła literackie http://zcyklu.pl/truchla-literackie/ http://zcyklu.pl/truchla-literackie/#respond Thu, 30 Nov 2017 12:24:54 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1785
Ambicja łatwiej chwyta się małych duszyczek niż dusz wielkich, jak ogień ima się snadniej strzech niż pałaców. 
Nicolas Chamfort
Upodobanie do odgrzebywania i niszczenia tego, co było dobre, jest cechą charakterystyczną ludzi mało kreatywnych, z ograniczoną ambicją. Takie wnioski wysnuć można, obserwując wcale nie najnowszy trend, któremu hołduje obecnie spora część społeczeństwa. Polega on na zajmowaniu się, potrzebnymi czy też nie, kontynuacjami popularnych niegdyś i obecnie książek. Najczęściej zdarza się to wiele lat po śmierci ich autorów oraz po wygaśnięciu praw autorskich do dzieł. Czasami, jak to miało miejsce w przypadku kontynuacji Przeminęło z wiatrem, mija wiele lat, zanim uda się zainteresowanym twórcom odkupić prawa autorskie od członków rodziny dawno zmarłej babci czy dziadka.

Dzisiejszy odcinek cyklu poświęcimy zatem dziełom, które w mojej niezwykle skromnej opinii (sarkazm alert!) są dla czytelnika dokładnie tym, czym odgrzewane kotlety dla smakosza – istnieje spore ryzyko zatrucia przy niemalże równym prawdopodobieństwie poczucia nowego smaku i głębszego docenienia tego już znanego.

Naszymi kotletami z pierwszego pichcenia będą książki autorstwa dwóch niezwykle lubianych przeze mnie pisarek – jak widzicie, dopuszczam się tu rażącego subiektywizmu i feminizacji. Kotletami zaś odgrzewanymi są – niespodzianka – ich kontynuacje: lepsze, gorsze i takie, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. Zainteresowani? No to biegiem, bo szkoda czasu! Zaczniemy od pozytywów, których oczywiście będzie znacznie mniej, bo narzekanie jest zabawniejsze.

W dniu, w którym po raz pierwszy sięgnęłam po Anię z Zielonego Wzgórza, zmienił się cały mój świat. Oto miałam przed sobą niepasującą do swoich czasów ani do ówczesnej społeczności dziewczynkę, która nadal irytuje ogromną część czytelników pozorną infantylnością i rozgadaniem. Ja pokochałam ją od pierwszych stron. Zobaczyłam w niej samą siebie i widzę do dziś. Tym bardziej boli mnie każda kolejna adaptacja i próba wyciśnięcia pierwowzoru do ostatniej kropelki. W przypadku jednak Ani Shirley to, co sprawia ból sięgający trzewi, to ekranizacje. Do roku 2017 nie powstała ani jedna adaptacja, która miałaby coś wspólnego z powieścią. Po latach zaś, kiedy jako widzowie dostaliśmy tak wiele różnych opcji z najnowszą propozycją Netflixa na czele, która odziera ten świat z jego naiwności, ale przy tym i klimatu, w dalszym ciągu za najlepszy film oparty na świecie stworzonym przez Lucy Maud Montgomery uważam ten z Megan Follows w roli głównej bohaterki. I chociaż nie jest wierny oryginałowi pod każdym względem już w pierwszej części, a dwie kolejne są czystą fantazją reżysera, to przynajmniej zachowuje nastrój powieści i ukazuje nam Anię taką, jaką znamy. Wszystkie pozostałe ekranizacje to dla mnie nieporozumienie.

Kanada powołała swego czasu coś na kształt urzędu licencyjnego, który zajmuje się ochroną wyłącznie skarbu narodowego, jakim jest Ania. Kiedy jednak w 1993 roku wygasły prawa autorskie do książki, fani zostali zasypani różnymi dziwnymi adaptacjami tej historii. Nie zmienia to faktu, że przez siedemdziesiąt pięć lat od śmierci Montgomery powstała zaś zaledwie jedna książka o Ani Shirley, i to na specjalne zamówienie. Stało się to za sprawą Budge Wilson w roku 2008. Książka ukazała się z okazji stulecia pierwszego wydania Ani z Zielonego Wzgórza i stanowi swoisty prequel serii. Autorka nie ma ambicji, by pokazać Anię w nieznany nikomu sposób ani chęci do zmiany całej historii. Mimo kilku wątków, o których od samej bohaterki nie usłyszeliśmy nigdy w całej ośmioczęściowej serii, fabuła opiera się na wydarzeniach, które nie wyłamują się ze schematu i stanowią przyjemne dla miłośników Anny Shirley uzupełnienie jej historii. Co sprawiło, że nikt inny nie podjął się napisania kolejnych wariacji na temat tej cudownej historii? Tego prawdopodobnie nie dojdziemy. Wiemy natomiast, że Droga do Zielonego Wzgórza nie tylko nie razi swoją treścią i nastrojem, w który umiejętnie wprowadza czytelnika, ale też potrafi zachwycić i przypomnieć osobom kochającym Anię w dzieciństwie o powodach, dla których ją uwielbiały.

Droga do Zielonego Wzgórza przedstawia nam Anię taką, jaką była – skrzywdzoną przez los i niezwykle wrażliwą, ale jednocześnie nigdy nie wyzbywającą się nadziei i kochającą świat. Przygody, w które wikła ją w swojej powieści Budge Wilson, przywodzą nam wielokrotnie na myśl jej talent do pakowania się w kłopoty, tak dobrze znany z serii autorstwa Montgomery. Jednocześnie możemy poznać Anię lepiej, a raczej wyobrazić sobie, jaka mogła być, zanim jej życie wróciło na dawno upragnione, szczęśliwe tory.

Czy książka Budge Wilson jest idealna? Wręcz przeciwnie. Widać jednak, że za autorką nie stała chęć zarobienia łatwych pieniędzy, a Annę Shirley rozumie w lot. Lektura tej książki to jak intymna rozmowa z przyjaciółką, która kocha ją tak samo jak my.

Troszkę się poroztkliwialiśmy, troszkę za miło się zrobiło. Wróćmy zatem do rzeczywistości. Gdybym chciała pójść na łatwiznę, powiedziałabym, że kontynuacja Ani jest cudowna, bo wyjątek potwierdza regułę. Nie powiem tak, bo nie wierzę w tego typu truizmy. W związku z tym, że jestem leniwa, powiem tylko, że nie mam pojęcia, czemu tak się stało, i nie zmienia to w żaden sposób faktu, że są książki, które powinno się palić razem z autorami, najlepiej jeszcze na poziomie redakcji… No to jedziemy.

Z literatury mi bliskiej największej liczby śmierdzących trucheł – to znaczy kontynuacji – doczekała się Jane Austen. Jak wiadomo, ona sama książek napisała zaledwie sześć, ale wariacji na ich temat jest tak dużo, że znajomość wszystkiego z pewnością obniża inteligencję jednostki, która to widziała, czytała i zna. Na moje nieszczęście ja właśnie do takich osób należę. A książką najbardziej ze wszystkich pokrzywdzoną pozostaje od wielu lat Duma i uprzedzenie. Mamy tu do czynienia z trzema rodzajami mordu na powieści klasycznej.

Pierwszy raz z wariacjami na temat Austen miałam do czynienia po lekturze Dumy i uprzedzenia, kiedy w moje ręce trafiła kontynuacja losów sióstr Bennet pióra uznanej australijskiej pisarki Colleen McCullough – kilkanaście lat temu ekranizacja jej Ptaków ciernistych krzewów święciła triumfy w telewizji w postaci serialu. Emancypacja Mary Bennet zaciekawiła mnie zatem już ze względu na autorkę, którą lubiłam od wczesnego dzieciństwa. Jakże gorzko się zawiodłam. Co z tego, że McCullough umie pisać i kocha Jane Austen? Czy to daje jej prawo do kontynuowania historii uwielbianej przez miliony w sposób przypominający reanimację trupa? Nadmierny feminizm, dziwne zwroty akcji oraz zmiana charakterów głównych bohaterów wykreowanych przez Austen to tylko niektóre z rażących odstępstw od pierwowzoru. Myślicie, że to wszystko? Że gorzej już nie będzie? Zaskoczę Was i sprawię, że przejdą Was takie same dreszcze jak mnie, kiedy oglądałam serial Ania, nie Anna na Netflixie. Mary Bennet nagle po latach okazuje się pewną siebie, ale jednocześnie skromną kobietą, która dalece przewyższa mądrością i rozsądkiem swoje starsze siostry, a urodą zaczyna przypominać Elżbietę. Lidia jest alkoholiczką, Jane, chociaż wie o zdradach męża (tak, Bingley zdradza Jane, założył nawet „drugą rodzinę”!), akceptuje je, a Elżbieta i Fitzwiliam Darcy mają problemy łóżkowe! Już mdlejecie? Spokojnie, to dopiero początek końca…

Pamiętacie tę uroczą aktoreczkę, która w 2015 roku wcieliła się w Kopciuszka? Otóż musicie wiedzieć, że rok później z jakiegoś dziwnego powodu uznała za dobry pomysł zagranie Elżbiety Bennet w filmie Duma i uprzedzenie, i zombie. Ten film to truchło dosłownie i w przenośni. Przede wszystkim mamy do czynienia z radykalną zmianą sytuacji. Cały świat został opanowany przez umarłych, a Anglia jest jednym z niewielu terenów, gdzie znajdują się wciąż jeszcze zdrowe skupiska ludzkie. Zaraza rozszerza się w zastraszającym tempie, a jedynym rozwiązaniem jest regularne stawianie oporu zombie atakującym zewsząd. W związku z sytuacją zaistniałą na długo przed okresem dojrzewania sióstr Bennet, w momencie gdy przychodzi czas wybrania dla nich dodatkowych zajęć ogólnorozwojowych, pan Bennet postanawia swoje dzieci wyszkolić w sztukach walki. Brzmi absurdalnie? Uwierzcie mi, że im dłużej trwa film, tym bardziej widać krew, która sączy się z książek stojących sobie niewinnie na półkach domowej biblioteczki. Zupełnie jakby krzyczały: „Co myśmy wam zrobiły, że nas tak bezrefleksyjnie mordujecie?”. A i to nie jest w tym wszystkim najgorsze… Wiecie, co wbiło mnie w fotel? Informacja, że ten film to nie wytwór chorej wyobraźni reżysera, ale jedynie ekranizacja powieści o tym samym tytule.

Na koniec trzeci, ale nie mniej skuteczny sposób na zbezczeszczenie książki. Kojarzycie współczesne pseudopowieści o ludziach, którzy nie mają ze sobą niemalże nic wspólnego poza ukochaną książką, a lektura ta staje się pretekstem do zadzierzgnięcia przyjaźni na śmierć i życie? Klub miłośników Jane Austen autorstwa Karen Joy Fowler to typowy twór człowieka pozbawionego ambicji i idącego na łatwiznę. Nie mam pomysłu, co napisać, ale strasznie chciałabym być pisarką, bo to takie na czasie i modne. Wezmę przypadkową lubianą przeze mnie książkę i dopiszę do niej średnio pasjonującą historię. Wcisnę tu i ówdzie kłopoty małżeńskie, trochę problemów, do których rozwiązania zainspiruje mnie jedna lub druga książka autorki, o której powieściach mówię, a na koniec jeszcze wszystko polukruję, bez happy endu się nie liczy. Jakże ambitnie, jakże oryginalnie, jakże do porzygu… Do tego stopnia, że słów mi zabrakło i oto zmierzam do nieuchronnego końca.

Tym sposobem dotrwaliśmy do finiszu. Wypadałoby w jakiś niezbyt ambitny sposób podsumować powyższe wypociny. Aby nikt nie posądził autorki o przesadną ambicję, którą sama właśnie skrytykowała, niech poniższa grafika stanie się podsumowaniem wystarczającym:

]]>
http://zcyklu.pl/truchla-literackie/feed/ 0