Na początku proponuję, żebyśmy odpowiedzieli sobie na zasadnicze pytanie: Czy takie protesty są fajne?…
OK, to może inaczej. Co sprawiłoby wam większą przyjemność? Wieczór marki „Netflix and chill” czy wyjście na październikową pizgawicę, by z tysiącami wściekłych ludzi bronić prawa, którego respektowanie powinno być oczywistością, a jednak dla niektórych nie jest?
Zapewne znalazło się kilka osób, które wybrały drugą opcję. I w porządku, bo masochizm też może dawać spełnienie. Domyślam się jednak, że większość zdecydowałaby się na to piwo/winko i serial oglądany samotnie, w parze lub większym kolektywie. Problem w tym, że nie jest to kwestia wyboru. Każdy idący w takiej demonstracji zostaje do tego zmuszony. Zmuszony sytuacją. Zmuszony arogancją, pychą i cynizmem instytucji jawnie łamiącej zasady. Więc nie, protesty uliczne nie są fajne. Są ostatecznością.
A ostateczność ma to do siebie, że nie da się jej przesunąć na chodnik. Na początku listopada 2020 roku w kilkunastu miejscach w Warszawie zorganizowano blokady ulic. Nieprzejezdne było też skrzyżowanie Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej, gdzie znalazłem się też ja, zasilając swoją skromną, 59-kilogramową osobą grupę protestujących. Tramwaje w obu kierunkach Jerozolimskich ustawiły się w długiego, żółto-czerwonego robala łypiącego na miasto numerami: 7, 9, 22, 24, 25… Podobnie autobusy.
W pewnym momencie z tego ZTM-owskiego jelita wydostał się mężczyzna, po części już przetrawiony złością. Pan na oko po pięćdziesiątce, w kaszkiecie, jesionce, z teczką. Typowy warszawski homo urzędicus. Pominąwszy konwenanse, jął od razu przedstawiać swoje zażalenia względem protestujących, które można streścić pytaniem: Czy musimy tak blokować, kiedy normalni ludzie, w tym On, chcą wrócić do domów? Co ważne, nie był to żaden Sośnierz czy inny Bąkiewicz. Być może sam nie zgadzał się z decyzjami rządu i uważał, że należy ***** ***, ale w tamtej chwili chciał już być u siebie. Głos pana z tramwaju to głos białego kołnierzyka, którego jedynym pragnieniem po surrealistycznie ciężkim i nudnym dniu pracy jest znaleźć się w domu i złapać oddech. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji bliski był przeistoczenia się w polskiego Williama „D-Fens” Fostera.
Nietrudno zresztą postawić się na jego miejscu, skoro większość z nas ma doświadczenia związane z – jak to nazwał David Graeber – bullshit jobs. Kto zatem pana z tramwaju nie rozumie, ten nie ma serca. Ale kto uważa, że ma rację, ten jest po prostu głupi. Protesty uliczne zaczynają się wtedy, gdy wszystkie petycje i listy otwarte, wszystkie „Szanowny Panie Ministrze…”, „Jesteśmy oburzeni…”, „Domagamy się…”, „Żądamy…”, krótko mówiąc, wszystkie standardowe formy nacisku, przemakają niczym kartony roszone ciepłym moczem rządzących. Protesty uliczne zaczynają się wtedy, gdy bycie miłym i grzecznym nie przyniosło skutku. I nie, moi drodzy, ich celem nie jest samo skandowanie i obnoszenie transparentów, lecz przede wszystkim paraliżowanie instytucji mającej nas w dupie. Bardzo mi przykro, że tą instytucją jest państwo polskie.
Wydaje się wam, że to, co mówię, to truizmy? Cóż, ja też tak myślałem. Lecz przykłady pana z tramwaju, obrońców moralności grożących paluszkiem na hasło „Wypierdalać” i jeszcze kilkorga moich znajomych pokazują, że sprawa nie jest tak oczywista. Jeśli masowy protest będzie respektował czyjąś wygodę, nie zostanie zauważony, a jeśli nie zostanie zauważony, będzie tylko bezsensownym odmrażaniem tyłka. Wrócę więc do tego, co powiedziałem na początku – protest uliczny nie jest niczym fajnym. Dla nikogo. Ale to najskuteczniejsza broń społeczeństwa przeciw patologiom władzy. Miejmy więc nadzieję, że już niedługo nie będziemy mieli przeciw komu protestować.
W temacie protestów wywołanych zaostrzeniem prawa aborcyjnego w Polsce pisali też między innymi Paweł Gładysz, Paulina Piziorska i Katarzyna Osior-Szot.
]]>W annałach komedii polskiej zapisała się scena z motocyklistą, który tłumacząc się z nadmiernej prędkości, mówi, że po prostu lubi zapierdalać. Powtórzę po nim te wiekopomne słowa. Lubię zapierdalać. I robię to codziennie. Rowerem do tyry, rowerem po zakupy, rowerem do kogoś i rowerem do nikogo – ot tak, żeby pojeździć. Gdybym miał możliwość trzymania roweru w mieszkaniu, pewnie jeździłbym nim do kibla.
Za to nie lubię pracy. I potrzebowałem motywacji, żeby swoją rzucić. Najlepiej takiej w rodzaju wyzwań stawianych sobie przez sfrustrowanych chłopców w okolicach trzydziestki. Podróż rowerem w пиздец wydawała się idealnie to założenie spełniać. Przejechać się, ale tak fest! Nie dookoła trzepaka, tylko robiąc grube kilometry przed siebie, za góry i lasy. Do Francji na przykład. No bo niby czemu nie? Bez wielkich zwiedzaniowych ambicji. Po prostu przekroczyć granicę, powiedzieć komuś „bonjour”, a potem wracać. I tak właśnie zrobiłem. I było niesamowicie. Polecam. To tyle. Dobranoc, dzieci. Już po wieczorynce. Wujek nie potrafi odpowiedzieć na pytanie, czemu było niesamowicie.
Mity, legendy, cała literatura, potem filmy, a dziś także namnażające się jak wirus blogi podróżnicze przedstawiają dalekie, samotne wyprawy jako rodzaj nieomal mistycznego doświadczenia zmieniającego nasze życie. Jako próbę, po której zyskuje się nadludzką moc czy mądrość – jak w Bohaterze o tysiącu twarzy Campbella. Każdy słuchacz chce uszczknąć coś z tej tajemnicy dla siebie. Liznąć niesamowitości oblepiającej podróżnika po drodze wraz z pyłem i brudem. Czujemy potrzebę partycypowania w takim przeżyciu, stąd nawet najbardziej sceptyczni wobec wypraw i zaprzysięgli domatorzy muszą zadać ten zestaw pytań: Jak było? Kogo spotkałeś? Bałeś się? Co robiłeś? Ciężko było?
Problem w tym, że pomiędzy Cyklopem a syrenami Odyseusz miesiącami żeglował i nie robił wiele więcej ponad to, co robili żeglarze wyprawiający się jedynie na połów. Gdyby Homer nie wyręczył go w opowieści, pewnie powiedziałby, że widział dużo wody, że czasem wiało, a innym razem nie wiało. Podobnie ja w tej chwili przypominam sobie głównie to, że ciężko jechało się pod wiatr, a po drodze mijałem wiele miejscowości. O.
Słuchając takiej relacji, ktoś może pomyśleć, że moja wycieczka była równie wyjątkowa, co przejażdżka po buły do Biedronki. Tak. Tak właśnie było. Bo cała ta długa droga to w rzeczywistości niezliczone krótkie odcinki. Pokonywałem trasy, które tysiące mijanych przeze mnie osób pokonuje codziennie. Z Mazewa do Opiesina po śrutę dla kurczaków. Z Nowego Polichna do Starego Polichna po kwit z urzędu. Z Hettstedt do Meisbergu odwiedzić dziadka Güntera. Nawet na długiej trasie, powiedzmy z Poznania do Neunkirchen, lawetą po używanego volkswagena od Niemca, co płakał, jak sprzedawał, nie dzieje się zazwyczaj nic ciekawego. Na tych drogach mało jest przygód, mało niebezpieczeństw. Po prostu się jedzie. I ja po prostu jechałem, rozkoszując się samym faktem, że robię to, co lubię. Wybrałem długą trasę, bo mogłem. I dlatego, że dobrze się czuję sam ze sobą. Lecz szczerze mówiąc, odległość nie miała tak wielkiego znaczenia. Tego samego rodzaju spełnienia doświadczam nawet na krótkich dystansach. Upraszczając – Bałtyk robi większe wrażenie niż pompowany basenik. Ale satysfakcja z umoczenia dupy w upalny dzień jest taka sama.
Tylko kto chciałby słuchać, gdybym zamiast ponad 1800 km przejechał 30? Mógłbym się wybrać na jednodniową wycieczkę. Też z namiotem. Też żarłbym kebaby po drodze. Też myłbym się pod kranem na stacji. Też złapałbym kleszcza w lesie. Też oglądałbym piękne widoki i też biesiadowałbym z tirowcami na postoju. Na nikim nie zrobiłoby to wrażenia. Dopiero odległość uwypukla te wszystkie rzeczy. Biwakowanie urasta do survivalu, kleszcz zyskuje rozmiary niedźwiedzia, a kierowcy ciężarówek są jak nomadowie z Baśni tysiąca i jednej nocy. Każdy, kto pytał o moje wrażenia po powrocie, podświadomie domagał się bajki. A ja nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Szedłem więc na łatwiznę i opowiadałem tych kilka błahych historyjek, które tak naprawdę stanowią jedynie maleńki wycinek doświadczenia podróży.
Nieopowiedziane pozostaje wszystko to, co kryje się pod stwierdzeniem „było fajnie”. To, co realizuje się w mikrodoświadczeniach. Tysiące bodźców wszelkiego rodzaju odbieranych na każdym kilometrze. Są zbyt drobne, zbyt sypkie, by skleić z nich narrację. Niczego nie zwiedzałem, nie trafiałem na freaków-profetów, nikt mnie nie gonił i ja nie goniłem nikogo, więc nie będzie z tego książki. Chyba że rozpiszę się na dwieście stron o słodyczy piekących mięśni. Albo poświęcę cały rozdział temu, że pod górę wjeżdża się ciężko, a zjeżdża się z niej łatwo. Utrwalę medytacje nad zwijaniem śpiwora. Ułożę długi poemat o mielonym z ziemniakami zjedzonym w barze mlecznym w Koninie. Powstanie bajka o asfalcie i legenda o polnej drodze. Zrobię bohaterów z meszek wpadających w oczy i nadam imię każdemu ogniwu w łańcuchu rowerowym. To właśnie takie drobiazgi przypominały mi, że jadę. Oddzielały ruch od spoczynku.
Buddysta zapewne porównałby to do medytacji, a ja chętnie bym się z tym zgodził. Medytację i samotną podróż łączy nie tylko przebywanie z własnym „ja”, ale też trudność w opisaniu płynącej z tego przyjemności. Satysfakcja rozlewała się na wszystko, sprawiając, że nawet to, co było nieprzyjemne, stawało się przyjemne. Pomylenie zjazdu – cudowne! Joby wykrzyczane na środku piaszczystej drogi, którą nie dało się jechać – ekscytujące! A deszcz przeciekający przez namiot za 45 złotych – balsam! W pewnym momencie miałem nawet dziwne przeświadczenie, że gdybym wpadł pod ciężarówkę, zeskrobywaliby z drogi mój uśmiech. To trudno wytłumaczyć. Ale w sumie, po co to tłumaczyć?
Duże czarne koła (choć trochę inne, niż te rowerowe) znajdziecie też w artykule Roksany Jasińskiej. O podróżach zupełnie odmiennym środkiem transportu, słynnym transatlantykiem MS Batory, przeczytacie w recenzji nowej książki Barbary Caillot i Aleksandry Karkowskiej. Natomiast tekst Moniki Jasek o Tove Jansson przeczytajcie, bo tak, bo dobry.
]]>Nie jestem jakimś pożeraczem filmików obskakującym od góry do dołu kartę „na czasie”. Nie widziałem wszystkich virali i nie obejrzałem każdego wideo ze śmiesznymi kotami. Wręcz przeciwnie, staram się ograniczać YT. Pilnuję, żeby serwis nie wypełniał dziury po moim życiu towarzyskim. Jednak mimo tej wstrzemięźliwości znalazłem dla siebie kilka kanałów, które śledzę z uwagą, kilku youtuberów, na których kolejne wrzutki czekam, i kilka rodzajów wideo, które – parafrazując słowa Erika Satiego na temat muzyki – stały się częścią wystroju mieszkania. Jeśli jesteście moimi psychofanami i kochacie mnie do tego stopnia, że każde moje słowo zlizujecie z ekranu, powinno was też zaciekawić to, co oglądam na YouTube. Jeśli nie, znajdźcie sobie teraz inne zajęcie. Idźcie na spacer, obetnijcie przerośnięte pazurzyska u stóp albo pograjcie na drumli. No, w każdym razie, zaczynamy.
Destrukcja po fińsku – Hydraulic Press Channel oraz Beyond The Press
Gdy natrafiłem na kanał Lauriego i Anni Vuohensiltów, Finlandia przestała mi się kojarzyć z wódą, skokami narciarskimi i rajdami, a zaczęła – z prasą hydrauliczną. Hydraulic Press Channel należy do szerokiego nurtu, który można by nazwać kanałami destruktażowymi. Fińską parę wyróżnia to, że do niszczenia przeróżnych rzeczy używają prasy hydraulicznej z warsztatu Lauriego. Oglądanie kul do kręgli, ryz papieru, świec, zabawek oraz innych przedmiotów życia codziennego i odświętnego ustępujących pod tonami nacisku to czysta przyjemność. Na drugim kanale, Beyond The Press, jak sama nazwa wskazuje, nie są już tak ortodoksyjni. Zobaczyć tam można wybuchy, eksperymenty z ciekłym azotem i takie tam. Przyznam też, że przyjemnie mi się słucha osób mówiących po angielsku gorzej ode mnie.
#Zawsze gratem – Złomnik
Nie mam prawa jazdy, nie znam się na samochodach, a motoryzacja średnio mnie interesuje, ale filmy Złomnika żarłbym łyżkami! Auciarskie kanały skupiają się albo na funkiel nówkach z salonów, albo na supersamochodach, na które nikogo nie stać, albo na klasykach. Ale nie Złomnik. Do testów wybiera pojazdy 20, 30 i 40-letnie. Graty, które stanowią 90% motoryzacyjnej fauny Polski. Złomnik potrafi przedstawić je w sposób, który tym poczciwym turlaczom dodaje szlachetności. Filmy są bezczelnie nieprofesjonalne, co w połączeniu z wybieranymi autami sprawia, że kanał można ostrożnie uznać za realizujący idee hauntologii. Do tego jeszcze ironiczne poczucie humoru i wygląd przewodnika wycieczek. Oglądajcie!
Nie dla leniwych kutasów – Food Emperor
Choć, tak naprawdę, dla leniwych kutasów też, bo ja powtórzyłem tylko jeden jego przepis – budżetowy ramen dla chytrych, którym szkoda pieniędzy na dziwne składniki. Ale pitok i tak odlatywał! Food Emperor cieszy się nad Wisłą sporą popularnością. Mimo to niewiele o nim wiadomo. Tyle tylko, że pochodzi ze Szwecji, jest poliglotą, kocha polskie przekleństwa, eksperymentuje w kuchni i zrobił „kurczaka z piwem w dupie”. Jeśli jeszcze nie widzieliście żadnego z jego filmów, koniecznie nadróbcie zaległości. Ja polecam przepis na burgera. Oczywiście, jeśli akurat macie ze dwa dni wolnego, żeby go zrobić.
Noże – po prostu noże
Skoro już jesteśmy przy jedzeniu. Mam taki swój samotniczy rytuał przy obiedzie. Gdy stawiam sobie przed paszczą pełen talerz celem nawpieprzania się, odpalam na YT filmiki, na których ludzie robią noże. Damast skuwany, stal węglowa, stal narzędziowa, noże puukko, noże bowie, noże bushcraftowe, ostrza robione z resoru czy starego pilnika. Miło się to ogląda. Wzmaga apetyt i wspomaga trawienie. Jeśli też chcecie zacząć, to polecam kanał Shurap prowadzony przez ukraińskiego kowala Dmitrego Shevchenkę.
Tęskniąc za Lego – Brick Builder
Obecnie nie bawię się klockami Lego – nie dlatego, że z nich wyrosłem, lecz przez to, że zwyczajnie mnie na nie nie stać. Tęsknotę za najgenialniejszą zabawką świata osładzam sobie oglądaniem kanału Brick Builder. Nie wiem, kto go prowadzi (widać tylko dłonie), i średnio mnie to interesuje. Ważne jest to, że przy dźwiękach stockowych melodyjek z jutubowej domeny otwartej mogę oglądać w przyśpieszonym tempie budowanie nowych (ale nie tylko, bo zdarzają się też zestawy sprzed kilkudziesięciu lat) modeli Lego. Można zobaczyć, jak się zmieniły od czasu naszego dzieciństwa, obsrać się z zachwytu nad pomysłowością Duńczyków, uronić nostalgiczną łezkę…
Tim ma zabawki – Grand Illusions
Ma zabawki i na oko coś ponad 70 lat. W każdym kolejnym nagraniu na Grand Illusionsprzedstawia pogrupowane tematycznie okazy ze swojej kolekcji. A ta jest przeogromna! Jeśli Tim nie ma jakiejś zabawki, znaczy to, że taka nie istnieje. Muszę też wyznać, że dodatkową przyjemność podczas oglądania jego filmów sprawia mi pewna perwersyjna i oparta na dysonansie myśl o tym, że ten miły łysy dziadeczek przy stole pełnym zabawek prywatnie jest wrednym mizoginem z zamiłowaniem do alkoholu, papierosów i paskudnych żartów. Nie mówcie mu o tym.
EEEEEEE – praca zbiorowa
Eeeeee eeeeeeeee eee eeeeeeeeee e eeee. Eee eeeeeeeee DŹWIG! Eeeeeee e eee eeeeee, eeee. Eeeeee e eeeeeeeeeeee OLEJU eee eeeeeeee, ee eeeeee. Eeeeeeeem ee eeeeee eeeeeeeee eeeeeeeem ee eeeeeee. Eeeee PAPRYKA, paprykowy, papryka w proszku, eeeeeee eeeeee. Eeeeeee eeeeeee ee, eeeeeeee eeeeeeeee. Eeeeeeeee eeeeee MULE, ee eeeeeeeee ee JAJKA, eee eeeeeee eeeeee.
Wszystko wygląda lepiej w zwolnionym tempie – The Slow Mo Guys
Są też inne kanały z nagraniami w zwolnionym tempie. Ale ich nie oglądam. Oglądam tylko to, co publikują Gavin Free i Daniel Gruchy. Dlaczego? Ano dlatego, że pokazana w zwolnionym tempie eksplozja wirującej płyty CD jest taka piękna. I może też z tego względu, że w ich filmach jest coś ze slapstickowych błazeństw Flipa i Flapa. Oglądajcie The Slow Mo Guys. Naprawdę warto poświęcić 20 minut, żeby zobaczyć coś, co w rzeczywistości trwa kilka sekund.
Muzyk co się zowie – Josh Turner Guitar
Na koniec ktoś absolutnie wyjątkowy. Josh Turner to jeden z najlepszych muzyków jakich słyszałem EVER! Niesamowicie elastyczny wokalnie, znakomity aranżer potwierdzający klasę zarówno we własnych, jak i cudzych utworach, multiinstrumentalista i w końcu geniusz gitary, inspirujący artysta o wrażliwości Paula Simona i Nicka Drake’a. A działa głównie na jutubie! Wrażenia dopełnia ta jego nieprawdopodobnie uniwersytecka twarz. Jeśli kiedyś będzie koncertował w Polszy, rzucę stanik na scenę.
Co jeszcze znajdziecie w głowie Michała? Ogląda on filmy, czyta książki, słucha muzyki i narzeka na pracę.
]]>Kto nigdy nie heheszkował ze Stachurskiego, ten niech pierwszy w ogóle, centralnie, kamieniem go, bez kitu. Lata 90-te, które objawiły nam twórczość wykonawcy z Czechowic-Dziedzic, utrwaliły też w zbiorowej pamięci jego VHS-owo zniekształcony obraz pełen szumów tandety i zakłóceń złego smaku. Już wtedy, niemal na początku swojej kariery, Jacek Łaszczok załadował się do eurodance’owej lufy i wystrzelił wprost w składowisko wszelkich dożynek, festynów, dni ziemniaka i juwenaliów pomniejszych uczelni. Był kimś, na kim moje pokolenie mogło budować pojęcie kiczu. Ale choć potężna wichura łamała grube drzewa, jego trzciną zaledwie tylko poruszała. Stachursky przetrwał, a pierwsza dekada nowego milenium zaczęła go dla samej siebie odkrywać jako fenomen – żywą skamielinę z czasów, których w bardzo nadętym polskim szołbizie nigdy nie było! Ten typ niepokorny okazał się być wizjonerem beki, jakże idealnie pasującym do rodzących się czasów internetowej altern-estetyki. Dziś, w pełnym rozkwicie kultury ironii, Jacek Stachursky to odziany w memy Stańczyk establiszmentowego rynku muzycznego.
Z czasów późnego dzieciństwa, kiedy to mieszkałem w akademiku na Kickiego podczas pierwszego roku studiów magisterskich, pamiętam, że ilekroć przydarzała się towarzystwu wódka, tylekroć z głośników leciało Dosko. Dźwięki obijały się o kieliszki i wibrowały w odkręconych butelkach, a tekst wybijał dziury w głowach, które natychmiast wypełniały się jakimś przedziwnym rozbawieniem. Do teraz nie wiem, czy to opus magnum Stachurskiego wabiło alkohol, czy na odwrót. Pewny za to jestem tego, że Dosko trzepało bardziej niż procenty i w żyznej glebie umysłu zasiewało ziarno posthumoru.
Chłosta należy się więc tym, którzy nie dostrzegają wyprzedzającego swoje czasy podejścia JŁS do kwestii sławy i budowania własnej postaci. Ale takich jest raczej niewielu, o czym świadczy obecny hajp na syna ziemi Czechowicko-Dziedzickiej. Na początku kwietnia 2019 Stachursky opublikował w sieci kawałek Doskozzza. To kontynuacja Dosko z 2009 roku. Swoiste #10YearsChallenge, którym ten, którego przewodnikiem jest Żółty Samoistny Człowiek, rozgrywa naszym zainteresowaniem. I coś wam powiem. Doskozzza jest o niebo lepsza niż większość badziewia, które ślizga się po komercyjnych rozgłośniach. Nie tylko przez to, że zdoła rozkręcić każdą wiksę w tym kraju, ale przede wszystkim dlatego, że to odpowiedź Stachurskiego na żart, który sam opowiedział, a którym była i zawsze będzie jego własna twórczość. Nowy kawałek i kroczący za nim album 2k19 to reinterpretacja własnej tandety podana na złotym półmisku. Wreszcie jest to spełnienie mokrych snów wszystkich nas – paździerzonautów, zachwycających się nizinnymi formami popkultury.
Wszystkie te Pawły Domagały, wszystkie Margarety, Natalie Szroedery, zaryzykuję stwierdzenie, że nawet wszystkie Taco Hemingwaye przeminą. Zeżre ich gaszący wszelką autentyczność korporacyjny przemysł rozrywkowy, którego są zresztą produktami. Stachursky zaś nie przeminie. I nawet jeśli przez chwilę zastąpi go Norbi, to przezimuje ten czas w swoim Zielonym Zamku Synchronizacji, by w końcu odrodzić się jako kolejne wcielenie social mediowego trickstera. O tak! Jacek Stachursky to self-made man na miarę naszych czasów.
Gdyby przynajmniej zrównać w komercyjnym potencjale patronaty Walentego, to wszystkie serduszka byłyby opatrzone słowami „Love tear us apart”. Pudełka czekoladek zdobiłoby zaś 100 kolejnych uderzeń pulsara CP 1919 lub po prostu zdjęcie młodego, błękitnookiego chłopaka z papierosem przy ustach.
Ian Curtis – wokalista Joy Division, epileptyk i ofiara depresji. Zabił się 18 maja 1980 roku. Swoją żonę pozostawił wdową. Osierocił córkę oraz rzeszę fanów, dla których niemal od początku był ikoną postpunkowego brzmienia. Jak nikt inny nadaje się do bycia symbolem tych mniej dopieszczanych przez maskulturę dziedzin św. Walentego. Wszak biskup Terni, ścięty w czasie prześladowań chrześcijan za panowania cesarza Klaudiusza II Gockiego, jest też orędownikiem cierpiących na epilepsję i choroby psychiczne. Zresztą fakt ten przypomina się 14 lutego każdego roku. Radio, telewizja i internet, trzymając się medialnego schematu, serwują wówczas obowiązkową infosraczkę wzbogaconą o wypowiedzi specjalistów, duchownych oraz sondy uliczne. Z rzadka i tylko wtedy, gdy nie jest to odstępstwo od rozrywkowego contentu, pojawiają się w tym miejscu wzmianki o chorobach psychicznych i padaczce.
Te schorzenia też mają swoje światowe dni. Ale nawet gdyby miały swój światowy tydzień albo i cały miesiąc, nie wbiłyby się w świadomość społeczeństwa tak głęboko, jak walentynki, na temat których każdy ma zdanie. A zdanie to – nie ma co się oszukiwać – można sprowadzić do partykuł przeczącej lub potwierdzającej. Przeciwnicy i zwolennicy wciąż jeszcze potrafią nakręcić między sobą gównoburzę o święto zakochanych. Ci pierwsi celują w oskarżeniach: a że niepolskie! A że kiczowate! A że chujowe. W odpowiedzi ci drudzy na złość celebrują lub wymowną obojętnością wyrażają aprobatę dla makdonaldyzacji świata, której walentynki są przejawem.
Epileptycy i osoby cierpiące z powodu różnych zaburzeń psychicznych pożytku z tego nie mają. Bo choć ich sprawa jest o wiele ważniejsza, to nie dorównuje w atrakcyjności sporowi opartemu na banałach i frazesach. 14 lutego muszą więc spędzić jak każdy inny dzień, czyli z chorobą na barkach. Epileptycy – szacuje się, że w Polsce to około 1% społeczeństwa – przeżywają go w strachu przed kolejnym atakiem, którego nie sposób przewidzieć. Ian Curtis często dostawał napadu padaczkowego na scenie. Jego charakterystyczny szalony taniec nagle przeradzał się w konwulsje. Odnoszono go za kulisy, gdzie wracał do siebie i niestety do rzeczywistości, w której mało kto rozumiał jego przypadłość. To napędzało jego depresję. A tę w klasyfikacji ICD-10 znajdziemy pod oznaczeniem F32. Pozostałe schorzenia sklasyfikowane w tym systemie mogłyby obdzielić swoimi „ogólnoświatowymi dniami” niemal trzecią część kalendarza. Zaburzenia psychotyczne, zaburzenia afektywne, zaburzenia nerwicowe, zaburzenia spowodowane używaniem substancji psychoaktywnych i inne. I jeszcze inne. I jeszcze, jeszcze inne. Przy tym, o czym mowa była podczas ostatniego Światowego Dnia Zdrowia Psychicznego, ponad połowa wszystkich chorób tego typu rozpoczyna się w okresie dojrzewania. Statystycznie takie problemy ma co piąty nastolatek. Ogromna część z nich wejdzie z chorobą w dorosłość. Czyli dokładnie jak Ian Curtis, którego dorosłość była krótka i poplątana. W przeciwieństwie do długiego i prostego sznura, który wydał mu się idealnym wyjściem ze wszystkich kłopotów.
Nie wiem, czy Ian kiedykolwiek przed tym wznosił modlitwy o wstawiennictwo świętego Walentego. Wiem za to, że jego męka jest dziś romantyzowana. Legendę tego człowieka i innych jemu podobnych nieszczęśliwych trupów rozmyślne sprzedaje się w polewie z cukrowego defetyzmu. Dlatego opisana na początku wizja walentynek o wyglądzie okładki Unknown Pleasures i cytatów z piosenek Joy Division wydaje się być niebezpiecznie prawdziwa. Curtisowi niewiele brakuje do tego, by być świętym Walentym samobójców i epileptyków. Tak właśnie działa kulturowy walec spłaszczający najpoważniejsze problemy. Tymczasem Deborah Curtis, która spostrzegła naprężony sznurek na pranie, oraz miliony chorych na epilepsje i wszyscy cierpiący z powodu zaburzeń psychicznych na całym świecie mogą w tym temacie powiedzieć tylko tyle – dbajcie o siebie. Bo bez zdrowia ciężko dbać o miłość. Pamiętajmy o tym 14 lutego.
Polecamy również teksty pozostałych autorów Z CYKLU. Recenzję Artura Baranowskiego książki o Grzegorzu Ciechowskim – innym bohaterze epoki nowej fali. Felieton Pawła Gładysza o pamięci, która nie daje o sobie zapomnieć. Wywiad, w którym Pola Cichocka pyta Olę Synowiec, gdzie Meksykanie szukają Boga. Oraz artykuł Magdy Kuczery opowiadającej o wciągających odchłaniach teorii spiskowych.
]]>Nie w żłobku i nie w sianku, nie w tajemnicy Pisma, komunii mszy pasterskiej ani w uniesionych radością sercach, lecz w mintaju, pod pierzynką z tartej marchewki. Gdzieś między zabłąkaną ością, a nieciekawie mokrą rybią skórką jest Jezusek. Nowo narodzony Boży Syn, świata odkupiciel, semicki filozof idealista.
Podoba mi się taka koncepcja. Świeża, nowatorska i niebanalna. Oscar w dziedzinie teologii. Myśl, co w chwili wyłonienia się z mgły rozumowania, uczyni z Ciebie tego memowego człowieczka, którego dopada olśnienie na dyskotece… Tak. I tyleż samo, co mem, jest warta ta myśl. Czyli nie więcej niż każdy inny żart. Ale może warto pociągnąć ją dalej. Chociażby z ciekawości. Albo i z moralnego obowiązku, jakim dla każdego z nas powinno być przeciwstawianie się wszelkim tanim sentymentalizmom. A nimi właśnie operują obie strony konfliktu o kanoniczną wersję przeżywania Bożego Narodzenia.
Rok w rok przed świętami nasze chęci i zapał pacyfikowane są przez koalicję medialno-konsumpcyjną wojująca pod flagą emocjonalnej łatwizny. Kicz i tandeta tak oczywista, że nawet mówienie o tym staje się kiczem i tandetą. Zrezygnowani i umęczeni kładziemy się więc pod sztuczną choinką i pospołu z resztą kontestatorów modlimy o szybkie zejście ze świata, który pozwala na istnienie takiej cukierkozy. Wtem w radio słyszymy telefon jakiegoś śliskiego od dewocji rzecznika tradycji, który uderza, tnie, siecze i kroi bezlitośnie swoją jeremiadą o zaniedbanych obrzędach. A przecież wiemy, siedzi to nam z tyłu głowy, że tradycje są po to, by zapomnieć o ich pierwotnym sensie.
Tymczasem taka ryba po grecku – wzgardzona przez wszystkich, a przynajmniej przez nienawidzących marchewki przedszkolaków. Rybka kamień węgielny odrzucony przez budujących. Sens ukryty w najbardziej niespodziewanym miejscu, gdzie oprócz hasła „podawać z cytryną”, nie dosięgnie go żaden dogmatyzm. O! To byłby dopiero wspaniały symbol Chrystusa. Takiego, jakim najbardziej chciałbym Go widzieć – Jezusa wywrotowca, kpiarza i trickstera.
Choć swoją drogą, ja za rybą po grecku szczególnie nie przepadam, ale to już inna sprawa.
]]>Podstawa: długość trasy biegu x dzieciństwo
Gdy byłem jeszcze malcem rozpiętym między sześć lat podstawówki, na każde święto 11 listopada (albo dzień wcześniej lub później, biorąc pod uwagę, że to w końcu wolne było), prócz rzecz jasna akademii i części artystycznej pod znakiem białej koszuli i dziecięcego dyszkantu, organizowano bieg niepodległości. Trasa co roku była ta sama: od ronda ze świętym Janem (który nie był świętym Janem, tylko Jezusem frasobliwym) do bram Zespołu Placówek Oświatowych. Dzieciaczki w różnym wieku, uprzednio podzielone podług roczników i możliwości, turlały się przez jakieś 400 metrów, by na mecie nadziać karteczkę ze swoim imieniem i nazwiskiem na gwóźdź wystający ze specjalnej sportowoniepodległościowej deski przygotowanej na tę właśnie okoliczność.
Nie pamiętam już, czy moje starty wynikały z jakiegoś naiwnego zapału, czy też na listę startową byłem wpisywany w ramach nie do końca przemyślanego odrabiania WF-u. W każdym razie, nazwisko nabijałem na gwóźdź jako jeden z ostatnich. Wyprzedzali mnie nie tylko klasowi harpagani i chłopcy wzrastający w l’esprit du sport, ale też całkiem spory peleton zwyczajnych przeciętniaków. Miałem szansę wyprzedzić tylko tych, którzy przyjmowali podobny do mojego zestaw leków wziewnych.
Cały ten wysiłek wspominam raczej nieprzyjemnie. A że wypluwaniu płuc towarzyszyła patriotyczna narracja, to do teraz na myśl o Narodowym Święcie Niepodległości mam ochotę prosić o zwolnienie lekarskie.
Boki: tanisentymentalizm + idea narodowa / czerwone race
Wiele lat później (albo zaledwie kilka lat temu, jeśli liczyć od drugiej strony) mój serdeczny przyjaciel, z którym niegdyś dzieliłem najwartościowsze idee okresu studenckiego, przyjechał z Krakowa do Warszawy specjalnie po to, by na własne oczy zobaczyć, jak tu wygląda ów niesławny marsz niepodległości. Przyjaciel – sprawny pisarz – chciał doświadczenia wypadu przekuć na reportaż w stylu gonzo, który obnażałby brunatną dzikość środowisk maszerujących. Ja miałem pełnić rolę Wergiliusza, który przeprowadzi spod tęczy na Placu Zbawiciela (obaj, chorzy na sensację, mieliśmy nadzieję, że jednak ją podpalą), przez most Poniatowskiego wraz z krzyczącym pochodem, aż do w miarę bezpiecznych okolic ulicy Francuskiej.
Czy w reportażu udało się zawrzeć wszystkie wrażenia, które miały być w nim zawarte? Trudno mi to ocenić. Dla mnie w każdym razie sam marsz nijak się miał do alko-narko-romantyzmu przebijającego z historii Huntera S. Thompsona. Byliśmy tak bardzo „nie ich”, że strach było unieść głowę. Zobaczyliby w naszych oczach, że jesteśmy na tak w większości kwestii, w których oni są na nie. Szedłem i miałem wrażenie, jakbym szedł po ostrzu wielgachnej na całą długość Poniatoszczaka żyletki. Mijały mnie przyśpiewki o młotach, hołotach, liściach, komunistach i tak dalej…
Objętość: π x oko
A teraz, czyli w historii najnowszej mojego żywota, 11 listopada zaczyna mi się mniej więcej 20 października, kiedy w internecie pojawiają się pierwsze frazy dotyczące święta. Choć właściwie nie frazy się pojawiają, ale nadzieja, że się pojawią, i że moje njusy będą się mogły wypozycjonować w wyszukiwarce. I jeszcze jedno „właściwie” muszę dodać. Właściwie to nie chodzi nawet o nadzieję na pozycjonowanie się treści, ile o nadzieję na to, że wypełnię takim tematem dzienny przydział tekstów do nadmuchania i puszczenia w sieć.
Jednak jedenastolistopadowe tematy lubię, bo spełniają bardzo przeze mnie ceniony warunek nijakości względem etyki dziennikarskiej. Są wykastrowane z ryzyka, że kogoś nimi urażę. Ot, informacyjne chechło i nic więcej. „Warszawa 11 listopada – program”, „Bieg niepodległości 11 listopada – zapisy”, „Narodowe Święto Niepodległości – obchody w Warszawie” i tak dalej, i tak dalej.
Wszystko to wleci w googlowski młyn i stworzy siatkę nawigacyjną dla emocji patriotycznych, patryjotycznych, antypatriotycznych, patriotycznych z zastrzeżeniami, patriotycznych po bożemu, patriotycznych po mojemu i patriotycznych po waszemu.
Biorąc pod uwagę całą sraczkę i chaos w przeddzień święta, mogę rzucać znad klawiatury szlagierowy tekst wyrobnika SEO: „to się kliknie”.
Spr.
Palce poklejone klejem w sztyfcie marki Amos Glue Stick, kartka A5 śmierdząca długopisowym atramentem od wijących się bazgrołów i skreśleń. Oddaję pracę do sprawdzenia.
Marszałek chwilę patrzy na to spod krzaczastych brwi. Nagle pyta, czy na lekcjach u Dmowskiego też tak robię na odwal? Zaraz dodaje, że z takim czymś to ja se mogę kury szczać prowadzać. Spuszczam wzrok i mówię, że ma Marszałek rację. A on wtedy na to… no wiecie, ten tekst z racją i dupą. I wpisuje litościwą czwórę.
Idę do drzwi, a po drodze spoglądam na parapet. Między paprotkami a słoikiem ze sznurkiem, na którym krystalizuje się sól, poustawiano niepodległościany innych uczniów. Wszystkie zupełnie różne od mojego. Niektóre starannie wykonane, niektóre poklecone byle jak. Ktoś złożył z hymnu, godności i wyważenia, ktoś inny z jakichś stęchłych wajdelotów, a ktoś jeszcze z porównań do zagranicy. Patrząc na ten charakterystyczny dla Polaków eklektyzm, dochodziłem do wniosku, że ten niepodległościan to jednak dobra figura. Taka na miarę naszych czasów i możliwości. Dobra na cokół i na sam pomnik. Najważniejsze zaś, że przestrzeń między ścianami można wypakować wszystkim, co się przez kolejne 100 lat uda i nie uda.
A potem się obudziłem.
A używając innej, mniej niefortunnej przenośni – stając na końcowej kropce ostatniego tekstu z lipca 2018 i patrząc za siebie, bez szczególnego wysilania wzroku można jeszcze dojrzeć próżne butelki, wyschnięte plamy wina i smutno zwisające serpentyny – pozostałości po fecie z okazji opublikowania tekstu inaugurującego cykl Lorem Ipsum. Bo wszystkiego jest raptem cztery artykuły! Wstyd.
Wypadałoby więc – choćby dla uspokojenia sumienia – wrzucić tu coś nowego. Cokolwiek! Na przykład zadumę nad losem Nicolae Ceaușescu. I początkowo właśnie o nim chciałem pisać. O Nicolae Ceaușescu – Sekretarzu Generalnym Rumuńskiej Partii Komunistycznej, który za pomocą dekretu z 1966 roku, nakazującego kobietom urodzenie przynajmniej 4 dzieci w ciągu swojego socjalistycznego życia (w 1985 limit podniesiono do 5), próbował majstrować przy rumuńskich majtkach. Tekst miałem zamiar kończyć przewrotnym zdaniem: Tymczasem w Chinach przez wiele lat, aż do 2015 roku, obowiązywała polityka jednego dziecka.
Ostatecznie zdecydowałem się jednak zmienić temat wpisu i podzielić obserwacją zjawiska, które wam i mnie samemu jest znacznie bliższe. Postanowiłem napisać o czymś znanym z codziennego – od poniedziałku do piątku – doświadczenia. Napisać o czymś, co możemy zobaczyć, dotknąć, polizać. O czymś, z czym większość z nas się spotkała, a jeśli się nie spotkała, to spotka. O FOMO.
Ten skrótowiec (wyjątkowo atrakcyjny wizualnie w zapisie – Japończyk na pewno odkryłby w nim piękno) rozwija się we wszystko mówiące Fear of Missing Out. Po polsku (choć – rzecz jasna – WSZYSCY znamy angielski) brzmi to: „lęk przed pominięciem” i oznacza irracjonalną obawę, że coś ważnego nas ominie. Że przegapimy jakąś informacyjną efemerydę, co poskutkuje wypadnięciem z głównego nurtu, „przeterminowaniem” się nas samych. Wiadomość, news, mem. Nowe słowo, bez znajomości którego nie dogadamy się nawet ze sprzedawczynią w spożywczaku. FOMO to lęk przed byciem ignorantem codzienności. To bieg po klifie osuwającym się w otchłanie wód zapomnienia.
Ów syndrom na miarę naszych czasów dotyczy użytkowników sieci (czyli wszystkich [wyjąwszy niemowlęta, starców i jakieś 3,5 mld ludzi, którzy nie urodzili się w cywilizacjach na tyle bogatych, by wykształcić poprawność polityczną i ustanowić ją jako oficjalny sposób mówienia o tych, którzy nie urodzili się w cywilizacjach na tyle bogatych, by wykształcić poprawność polityczną i ustanowić ją jako oficjalny sposób mówienia o tych, którzy nie urodzili się w cywilizacjach na tyle bogatych, by wykształcić poprawność polityczną i ustanowić ją jako oficjalny sposób mówienia o tych, którzy nie urodzili się… <X → + ∞>]) i powraca jako leitmotiv niemal każdej dyskusji o mediach społecznościowych.
Do sedna. Jechałem przed chwilą (przyjmijmy twierdzenie o niezależnej od momentu czytania wieczności przedchwili) autobusem. Bez biletu, dodajmy. Większość pasażerów, daj Boże wiecznej komunikacji publicznej, pogrążona była w analizie treści na wyświetlaczach o przekątnych od 4,3 do 4,7 cala. Najprawdopodobniej Facebook, najprawdopodobniej Instagram, najprawdopodobniej Snapchat, najprawdopodobniej Twitter – święta czwórca platform społecznościowych. Piszę „najprawdopodobniej”, bo przecież mogę się mylić! Może akurat rozmawiali na mesędżerze z Mamą, sprawdzali aktualny kurs Lejów czy coś tam. Opierając się jednak na własnym doświadczeniu, zakładam, że prawie na pewno było to wciąż i wciąż przewijanie postów na tablicy, którą szatany z Doliny Krzemowej pomyśleli tak, by nigdy nie dało się dotrzeć do jej końca.
Cudownym zbiegiem okoliczności jestem osobą niekorzystającą z sieci w telefonie (nie umiem i nie chcę wykupić pakietu internetowego, a korzystaniem z darmowego ZTM-owskiego WiFi szybko się zniechęciłem, bo jest to mobilna wersja stania w korkach). Będąc wolnym od strumienia informacji, mogę nie nadwyrężając mięśni karku patrzeć przed siebie. Patrzeć i oglądać. Toteż patrzę i oglądam. W przerwach między lustracją wsiadających (wszak stare chińskie przysłowie mówi: Gdy jedziesz bez biletu, każdy wygląda na kanara) zerkam po ludziach i gniewam się srodze na przywołane wyżej FOMO.
Oczywiście, ja także je uprawiam. A jakże! Robię to jednak w jałowym pustkowiu czterech ścian mieszkania, gdzie w miazmatach przegrywu, non-nieustanne-stop zagłębianie się w zaprzeszłe posty ma w sobie coś z dekadencji naszych czasów.
Tym bardziej więc odczuwam swoistą dumę z mojego oryginalnego zacofania. Kontrolowanie tego, co się pojawia w długiej i szerokiej sieci, nie obowiązuje mnie od wyjścia z mieszkania aż do powrotu. Wolność, równość i braterstwo ze wszystkim, co da się wyczuć pod palcami. A że wszystko to takie szlachetne i mądre, to pozwalam sobie w stosunku do tego, co widzę, na sapnięcie krytyki i wykrzyknienie (w duchu oczywiście) – O! Tempora! O! Mores!
Autobus aż milczy od FOMO, a ja kręcę głową. Ale nie dlatego, że tyle osób dało się zniewolić czemuś, co jest tematem karcących pogadanek trenerów odpoczynku. Nie będę tu też sentymentalnie i banalnie utyskiwał nad śmiercią kontaktu twarzą w twarz i rozluźnieniem społecznych więzi. Nie podejmę klasycznego, dupobólczego „kiedyś to było”. Chodzi po prostu o to, że gdy wszyscy pochylają głowę nad smartfonem, szukając Świętego Graala wiadomości, ja nie mogę oddać się przyjemności oglądactwa. Nie widzę nikogo. Nie widzę ładnych ludzi. Nie widzę brzydkich ludzi. Nie widzę ludzi smutnych, wesołych i kombinacji tych dwóch. Nie widzę buzi ni mordy. Widzę tylko przedziałki, łysinę i koczki, które z tej perspektywy wyglądają jak samotne drzewka…
…A tymczasem w Chinach przez wiele lat, aż do 2015 roku, obowiązywała polityka jednego dziecka.
]]>A gdy już siedzisz na tym madejowym krześle przed ekranem wypalającym oczy i kładziesz palce na szpilki klawiatury, to… zaczynasz się zastanawiać, jakiż to temat przyniesie do wblowu i multum kliknięć, a także poklask rodziny, znajomych i osób w stanie przejściowym między dwiema wymienionymi grupami. Niezawodnie docierasz wówczas do konkluzji prostej niczym zestawy Lego Duplo – napisz, farfoclu jeden, obmierzły ślimaku, plugawcze, łaziku nikczemny, coś na czasie. A co jest dzisiaj na czasie? Tak absolutnie na czasie? Mundial 2018, oczywiście.
Wracam do tekstu po dniu przerwy (bo muszę Wam wyznać, że bardzo mnie wczoraj zmęczyło te pół strony). Jestem zwarty i gotowy niczym obleczony w trykot, młody, junacki piłkarz, biegający za piłką po murawie którejś z rosyjskich aren na większą chwałę swojego państwa. I tak jak te chwaty – posiłkując się barwnym językiem Dariusza Szpakowskiego – wyłuskują futbolówkę, aby posłać ją w światło bramki, tak ja za moment wydrę mgławicy potencjalności właściwe słowa, ułożę je w odpowiedniej kolejności i stworzę arcydzieło z dziedziny felietonu sportowego (z dużymi kawałkami owoców suszonych przez samą Annę Lewandowską).
Pierwej jednak należy się Wam lepsze uzasadnienie wyboru tematu. Otóż, robaczki, wszyscy korzystacie z internetu, ale być może spaliście akurat na tej lekcji, podczas której tłumaczono zasady jego działania! Uproszczę sprawę. Internet = Google. Ta cudowna korporacja, której pracownicy w kolorowych salach z naściennymi ekranami pracują, bawiąc się, i bawiąc się, pracują, zajmuje się głównie tresurą algorytmów pozycjonujących treści w sieci. Roboty Google’a dniami i nocami mielą frazy wpisywane przez miliardy użytkowników internetu. Te bardziej popularne lądują na wysokich pozycjach w wynikach wyszukiwania. Te mniej popularne, jak na przykład tytuły większości moich artykułów na Z CYKLU (no bo kto wpisuje coś takiego jak Zakopywanie pluszowych misiów, czyli kilka słów o dorastaniu gwiazd popu? No kto?), giną w czeluściach i mogą liczyć jedynie na kliknięcia Mamy oraz kilkorga przyjaciół, którzy znajdą stronę na Facebooku.
Mundial 2018, a w najbliższym czasie również finał Mundialu 2018, to frazy należące do tego pierwszego typu. Rzecz zrozumiała, bo XXI Mistrzostwami Świata w Piłce Nożnej żyje cały świat. Futbolowa sraczka trwa, a wynik się kręci… Wniosek z tego prosty – podły ze mnie karakan, że w walce o czytelnika sprzeniewierzam się ideałom i zniżam do prostego clickbaitu.
Przerwa techniczna na sen. W tym czasie zapraszamy na chwilę relaksu przy muzyce.
Przepraszam Was za to, Kochani. Tak już jakoś mam, że z niedowartościowania gotów jestem nawet cytować Mateusza Grzesiaka. Ale to też nie tak, że mundial mnie nie interesuje. Nie mam serca aż tak czarnego i cuchnącego zepsutym mięsem, aby łaknących boiskowego zamętu chwycić na lep tytułu, a potem trawić ich żrącym sokiem swojego pieprzenia o niczym. Absolutnie nie! Mundial z całą swoją otoczką interesuje mnie tak jak wszystko co duże, poruszające masową wyobraźnię i niemożliwe do ominięcia. Nawdychałem się tej piłkarskiej atmosfery w tramwajach, sklepach przemysłowo-spożywczych, wnętrzach ikeadomostw, barach szybkiej (a przez to marnej) obsługi. Demon piłki nożnej podstępnie rozpylił swój feromon. Smog i wyziewy z elektrociepłowni Siekierki miały w sobie jakąś futbolową nanocząstkę. Sflaczała piłka w zatęchłym pawlaczu nagle zaczęła rozbudzać zainteresowanie, a szorstka, zielona część kuchennego zmywaka – przypominać murawę boiska. No co tu dużo gadać. Przez cztery lata minione od ostatnich mistrzostw nawet taki sportowy ignorant jak ja nabrał ochoty na oglądanie rozgrywek. Zaskakiwałem sam siebie znajomością nazwisk piłkarzy. Nadzwyczaj elokwentnie wychodziły mi wypowiedzi oparte na strzępach wiedzy dotyczącej taktyki. Uniesienia, łapanie się za głowę, zaciśnięcia pięści – wszystko to było autentyczne, a „ależ to zjebał” płynęło prosto z serca.
I nie chodzi tylko o jeden z bardzo niewielu przypadków uzasadnionej dumy narodowej, bo przecież występ Biało-Czerwonych na MŚ 2018 okazał się kinder niespodzianką rozczarowań. Zainteresowanie nie kończyło się po gwizdku w meczu Polska–Japonia. Szło dalej za dziecięcym wyobrażeniem o nieoczekiwanym zwycięstwie drużyny, po której nikt by się tego nie spodziewał. Ta wizja doprowadziła mnie nawet pod drzwi zakładu bukmacherskiego, w którym reputacją Mieszka I poręczyłem za triumf Chorwacji.
W tej chwili (stan na 11.07.2018, godzina 21.10) w meczu Anglia–Chorwacja jest wynik 1:0. Syny Albionu, co nie wąchały pucharu od 52 lat, dzięki bramce Kierana Trippiera strzelonej z rzutu wolnego (w 5. minucie!), są na dobrej drodze do zwycięstwa. „Futbol wraca do domu”, mawiają Anglicy w ostatnim czasie. Wszak wymyślili ten sport (pomijam włoskie, po średniowiecznemu brutalne calcio). Oni już uwierzyli, że falliczny złoty totem mundialu będą macać pospołu całym narodem aż do kolektywnego, wielokrotnego orgazmu. W angielskich domach śnią się mokre sny o upokorzeniu Francuzów – tych Francuzów, którzy ukręcili łba belgijskiej hydrze i tym samym zapewnili sobie udział w finale. Tych Francuzów, co jeśli wygrają, tło każdego tekstu dziennikarskiego popełnionego na ten temat zostanie poszerzone o informację, że zwycięstwo wypadło równo 20 lat od ich ostatniego triumfu podczas mistrzostw świata w 1998 roku, rozgrywanych na własnym terenie.
A Chorwaci? Moi faworyci? Boję się, że są najedzeni tak zwanym „historycznym sukcesem” – czyli tym samym ciężkostrawnym jadłem, które zalega nam w żołądku od mundialu w 1982 roku.
(godzina 21.23) Ale uwaga! Rewelacja! Zaskoczenie! Plot twist! Jest 1:1! Ivan Perišić ten, tutaj, tego, pyk! GOOOOOL! Proszsszszszę państwa! A więc naprijed Hrvatska! Po puchar! Po zaszczyt! Po historię! Po 44 zł, które mogę wyciągnąć z zakładu!
W międzyczasie dorzucę kilka zdań o własnej metodzie twórczej (dla lepszego efektu wyobraźcie sobie mnie perorującego w wyświechtanej marynarce i z mahoniową fajką w ustach, nonszalancko rozpartego na fotelu w studiu TVP Kultura). Gdy rozpoczynałem pisać ten tekst, nie miałem nań żadnego planu. Rewolucyjny pomysł, aby ostatnie akapity przerodziły się w relację z półfinałowego spotkania, jest owocem zbawczego lenistwa. Okazją, aby skończyć dzisiaj i z poczuciem dumy położyć się spać. Aby jutro, miast wykręcania paluchów na klawiaturze, móc się zająć poważniejszymi sprawami, takimi jak oglądanie filmików na YouTube.
(około godziny 22.00) Dogrywka. Czyli dwa razy po 15 minut. Czyli 6 razy zupka instant w 5 minut. Czyli niemalże 9 razy wysłuchanie piosenki I Just Can’t Get Enough od Depeche Mode. Czyli pół godziny na ustalenie wyniku. Strategiczne pół godziny dla Francuzów.
(mniejsza o godzinę) GOOOOOOOL! Jezus Maria, świętości innych systemów religijnych i bóstwa chtoniczne! Mandžukić, który kupił piwo wszystkim mieszkańcom rodzinnego Slavonskiego Brodu oglądającym ćwierćfinał Chorwacja–Rosja, strzela bramkę na 2:1! Jest już pozamiatane, koledzy i koleżanki. Zatem w finale Mundialu rozgrywanego w Rosji 15 lipca 2018 roku zmierzą się Francja i Chorwacja.
No dobrze, pobawiliśmy się trochę w pisanie, ale gdzie jest wniosek? Jaka jest pointa oprócz uczynienia zadość tytułowi i ustawienia tekstu pod algorytm wyszukiwarki? Szczerze mówiąc, nie wiem. Im mocniej staram się, bym to ja panował nad słowami zamiast odwrotnie – kapryśne i na pstrym koniu weny twórczej jeżdżące słowa nade mną, tym bardziej tracę to sprzed oczu.
A tymczasem każda informacja i wydarzenie walczą o atencję. I nie ma różnicy, czy jest to esej wątpiącego w sens swojej działalności autora, finał mistrzostw świata, publiczna egzekucja czy promocja na frytki w Biedronce.
]]>Ma ona jeszcze coś wspólnego z czasem – jest czymś relatywnym. Jej ocena zależy od tego, kto ją wykonuje. I tak na przykład: obserwator A narzeka. Dla obserwatora B praca jest spełnieniem i całym życiem. Obserwator C ma to w dupie. Obserwator D widzi w pracy jakiś sens, choć przyznaje, że z doktoratem i znajomością czterech języków liczył na trochę więcej. Obserwatorzy F, G i H nie zadają sobie takich pytań. Obserwator I ma dzieci na utrzymaniu. Obserwator J zarabia na alimenty dla obserwatora I. Obserwatorzy K i L starają się o przedłużenie wizy. Obserwator M wrzeszczy: „Co tak siedzisz? Za opierdalanie ci się nie płaci! Do roboty!”.Obserwator N – stereotypowy kierowca Jelcza – wyrazi opinię po wytrzeźwieniu. Obserwatorzy O, P, R i S są wyzyskiwani. Obserwator T wyzyskuje. Obserwator U zaczyna o ósmej. Obserwator W kończy o szesnastej. Obserwatorzy od A1 do A6547, od C435 do C8222 i od D123134 do D254874 śpią po dwudziestu na pryczach w pokojach internatu przy fabryce Nike’a. Obserwator G75567 przeklina los, bo właśnie traci rękę w prasie zgrzewającej kartony na mleko czekoladowe. Obserwator U534 jest szczęśliwy z właśnie otrzymanego awansu. Obserwator T81376 pisze ten tekst.
Owa relatywność jest w zjawisku pracy najlepsza. Pozwala się zamknąć w subiektywnym doświadczeniu i mierzyć wszystko własną miarą. Sprawia, że można narzekać i niestrudzenie wypowiadać kwestie o zmęczeniu. Wyraz tego stanowią memy gęsto porastające Facebooka, w których w mniej lub bardziej oryginalny sposób prosty robotnik informuje prostego naukowca (bądź odwrotnie) o tym, jak to bardzo nie chce mu się iść do pracy. Co ciekawe, wysiłek wkładany w narzekanie jest niemal równy wysiłkowi na stanowisku zatrudnienia, a to już zupełnie pozbawia ludzi sił na odpoczynek.
Narzekają wszyscy, od lewej do prawej. Pojedynczo, chórem, na głos i szeptem. Junior brand manager – junior office assistantowi, dekarz – piekarzowi, a kasjerka – czarnej taśmie. Jeśli ktoś nie narzeka, bo należy do wąskiej grupy ludzi, którzy kochają swoją pracę i w pełnym wymiarze godzinowym ZNAJDUJĄ SIĘ NA WŁAŚCIWYM MIEJSCU, to znaczy, że nie pracuje. Dla takiego robota przestała być robotą. „Znajdź zajęcie, które kochasz, a w życiu nie przepracujesz ani godziny” – w myśl tego starego i zapewne chińskiego przysłowia praca stała się dla niego świętem życia… Ale tak naprawdę tacy ludzie też narzekają. Taka to ich pracownicza używka.
Narzekanie na pracę jest częścią pracy. To przemyślnie i zapobiegliwie wmontowany wentyl bezpieczeństwa. Narzuca się tu aż nazbyt oczywista analogia do lokomotywy, w której wszystkie koła, tłoki, przekładnie pracują w oszalałym tempie – i tylko zamiast gwizdu słychać przeciągłe „kurwa mać”.
Mimo tego mojego – nieskromnie mówiąc – trafnego rozpoznania, które teoretycznie powinno mi dawać szlachetny status kogoś ponad to, sam skwapliwie korzystam z możliwości narzekania, mając w najciemniejszych zakamarkach dupy faktyczny stan rzeczy. No więc napierniczam w pracy i doświadczam jednego z odczuć formacyjnych dla gatunku ludzkiego: nienawiści do dni roboczych. Bo zatrudnienie to nienażarty pasożyt, który wczepiając się w kark, wysysa czas wolny, jednocześnie wpuszczając w krwiobieg jad złudnej stabilizacji.
Innego oblicza relatywizmu – że tak powiem, rewersu – nie sposób bezpośrednio dostrzec. Da się go tylko odczuć. W przypadku narzekacza takiego jak ja to uczucie występuje pod postacią wstydu i wyrzutów sumienia wobec tych, którzy pracy potrzebują. A tak się składa, że mowa o wszystkich, łącznie ze mną.
Już dziadek Freud mówił o pracy jako o jednym ze składników zapewniających szczęście w życiu. I bez dwóch zdań miał Wiedeńczyk rację. Praca jest potrzebna i koniec – truizm. Ja jednak od lat nie mogę się przyzwyczaić do tej prostej prawdy, uświęconej w piśmie i podaniach ustnych. Często zatem powtarzam – co większość osób bierze za, ha ha ha, żart – że praca to najmniej produktywny sposób spędzania czasu wolnego.
W rzadkich chwilach zdobywam się na odwagę. Zupełnie na serio mówię wówczas o tym, że mój plan na przyszłość zakłada niepracowanie. „Z czego będziesz żył?” – pada następnie pytanie, które do mojej powyższej rewolucyjnej deklaracji przylepiło się jak guma do podeszwy. Zamiast odpowiedzi rodzi się we mnie określone przez Patricię i Ronalda Potter-Efronów „bolesne przeświadczenie o własnej zasadniczej ułomności jako istoty ludzkiej”, czyli wstyd.
Skręcam się, wiję i zapadam pod ziemię, podczas gdy inni mozolnie wchodzą po drabinie awansu. Najbardziej zaś wstyd mi przed tymi, którzy o pracę muszą walczyć i dzień w dzień tyrają przy niemożliwych do ukończenia fundamentach piramidy potrzeb. Ja tymczasem, bezpiecznie wczepiony w stałą pensję, śmiem narzekać, choć zostaje mi jeszcze sporo czasu na moje sztuka-dla-sztuki-pisanie. W ogniu ich spojrzeń spalam się na skwarkę.
Do tego dochodzi jeszcze dławiący strach, który ucina mi tutaj co odważniejsze akapity. W świecie idealnym moja niechęć do pracy jako siły napędowej świata strącałaby zarządy i gruchotała spółki, korporacje rozbijałaby w perzynę, a karty zakładowe przebijała lancą. W triumfalnym pochodzie niósłbym wyzwolenie uciemiężonym, oddając wszystkim prawo do nieróbstwa i leserstwa.
W świecie mniej idealnym, który, tak się składa, zamieszkuję ciałem i duszą, boję się własnej skłonności do przesadnej admiracji bezrobocia. Jest to postawa, delikatnie mówiąc, niezbyt pochwalana. Wachlarz konsekwencji za jej otwarte głoszenie zawiera zaś takie evergreeny stygmatyzacji jak społeczny ostracyzm, wyśmianie czy w najgorszym wypadku (tfu, tfu!) zwolnienie.
Gnam zatem do obowiązków i wypełniam je z lepszym lub gorszym rezultatem. Aby nie zwariować od dławiącego dysonansu poznawczego, trzymam się niewinnej racjonalizacji – powtarzam samemu sobie powody, dla których trwam przy pracy. Nie licząc pieniędzy, są dwa. Pierwszy to chęć sprawdzenia na sobie wszystkich moich teorii, które dotyczą innych ludzi. Jeśli obronią się w tym empirycznym sprawdzianie, z dumą będę mógł zastosować je do życia i dzięki nim stać się zupełnie przezroczysty dla rozterek egzystencjalnych. Drugi powód jest trochę bardziej trywialny: mam wrażenie, że jeśli popracuję, to będę mógł uznać, iż wypełniłem swoją powinność wobec ludzkości. Poczuję się poważnym i odpowiedzialnym człowiekiem, który posmakował szpadla i zobaczył, ile kosztuje chleb. Słowem: przestanę czuć wyrzuty sumienia.
I tak to się mniej więcej, moi drodzy, układa. Już samo to brzydkie słowo na „p” budzi we mnie skojarzenia raczej chorobowe – przede wszystkim z patologicznym brakiem czasu na rozmyślania o sobie, co z iście psią radochą uskuteczniałem przez lata. Konieczność przeorganizowania dnia pod kątem pracy zmusza mnie do odwieszenia życia wewnętrznego na kołek. Owszem, te wiwisekcje własnej duszy doprowadzały mnie zwykle do przedklinicznych stanów depresji i wizji przyszłości, w których za każdym razem okazywałem się chronicznie biednym pięćdziesięciolatkiem, zaprzyjaźnionym z własnym smrodem. Było w tym jednak coś z romantyczno-fatalistycznego artyzmu, z odstawiania Baudelaire’a i zabawy w Rimbauda. Nagle zaś pojawiła się praca, która w całym tym zamieszaniu była jak oschła matka, każąca iść spać zbyt wcześnie.
Dałem za wygraną. Pozwalam, aby od tego czasu rządziły mną obowiązek i konieczność. Autorytaryzm wymogów społecznych i nieznoszący sprzeciwu imperatyw pustego żołądka. Gdyby nie te czynniki, nie wiem, czy ktoś chciałby tak sam z siebie poświęcać osiem godzin swojej największej produktywności na pracę. Ale starczy już gadania. Niechaj przemówi poeta.