Ludzie – Z CYKLU http://zcyklu.pl rozwijamy kulturę Mon, 12 Sep 2022 15:53:36 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.3.3 Niech atom będzie robotnikiem, a nie żołnierzem! http://zcyklu.pl/o-polnocy-w-czarnobylu/ http://zcyklu.pl/o-polnocy-w-czarnobylu/#respond Mon, 12 Sep 2022 15:53:35 +0000 http://zcyklu.pl/?p=6435 Taką sentencję można było wyczytać w centrum Prypeci, zanim katastrofa w czarnobylskim reaktorze RBMK wstrząsnęła jej mieszkańcami, a następnie resztą świata. Bezpośrednim jej skutkiem było oficjalnie 37 ofiar wybuchu i silnego napromieniowania, ale z konsekwencjami tamtych wydarzeń mierzymy się do dziś. Atom stał się wówczas poważnym zagrożeniem, które nie zostałoby zneutralizowane, gdyby nie heroiczna postawa robotników i żołnierzy właśnie.

Dla pokoleń, które nie przeżyły katastrofy na własnej skórze, kuszącą perspektywą był głośny miniserial Czarnobyl wypuszczony na platformie HBO. Jest to, rzeczywiście, pozycja interesująca zarówno z punktu widzenia dobrej telewizji, jak i doskonałego scenariusza czerpiącego z wydarzeń historycznych. Sama obejrzałam go jednym tchem i do teraz podziwiam za kunszt. Nie jest jednak tak wybitny jak książka, którą miałam okazję przeczytać.

Wśród wielu pozycji o tematyce katastrofy, jakie są dostępne na rynku, O północy w Czarnobylu Adama Higginbothama jest zdecydowanie jednym z najbardziej kompletnych, rzetelnych źródeł wiedzy. Ta przenikliwa i wyczerpująca pozycja to zarazem reportaż i książka historyczna, choć czyta się ją jak wciągającą, trzymającą w napięciu powieść sensacyjną. To pełne kompendium wiedzy o katastrofie, efekt tytańskiej wręcz pracy autora, któremu pisanie i zbieranie materiałów zajęło aż 10 lat.

Reportaż zawiera zarówno wprowadzenie w formie przystępnego kursu z działania reaktorów i zachodzących w nim reakcji, rozległy opis przebiegu samej katastrofy, usuwania jej skutków, istotne elementy życiorysu osób mających w niej kluczowe znaczenie, a także przede wszystkim realia gospodarcze, polityczne i społeczne ZSRR, które odgrywają tu centralną, choć pozornie drugoplanową rolę. Nie brakuje także prologu traktującego o początkach powstania elektrowni i ludziach za nią odpowiedzialnych, które to początki sugerują, że być może przyczyn katastrofy należy się dopatrywać zanim w ogóle rozpoczęła się budowa elektrowni w Czarnobylu. Chronologia zdarzeń została bardzo szczegółowo odtworzona, autor „ogarnął” chaos wydarzeń i podał to czytelnikowi w sposób zrozumiały i uporządkowany.

Książkowa wersja wydarzeń ukazuje katastrofę jako obnażenie typowego dla ZSRR ignorowania procedur bezpieczeństwa, przedkładania niskich kosztów budowy ponad jej jakość, próby przestrzegania nierealnych terminów, które bardziej niż na bezpieczeństwie koncentrowały się na chęci „popisania się”. To także ignorowanie rzeczywistej, realnej potrzeby podejścia do tak ważnego tematu profesjonalnie. Wady konstrukcyjne reaktora RBMK były tajemnicą poliszynela dla środowiska projektantów, a personel elektrowni, na którym później spoczął ciężar odpowiedzialności za katastrofę, nigdy nie został o tych wadach poinformowany, nie potrafił więc przewidzieć i skutecznie zarządzać skutkami wypadku.

Lektura może wydawać się ciężka. To ponad 500 stron tekstu, w tym prawie 100 stron przypisów, mapy Czarnobyla, Prypeci, schematy elektrowni i słownik pojęć, ponieważ w książce pojawia się momentami język branżowy albo charakterystyczny dla czasów Związku Radzieckiego. Masa nazwisk, które czasem trudno zapamiętać albo mogą się mylić. Duża szczegółowość, liczne i obszerne opisy. Jeśli ktoś interesuje się tematyką katastrofy tylko pobieżnie, zdecydowanie szybciej i przyjemniej sięgnąć mu będzie po serial HBO, który nie zawiera dużo przekłamań. Jest to jednak produkcja wykorzystująca narzędzia filmowe, które mają na celu głównie skuszenie widza i wzbudzenie w nim emocji. Jeśli natomiast ktoś szuka rzetelności, obiektywizmu i twardych danych faktograficznych, pozycja książkowa to strzał w dziesiątkę. Dostajemy w niej bardzo szeroki kontekst, zarysowanie realnej skali propagandy i tuszowania, zimnowojenny klimat polityczno-społeczny, przedstawienie nepotyzmu, niekompetencji, fałszerstw i cenzury, a także heroizmu ludzi zmagających się ze skutkami wybuchu, historie o ich poświęceniu (nierzadko wymuszanego terrorem) oraz tym, jak bezdusznie byli traktowani przez oficjeli. Na koniec widzimy także, jakie znaczenie ta katastrofa miała dla realizacji polityki głasnosti i jak stała się ważnym czynnikiem ostatecznego rozpadu ZSRR w 1991 roku.

Epilog:

Podczas głosowania w Brukseli 6 lipca 2022 roku energetyka jądrowa została zaliczona do tzw. taksonomii, co oznacza, że może liczyć na wsparcie finansowe w kategorii „zielonych” źródeł energii i oficjalnie uznano jej rolę w transformacji energetycznej. Jest to przełom, zwycięstwo nauki nad mitami o szkodliwości promieniotwórczej, które od lat są napędzane argumentami o katastrofie czarnobylskiej. To zwycięstwo naukowych faktów nad antyatomową propagandą strachu i fałszu. Traktuję tę decyzję jak historyczny moment, w którym uznajemy, że katastrofa podobna do tej w Czarnobylu grozi nam wyłącznie w przypadku tak rażących zaniedbań, przekłamań i omijania procedur bezpieczeństwa jak w 1986 roku. Szczerze wierzę w to, że atom, przy zastosowaniu wszelkich środków bezpieczeństwa, może być dla nas robotnikiem, a nie żołnierzem. Do tej klęski bowiem doprowadziła wyłącznie opieszałość i ignorancja.


Autor: Adam Higginbotham

Tytuł: O północy w Czarnobylu. Nieznana prawda o największej nuklearnej katastrofie

Wydawnictwo: Sine Qua Non

Rok wydania: 2019

Liczba stron: 560

Format: 150 × 215

Okładka: twarda

]]>
http://zcyklu.pl/o-polnocy-w-czarnobylu/feed/ 0
Luksus na miarę epoki http://zcyklu.pl/architektura-postmodernistyczna/ http://zcyklu.pl/architektura-postmodernistyczna/#respond Wed, 10 Aug 2022 17:01:58 +0000 http://zcyklu.pl/?p=6371 Architektura postmodernistyczna w naszym kraju szybko rozkwitła i szybko zgasła. W zasadzie była to kwestia jednej dekady czyli lat 90. ubiegłego stulecia. Postmodernizm uchylił nam wówczas drzwi do wielkiego świata, pokazywał globalny luksus. Dawał przedsmak tego, jak będzie wyglądała zamożna, kapitalistyczna i światowa Polska. Potem jednak estetyczne trendy dość radykalnie się zmieniły, zaś my zweryfikowaliśmy stosunek do bogactwa oraz „światowości”. Jaskrawość i ostentacja reprezentacyjnej architektury lat 90. stały się passé. Ale ostatnie protesty przeciwko wyburzeniu wrocławskiego Solpolu udowadniają, że architektura ta stała się mimo wszystko elementem naszego dziedzictwa kulturowego. Nawet jeśli to dziedzictwo jest nieco obciachowe.

Przyszłość,  która nie nadeszła

Trzeba bezsprzecznie przyznać budynkom zaprojektowanym w duchu postmodernizmu, że na się wyróżniają. W Polsce jest to tym bardziej widoczne, gdyż sąsiadują one z często zgrzebną architekturą odziedziczoną po PRL-u z jednej strony, zaś z drugiej z minimalistycznym designem XXI wieku. Na tym tle postmodernizm wydaje się strojny, kolorowy, efektowny. Często wydaje się też efekciarski i w tzw. „złym guście” (cokolwiek miałoby to znaczyć). Jednak towarzyszy nam na każdym niemal kroku, gdyż w latach 90. budowało się dużo. Traktujemy go często jak przysłowiowego „wujka z wąsami” – żyjemy z nim na co dzień, a jednak po cichu się z niego naśmiewamy. Niemniej zanim zaczniemy drwić z kolorowych fasad, tafli refleksyjnego szkła i ostentacyjnego luksusu postmodernistycznych realizacji, przypomnijmy sobie w jakim momencie ten styl zawitał nad Wisłą. A moment był szczególny; przemiany ustrojowe po roku 1989 i rozwijający się kapitalizm. Wchodziliśmy jako społeczeństwo w wielkie Nowe i chcieliśmy wierzyć, że to Nowe oznaczać będzie szybki wzrost poziomu życia dla wszystkich oraz cywilizacyjny awans naszego kraju. Wypatrywaliśmy niecierpliwie wszelkich oznak tego awansu i postmodernizm wydawał się właśnie taką oznaką. 

Dla mnie ta oznaka zmaterializowała się w postaci nowego dworca kolejowego w Częstochowie. Obiekt oddany do użytku w roku 1991 szokująco różnił się od wszystkiego, z czym kojarzyły się ówczesne PKP. Nowoczesny, funkcjonalny budynek, pełen szkła i kolorowych detali wyglądał trochę jak UFO, które wylądowało pośrodku szarego, zaniedbanego miasta. Częstochowa była przystankiem w mojej trasie z domu do Opola, gdzie studiowałem. Wsiadałem do pociągu w Radomsku, mieście obdarzonym zestawem typowych cech polskiej prowincji. W latach 90. te cechy to m.in. modernistyczna architektura, która już się wówczas mocno zdegradowała. Bloki z wielkiej płyty w miastach, na wsiach domy typu „kostka mazowiecka” czy kwadratowe pawilony sklepów gminnych spółdzielni – to było architektoniczne otoczenie, w którym wyrastałem. I nagle, po zakończeniu szkoły średniej, gdy po raz pierwszy przenosiłem się gdzieś na dłużej, spotkałem częstochowski dworzec. Nie przypominał on żadnego z budynków, z którymi się wcześniej zetknąłem. Był czysty, jasny, kolorowy. Był jakby bramą do innego lepszego świata i do lepszej przyszłości. Takie doświadczenia z pierwszymi postmodernistycznymi realizacjami w latach 90. były wspólne dla wielu z nas. Nietrudno zatem zrozumieć, dlaczego stanowiły one coś znacznie więcej niż tylko nowoczesne budynki zrealizowane w modnym akurat stylu. 

Źródłem jest rozczarowanie

Jeśli zadamy pytanie, skąd w ogóle wzięła się architektura postmodernistyczna, to najlepszą chyba odpowiedzią jest „z rozczarowania”. A konkretnie z rozczarowania modernizmem. Po II wojnie światowej mogło się wydawać, że modernizm w architekturze jest idealną oraz ostateczną odpowiedzią na potrzeby nowoczesnego świata. Postulaty Karty Ateńskiej, pięć zasad nowoczesnej architektury czy koncepcja „maszyn do mieszkania” Le Corbusiera zapewniały szybko rozwijającym się społeczeństwom wygodne i higieniczne mieszkania, funkcjonalne miejsca pracy, przyjazną przestrzeń miejską. Jednak szybko okazało się, że modernizm nie jest wcale idealny. Szokiem dla społeczności architektów było wyburzenie w całości osiedla Pruitt-Igoe w St. Louis w 1972 roku. Zaledwie w dwadzieścia lat po jego wzniesieniu! Okazało się, że projekt, który świetnie wyglądał na papierze, wyliczony i skalkulowany przez najwyższej klasy fachowców, zupełnie nie sprawdził się w praktyce. Idealne osiedle zamieniło się w slumsy. 

Modernizm nie był tak funkcjonalny, jak sądzono. Ale to nie był jego jedyny problem. Okazał się też zbyt… nudny. Architektura przecież operuje też na poziomie emocji. A tych architektura modernistyczna, zwłaszcza ta realizowana w masowej skali, często nie dostarczała zbyt wiele. Pudełkowate bryły budynków, stonowane kolory, stosowanie prefabrykatów w budownictwie mieszkaniowym. To wszystko nie było zbyt ekscytujące, toteż architekci zaczęli coraz bardziej „ożywiać” swoje projekty. Stosowano farby i materiały o żywszych barwach, nie bano się sięgać po dowcip oraz pastisz. Nurt nazwano postmodernizmem i jednym z jego pionierów był Robert Venturi, który dla swojej matki zaprojektował willę będącą swoistym dowcipem z architektury oraz grą z widzem w motywy i nawiązania. Postmodernizm nie cofał się przed nawiązywaniem do klasycznych, tradycyjnych wzorców w budownictwie i urbanistyce. „Tradycyjne” miasto przeciwstawiano nowoczesnym, modernistycznym osiedlom. W kształtach i formach budynków znów zagościły klasyczne motywy i wzorce. Rozkwit postmodernizmu miał miejsce w USA i Zachodniej Europie w latach 70. i 80. XX wieku. Potem i on zaczął być postrzegany jako nudny i wtórny. Ale w Polsce ta postmodernistyczna fala była opóźniona mniej więcej o dekadę. Szczyt tej estetyki miał u nas miejsce w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku.  

Postmodernizm na bogato

Na początku lat 90. wszystko, co wyróżniało się z szarego otoczenia odziedziczonego po poprzednich dekadach, wzbudzało wzmożone zainteresowanie. Budynki bardziej kolorowe, o bryle bardziej złożonej niż modernistyczne pudełka, od razu niosły powiew wielkiego Świata. Ale wraz z rozwijającym się szybko wolnym rynkiem zaczęły się też pojawiać obiekty, które luksus czy też prestiż miały wpisane w swoje DNA. Bogacące się poszczególne grupy społeczne chciały pracować, robić zakupy i mieszkać w gmachach odpowiadających ich aspiracjom. Pierwsze realizacje powstawały oczywiście w Warszawie. W stolicy, dotąd wypełnionej architekturą socrealistyczną oraz modernistyczną, zaczęły pojawiać się biurowce, centra handlowe i hotele wyróżniające się kolorowymi fasadami, taflami szkła refleksyjnego czy użyciem drogich granitów. Wyobraźnię warszawiaków rozpaliła m.in. pierwsza restauracja sieci McDonald’s z całkowicie przeszkloną elewacją czy wnętrza domu handlowego Panorama, z fontanną i okładzinami z kamieni sprowadzanych z Włoch, Indii czy RPA.  

Jest kilka cech typowych dla architektury tych pierwszych wysp luksusu. Były to zazwyczaj budynki duże, monumentalne. Tak jakby projektanci chcieli stworzyć wrażenie solidności i powagi tych miejsc. Kolejnym elementam charakterystycznym była skłonność do stosowania kamiennych okładzin na elewacjach, co także wzmacniało wrażenie dużej rangi. Kamienie chętnie stosowano też w epoce socrealizmu, jednak wówczas stawiano np. na kieleckie, rodzime granity w stonowanej kolorystyce. W latach 90. natomiast krajowa produkcja nie była specjalnie ceniona. Dlatego materiał sprowadzano z zagranicy zaś barwy były dość żywe. Szkło chyba najbardziej działało na wyobraźnię. I tu też pojawia się analogia do poprzednich okresów. Modernizm także lubił szkło, jednak sztuka budowlana PRL-u oraz dostępne wówczas technologie raczej utrudniały niż ułatwiały tworzenie wielkich przeszkleń. Inżynierowie realizujący takie zadanie musieli się nierzadko uciekać do rozwiązań półchałupniczych, żeby osiągać futurystyczny efekt wizualny. W latach 90. te bariery zaczęły znikać. Nad Wisłę zawitały nowe technologie oraz materiały i rodzimi projektanci chętnie z tego korzystali. Powstały zatem gmachy z wielkimi połaciami kurtynowego szkła, co naówczas robiło ogromne wrażenie. 

Potocznie uważa się, że postmodernistyczne budynki z ostatniej dekady XX wieku ignorowały otoczenie, w których je stawiano. Że architekci nie dbali o architektoniczną tradycję naszych miast. Tylko częściowo jest to prawda. Na przykład kompleks biurowy Atrium, projektu Tomasza Kazimierskiego i Andrzeja Ryby, powstał na warszawskiej Woli i rozplanowaniem w przestrzeni oraz funkcjonalnością nawiązywał do tradycyjnej warszawskiej zabudowy miejskiej (sklepy i punkty usługowe na parterze). Z kolei detale budynków, takie jak gzymsy, to korespondencja z pobliskimi socrealistycznymi kamienicami. 

Postmodernizm nasz powszedni

Jednak fantazyjna architektura lat 90. w Polsce nie sprowadzała się jedynie do luksusowych centrów handlowych i wyrafinowanych biurowców. Obiekty mniej prestiżowe także projektowano w duchu postmodernizmu. Przykładem są choćby restauracje sieci McDonald’s, które kiedyś wcale nie wyglądały jak klony jednego, wzorcowego obiektu. Wiele z nich stworzono w unikalnych formach, a projektujący je architekci (często o znanych nazwiskach) chętnie sięgali po postmodernistyczne wzorce. Oczywiście lata 90. to także ogromne przemiany na polu budownictwa mieszkaniowego. Modernistyczne bloki z prefabrykatów stały się wówczas synonimem wszystkiego, co w projektowaniu najgorsze, a termin „wielka płyta” brzmiał jak obelga. Ludzie pragnęli zmian, pragnęli żyć w otoczeniu radykalnie różnym od odziedziczonych po komunizmie blokowisk. Jednak z drugiej strony wciąż niewielu było stać na wystawne rezydencje o wyrafinowanej formie, detalach z marmuru i dużej ilości refleksyjnego szkła. Dlatego w takich realizacjach postmodernizm pokazywał się w formie innej niż tylko drogie, luksusowe realizacje. Przede wszystkim sięgano po kolor. Polskę zalała fala budynków pomalowanych na rożne odcienie czerwieni, różu czy zieleni. Potem przy remontach te żywe elewacje przemalowywano, ale wciąż można spotkać gmachy zdecydowanie wyróżniające się barwą w otoczeniu. Taki jest np. budynek mieszkalno-usługowy przy ul. Okopowej w Warszawie. Już z daleka jego żywy róż jest jakby postmodernistycznym stemplem w otoczeniu. Innym zabiegiem często stosowanym w budownictwie mieszkaniowym było sięganie do historycznych szablonów.

Teoretycy architektury rozróżniali nawet poszczególne prądy historyzującego postmodernizmu. W Warszawie takie zabiegi zyskały wyjątkowo podatny grunt do wzrostu. W stolicy zniszczonej przez wojnę wszak kultywowana jest pamięć o tradycyjnym warszawskim stylu architektonicznym stworzonym w początkach XIX wieku przez takich twórców jak Antonio Corazzi. Inną z kolei tradycję tworzą np. luksusowe, modernistyczne kamienice powstałe w latach 30. XX wieku. Postmodernizm obficie czerpał z tych i innych wzorców i do tego czerpał często w dużym natężeniu. Powstawały budynki ubogacone ogromną liczbą detali, których bryła szła w fantazyjność i skomplikowanie. Próbką takiego stylu jest narożna kamienica przy ul. Twardej 44 na warszawskiej Woli. Oglądając to niezwykłe dzieło, stajemy się trochę bezradni wobec mnogości motywów i skojarzeń. Kształt bryły i trójpodział elewacji wskazują na wzorce klasycystyczne. Z kolej dwie wieżyczki wprowadzają typ jakiegoś ducha północnego gotyku. Do tego na dolnej części fasady mamy elementy kojarzące się z architekturą bardzo nowoczesną i modernistycznymi „żyletkowcami”. Jedno nie ulega wątpliwości – nie da się przejść obok budynku obojętnie. Wzbudza emocje i jeśli się z nimi dłużej poobcuje, to wcale nie sprowadzą się one jedynie do rozbawienia śmieszną formą. To jest gra z odbiorcą w skojarzenia, przygoda dla uważnego obserwatora warszawskiej ulicy. 

Nie tylko kicz i ostentacja

O ile architektoniczny rebus kamienicy przy ul Twardej 44 był raczej skutkiem fantazji projektanta niż celowego zamysłu, to powstały też budynki, gdzie gra z motywami była myślą przewodnią ich tworzenia. Jednym z nich i jednym z najbardziej efektownych jest nowy gmach Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Zaprojektował go zespół pod kierownictwem Marka Budzyńskiego, architekta, który odpowiadał za wiele prestiżowych projektów z końca XX i początku XXI wieku (np. gmach Sądu Najwyższego czy niezrealizowany projekt Świątyni Opatrzności Bożej). Gra w metafory i skojarzenia jest znakiem rozpoznawczym Budzyńskiego i projektując taki budynek jak uniwersytecka biblioteka, w pełni rozwinął skrzydła. Zwiedzanie BUW-u to jest jedna wielka przygoda. Już sama kolorystyka zaskakuje. Na frontowych elewacjach zieleń sąsiaduje z różem. Natykamy się wciąż na rożne materiały, faktury, na wyeksponowane elementy konstrukcji. Mnóstwo jest motywów nawiązujących do europejskiej kultury: od cytatów na frontowej ścianie po rzeźby filozofów we wnętrzu. Kolejnym poziomem intelektualnej gry z odbiorcą jest mariaż kultury i natury. Zrealizowano go, tworząc na dachu ogród, co było w ówczesnym czasie (budynek oddano do użytku w roku 1999) wielkim novum. 

Budynek BUW-u był inwestycją ważną i prestiżową w czasie, gdy powstawał, dlatego jak to u nas zwykle bywa, projekt wzbudził wiele emocji. Nie brakowało krytyków zarzucających mu kiczowatość i przekombinowanie. Jednak z perspektywy czasu gmach się obronił i dzisiaj jest jedną ze stołecznych ikon. Łatwo się o tym przekonać, odwiedzając go w weekend i spotykając tam tłumy turystów. Arsenał postmodernistycznych środków wyrazu użyty w sposób umiejętny okazał się też arsenałem atutów. Kontrasty nie rażą, a wzbudzają zaintrygowanie. Złożona, skomplikowana bryła nie odrzuca, a zachęca, by zwiedzić wszystkie zakamarki biblioteki. Innowacje i ciekawostki wytrzymały próbę czasu i nadal wzbudzają zainteresowanie. Budynek także dzisiaj idealnie komponuje się z urbanistyką i charakterem warszawskiego Powiśla – nowoczesnego miejsca wypełnionego kulturą. Z drugiej strony to właśnie on w dużej mierze ten charakter stworzył. 

Pamiątki po niezbyt dobrych czasach

Nie da się ukryć, że postmodernizm często źle się zestarzał. To też w dużej mierze jest wina niedoborów materiałów, z którymi polska budowlanka w latach 90. ciągle się jeszcze mierzyła. Tanie tworzywa stosowane, bo były akurat dostępne, często szły w parze z wykonawczą prowizorką wynikającą z braku doświadczenia w nowoczesnym budowaniu. Taki mariaż raczej nie sprzyjał solidności, toteż już po kilkunastu latach użytkowania postmodernistyczne budynki ulegały znacznej degradacji. Ale też w drugiej połowie lat 90., kiedy pojawiły się w Polsce i materiały, i wiedza inżynieryjna, i zamożni inwestorzy w dużej liczbie, postmodernizm na świecie wypadł z łask. Było trochę tak, że zgasł on u nas, zanim na dobre mógł się rozwinąć w dojrzałą formę. Inna sprawa, że w naszym kraju, w dobie dyktatu wolnego rynku w sferze budowlanej, istnieją średnie warunki do rozwoju dojrzałych form architektonicznych. Toteż zostały nam po postmodernizmie setki obiektów lokujących się na kontinuum pomiędzy kuriozałkami z jednej strony a projektowymi eksperymentami z drugiej. Są one znakami czasów, w których powstawały. Pamiątkami po przeszłości, która tak naprawdę była dla wielu z nas bardzo trudna.

Bo lata 90. to dla wielu okres prosperity i czas, w którym mogli rozwinąć zdolności, zacząć się bogacić. I zacząć żyć w zgodzie z tym bogactwem. Ale już np. tam, gdzie ja się wychowałem, w Polsce wsi i małych miasteczek, to był też czas wielkiej ekonomicznej niepewności związanej ze skokowym wzrostem bezrobocia i zmianami, których wielu nie rozumiało. Być może dlatego nasz stosunek do postmodernizmu jest dziś tak złożony. Przypomina nam wielką przygodę początków kapitalizmu w naszym kraju oraz wielki strach, który temu towarzyszył. 

]]>
http://zcyklu.pl/architektura-postmodernistyczna/feed/ 0
Co nam robi nowoczesna architektura http://zcyklu.pl/co-nam-robi-nowoczesna-architektura/ http://zcyklu.pl/co-nam-robi-nowoczesna-architektura/#respond Wed, 09 Mar 2022 17:21:21 +0000 http://zcyklu.pl/?p=6147 Wizyta na warszawskiej Woli za każdym razem jest dla mnie wielką frajdą. Te błyszczące wieżowce, te wielkie i odrealnione przestrzenie pomiędzy nimi. A z drugiej strony te stare, coraz bardziej podupadające kamienice, pustostany, miejsca do wyburzenia i po wyburzeniach. Czuję się jak nastolatek, który naczytał się antyutopii science-fiction i zobaczył na żywo jedną z nich. Problem pojawia się jednak, gdy uświadamiam sobie, że tysiące ludzi muszą tu wszak mieszkać i funkcjonować. Miasto, jakby się nie zachwycać jego lokalną egzotyką, służy przede wszystkim do mieszkania. A z perspektywy życia w mieście Wola staje się miejscem co najmniej skomplikowanym i niejednoznacznym.

Chcieliśmy drugą Japonię, to ją mamy

Lech Wałęsa jeszcze w latach 80. obiecywał, że będziemy kiedyś mieli w Polsce drugą Japonię. W tej dekadzie i na początku lat 90. Kraj Kwitnącej Wiśni zawładnął wyobraźnią milionów mieszkańców kraju nad Wisłą. Japonia stała się u nas symbolem wyrafinowanych technologii i gospodarczego sukcesu. Zresztą nie tylko u nas. Wiliam Gibson, twórca podgatunku SF nazwanego cyberpunkiem, w swojej kanonicznej powieści Neuromancer z 1984 r. stworzył wizję przyszłości, w której cichy puls świata bije głównie w japońskich metropoliach ze szkła i betonu. W Polsce książka ta ukazała się na początku lat 90., tuż po transformacji, kiedy to non stop słyszeliśmy w telewizji, jakie cuda przyniesie nam nowoczesność i wolny rynek. Tymczasem rzeczywistość za oknem tworzyły degradujące się blokowiska i bankrutujące fabryki.

Cuda nowoczesności w końcu pojawiły się i u nas. Myślę sobie, że gdybym w wieku 15 lat trafił na jakiś tunel czasoprzestrzenny i przeniósł się do współczesnej Warszawy, to byłbym przeszczęśliwy, spacerując wśród tych wszystkich wieżowców i mogąc używać takiego urządzenia jak smartfon. Zresztą i dzisiaj łapię się na wrażeniu, że atrybuty zaawansowanej techniki, choć używane od lat, wciąż robią na mnie ogromne wrażenie. To jest w gruncie rzeczy niebywałe uczucie, kiedy w dorosłym życiu rzeczywistość dookoła zaczyna przypominać wizje z powieści i filmów poznawanych za młodu. Jeśli jednak pozwolimy sobie ochłonąć z fascynacji gadżetami, dochodzimy do wniosku, że cała nowoczesność okazała się zdradliwa. I będąc w takim miejscu jak warszawska Wola, mamy wrażenie, że perfidnie nas oszukała. Zamiast życia w dobrym, przyjaznym i wygodnym otoczeniu dała nam alienację oraz niezrozumienie potrzeb związanych z funkcjonowaniem w mieście.

Totemy biznesu i handlu

Wieżowce są tym, co w sposób najbardziej widowiskowy pokazuje gwałtowne przemiany na Woli. To tarany nowoczesności, która przejmuje miasto na zasadzie inwazji. Zagarnia przestrzeń i nie bierze jeńców. Jednym z pierwszych był biurowiec Warsaw Trade Tower zbudowany przez koncern Daewoo pod koniec lat 90. przy zbiegu ulic Chłodnej i Towarowej. Był forpocztą wielkiego, globalnego kapitału, który rozsiadł się w miejscu nabrzmiałym od historycznych symboli przypominających o tragicznej przeszłości Warszawy. Dość powiedzieć, że kilkadziesiąt metrów od obecnej lokalizacji wieżowca w czasie okupacji stała słynna kładka łącząca tzw. „małe” i „duże” getto.

Jednak przez lata wysokościowa ekspansja na Woli postępowała niemrawo, ograniczając się do pojedynczych inwestycji głównie wzdłuż ulicy Grzybowskiej czyli blisko Śródmieścia. Wszytko zmieniło się, kiedy powstała druga linia metra, a jedną z większych stacji ulokowano przy rondzie Daszyńskiego. Okolica idealna do biurowych inwestycji, składała się głównie z terenów poprzemysłowych, które łatwo odkupić. Szybko zaczęły tam wyrastać wieżowce. Najpierw efektowny Warsaw Spire, a po nim kolejne. Obecnie rondo Daszyńskiego otacza już wianuszek sześciu wież o wysokości ponad 100 metrów każda. A to dopiero początek. Miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego pozwalają na budowę w dzielnicy aż 34 budynków o wysokości od 120 do 180 metrów.

Spacer po okolicy ronda Daszyńskiego daje przedsmak wrażeń, jakie być może w przyszłości będzie generowała cała dzielnica. Wieżowce oddziałują na wyobraźnię przede wszystkim skalą. Przebywając pośród nich, ma się w polu widzenia głównie szkło, stal i beton. Jest to oczywiście kwestia zaprojektowania przestrzeni wokół biurowców. Polski standard w tej materii to jest kilka ławek, jakaś rachityczna zieleń, czasem oczko wodne. Na Woli jest pod tym względem nawet lepiej, bo inwestor kompleksu Warsaw Spire stworzył pełnowymiarowy plac publiczny z fontanną i miejscem na plenerowe wystawy (plac Europejski). Ale takie zabiegi w gruncie rzeczy niewiele dają wobec porażającej skali wysokościowców. Drugie wrażenie to pustka, co się zresztą wiąże z wcześniej wspomnianą skalą. Po prostu budynki są tak ogromne i położone na tyle blisko siebie, że normalne, ludzkie życie, które się toczy w nich i wokół nich, wygląda trochę jak krzątanina mrówek.

Pytanie, czy tak musi być? Wszak nowoczesna architektura i wieżowce nie są złe same w sobie. Przeciwnie, wiele z nich stało się landmarkami, symbolami miasta – jak np. The Shard w Londynie. Ba, nawet w Warszawie nie brakuje dobrej i ambitnej architektury w wydaniu wysokościowym. Biurowiec Rondo 1 chwalony jest za ciekawą bryłę i niebanalne rozwiązania konstrukcyjne. Słynna Złota 44 zaprojektowana przez Daniela Libeskinda, choć wciąż wzbudza emocje, stała się jednym z emblematów Warszawy. Budynki przy rondzie Daszyńskiego jednak mają niewiele takich właściwości, przez które można by im poświęcić więcej uwagi. Sprawiają wrażenie architektonicznego zlepka cech uznanych za światowe i nowoczesne, z których szybko i bez zbędnych ceregieli stworzono wielkie budynki. Stanowi to zresztą specyficzny kontrast do ich ogromu oraz ogromnych środków, jakie włożono w te inwestycje. Zbudowano wieżowce za miliardy trochę tak, jak buduje się kioski, garaże czy altany działkowe.

Gdzie ta historia?

W narracji o Woli co i rusz przewija się fraza o przemysłowej przeszłości tej dzielnicy. Choć jeszcze na początku XIX wieku dominującym elementem tutejszego krajobrazu były wiatraki i uprawne pola, to już w połowie tego stulecia przemysł faktycznie zagościł tu na dobre. Impulsem stała się budowa Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, której pierwszy odcinek oddano do użytku w roku 1845. Z jednej strony, tereny ówczesnej wsi Wola idealnie nadawały się do stworzenia komunikacyjnej infrastruktury: bocznic, magazynów, warsztatów naprawczych. Z drugiej, linia kolejowa zapewniła dopływ surowców i zaopatrzenia dla fabryk. Zniesienie pańszczyzny w zaborze rosyjskim w 1861 roku zapewniło zaś dopływ do tychże fabryk pracowników. To wtedy rozwinęła się Fabryka Norblina oraz powstał Browar Haberbusch i Schiele, o których wspomnę jeszcze w dalszej części tekstu.

Po odzyskaniu niepodległości przemysł nadal umacniał się na Woli. Zbudowano wówczas m.in. fabrykę lamp koncernu Philips oraz fabrykę Maszyn Gerlach i Pulst przy ulicy Kasprzaka. II wojna światowa przeorała jednak Wolę: na ogromnej połaci dzielnicy Niemcy stworzyli getto, które następnie w roku 1943 zrównano niemalże z ziemią. Ale fabryczna infrastruktura w dużej mierze przetrwała. Oczywiście upaństwowiono zakłady i stworzono wiele nowych, jak np. rozległy kompleks drukarni czyli Dom Słowa Polskiego.

Czego nie ruszyła wojna, ruszyły ustrojowe przemiany oraz niewidzialna ręka wolnego rynku. Większość fabryk zamknięto w latach 90., jednak wkrótce potem okazało się, że „industrialność” może być sexy. Zamożni przedstawiciele miejskiej klasy średniej chętnie zamieszkiwali w loftach oraz bawili w halach i magazynach zaadaptowanych na knajpy. Wielki deweloperski kapitał nie mógł nie dostrzec możliwości oferowanych w tej materii przez Wolę. W efekcie powstały dwie duże inwestycje: Browary Warszawskie oraz Fabryka Norblina. Norblin to kompleks handlowo-biurowo-rozrywkowy. Na terenie Browarów zbudowano do tego jeszcze apartamentowce.

Na papierze wszystko tam się zgadza. Stworzenie projektów powierzono renomowanym pracowniom architektonicznym: PRC Architekci w przypadku Norblina, zaś Browary projektowało słynne i bardzo zasłużone biuro JEMS Architekci. Same projekty są chwalone, a i do ich realizacji trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Wszytko jest na tip-top, najwyższej jakości, lśni i błyszczy. No i może właśnie w tym jest problem. Obcując z tą architekturą, miałem wrażenie znalezienia się w kompletnym świecie, ale świat ten funkcjonuje na zasadzie atrapy. Nie chodzi tu o brak jakości, chodzi właśnie o przesadną jakość. Przestrzeń cyzelowana jest co do milimetra, a zachowane elementy wyposażenia fabryk, doskonale zapatynowane, nawet nie próbują być niczym innym niż efektowną dekoracją.

Jako centra handlowo-usługowe Norblin i Browary są nową jakością w Warszawie. Nie da się ich porównać z topornymi galeriami handlowymi, których korzenie tkwią mocno w przaśnym kapitalizmie lat 90. To architektura innej próby i gdyby coś o takiej jakości zrealizowano po prostu od podstaw, nie byłoby się do czego przyczepić. Ale w przypadku tej realizacji każdy możliwy folder reklamowy i prasowa notka powoływały się na przemysłowe dziedzictwo Woli. A tymczasem tego dziedzictwa w sensie materialnym jest tam tak naprawdę niewiele. Większość obiektów na obu działkach to nowe budynki. Jest to widoczne zwłaszcza w przypadku Fabryki Norblina, gdzie ponad zrewitalizowanymi budynkami wznosi się gigantyczna konstrukcja ze szkła i stali, mieszcząca biura i lokale handlowe. W efekcie odczuwamy zawód. Chcemy dotknąć czegoś prawdziwego, chcemy poobcować ze starą Wolą, spotykamy natomiast perfekcyjnie wykonaną instalację „na temat”.

Wolski archipelag

„Przemysłowość” dzielnicy w ciągu dziesiątek lat w specyficzny sposób kształtowała jej tkankę miejską. Nie budowano tu wielu okazałych kamienic, powstawały głównie skromne, robotnicze czynszówki. Nie licząc dużych zakładów, kwartały mieszkalnej zabudowy poprzetykane były mniejszymi fabryczkami, warsztatami i magazynami. PRL wzbogacił ten miks o szereg dalszych elementów. Powstały m.in. bloki mieszkalne oraz bardzo specyficzne, modernistyczne biurowce. Wola stała się mozaiką, w której na niewielkim terenie można doświadczyć wielu różnych stanów miasta. Była, i mimo wszystko nadal ciągle jest, niezwykłym estetycznym miszmaszem, gdzie stara ceglana ściana sąsiaduje z wielką płytą bloku. Gdzie proste, pudełkowate budynki użytkowe sąsiadują bezpośrednio z przedwojennymi kamienicami w których tli się jeszcze stare życie dzielnicy w postaci warsztatów rzemieślniczych i sklepów z galanterią odlewniczą. Znajdziemy też na Woli wiele przykładów niezwykłego postmodernizmu z końca lat 80. i początku lat 90. XX wieku.

Ten lokalny, nieco zapomniany mikrokosmos w ciągu ostatniej dekady dosłownie napakowano symbolami wielkiego, współczesnego miasta. Powstały drapacze chmur i nowoczesne osiedle. Zrealizowano kosztowne rewitalizacje i dzielnicę przecięła linia metra. Jednak w efekcie tych niezwykle drogich działań powstała przestrzeń często w swojej istocie antymiejska. Tkanka Woli, która narosła w tym czasie, pozbawiona jest ciągłości i harmonii. Poruszając się po tej dzielnicy, ma się wrażenie wędrówki już nie po mozaice, ale po archipelagu. Są wyspy, w których się pracuje, w których się mieszka i służące do spędzania czasu wolnego. Przestrzeń pomiędzy nimi to często całe połacie starej zabudowy, coraz słabiej tętniącej życiem.

Sypialnie i luksusy

Młodszym mieszkańcom taka „archipelagowatość” dzielnicy pewnie niezbyt przeszkadza – są mobilni, mogą pracować i bawić się w dowolnym miejscu w mieście, traktując okolicę, w której mieszkają, jedynie jako sypialnię. Ale Wola pod względem demograficznym to jedna ze „starszych” dzielnic; odsetek osób w wieku poprodukcyjnym sięga tu 25 proc. (źródło: tablice Urzędu Statystycznego w Warszawie). Wyobraźmy sobie zatem, jak się tu czują osoby w jesieni życia, którym otoczenie zmieniło się w ciągu kilku lat w sposób być może dla nich szokujący. Czy znajdują w tej wyspowej Woli coś dla siebie? Czy dobrze czują się np. w wymuskanych przestrzeniach Norblina lub Browarów, gdzie wpompowane miliony złotych promieniują dobrze wyczuwaną aurą zamożności? Czy znajdują odpoczynek na stworzonym przez dewelopera Placu Europejskim, gdzie jest mało zieleni, są za to gigantyczne płaszczyzny szklanych, kurtynowych ścian? Odpowiedź brzmi zapewne „nie”, ponieważ przy projektowaniu tych rozległych przestrzeni nikt o wolskich seniorach po prostu nie myślał. I to jest w gruncie rzeczy naprawdę bardzo smutne.

]]>
http://zcyklu.pl/co-nam-robi-nowoczesna-architektura/feed/ 0
Kompaktowe pałace dla ludu. Część 2 http://zcyklu.pl/socrealizm-w-architekturze-2/ http://zcyklu.pl/socrealizm-w-architekturze-2/#respond Thu, 20 Jan 2022 17:05:12 +0000 http://zcyklu.pl/?p=6056 Socrealistyczne realizacje w architekturze były bardzo różne. Jedne kłują w oczy przeskalowaniem oraz udawanym zbytkiem. Inne wtopiły się w otoczenie i zapomniano o ich ideologicznych konotacjach. Jednak jest całkiem spora klasa budynków, którym przymiotnik „socrealistyczny” nie przynosi ujmy. Skupimy się właśnie na nich.

Tutaj przeczytasz pierwszą część artykułu

Idea, że tzw. „prostemu ludowi” należą się pałace, czyli luksus dostępny wcześniej jedynie klasom wyższym, łatwo może popaść w karykaturę samej siebie. Zresztą nawet dzisiaj, w dobie teoretycznej równości w społeczeństwie, brzmi to nieco komediowo. Jednak architekt Stanisław Brukalski udowodnił, że takie założenie można zrealizować zupełnie serio i stworzyć udany budynek. Zrobił to na przykładzie Społecznego Domu Kultury na warszawskim Żoliborzu (dzisiaj w tym budynku mieści się także Teatr Komedia). Stanisław wraz z żoną Barbarą tworzyli duet architektów, który jeszcze przed wojną zaszczepiał w Polsce ideały europejskiej, architektonicznej awangardy. Mocno wspierali budownictwo spółdzielcze – wraz ze środowiskiem lewicujących architektów i działaczy chcieli wyrwać tysiące robotników ze slumsów i przepełnionych kamienic. Nie bez sukcesu. Już pod koniec lat 20. zaczęły powstawać na Żoliborzu pierwsze kolonie Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, będące praktyczną realizacją tej wizji. To był czysty modernizm i funkcjonalność. Nawet dzisiaj duże wrażenie robi ich przemyślany układ przestrzenny i czystość formy samych budynków.

Teatr Komedia, fot. Robert Gaik

Pałac średniego kalibru

Otoczony domami WSM-u Społeczny Dom Kultury zdecydowanie wyróżnia się bogatą fasadą, zdobieniami oraz rozbudowaną bryłą. Decydujący wpływ na jego projekt miał Stanisław Brukalski i trzeba przyznać, że stworzył budynek, dla którego nazwa „pałac” wcale nie jest nadużyciem. Architekt mocno zaczerpnął z klasycystycznego dziedzictwa. Gzymsy, kolumnady oraz przede wszystkim imponująca kopuła części teatralnej każą szukać skojarzeń z architekturą Warszawy czasów Antonio Corazziego. Szczególną uwagę zwracają proporcje. Obchodząc budynek dookoła, widzimy co i rusz rzędy trzech par drzwi i trzech par okien. Nie zabrakło środków bardzo typowych dla socrealizmu, takich jak ozdobne balustrady oraz sgraffito przedstawiające zegar słoneczny, umieszczone na szczytach dwóch ze ścian.

Wydaje się, że do estetycznej katastrofy było tu całkiem blisko. Można sobie wyobrazić, że mniej utalentowany projektant, planując socrealistyczny pałacyk w arcymodernistycznym otoczeniu, stworzyłby kłujący po oczach architektoniczny koszmarek. Ale budynek Brukalskiego broni się harmonią bryły, dobrą jakością detali i niewymuszoną elegancją. Widząc go w takim miejscu, ma się oczywiście wrażenie kontrastu, jest to jednak kontrast, który intryguje, zachęca do dokładnych oględzin. Wielką zaletą budynku jest to, że z każdej strony odsłania on nieco inne oblicze i zaskakuje  nieco czymś innym. Mamy więc imponującą kopułę umieszczoną na klasycystycznej bryle, mamy kolumnadę, mamy ciekawe detale wokół okien. Ważne też, że sam budynek nie jest przeskalowany. Rozmiarem koresponduje z okolicznymi blokami i choć nie mamy wątpliwości co do jego pałacowych konotacji, to nie jest to obiekt o gabarytach molocha.

Ciekawym komentarzem dla roli tego „pałacu” stały się jego losy zaraz po wybudowaniu. Mimo że został wzniesiony wysiłkiem spółdzielców, zarząd przekazano w ręce Wojewódzkiej Rady Związków Zawodowych. Spółdzielnia na wiele lat straciła realny wpływ na działalność domu kultury, który w końcu wedle założeń miał być „społeczny” i służyć okolicznym mieszkańcom. Nic nie wyszło także z ambitnych planów, by podobne przybytki powstawały setkami, na każdym większym osiedlu w Polsce. Dzielnicowe domy kultury oczywiście powstawały w całym kraju, jednak z reguły były one znacznie mniej imponujące niż ten na Żoliborzu i rzadko przeznaczano na nie osobne budynki.

Dajmy ludziom godziwą rozrywkę

Słynna teza Lenina, że kino jest najważniejszą ze sztuk, dla komunistów wcale nie była pustym frazesem. W Związku Radzieckim już w latach 20. XX wieku inwestowano w kinematografię ogromne środki, dostrzegając propagandowe walory tego medium. Władza ludowa, odbudowując Warszawę po II wojnie światowej, bynajmniej nie zapomniała o kulturze, a o kino zadbała szczególnie. Dlatego jednymi z pierwszych inwestycji w zniszczonej stolicy były cztery duże budynki mieszczące sale kinowe.

Na pierwszy rzut oka ten pomysł był absurdalny. Tysiące ludzi gnieździło się w ruinach. Brakowało wszystkiego, poczynając od dachu nad głową i podstawowych środków higieny. I w tych trudnych czasach, od roku 1949 zostają oddawane do użytku cztery duże i świetnie wyposażone kina: 1 Maja na Grochowie, W-Z na Woli, Stolica na Mokotowie oraz kino Ochota. Jednak Warszawiacy wcale nie uznawali tego za niepotrzebny zbytek. Ludzie po wojennej katastrofie rozpaczliwie potrzebowali powrotu do normalności. Możliwość obejrzenia filmu w wygodnych, komfortowych warunkach była wtedy wręcz istotą normalności.

dawne Kino 1 Maj, fot. Robert Gaik

Władza jednak miała w tym jeszcze jeden cel – propagandowy. I nie chodziło tylko o stworzenie miejsc, gdzie wyświetlano ideologicznie słuszne filmy. Trudno sobie to wyobrazić, ale przedwojenna Warszawa, czyli ponadmilionowa metropolia, nie miała dużego, wolnostojącego kina. Istniejące sale kinowe lokowano zazwyczaj w przebudowanych kamienicach. Było co prawda wśród nich kilka nowoczesnych i luksusowych przybytków, dostępnych jednak raczej dla stołecznych elit. Większość kin natomiast nie grzeszyła wygodą ani technicznym wyrafinowaniem. Władza ludowa, budując zatem cztery wymienione wcześniej obiekty (co ważne: przeznaczone dla niezamożnych osób), zdawała się mówić: „patrzcie – my nie tylko odbudowujemy stolicę, ale tworzymy nowe, lepsze miasto”.

Pod względem architektonicznym wszystkie kina były do siebie bardzo podobne – co nie dziwi, biorąc pod uwagę fakt, że wszystkie je zaprojektował jeden człowiek, Mieczysław Piprek. Były też dość typowym przykładem modernizmu, naprędce ubranego w socrealistyczny kostium. Piprek, tworząc ich plany, kierował się najlepszymi modernistycznymi wzorcami. Budynki stworzono w formie parterowych pawilonów, z wieloma funkcjonalistycznymi rozwiązaniami, takimi jak duże przeszklenia oraz dostawione rotundy mieszczące kasy biletowe (miały je kina Stolica i W-Z).

Charakterystycznym elementem były też „falujące” dachy, co osiągnięto dzięki zastosowaniu sklepień kolebkowych. Widać w tym trend polegający na tym, że funkcję ozdób miały pełnić elementy konstrukcji budynku. Jednak pomiędzy rozpoczęciem pracy nad projektem a rozpoczęciem prac budowlanych wydarzyła się wspomniana wcześniej Konferencja Architektów Partyjnych i Piprek musiał zadbać o ozdoby rozumiane jak najdosłowniej. Modernistyczne projekty zostały zrealizowane jako socrealistyczne budynki pełniące swoją rolę w propagandowym projekcie władzy ludowej.

Pełniły ją zresztą przez cały okres PRL-u, jednak po postojowym przełomie wiodło im się bardzo różnie. Kino W-Z na Woli zamknięto w roku 1991. W ciągu następnych lat obiekt kilkakrotnie zmieniał właściciela, popadając coraz bardziej w ruinę. Ostatecznie rozebrano go w roku 2010. Los Kina 1 Maj był dość podobny. Najpierw przestano tam wyświetlać filmy (rok 1989), a potem gmach zaczął przechodzić z rąk do rąk, zaś kolejni właściciele lokowali w nim m.in. studio telewizyjne oraz dyskotekę. Ostatecznie budynek jednak przetrwał, w czym znacząco pomogło objęcie go przez miasto opieką konserwatorską. Dziś znajduje się on w całkiem dobrym stanie, jednak mieści się w nim… sklep sieci Biedronka. Pozostałe dwa obiekty do dzisiaj służą kulturze. W Kinie Ochota znalazł siedzibę Och-Teatr, jednak stało się to kosztem znacznego przekształcenia budynku.

Najwięcej szczęścia miało Kino Stolica, które to przez cały czas zachowało swoją pierwotną funkcję. Po wielu perturbacjach, w roku 2011 zostało poddane modernizacji przeprowadzonej z dużym szacunkiem dla pierwotnej formy budynku i dziś znajduje się tam kino Iluzjon – Muzeum Sztuki Filmowej. To właśnie tam najlepiej jest prześledzić architektoniczną myśl, która stała za tymi niezwykłymi inwestycjami. Modernistyczna przejrzystość (oraz pewna skromność) formy i fascynacja funkcjonalnością spotykają się tam z bogactwem detali i ozdób narzuconych przez socrealizm. Wielkie wrażenie robi przede wszystkim rotunda. Obiekt w sumie niewielki, ale wchodząc do niej można się poddać grze form, którą tworzą przede wszystkim rząd okien pod kopułą, sama kopuła oraz harmonia proporcji obiektu. To jest właśnie to, czym uwodził modernizm pokolenia architektów i odbiorców architektury. Z kolei typowe dla socrealizmu są gzymsy, gipsowe kartusze czy reliefy z wariacjami na temat Syrenki. Wchodząc do budynku, ma się poczucie obcowania z dyskretną elegancją. Ozdoby są widoczne, ale nie kłują po oczach. Wnętrza są przestronne i nie ma się wrażenia, że budynek ten w zasadzie nie jest duży. Kino Iluzjon (jak się je potocznie nazywa) wpisało się na trwałe w kulturalną mapę Warszawy. Oczywiście jest to w dużej mierze zasługa ambitnego repertuaru i roli kulturotwórczej obiektu. Jednak sama architektura dobrze idzie temu w sukurs. Projekt stworzony siedem dekad temu, w zupełnie innych warunkach społecznych i politycznych, jest ciągle dobry, aktualny i użyteczny.

Czy socrealizm naprawdę był zły?

Zanim zaczniemy krytykować socrealistyczne budowle użyteczności publicznej, zauważmy, że dzisiaj w tej materii panuje często dużo większa gigantomania. Wciąż też dziedzina ta znajduje się pod ideologiczną presją. Inwestorzy: instytucje i samorządy traktują je zazwyczaj jako pomniki swoich ambicji oraz rzeczywistych bądź nadmuchanych zasług. Nie licząc się przy tym z faktycznymi potrzebami, a bywa że nie licząc się też z rachunkiem ekonomicznym. Symbolami lokalnej mitomanii stały się przeskalowane hale widowiskowo-sportowe, brzydkie, niefunkcjonalne domy kultury oraz ociekające luksusem nowe teatry czy muzea. Inwestorzy komercyjni ze sfery kultury i rozrywki już zupełnie porzucili jakikolwiek zdrowy rozsądek – kinowe multipleksy to dzisiaj są zupełnie bezduszne molochy. Na tym tle socrealistyczne pałace dla ludu jawią się jako oazy z jednej strony normalności przyjaznej ich użytkownikom, z drugiej zaś architektonicznego rozsądku.


Tutaj przeczytasz pierwszą część artykułu

]]>
http://zcyklu.pl/socrealizm-w-architekturze-2/feed/ 0
Kompaktowe pałace dla ludu. Część 1 http://zcyklu.pl/socrealizm-w-architekturze-1/ http://zcyklu.pl/socrealizm-w-architekturze-1/#comments Wed, 12 Jan 2022 16:52:00 +0000 http://zcyklu.pl/?p=6035 Według wielu socrealizm to zło. Ale czy tak jest na pewno? Po przełomie ustrojowym sztandarowe dzieła architektury socrealistycznej stały się synonimem komunistycznej opresji, czemu zresztą trudno się dziwić. Postulowano nawet wyburzenie Pałacu Kultury i Nauki. Jednak po kolejnych dekadach ocena tych realizacji przestała być jednoznaczna. Istnieje zwłaszcza jedna kategoria obiektów, które wciąż się bronią – są to pozbawione zadęcia, stosunkowo niewielkie obiekty użyteczności publicznej.

Cechą powszechnie kojarzoną z socrealizmem w architekturze jest rozmach. Jego symbolami stały się monumentalny Pałac Kultury oraz wielkie założenia urbanistyczne: Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa i Nowa Huta. Jednak jest to tylko jedna z odsłon tego stylu. Zgodnie z socrealistycznymi założeniami budowano także wiele obiektów znacznie mniejszych, mniej wystawnych a przy tym często dobrze zaprojektowanych. Dzisiaj zwracają one uwagę swoją użytecznością i jakością realizacji.

Władza mówi do obywatela

Realizm socjalistyczny, nazywany potocznie socrealizmem, obowiązywał w Polsce krócej niż przez dekadę. Wprowadzono go w zasadzie za pomocą dekretów: w architekturze był nim referat Edmunda Goldzamta na Konferencji Architektów Partyjnych w czerwcu 1949 roku. Już cztery lata później, po śmierci Stalina, ideologiczne nakazy zaczęły być krytykowane. W 1956 odwilż posłała socrealizm do lamusa i zrobiła to również za pomocą dekretu – było nim oficjalne stanowisko Ogólnopolskiej Narady Architektów.

Mogłoby się wydawać, że w takiej dziedzinie jak budownictwo kilka lat to zaledwie mgnienie. W tzw. „normalnych czasach” krajobraz miasta w takim okresie zmienia się minimalnie – powstaje kilka, najwyżej kilkanaście znaczących inwestycji. Ale przełom lat 40. i 50. XX wieku w Polsce to nie były „normalne czasy”. Budowano bardzo dużo i bardzo szybko. Warszawa leżała w gruzach, wiele innych miast także było poważnie zniszczonych. Potrzebne były zatem mieszkania, fabryki, budynki użyteczności publicznej. Nowa władza podnosiła kraj z ruin, ale wiedziała też, że jej głównym oparciem są radzieckie bagnety na których przyszła do Polski. Dzieło odbudowy      było zatem sposobem na jej legitymizację i przekonanie do siebie społeczeństwa. Dlatego też budowano wystawnie. W biednym, przeoranym wojną kraju powstały w ciągu tych kilku socrealistycznych lat imponujące gmachy, zespoły budynków i wreszcie całe dzielnice miast.

Wedle oficjalnych założeń partyjnych teoretyków realizm socjalistyczny miał tworzyć przestrzeń dialogu pomiędzy władzą a ludźmi. W istocie jednak był to monolog. Przez obrazy, filmy czy budynki reżim przemawiał do obywatela, którego zadaniem było jedynie słuchać. Z tego powodu sztuka była także narzędziem opresji – obywatel poruszał się tylko w takiej estetyce, na jaką władza zezwalała. Sama estetyka natomiast była sprzęgnięta z propagandowym przekazem. Tak to funkcjonowało w ZSRR, gdzie za pomocą sztuki już od początku lat 30. XX wieku wykuwano nowego, radzieckiego człowieka. W Polsce jednak nie do końca to zadziałało tak, jak chcieli propagandziści – przynajmniej jeśli chodzi o architekturę.

Narodowa forma dla socjalistycznej treści

Sztuka socrealistyczna miała być „narodowa w formie i socjalistyczna w treści”. Trzeba było zatem znaleźć ową „narodową formę”. W Polsce, zupełnie logicznie zresztą, postanowiono odwołać się do czasów, w których silne państwo budowało materialne pomniki swojego znaczenia. Sięgano zatem w architekturze do znanych i lubianych wzorców renesansowych oraz barokowych. Chętnie też spoglądano na klasycyzm z początku XIX wieku, czyli styl charakterystyczny dla Warszawy przed jej zburzeniem. Wzorowano się na architekturze pałaców i wystawnych, burżuazyjnych rezydencji. Dbano o harmonię fasad i klasyczne proporcje budynków. Chętnie sięgano po zdobienia: kolumnady, pilastry czy attyki. Twórcy polskiej odmiany socrealizmu chcieli, by budynki urzekały „swojskością”, nie sprawiały wrażenia czegoś narzuconego z zewnątrz. Przywiązywano przy tym wagę do wysokiej jakości wykonania i nie szczędzono środków na drogie materiały. Przesłanie ideologiczne było takie, że kiedyś pałace budowano dla elit, a dzisiaj buduje się je dla zwykłych ludzi.

Narośl na nosie pijaka

Problem w tym, że w Polsce nikt się na coś takiego nie nabierał. Dla elit taka gra była szyta zbyt grubymi nićmi. Oficjalnie oczywiście nikt nie protestował, ale w prywatnych dziennikach ludzi kultury aż roiło się od zjadliwej krytyki. „Groza socrealizmu zmaterializowała się w samym środku miasta jak kwitnąca narośl na nosie pijaka. A teraz wokół ruskiego architektonicznego rozpasania projektuje się polski jarmark socrealistycznej wyobraźni” – pisał Leopold Tyrmand o Pałacu Kultury i Nauki (Dziennik 1954, Londyn 1993, s. 221).

Zwykli ludzie z kolei, którym po wojnie żyło się naprawdę trudno, patrząc na nowe pałace raczej nie myśleli o świetlanej przyszłości. Ich reakcją była częściej irytacja z powodu nadmiernego przepychu połączona z nostalgia za „starymi dobrymi czasami”, którą przywoływały te wszystkie swojskie motywy.

Drugi problem z polskim socrealizmem w architekturze był taki, że nakazano go realizować ludziom, którzy nie nadawali się do roli żołnierzy w propagandowej walce. Po wojnie doszła do głosu liczna grupa bardzo zdolnych architektów, zapatrzonych często w modernistyczne wzorce. Wielu z nich miało silne społecznikowskie zacięcie i chcieli, żeby ich dzieła oprócz walorów estetycznych miały jak największą wartość dla społeczeństwa znękanego II wojną światową. Przemycali więc jak mogli do socrealistycznych realizacji to wszystko, co uważali za ważne w sensie użyteczności i formy. To dlatego wiele z ich realizacji czasem mocno krytykowanych w momencie powstawania w toku kolejnych lat udowadniało swoja użytkową wartość.

A jak to wygląda teraz, w praktyce, z perspektywy czasu? W kolejnym artykule zaprezentuję trzy budynki. Teatr Komedia i Kino Iluzjon spełniają do dzisiaj pierwotnie przeznaczoną im rolę obiektów służących kulturze. Dawne Kino 1 Maj miało mniej szczęścia – przerobiono je na Biedronkę, ale przynajmniej gmach stoi do dzisiaj w nie najgorszym stanie. 

Przeczytaj więcej za tydzień.

]]>
http://zcyklu.pl/socrealizm-w-architekturze-1/feed/ 1
Modernizm się rozpłynął czyli rzecz o warszawskich dworcach http://zcyklu.pl/modernizm-warszawskie-dworce/ http://zcyklu.pl/modernizm-warszawskie-dworce/#respond Sun, 21 Nov 2021 12:17:53 +0000 http://zcyklu.pl/?p=5958 Jak przestałem się bać i pokochałem miasto

Miasto, jego architektura i układ przestrzenny, ma dla mnie pewną aurę obcości, niemal egzotyki. Dzieje się tak mimo faktu, że w zasadzie już połowę życia spędziłem w mniejszych i większych miastach. Jednak ukształtowała mnie wieś, czyli miejsce, gdzie dominantą była natura i sposoby korzystania z niej. Rytm przestrzeni na polskiej wsi jeszcze w latach 80. i 90. ubiegłego wieku wyznaczało to wszystko, co służyło produkcji rolnej. Najbardziej przydatna była np. przestrzeń pusta, na której można było uprawiać rośliny i hodować zwierzęta. Cechą wiejskiej architektury była zaś kompaktowość oraz wybitna użyteczność.

Traf chciał, że podróżując z mojej rodzinnej wioski do najbliższego miasta, napotykało się od razu na duże, modernistyczne osiedle. Nie było żadnych przedmieść, żadnych stanów przejściowych. Człowiek mijał pola, las, wioski z mazowieckich kostek i trafiał od razu na bryłę elektrociepłowni (wraz z ogromnym kominem), a zaraz potem na wielkie betonowe bloki mieszkalne. Z terytorium znanego i oswojonego, na teren zdominowany przez beton i wielkie formy. To budziło lęk, ale i zarazem fascynowało. Zadziwiało mnie i zastanawiało, jak ludzie funkcjonują w takim otoczeniu – resztki tego zadziwienia hoduję w sobie do dzisiaj.

Chcemy być nowocześni

Dworce kolejowe budowane od lat 50. do 70. XX wieku wzdłuż linii średnicowej, były wykwitami nowoczesności w Warszawie podnoszącej się z ruin. A także podnoszącej się z doktryny socrealizmu, która narzuciła budowniczym stolicy formy ciasne i obce (choć przebrane w kostium swojskości). Architekci złapali wiatr w żagle; były środki na realizację ich wizji i był sprzyjający dla nich klimat. Dworce Ochota, Śródmieście i Powiśle pokazywały, jaki pomysł na funkcjonowanie miasta ma modernizm.

Projektanci pragnęli powietrza, pragnęli budować na światowym poziomie. I mieli na to papiery, gdyż czołówkę polskich architektów tworzyli ludzie będący w kontakcie z najnowszymi światowymi trendami. Niektórzy z nich zresztą te trendy tworzyli, jak np. Jerzy Sołtan, współpracownik Le Corbusiera. Najpełniej pragnienie to wyraził Jerzy Hryniewiecki, formułując słynne hasło „chcemy być nowocześni!”. Warto dodać, że architekturę postrzegano wówczas (a przynajmniej architekci tak ją postrzegali) jako profesję, która ma realną możliwość poprawienia milionów ludzkich bytów.

Zatem nowoczesny świat miał być budowany w sensie jak najbardziej dosłownym – w postaci świetnie zaprojektowanych obiektów, dobrze służących ludziom oraz olśniewających formą. I przede wszystkim budowle te miały być egalitarne. Nie może zatem dziwić, że perłami architektonicznej awangardy w Warszawie stawały się pawilony handlowe czy bloki mieszkalne oraz naturalnie obiekty infrastruktury komunikacyjnej. Niestety, kolejne dekady brutalnie zweryfikowały ambicje architektów związane z gruntowną zmianą rzeczywistości, w której funkcjonują mieszkańcy miasta.

W tekście tym skupiam się na dworcach Ochota, Śródmieście i Powiśle, gdyż ich los bardzo dobrze pokazuje tę weryfikację. Ilustruje proces „rozpływania się” niegdysiejszych ikon modernizmu w czasie i w przestrzeni, która je otacza.

Architektura wzbudza emocje

Autorami projektów są Arseniusz Romanowicz oraz Piotr Szymaniak. Ten duet w sposób doskonały potrafił pogodzić praktyczne funkcje takich obiektów jak dworce ze śmiałością, wyrafinowaniem i artyzmem ich zewnętrznych form. Oglądając ich realizacje, mam nieodparte wrażenie, że chcieli za wszelką cenę pokazać jedną rzecz – modernizmem i architektoniczną awangardą nie muszą zachwycać się jedynie znawcy tematu. Ich estetyka może przemówić do każdego, kto z takiego obiektu skorzysta. Są zaprzeczeniem ogólnej opinii, wedle której modernistyczna architektura jest „zimna” i „nieprzyjazna” zwykłym ludziom.

W przypadku budynków, o których tu mowa, te cele zostały osiągnięte za każdym razem w inny sposób. Dworzec Ochota zachwyca niezwykle śmiałą, strzelistą formą dachu pawilonu mieszczącego hol kasowy. Dzisiaj, w dobie nowoczesnych technologii, nie robi to już takiego wrażenia, ale kiedy w roku 1963 oddano dworzec do użytku, postrzegano to jako spore osiągnięcie inżynieryjne. Poza tym gmach jest jakby zawieszony ponad wykopem torów linii średnicowej, dzięki czemu jego percepcja zmienia się w zależności od strony, z której go oglądamy. Wrażenie dopełniały przeszklenia bocznych ścian wiaty oraz duży neon umieszczony na betonowym słupie obok budynku (dzisiaj niestety nie ma już po nim śladu).

Nie mniej śmiałe formy spotkamy na dworcu Powiśle, ukończonym mniej więcej w tym samym czasie. Górny pawilon to znów przeszklenia oraz ciekawie wyprofilowany, żelbetowy dach. Natomiast dolny pawilon, z dużym owalnym dachem nadającym mu kształt spodka, stał się jedną z warszawskich ikon. Wrażenie niezwykłości pogłębiały zadaszenia peronów przypominające kształtem złożone figury geometryczne. Jednak największym w tym przypadku osiągnięciem architektów był fakt, że zespół złożony z tak rożnych i odważnych form jest bardzo spójny w odbiorze. Ponadto udało się go idealnie wkomponować w ukształtowanie terenu skarpy wiślanej.

Innymi tropami natomiast kierowano się, tworząc dworzec Śródmieście. Tu śmiałe formy zewnętrzne nie wchodziły w grę, gdyż ulokowano go głównie pod ziemią. Na powierzchni widać jedynie dwa niewielkie pawilony zbudowane jeszcze w latach 50. Ich forma mocno trąci socrealizmem – chodziło o to, żeby się komponowały z pobliskim Pałacem Kultury i Nauki. Za to wykończona w kolejnej dekadzie część podziemna to już żywe świadectwo cudów kolejnej epoki w historii architektury. Romanowicz z Szymaniakiem zaprosili do współpracy zespół Zakładów Artystyczno-Badawczych ASP w Warszawie. W jego skład wchodzili wybitni architekci Jerzy Sołtan i Zbigniew Ihnatowicz oraz malarz i rzeźbiarz Wojciech Fangor. Wspierali ich plastycy, architekci wnętrz, specjaliści od akustyki czy oświetlenia.

Dworzec Śródmieście znajdował się pod ziemią, ale miał być zaprzeczeniem lochu – miejsca, gdzie człowiek jest odcięty od świata i marzy tylko o tym, żeby do niego powrócić. Zamiast tego stworzono niezwykłą przestrzeń, w której podróżni na każdym kroku natykali się na zadziwiające kształty i formy które ich zadziwiały. Wnętrze miało tworzyć odrębną, trochę odrealnioną rzeczywistość. Dzięki żyletkowym panelom zawieszonym pod dachem światło miękko rozpraszało się w przestrzeni, uniknięto więc ostrych cieni. Kształtowały one także akustykę hali. Ściany obłożono kamieniem oraz innymi wykładzinami o ciekawej, zróżnicowanej fakturze i kolorach. Znalazły się tam również mozaiki zaprojektowane przez Fangora oraz instalacje przestrzenne innych twórców. Wszystko to stworzono z materiałów wysokiej klasy, z dbałością o detal i jakość wykonania.

Oczywiście dzisiaj różnego rodzaju cuda nowoczesnej inżynierii, jak również szkła i marmury trochę nam już spowszedniały. Jednak warto włożyć nieco intelektualnego wysiłku i wyobrazić sobie, jaki efekt musiała robić w tamtym czasie taka architektura wykreowana w podobnych miejscach. I nie chodzi nawet o fakt, że wtedy wciąż całe połacie miasta leżały w ruinach. Ważniejsze jest to, że ówczesny mieszkaniec stolicy, mieszkaniec kraju realnego socjalizmu, nie miał zbyt wielu szans na bezpośredni kontakt z takim ładunkiem nowoczesności, awangardy i prawdziwej sztuki. W tym właśnie widzę największą wartość realizacji stworzonych przez tandem Romanowicz-Szymaniak. Wznieśli się oni na wyżyny architektonicznej jakości, tworząc coś tak z pozoru „zwykłego” jak nieduży dworzec kolejowy, z którego korzystają codziennie robotnicy, nauczyciele czy urzędnicy.

Wizja kontra PRL

Tym bardziej przykry jest fakt, że ta ich niezwykła wizja szybko zaczęła przegrywać z PRL-owską rzeczywistością. Ludzie zaakceptowali ich dzieła. Dworce były lubiane, szybko stały się miejskimi ikonami i Warszawiacy byli dumni, że mogą na co dzień korzystać z tak dobrej architektury. Jednak rodzima rzeczywistość zaczęła skrzeczeć. Niezwykłe łupinowe i trapezoidalne formy żelbetowe były pomalowane na jasne kolory, zatem szybko się brudziły. Aby nadal robiły wrażenie, należało je odnawiać. Skomplikowane systemy oświetleniowe psuły się, szyby w przeszkleniach pękały, wdawała się korozja. Ściany i podłogi pokrywała coraz grubsza warstwa brudu i osadów. Są to rzeczy zwyczajne – obiekty tak wyrafinowane i przy tym intensywnie eksploatowane wymagają zdwojonych wysiłków konserwatorskich.

Niestety ówczesnej Polski coraz bardziej nie było na to stać. Modernizm zaczął się źle starzeć, nie tylko ze względu na degradację materialną budynków. Jego postulaty i rozwiązania przestały przystawać do socjalistycznych warunków. Załamanie gospodarcze końcówki lat 70. i 80. pogrzebało modernistyczne ideały, ponieważ nowoczesne społeczeństwo nie miało szans funkcjonować w warunkach gospodarki permanentnego niedoboru. Drastycznie ujawniło się to np. na przełomie roku 1978 i 1979, kiedy nawiedziła Polskę tzw. zima stulecia. Stanął transport – w tym węgla, co spowodowało, że warszawiacy zostali uwięzieni w mieście, które nie było w stanie ich ogrzać i przetransportować z domu do pracy. Wszystkie te modernistyczne cuda, które w nim wybudowano, stały się zupełnie bezużyteczne. W następnych dekadach proces degradacji tylko postępował.

Nie mniej ważny od degradacji materialnej był także proces deikonizacji tych budynków. Przyspieszył on znacznie po roku 1989, kiedy wolny rynek przyniósł nowe trendy, nowe ideały i nowe sposoby na funkcjonowanie miasta. W polskich warunkach przyniósł też chaos przestrzenny. Widać to na przykład po dworcu Ochota. Obrósł on szkaradnymi pawilonami handlowymi, natomiast po drugiej stronie ulicy pozwolono tureckiemu inwestorowi zbudować ogromny wieżowiec. Zbudowano go zresztą z pogwałceniem wszelkich standardów zagospodarowania przestrzeni oraz standardów dotyczących spójności estetycznej budynków nowych z budynkami wokół których powstają. Dworzec Ochota przestał się wyróżniać. Przestał być oazą architektury wysokiej próby.

Dworzec Śródmieście nieremontowany przez lata stał się w pewnym momencie (wraz z pobliskim Dworcem Centralnym) wielką noclegownią dla osób w kryzysie bezdomności. Stosunkowo najwięcej szczęścia miał Dworzec Powiśle. Doczekał się remontu zrealizowanego z dużym poszanowaniem dla oryginalnej pracy autorów projektu (choć miał on miejsce ponad 13 lat temu i obiekt znowu zaczyna wymagać kolejnych prac). Dolny pawilon stracił funkcję holu kasowego i ulokowano w nim klubokawiarnię Warszawa Powiśle. Szybko zdobyła ona popularność i z trzech prezentowanych tu obiektów, chyba najlepiej funkcjonuje w świadomości Warszawiaków. Jednak bardziej jako modna imprezownia, nie zaś miejsce spotkania z wybitną architekturą.

Percepcja współczesna

Dzisiaj te budynki sprawiają wrażenie statków kosmicznych, które wylądowały dawno temu w środku Warszawy. Reliktów cywilizacji, której estetyka i funkcjonalność są dla nas obce, nieprzystające do obecnej rzeczywistości. Stykając się z nimi, nawet bez specjalistycznej wiedzy, mamy podskórne wrażenie, że ta forma jest wyjątkowa, że kryje się za nią jakaś wizja. Jednak wizja ta dawno temu rozmyła się w codzienności, bylejakości, użyteczności rozumianej nazbyt dosłownie. Czy da się je przywrócić do życia? Przykład dworca Warszawa Stadion pokazuje, że tak. Obiekt ten przy okazji Euro 2012 poddano remontowi, który w sposób bardzo udany wyeksponował jego modernistyczne dziedzictwo. Teraz wielkimi krokami zbliża się modernizacja całej linii średnicowej. Wszystkie dworce, o których tu mowa, wpisane są do rejestru zabytków, zatem całkowite wyburzenie nie wchodzi w grę. Jednak warszawska praktyka pokazuje, że przy remoncie ochrona konserwatorska wcale nie jest gwarancją zachowania architektonicznej wartości.

***

Czy zatem dworce przetrwają? Bardzo bym sobie tego życzył i  mam ku temu osobistą motywację. Reprezentują one bowiem tę miejska rzeczywistość, która tak zadziwiała mnie dawno temu. Poza tym, coraz mniej jest takich ostańców modernizmu i ambitnej architektury. Warto dbać o te, które pozostały.

]]>
http://zcyklu.pl/modernizm-warszawskie-dworce/feed/ 0
Pan z tramwaju http://zcyklu.pl/pan-z-tramwaju/ http://zcyklu.pl/pan-z-tramwaju/#respond Tue, 10 Nov 2020 16:45:25 +0000 http://zcyklu.pl/?p=4972 Nie zamierzam być kolejną męską mordą rzucającą rozstrzygające zdania na temat sytuacji kobiet w tym kraju. Dość już syfu narobiliśmy, panowie. Analizować „wyroku” TK też nie będę, bo wiele osób zrobi to lepiej i rzetelniej ode mnie. Czuję się jednak w pełni uprawniony, by powiedzieć kilka słów na temat technikaliów masowego wkurwienia. To jest protestu ulicznego.

Na początku proponuję, żebyśmy odpowiedzieli sobie na zasadnicze pytanie: Czy takie protesty są fajne?…

OK, to może inaczej. Co sprawiłoby wam większą przyjemność? Wieczór marki „Netflix and chill” czy wyjście na październikową pizgawicę, by z tysiącami wściekłych ludzi bronić prawa, którego respektowanie powinno być oczywistością, a jednak dla niektórych nie jest?

Zapewne znalazło się kilka osób, które wybrały drugą opcję. I w porządku, bo masochizm też może dawać spełnienie. Domyślam się jednak, że większość zdecydowałaby się na to piwo/winko i serial oglądany samotnie, w parze lub większym kolektywie. Problem w tym, że nie jest to kwestia wyboru. Każdy idący w takiej demonstracji zostaje do tego zmuszony. Zmuszony sytuacją. Zmuszony arogancją, pychą i cynizmem instytucji jawnie łamiącej zasady. Więc nie, protesty uliczne nie są fajne. Są ostatecznością.

A ostateczność ma to do siebie, że nie da się jej przesunąć na chodnik. Na początku listopada 2020 roku w kilkunastu miejscach w Warszawie zorganizowano blokady ulic. Nieprzejezdne było też skrzyżowanie Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej, gdzie znalazłem się też ja, zasilając swoją skromną, 59-kilogramową osobą grupę protestujących. Tramwaje w obu kierunkach Jerozolimskich ustawiły się w długiego, żółto-czerwonego robala łypiącego na miasto numerami: 7, 9, 22, 24, 25… Podobnie autobusy.

W pewnym momencie z tego ZTM-owskiego jelita wydostał się mężczyzna, po części już przetrawiony złością. Pan na oko po pięćdziesiątce, w kaszkiecie, jesionce, z teczką. Typowy warszawski homo urzędicus. Pominąwszy konwenanse, jął od razu przedstawiać swoje zażalenia względem protestujących, które można streścić pytaniem: Czy musimy tak blokować, kiedy normalni ludzie, w tym On, chcą wrócić do domów? Co ważne, nie był to żaden Sośnierz czy inny Bąkiewicz. Być może sam nie zgadzał się z decyzjami rządu i uważał, że należy ***** ***, ale w tamtej chwili chciał już być u siebie. Głos pana z tramwaju to głos białego kołnierzyka, którego jedynym pragnieniem po surrealistycznie ciężkim i nudnym dniu pracy jest znaleźć się w domu i złapać oddech. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji bliski był przeistoczenia się w polskiego Williama „D-Fens” Fostera.

Nietrudno zresztą postawić się na jego miejscu, skoro większość z nas ma doświadczenia związane z – jak to nazwał David Graeber – bullshit jobs. Kto zatem pana z tramwaju nie rozumie, ten nie ma serca. Ale kto uważa, że ma rację, ten jest po prostu głupi. Protesty uliczne zaczynają się wtedy, gdy wszystkie petycje i listy otwarte, wszystkie „Szanowny Panie Ministrze…”, „Jesteśmy oburzeni…”, „Domagamy się…”, „Żądamy…”, krótko mówiąc, wszystkie standardowe formy nacisku, przemakają niczym kartony roszone ciepłym moczem rządzących. Protesty uliczne zaczynają się wtedy, gdy bycie miłym i grzecznym nie przyniosło skutku. I nie, moi drodzy, ich celem nie jest samo skandowanie i obnoszenie transparentów, lecz przede wszystkim paraliżowanie instytucji mającej nas w dupie. Bardzo mi przykro, że tą instytucją jest państwo polskie.

Wydaje się wam, że to, co mówię, to truizmy? Cóż, ja też tak myślałem. Lecz przykłady pana z tramwaju, obrońców moralności grożących paluszkiem na hasło „Wypierdalać” i jeszcze kilkorga moich znajomych pokazują, że sprawa nie jest tak oczywista. Jeśli masowy protest będzie respektował czyjąś wygodę, nie zostanie zauważony, a jeśli nie zostanie zauważony, będzie tylko bezsensownym odmrażaniem tyłka. Wrócę więc do tego, co powiedziałem na początku – protest uliczny nie jest niczym fajnym. Dla nikogo. Ale to najskuteczniejsza broń społeczeństwa przeciw patologiom władzy. Miejmy więc nadzieję, że już niedługo nie będziemy mieli przeciw komu protestować.

warto przeczytać

W temacie protestów wywołanych zaostrzeniem prawa aborcyjnego w Polsce pisali też między innymi Paweł Gładysz, Paulina Piziorska i Katarzyna Osior-Szot.

]]>
http://zcyklu.pl/pan-z-tramwaju/feed/ 0
O wiecznym zaskoczeniu http://zcyklu.pl/o-wiecznym-zaskoczeniu/ http://zcyklu.pl/o-wiecznym-zaskoczeniu/#comments Mon, 09 Nov 2020 17:14:11 +0000 http://zcyklu.pl/?p=4966 Dziś nie wypiłem kawy w swojej ulubionej kawiarni, którą co sobotę odwiedzam ze znajomymi i ich psem. Nie usiedliśmy przy stoliku, nie zamieniliśmy kilku słów z Właścicielami – solą ziemi, duszą tego miejsca. Witają klientów z otwartymi ramionami, odruchowo już chyba mielą ziarno, ostrożnie parzą napój zgodnie z najlepszą sztuką i serwują go w ceramicznych filiżankach. Do młynka zawsze wpada okruch pasji i zaangażowania. Smak jest nie do podrobienia.

Dziś nie wypiłem kawy w swojej ulubionej kawiarni, ponieważ od pół roku wielu współobywateli nosi maski pod nosem, nie trzyma dystansu, nie myje rąk nawet po skorzystaniu z toalety; gros z nich uczestniczyło w hucznych weselach i organizowało wesołe domówki, a po drodze wyjechało na wczasy pod gruszą, bo jak to bez wczasów, epidemia nie epidemia, wczasy się należą – wirus w walizę i jedziemy. W dodatku do szkół wróciły, czy też usiłowały wrócić z przerwami na kwarantanny, główne wektory zakażenia, które po lekcjach (i w trakcie, nie oszukujmy się) prowadzą bogate życie towarzyskie.

A teraz lament, niedowierzanie i święte oburzenie wszystkich na pogarszającą się sytuację, no ale nic nowego. Brak skutecznych działań rodzi brak zmian na lepsze.

Jutro prawdopodobnie nie wypiję kawy, ponieważ jej zabraknie, a cena ziaren wywinduje. W ciągu najbliższych trzydziestu lat powierzchnia obszarów, na których może rosnąć kawa, spadnie o połowę [1]. Obecnie co najmniej 60% wszystkich gatunków z rodzaju Coffea grozi wyginięcie, 45% brakuje w bankach nasion, a 28% nie notuje się na obszarach chronionych [2]. Dzikie gatunki tej rośliny ucierpią szczególnie tam, gdzie zmiany klimatu zachodzą w przyspieszonym tempie.

Szacuje się, że do 2050 roku katastrofa klimatyczna wpłynie na życie 3,5 miliona Kolumbijczyków, 14% PKB tego kraju związanego z rolnictwem, zatrudnienie 21% obywateli oraz bezpieczeństwo żywnościowe państwa [3]. Jeśli nie podejmie się działań zaradczych, skutki wzrostu średnich globalnych temperatur dotkną 80% plonów na ponad 60% obszarów uprawnych Kolumbii. Nastąpi degradacja gleb i utrata materii organicznej na zboczach Andów, wybrzeża Karaibów i Pacyfiku zostaną zalane, kraj straci nisze ekologiczne kawy, kakao i bananów, zmienią się zasięgi szkodników upraw i pasożytów. Piję głównie kawę pochodzącą z Afryki, ale tam nie będzie lepiej.

Gdy zabraknie tej najpopularniejszej używki psychoaktywnej na świecie, usłyszymy lament, niedowierzanie i święte oburzenie. Mimo to globalni decydenci nie podejmują i pewnie nie podejmą skutecznych działań w kierunku zmian na lepsze.

Wczoraj, 23 października, widziałem i słyszałem coś pięknego. Przemarsz setek ludzi ulicami Gdyni. Młodych ludzi, którzy mają dość. Ze zniczami, z reflektorami, z transparentami. Ludzi krzyczących „jebać PiS”. A samochody, które cierpliwie turlały się naprzód, dawały w klakson na znak solidarności. Aż mi serce szybciej zabiło. Tak trzeba. Mimo że nic nie wskóramy, mimo że klamka zapadła. Łączyłem i łączę się z nimi.

Czarny Protest ruszył jesienią 2016 roku (23 września Sejm odrzucił obywatelski projekt liberalizujący prawo aborcyjne Ratujmy Kobiety, a przekazał do rozpatrzenia motywowaną religijnie inicjatywę Stop Aborcji), 3 października 2016 roku ulicami maszerował Czarny Poniedziałek (dzień później Sejm odrzucił projekt ustawy Stop Aborcji), a rok po nim – Czarny Wtorek (w styczniu 2018 roku Sejm odrzucił po pierwszym czytaniu projekt ustawy Ratujmy Kobiety 2017).

Po drodze odbyły się wybory parlamentarne i prezydenckie. Większość obywatelek, statystycznie połowa osób uprawnionych do głosowania, mimo wszystko wybrała (lub zrezygnowała z prawa wyborczego, świadomie oddając wybór innym) na swoich reprezentantów ludzi, którzy ostatecznie zaostrzyli prawo antyaborcyjne w duchu katolickiego fundamentalizmu. Kobieta ma obowiązek donosić i wyprzeć z siebie zdeformowany płód i cierpliwie czekać, aż potomek zdechnie w męczarniach.

Jak to jest, że u nas zima nieustannie zaskakuje drogowców?


[1] C. Bunn i in, A bitter cup: climate change profile of global production of Arabica and Robusta coffee, „Climatic Change” 2014, no. 129, s. 89–101.

[2] A.P. Davis i in., High extinction risk for wild coffee species and implications for coffee sector sustainability, „Science Advances” 2019, no. 5(1).

[3] J. Ramirez-Villegas i in., A way forward on adaptation to climate change in Colombian agriculture: perspectives towards 2050, „Climatic Change” 2012, no. 115, s. 611–628.

]]>
http://zcyklu.pl/o-wiecznym-zaskoczeniu/feed/ 1
Być człowiekiem http://zcyklu.pl/byc-czlowiekiem/ http://zcyklu.pl/byc-czlowiekiem/#comments Sat, 31 Oct 2020 16:31:56 +0000 http://zcyklu.pl/?p=4939 Bycie człowiekiem wcale nie jest proste. W świecie zwierząt panują na ogół jasne zasady, gdzie zwykli członkowie – stada, społeczności, watahy czy jakkolwiek byśmy tego nie nazwali – muszą podporządkować się dowódcy. Jednostka jest niebezpieczna, jednostkę się tępi. Nowych porządków się nie wprowadza. Tak jak było wcześniej, tak teraz i na wieki wieków amen.

W społecznościach ludzkich sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Ewolucja wykształciła w nas indywidualność niespotykaną dotąd u żadnego innego gatunku. Jednocześnie naszym podstawowym obowiązkiem jako człowieka jest dopasowywanie się do norm i obyczajów – niezależnie od tego, czy obyczaj ten każe obrzezać 6-letnią dziewczynkę, czy też bez znieczulenia pozbawić małego chłopca napletka. Albo jeść codziennie mięso bez względu na to, czy proces jego produkcji można nazwać moralnym, czy nie. Wszystko to w imię tradycji.

Zwyczaj niepytania o zdanie osoby zainteresowanej jest tradycją bardzo już starą. Pielęgnowali ją zarówno nasi dalecy przodkowie, jak i rodzice, a literatura przepełniona jest tego typu motywami. Największą pasją człowieka jest zawsze władza nad drugim człowiekiem…

Ostatnio podczas ponownej lektury Pestek Anny Ciarkowskiej moje przemyślenia zeszły na całkiem inne tory niż zwykle przy tego typu książkach. Zazwyczaj bowiem odnoszę treść przede wszystkim do mnie, do moich doświadczeń, moich żali. Jestem tylko ja, moje ego.

Tym razem było inaczej i pewnie nie jest trudno domyślić się, czemu. Portret kobiety, której inni mówią, jaka ma być, co ma jej się podobać, a co nie, jakimi wartościami powinna się w życiu kierować i od kogo być zależną, to motyw stary jak świat. Walka z takim obrazem sięga czasów pierwszych emancypantek.

Mój problem z tym tematem zawsze polegał na niemożności opowiedzenia się po którejkolwiek ze stron. Nie lubię skrajności i unikam ich jak ognia. Zawsze staram się dostrzec coś po środku, chociaż są tematy, w których szukanie środka bardzo mnie boli. Wolność kobiety w decydowaniu o jej ciele jest jedną z tych kwestii. Z jednej strony dziecko nie do końca można nazwać tak po prostu własnością matki czy ojca, a z drugiej strony…

Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której zmuszona jestem „donosić” ciążę nie mającą absolutnie żadnych szans na happy end. Gdy od początku wiadomo, że mam czekać na rozwiązanie, aby pożegnać się z własnym dzieckiem, odczuwam to jedynie jako torturowanie psychiczne i fizyczne zarówno matki, jak i dziecka. Dziecka, które będzie odczuwać cierpienie, jak tylko w pełni wykształci się w jego organizmie układ nerwowy (co dzieje się dość szybko, a nie jak myślano kiedyś – gdzieś między pierwszym uśmiechem a pierwszym krokiem). Jednocześnie nie uważam, żeby cierpienie miało kogokolwiek uszlachetnić – zwłaszcza kiedy człowiek nie przyjmuje go na siebie z własnej woli. Całą historię Hioba wyrzuciłabym do kosza albo wytłumaczyła jako dzieje zwichrowanego fanatyka, który uważa, że tajemnicza siła wynagrodzi go za jego krzywdy zaraz po tym, gdy sama je na niego sprowadziła – jeden z największych absurdów w całym Piśmie Świętym…

I nie chodzi wcale o to, że o losie kobiety (oraz mężczyzny często wspierającego kobietę) decydować ma stary kawaler z kotem zamiast przyjaciół. Absurd tkwi w tym, że w kraju demokratycznym, mimo protestów, ktoś dopuszcza wyrok zaostrzający ustawę, która już wcześniej była przez społeczeństwo odrzucana.

Chcę, aby było to jasne: uważam, że aborcja – niezależnie od tego, z jakiego powodu wykonywana – zawsze jest wielką tragedią i zawsze stanowi nóż wbijany w plecy naszego instynktu przetrwania. Chciałabym wierzyć w to, że sama nigdy bym o nią nie poprosiła. Nie mam jednak pojęcia, co bym zrobiła, gdybym dowiedziała się, że moje dziecko urodzi się z głęboką niepełnosprawnością i całe swoje krótkie życie spędzi nieświadome, przypięte do maszyn. Nie wiem również, czy miałabym odwagę wychowywać dziecko poczęte w wyniku gwałtu. Nie wiem, czy zniosłabym psychicznie świadomość samotnego wychowywania dziecka, którego ojciec wiele lat się nade mną znęcał. Nie wiem i mam nadzieję, że nigdy się nie dowiem, a macierzyństwo, na które czekam z tak wielką niecierpliwością, okaże się dla mnie po prostu normalne…

W chwili obecnej jestem uprzywilejowana – mimo że w tej chwili nie staram się o dziecko, gdybym zaszła w ciążę, nie byłby to dla mnie problem. Jednak czy moje poczucie bezpieczeństwa uprawnia mnie do decydowania o życiu innych ludzi? Z drugiej strony, czy mamy prawo decydować o życiu kogoś tak bezbronnego jak ledwo poczęte życie? Jedno jest pewne. Zasługujemy na coś więcej niż wybór pomiędzy jednym a drugim więzieniem.

warto przeczytać

Swoim komentarzem na temat protestów wobec zaostrzenia prawa aborcyjnego podzieliła się też Katarzyna:

http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/polska-milosc-ktora-boli/
]]>
http://zcyklu.pl/byc-czlowiekiem/feed/ 2
Polska. Miłość, która boli http://zcyklu.pl/polska-milosc-ktora-boli/ http://zcyklu.pl/polska-milosc-ktora-boli/#comments Wed, 28 Oct 2020 18:06:05 +0000 http://zcyklu.pl/?p=4930 1.
Długo zastanawiałam się, czy zabierać głos w sprawie bieżących wydarzeń. Z jednej strony mam poczucie, że internet przyjmie wszystko, a to sprawia, że nabraliśmy przekonania, jakoby każdy z nas koniecznie musiał się wypowiadać zawsze i na każdy temat, bo bez tego świat się zawali, co z pewnością nie jest prawdą. Z drugiej strony jednak to piękne, że chcemy się zaangażować, sięgnąć po długopisy/klawiatury i dołożyć swoją cegiełkę do bardziej rozległej perspektywy.

Poza tym wygląda na to, że pisanie potrzebne jest teraz po prostu mnie samej. Za dużo myśli kłębi mi się w głowie, zbyt mnie to wszystko boli i potrzebuję wyciągnąć te refleksje na zewnątrz. Czasami człowiek musi, inaczej się udusi (choć w czasach covidowych aż strach tak żartować). Mam przy tym poczucie, że to tego typu moment dziejowy, podczas którego warto nie pozostawać letnim, biernym, nieobecnym.

Moja wypowiedź będzie zatem zbiorem luźnych rozważań, które uporządkowałam tak, jak zdołałam.


2.

Jestem katoliczką, chrześcijanką. Uważam życie – każde życie – za wartość najcenniejszą. Ufam, że nigdy nie dokonałabym aborcji, choć w teorii wszystko mówi się niezwykle łatwo, a w praktyce tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono. Zdecydowanie sprzeciwiam się kapitalistycznej logice przeliczania wartości człowieka na pieniądze i wyrzucania tych, którzy są nieidealni, nie przynoszą zysku oraz uosabiają słabość, z akceptacją i poszanowaniem której nasza kultura ma ogromny problem.

Jestem jednocześnie przeciwna regulowaniu sumień za pomocą kodeksów i aktów prawnych, bo uważam, że to zwyczajnie nie działa. Uczeń dostający uwagę zazwyczaj orientuje się, że jego zachowanie wkurza nauczycielkę, ale pojęcia nie ma, czemu to, co robi, jest obiektywnie złe. Wizja wyroku i więzienia nie sprawia, że ludzie przestają kraść, gwałcić i oszukiwać. Sumienie można rozwijać dzięki dobrym przykładom, mądrym dyskusjom, nabywaniu wiedzy, wartościowym lekturom, wolontariatowi – ale sam akt prawny nie załatwi sprawy.

Jestem przeciwko podważaniu tego, że człowiek to stworzenie obdarzone wolną wolą – bo istota wolnej woli tkwi właśnie w podejmowaniu autonomicznych decyzji w zgodzie ze swoim sumieniem. Staram się żyć dobrze i w zgodzie z tym, w co wierzę, dlatego staram się nie potępiać, tak jak i mój Mistrz nie potępiał. On owszem, zapraszał, ale zawsze pozostawiał wybór człowiekowi.

Jestem za życiem, ale nie tylko tym najmniejszym, lecz także tym całkiem już dużym, zapomnianym, zaniedbanym, skazanym na cierpienie. Mówię tu o osobach niepełnosprawnych i ich opiekunach, ale nie tylko. Nie musimy wcale schodzić do najniższych kręgów piekła – spójrzmy na przykłady „mniejszego” kalibru (choć oczywiście trudno jakkolwiek wartościować skalę osobistych tragedii).

Standardy opieki okołoporodowej obowiązują w Polsce dopiero od 2019 roku. Na typowym oddziale ginekologicznym przeciętnego polskiego szpitala do dyspozycji pacjentek jest jedna wspólna łazienka, a zatem kobieta, która trafia do szpitala z poronieniem i mocno krwawi, w drodze do łazienki musi przejść cały korytarz – w bólu, przy wszystkich, w zakrwawionym ubraniu (albo i bez), zostawiając czerwone strugi na podłodze. Jak możemy wciąż dopuszczać do takich upokorzeń?

Kobiety z powikłanymi ciążami lub po ich utracie teoretycznie mają prawo do opieki psychologicznej, ale działa ona zgodnie z hasłem „ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. A skoro tak, to kto usunie kobiecie z głowy te straszne obrazy, które widziała i które w niczym nie przypominają sterylnych kadrów z amerykańskich filmów? Kto pomoże jej poradzić sobie z napadami lęku, paniką, nerwicą, depresją? Kto zwróci mężowi, partnerowi, przyjaciołom, rodzinie tę kobietę – dawniej pełną życia, a teraz szarą, matową, chorą na duszy, naznaczoną na zawsze? Kto wesprze towarzysza życiowego tej kobiety – przecież także współcierpiącego?

Kto zwróci zdrowie chorym, którzy teraz mierzą się z odwoływaniem zabiegów, na które czekali przez całe lata, czyli i tak za długo? Kto podejmie się ratowania zdrowia psychicznego medyków, którzy z pewnością będą cierpieć po pandemii w najlepszym razie na potężne wypalenie zawodowe? I kto za to zapłaci?

W Polsce nie ma bezpłatnej ochrony życia już dawno poczętego i urodzonego – i to jest gigantyczny problem, to jest piekło na ziemi. Ten, kto ma pieniądze, może leczyć się na własną rękę, ale po pierwsze też tylko do pewnego stopnia (prywatne leczenie szpitalne to już duży koszt), a po drugie tak silne uzależnianie zdrowia fizycznego i psychicznego od pieniędzy godzi w elementarne podstawy solidarności społecznej.

Nie zgadzam się ze strategią budowania kapitału społecznego na agresji. Agresja rodzi agresję, przemoc rodzi przemoc, nienawiść rodzi nienawiść, wandalizm rodzi wandalizm. Nie pójdę na ulicę krzyczeć, żeby ktoś wypierdalał. Mimo to rozumiem źródła tej agresji i domyślam się, że idzie za nią pakiet emocji i uczuć nawarstwiających się przez lata: ból, żal, bezsilność, wyobcowanie, poczucie bycia gorszym, mnóstwo niezaspokojonych potrzeb. Bardzo przydałoby się nam teraz zatroszczyć wzajemnie o to, aby zobaczyć swoje potrzeby i spróbować znaleźć strategie ich zaspokajania, które nie będą raniły innych ludzi. Przydałaby się nam komunikacja oparta na empatii (polecam – poszukajcie w internecie, znajdziecie to też pod hasłem Non-Violent Communication). Potrzebujemy patrzenia na siebie nawzajem z szacunkiem dla godności i podmiotowości każdego z nas.


3.

Mimo mojego sprzeciwu wobec agresji też jestem wściekła.

Najpierw kamyczek do własnego ogródka: jestem wściekła na Kościół katolicki. Boli mnie, że wielu jego przedstawicieli, a zwłaszcza hierarchów, upodobniło się do faryzeuszy. Że – cytując Biblię – „mówią bowiem, ale sami nie czynią. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia, i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą. […] Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach” (Mt 23, 3-6). Że niektórzy reprezentanci Kościoła wciąż nawołują do podziałów, mimo że chrześcijaństwo to religia z założenia oparta na miłości i pokoju (o czym na szczęście pamięta na przykład prymas Polski, abp Wojciech Polak [sic!]: http://prymaspolski.pl/prymas-apeluje-o-wzajemny-szacunek-i-nie-poglebianie-podzialow/). Czuję złość, że Kościół instytucjonalny stał się, jak to trafnie określił o. Adam Szustak, polityczną ladacznicą. Że próbuje zasadność swojego istnienia umocować na państwowości i łyka jak pelikan to, że jest narzędziem w rękach wyrachowanych politycznych strategów wykorzystujących go do własnych celów i żonglujących nim w zależności od potrzeb. Że niektórych jego przedstawicieli omamia wizja rządu dusz, która sprawia, że zaciera się podstawowa prawda (znów cytując klasyka): nie mieliby nad nami żadnej władzy, gdyby jej im nie dano z góry. Ja – katoliczka, chrześcijanka, wierząca w Jezusa Chrystusa i próbująca go naśladować – pragnę gruntownego oczyszczenia i zaprzestania kupczenia prawdami mojej wiary. Chcę, aby z domu mojego Ojca przestano robić targowisko. Chcę powrotu do źródła, a nie uwięzienia w przekonaniu, że Kościół zginie bez mariażu z polityką. Spokojna głowa – on nie zginie, on się po prostu oczyści i zreformuje. Wszak nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają.

Jestem wściekła na prezydenta mojego kraju. Prezydenta – czyli kogoś, kto został wybrany, aby odgrywać społeczną rolę lidera. Dobry lider to taki, który wspiera, modeluje dobre zachowania, bierze odpowiedzialność, nie chowa głowy w piasek, prowadzi zespół ku rozwiązaniom problemów, wykorzystując naturalne talenty każdego z członków. Jestem zatem zła na Andrzeja Dudę, że w chwili gdy jego rodacy na ulicach krzykiem zabiegają o uwagę i szacunek, on milczy, bo „nie ma warunków, aby przeprowadzić transmisję online”, jak tłumaczył jeden z prezydenckich ministrów. Że zostawia nas samych, podczas gdy oprócz protestów codziennie choruje i umiera coraz więcej osób, a służba zdrowia pogrąża się w kryzysie. Że swoim milczeniem umywa ręce od spraw własnego kraju i nie wykorzystuje wspaniale umocowanego mandatu społeczno-politycznego, aby zwiększyć pole wspólnoty i dialogu.

Jestem wściekła na polityków, którzy zbijają kapitał na eskalowaniu każdego konfliktu społecznego – każdego, bo przecież to nie pierwsza sytuacja tego typu i zapewne nie ostatnia. Nasze przekleństwa są paliwem dla ich żądz. Im więcej kłótni, tym więcej można zyskać na polaryzacji opinii i podkręcaniu emocji społeczeństwa. Boli mnie cynizm oraz wyrachowanie, z jakim politycy go okazują.

Jestem wściekła na rząd, który rozpoczyna dyskusję na jeden z najwrażliwszych tematów społecznych w czasie, w którym jedna część społeczeństwa choruje, druga zastanawia się, jak związać koniec z końcem, a trzecia niby jakoś się trzyma, ale w rzeczywistości żyje w permanentnym lęku o jutro. Na rząd, którego druga fala pandemii zaskoczyła niczym zima drogowców – za to, że w obliczu dzisiejszych 18820 zakażeń koronawirusem zajmuje się burdami w Sejmie i kręceniem bicza z gówna, którym staje się polski system opieki zdrowotnej. Za to, że pakuje obywateli w prowizorkę – bo jeśli widzę na facebookowej grupie wolontariackiej ogłoszenie o naborze wolontariuszy, także bez znajomości kwalifikowanej pierwszej pomocy, do wykonywania prostych czynności medycznych w szpitalach polowych w Warszawie, to wiem, że poszukiwanie zasobów weszło w etap desperacji. Zasobów, które można było choćby spróbować zabezpieczyć wcześniej.

I w końcu: jestem wściekła na Jarosława Kaczyńskiego za to, że swoim wczorajszym wystąpieniem zamanifestował gotowość do pójścia ze społeczeństwem na noże. Że po raz kolejny uderzył w archetypiczną strunę, która od lat wygrywa pieśń pod tytułem „Polska Chrystusem narodów”. Że uzurpuje sobie prawo do określania, kto jest jedynym słusznym depozytariuszem polskiej tradycji i kultury, która – jestem o tym żywo przekonana – stanowi przecież przedmiot troski zdecydowanej większości społeczeństwa, które zresztą ją tworzy i nieustannie wzbogaca. Że wprzęga w swoje plany Kościół, posługując się nim jak zasłoną dymną. Że dolewa wciąż oliwy do ognia i wykorzystuje swój zapewne genialny zmysł strategiczny do sztyletowania własnego kraju. Dlaczego to robi? Nie umiem znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Nie mieści mi się to w głowie.

4.

W niedzielę spacerowałam po Starym Mieście w Warszawie. Widziałam i słyszałam, jak pod bazyliką św. Krzyża jedna grupa demonstrantów odmawiała różaniec przez megafon, a druga krzyczała „wypierdalać”. Słowa modlitwy przemieszane z przekleństwami to dla mnie zjawisko makabryczne. Z komunikacyjnego punktu widzenia tu nie ma cienia szansy na porozumienie. Obie strony (podkreślam: obie) nie słyszą się nawzajem i nie chcą usłyszeć. Konflikty na poziomie wartości są zazwyczaj nierozwiązywalne i tutaj też nie stanie się tak, że któraś ze stron nakłoni drugą do absolutnej zmiany poglądów. Jak wyjść z tego impasu?

Człowiek człowiekowi staje się wilkiem – i to mnie boli przeokrutnie. Władza prędzej czy później się zmieni, ustawy też się zmienią wraz z nowymi wybawicielami narodu, ale podziały i wzajemna wrogość pozostaną. A przecież nie odizolujemy się od siebie: będziemy ze sobą żyć, mieszkać, pracować, spacerować, siedzieć w kinach, jeździć autobusami…

Marzę o świecie, w którym jest miejsce na okrągły stół ponad podziałami. Polska należy do nas wszystkich i wszyscy potrzebujemy się w niej pomieścić. Wierzę, że umiemy, że możemy. Wiem, że nie tylko ja tak czuję i myślę. Przecież znamy to z pracy: think tanki, grupy robocze, narady strategiczne, burze mózgów, procesy facylitacyjne… To działa. Jest wiele tęgich głów, które chętnie wykorzystają swoje kompetencje dla dobra Polski. Jak zatem możemy to skutecznie przenieść na rzeczywistość? Jak możemy stworzyć program pozytywny? Jak wyjść z impasu, w którym się znaleźliśmy?

5.

Myślę również o tym, jak mogę bieżące wydarzenia i refleksje przenieść na własną rzeczywistość. Skoro mówię, że jestem za życiem, to chcę nie być gołosłowna. Nie mam jeszcze konkretnych rozwiązań, ale wybrałam kilka ścieżek działalności, które mogę wybrać. Na przykład: wolontariat długoterminowy (w miejscach takich jak to: https://domchlopakow.pl/). Wsparcie materialne dla organizacji otaczających opieką całe rodziny mierzące się z chorobami dzieci. Dawanie przykładu: niesienie ludziom nadziei, towarzyszenie im w ich bólach, wzmacnianie braterstwa i siostrzeństwa. O ile to będzie możliwe: wykorzystywanie moich talentów i kompetencji zawodowych, aby nieodpłatnie wspierać tych, którzy tego potrzebują. Szanowanie własnego życia, uznanie go w sercu za dar i czynienie z niego arcydzieła na tyle, na ile umiem. Wzrastanie jako człowiek: szukanie rozwijających relacji, inspirujących lektur, nowych źródeł wiedzy.

6.

Wychodzenie na ulice tak wielu osób nie dzieje się nigdy z błahej przyczyny i nie jest pokłosiem jednostkowych sytuacji. To konsekwencja zaburzeń podtrzymywanych przez lata, emocji nieznajdujących ujścia od długiego czasu. To konsekwencja prymatu forsowania nad dialogiem. Czuję z tego powodu ból i ogromny smutek, ale wciąż kocham życie, kocham mój Kościół w jego pierwotnym, ewangelicznym duchu, kocham Polskę i jestem gotowa pracować na jej rzecz. Uważam zatem za kluczowe przekucie energii w realną zmianę społeczną. Oczekuję od liderów życia politycznego i społecznego, aby swoimi decyzjami oraz czynami okazali troskę o dobro wspólne. Może rzeczywiście wszyscy potrzebujemy nowego początku? Pragnę wierzyć, że mamy na niego szansę i że będziemy potrafili tej wolności, o której mowa na sztandarach, użyć tak, aby zamieniła się w dobro – nie w swawolę.

warto przeczytać

Swoim komentarzem na temat protestów wobec zaostrzenia prawa aborcyjnego podzieliła się też Paulina:

http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/social-power/byc-czlowiekiem/
]]>
http://zcyklu.pl/polska-milosc-ktora-boli/feed/ 2