Social Power – Z CYKLU http://zcyklu.pl rozwijamy kulturę Sun, 01 Nov 2020 13:58:27 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.3.3 Być człowiekiem http://zcyklu.pl/byc-czlowiekiem/ http://zcyklu.pl/byc-czlowiekiem/#comments Sat, 31 Oct 2020 16:31:56 +0000 http://zcyklu.pl/?p=4939 Bycie człowiekiem wcale nie jest proste. W świecie zwierząt panują na ogół jasne zasady, gdzie zwykli członkowie – stada, społeczności, watahy czy jakkolwiek byśmy tego nie nazwali – muszą podporządkować się dowódcy. Jednostka jest niebezpieczna, jednostkę się tępi. Nowych porządków się nie wprowadza. Tak jak było wcześniej, tak teraz i na wieki wieków amen.

W społecznościach ludzkich sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Ewolucja wykształciła w nas indywidualność niespotykaną dotąd u żadnego innego gatunku. Jednocześnie naszym podstawowym obowiązkiem jako człowieka jest dopasowywanie się do norm i obyczajów – niezależnie od tego, czy obyczaj ten każe obrzezać 6-letnią dziewczynkę, czy też bez znieczulenia pozbawić małego chłopca napletka. Albo jeść codziennie mięso bez względu na to, czy proces jego produkcji można nazwać moralnym, czy nie. Wszystko to w imię tradycji.

Zwyczaj niepytania o zdanie osoby zainteresowanej jest tradycją bardzo już starą. Pielęgnowali ją zarówno nasi dalecy przodkowie, jak i rodzice, a literatura przepełniona jest tego typu motywami. Największą pasją człowieka jest zawsze władza nad drugim człowiekiem…

Ostatnio podczas ponownej lektury Pestek Anny Ciarkowskiej moje przemyślenia zeszły na całkiem inne tory niż zwykle przy tego typu książkach. Zazwyczaj bowiem odnoszę treść przede wszystkim do mnie, do moich doświadczeń, moich żali. Jestem tylko ja, moje ego.

Tym razem było inaczej i pewnie nie jest trudno domyślić się, czemu. Portret kobiety, której inni mówią, jaka ma być, co ma jej się podobać, a co nie, jakimi wartościami powinna się w życiu kierować i od kogo być zależną, to motyw stary jak świat. Walka z takim obrazem sięga czasów pierwszych emancypantek.

Mój problem z tym tematem zawsze polegał na niemożności opowiedzenia się po którejkolwiek ze stron. Nie lubię skrajności i unikam ich jak ognia. Zawsze staram się dostrzec coś po środku, chociaż są tematy, w których szukanie środka bardzo mnie boli. Wolność kobiety w decydowaniu o jej ciele jest jedną z tych kwestii. Z jednej strony dziecko nie do końca można nazwać tak po prostu własnością matki czy ojca, a z drugiej strony…

Nie wyobrażam sobie sytuacji, w której zmuszona jestem „donosić” ciążę nie mającą absolutnie żadnych szans na happy end. Gdy od początku wiadomo, że mam czekać na rozwiązanie, aby pożegnać się z własnym dzieckiem, odczuwam to jedynie jako torturowanie psychiczne i fizyczne zarówno matki, jak i dziecka. Dziecka, które będzie odczuwać cierpienie, jak tylko w pełni wykształci się w jego organizmie układ nerwowy (co dzieje się dość szybko, a nie jak myślano kiedyś – gdzieś między pierwszym uśmiechem a pierwszym krokiem). Jednocześnie nie uważam, żeby cierpienie miało kogokolwiek uszlachetnić – zwłaszcza kiedy człowiek nie przyjmuje go na siebie z własnej woli. Całą historię Hioba wyrzuciłabym do kosza albo wytłumaczyła jako dzieje zwichrowanego fanatyka, który uważa, że tajemnicza siła wynagrodzi go za jego krzywdy zaraz po tym, gdy sama je na niego sprowadziła – jeden z największych absurdów w całym Piśmie Świętym…

I nie chodzi wcale o to, że o losie kobiety (oraz mężczyzny często wspierającego kobietę) decydować ma stary kawaler z kotem zamiast przyjaciół. Absurd tkwi w tym, że w kraju demokratycznym, mimo protestów, ktoś dopuszcza wyrok zaostrzający ustawę, która już wcześniej była przez społeczeństwo odrzucana.

Chcę, aby było to jasne: uważam, że aborcja – niezależnie od tego, z jakiego powodu wykonywana – zawsze jest wielką tragedią i zawsze stanowi nóż wbijany w plecy naszego instynktu przetrwania. Chciałabym wierzyć w to, że sama nigdy bym o nią nie poprosiła. Nie mam jednak pojęcia, co bym zrobiła, gdybym dowiedziała się, że moje dziecko urodzi się z głęboką niepełnosprawnością i całe swoje krótkie życie spędzi nieświadome, przypięte do maszyn. Nie wiem również, czy miałabym odwagę wychowywać dziecko poczęte w wyniku gwałtu. Nie wiem, czy zniosłabym psychicznie świadomość samotnego wychowywania dziecka, którego ojciec wiele lat się nade mną znęcał. Nie wiem i mam nadzieję, że nigdy się nie dowiem, a macierzyństwo, na które czekam z tak wielką niecierpliwością, okaże się dla mnie po prostu normalne…

W chwili obecnej jestem uprzywilejowana – mimo że w tej chwili nie staram się o dziecko, gdybym zaszła w ciążę, nie byłby to dla mnie problem. Jednak czy moje poczucie bezpieczeństwa uprawnia mnie do decydowania o życiu innych ludzi? Z drugiej strony, czy mamy prawo decydować o życiu kogoś tak bezbronnego jak ledwo poczęte życie? Jedno jest pewne. Zasługujemy na coś więcej niż wybór pomiędzy jednym a drugim więzieniem.

warto przeczytać

Swoim komentarzem na temat protestów wobec zaostrzenia prawa aborcyjnego podzieliła się też Katarzyna:

http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/polska-milosc-ktora-boli/
]]>
http://zcyklu.pl/byc-czlowiekiem/feed/ 2
Krytyka literacka czy krytykanctwo? http://zcyklu.pl/krytyka-literacka-czy-krytykanctwo/ http://zcyklu.pl/krytyka-literacka-czy-krytykanctwo/#respond Wed, 29 Jul 2020 17:48:09 +0000 http://zcyklu.pl/?p=4769 Ciśnie Wam się czasami na usta okrzyk: „Co ten durny autor miał na myśli, kiedy to pisał?”? Ja również miewam takie odruchy. Powiem więcej – bywają teksty, których nie potrafię oderwać od autora. Najczęściej zdarza się to, kiedy czytam erotyki popularne jak osławiony Grey czy też 365 dni. Głupota ziejąca z książek automatycznie powoduje u mnie wściekłość na samych pisarzy. Inwektywy, nie zawsze rzucane jedynie w mojej głowie, leją się strumieniami i uderzają bezpośrednio w twórcę, podważając jego wartość, inteligencję czy też kompetencje jako istoty ludzkiej.

Ciężko mi to przyznać, ale nie powinnam tak robić. Tak każe mi w każdym razie uważać ta część mózgu, która odpowiedzialna jest za wyrzuty sumienia i poczucie winy. Jednak zdarza mi się i pewnie jeszcze zdarzać będzie.

Pamiętam, jak wiele lat temu zajmowałam się twórczością pewnej polskiej pisarki, niezbyt dobrze znanej w kręgach literackich. Jej książki były bardzo średnie. Pamiętam, jak zjechałam jedną z nich bez litości w filmowej recenzji na moim kanale. Autorka odezwała się do mnie, podziękowała za krytykę, a następnie poprosiła o pomoc przy kolejnej publikacji. Zaangażowałam się, ale po jakimś czasie zrezygnowałam, gdyż wymagało to poprawek w każdym zdaniu. Praca nad tym tekstem musiałaby zatem polegać na jego pisaniu na nowo. Nie zmienia to jednak faktu, że po opublikowaniu recenzji i kontakcie z autorką zrobiło mi się wstyd. Moja wypowiedź była w dużej mierze merytoryczna, jednak za dużo czaiło się w niej jadu, za dużo tytułowego krytykanctwa i zbyt wiele razy dopuszczałam do siebie głosy krytyki wobec samej autorki – ta natomiast okazała się przemiłą kobietą, bardzo empatyczną i zaangażowaną w relacje z innymi ludźmi. Do dzisiaj jest mi głupio, gdy pomyślę o mojej postawie. Podskórnie bowiem cieszyłam się, że mogę się wyżyć i skrytykować agresywnie czyjąś książkę. Tacy jesteśmy jako istoty ludzkie – negatywne emocje nas nakręcają, dają siłę do działania. Adrenalina pobudza naszą aktywność…

Od tamtego czasu wiele się zmieniło w moim życiu. Więcej w nim profesjonalnego podejścia do literatury, więcej rzeczowości. Odruchy i naleciałości jednak we mnie tkwią dalej, zatem uprawianie krytyki literackiej jest dla mnie codzienną, ciężką pracą – nie tylko nad tekstami czy treścią moich filmów, ale także nad samą sobą. Nie jest bowiem łatwo ukryć gdzieś głęboko tę gorszą część swojej natury i skupić się na merytorycznej wartości materiału, który przekazuje się odbiorcy. Dużo łatwiej osiągnąć to, pisząc, niż nagrywając filmy, a jednak BookTube jest obecnie najpopularniejszym medium opiniotwórczym o książkach w Polsce.

Recenzjami na YouTubie zajmowałam się jeszcze w latach, kiedy vlogerów książkowych było kilkoro, można ich było policzyć na palcach jednej ręki. Zaczynałam przed Anitą z Book Reviews, w czasach gdy nagrywały jeszcze Librocubicularists i Bookinistka i w czasach, gdy BookTube był mało komercyjny, a twórca każdego kanału miał do powiedzenia coś innego. Jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nie jesteśmy profesjonalnymi krytykami literackimi. Mimo to mam wrażenie, że bliżej nam było do profesjonalizmu niż większości obecnych kanałów czy blogów, gdzie na porządku dziennym jest rzucanie książką czy też darcie jej na oczach widzów. Są ludzie, którzy się temu sprzeciwiają, ale są i tacy, którzy dla takich treści pojawiają się w internecie.

Z drugiej strony niewiele jest miejsc, gdzie poza podkręconym decybelami stwierdzeniem „uwielbiam tę książkę” albo „mam dla was bookhaul pełen pyszności”, pojawiają się wartościowe wypowiedzi, z których można się czegokolwiek dowiedzieć. Na takie materiały jak w powyższych przykładach jest jednak obecnie zapotrzebowanie – trudno.

Czemu jednak, gdy youtuber ma do wyboru nie nagrywać filmu albo nagrać chamską reakcję na kiepską książkę, wybiera to drugie? Czy oprócz oczywistego rozgłosu daje mu to coś jeszcze? Poczucie władzy, wyższości? A może po prostu chodzi o pieniądze, które gwarantuje popularność?

Niestety, wydaje mi się, że mamy jeszcze co najmniej jedno rozwiązanie tej zagadki. Bardzo często, gdy dopuszczamy się na kimś lub na czymś hejtu, leczymy własne kompleksy. Czy tak powinni zachowywać się recenzenci?

Nasza redakcja zaangażowała się w akcję #autorteżczłowiek, która ma na celu szerzenie świadomości, że za książką zawsze stoi realna osoba, która nie tylko czeka na pochwały, ale również spodziewa się obiekcji. A naszym zadaniem jako czytelników czy krytyków jest rozprawić się z jego twórczością profesjonalnie, merytorycznie, bez niepotrzebnych inwektyw, które tak często są w kierunku pisarzy rzucane.

Podczas rozmowy z Magdaleną Marciniak, której premiera miała miejsce na moim kanale jakiś czas temu (film możecie obejrzeć poniżej), rozważałyśmy kwestię tego, jaki powinien być krytyk literacki, kto może siebie nim nazywać oraz jak powinna wyglądać sama krytyka. Magda jest jednym z inicjatorów akcji #autorteżczłowiek organizowanej między innymi przez wydawnictwo Fabryka Słów. Wyraziłyśmy obie nadzieję na to, że społeczność całej książkosfery zwróci uwagę na prowadzoną narrację i będzie dążyła do tego, aby dorównać tym najlepszym krytykom i recenzentom, którzy szczerze wyrażają swoją opinię, ale robią to w sposób merytoryczny i kulturalny…

Czego sobie samej oraz kolegom i koleżankom po fachu z całego serca życzę!


Polecamy też wideo na kanale Z Czym To Się Czyta. Paulina porozmawiała z Magdaleną Marciniak na temat krytyki literackiej, tego co wypada mówić, a czego nie, oraz czy na Booktubie są wartościowe kanały książkowe.

]]>
http://zcyklu.pl/krytyka-literacka-czy-krytykanctwo/feed/ 0
Kwintesencja seksu według Blanki Lipińskiej i Pauliny Piziorskiej http://zcyklu.pl/kwintesencja-seksu-wedlug-blanki-lipinskiej-i-pauliny-piziorskiej/ http://zcyklu.pl/kwintesencja-seksu-wedlug-blanki-lipinskiej-i-pauliny-piziorskiej/#respond Wed, 18 Mar 2020 18:57:34 +0000 http://zcyklu.pl/?p=4383 Od czasu do czasu w mediach pojawia się jakaś gwiazda, pseudogwiazda lub gwiazdeczka wypowiadająca się na różne, często palące, a często pomijane przez społeczeństwo na co dzień tematy tabu. Czasami jest to kwestia molestowania, czasami mobbingu. Pojawia się również tematyka pedofilii wśród księży. Smutnym znakiem naszych czasów jest fakt, że w telewizji coraz rzadziej widuje się ekspertów – jeśli się pojawiają, to w debatach politycznych, a wtedy i tak zwykle związani są z konkretną partią. Coraz częściej natomiast mentorami niosącymi oświecenie są osoby kompletnie się do tego nienadające.

Mieliśmy jakiś czas temu ruch społeczny wywołany przez Anję Rubik, która stała się na chwilę ekspertką od seksu, jeszcze wcześniej głośno było o Michalinie Wisłockiej (która ekspertem może była, ale pół wieku temu i przywoływanie jej autorytetu obecnie uważam za śmieszne i będące jedynie sposobem zarobienia pieniędzy). W międzyczasie na scenę polskiej dyskusji o seksualności wkroczyła też Blanka Lipińska. Być może moje przemyślenia i podejście wydadzą się Wam zbyt poważne. Jednak kwestia książek Lipińskiej jest sprawą poważną, ale o tym zaraz.

Zdałam sobie zresztą ostatnio sprawę z tego, dlaczego nie poświęcamy tyle uwagi innym erotykom ukazującym się na rynku. Inne mianowicie nie mają takiego wpływu na społeczeństwo. Z tego samego powodu zajęłam się swego czasu 50 twarzami Greya – mimo prób powstrzymania się chęć zrozumienia zainteresowań tłumu przyciągnęła mnie zarówno do kina, jak i później do lektury trylogii.

W przeciwieństwie do Greya 365 dni otrzymało w prezencie poza rozgłosem całkiem niezłą redakcję oraz korektę. W związku z tym nie będę mogła przyczepić się do krzywdzenia języka polskiego. Blanka Lipińska napisała poprawną językowo książkę. Jeden punkt odhaczony. Co do recenzji samej książki – opublikowała ją moja redakcyjna koleżanka już jakiś czas temu. Nie będziemy mnożyć bytów – zachęcam Was po prostu do lektury jej tekstu.

Ja natomiast zastanawiam się nad fenomenem tej książki. Oczywiście sama popularność i liczba sprzedanych egzemplarzy wynika z medialności samej autorki, dobrze skonstruowanej promocji oraz po prostu szczęścia. Z czego jednak wynikają pozytywne recenzje czytelników? W 2020 roku, kiedy rewolucja seksualna przestaje już być wspomnieniem, a zaczyna być postrzegana jako historia, fakt, że oboje (czy też troje lub nieskończenie wielu) partnerów, niezależnie od ich płci, może czerpać przyjemność z seksu, jest takim samem truizmem jak to, że czarni są tak samo ludźmi jak biali a nie humanoidalnymi zwierzętami.

Ostatnich sto lat przyniosło ludzkości największe zmiany w historii świata – zwłaszcza na tle społecznym. Co z tego jednak, kiedy w dalszym ciągu z wypiekami na twarzy czytamy o seksie, który niewiele ma wspólnego z rzeczywistością, a porwanie, zmuszanie do ciąży oraz bicie określamy mianem romantycznej, ale skomplikowanej relacji, no bo przecież ONA na pewno zmieni jego – oschłego, uzależnionego od narkotyków i alkoholu gwałtownika – w przykład do naśladowania dla innych mężczyzn. Na szczęście Lipińska nie pisze o powyższych sprawach pozytywnie, dlatego do samej autorki właściwie nie możemy mieć pretensji – w kwestiach moralnych trylogię należałoby uznać za raczej neutralną. Zresztą narracja prowadzona jest tutaj z punktu widzenia głównej bohaterki, zatem ewentualne wątki uznawane za szkodliwe ciężko potępiać, skoro są kwestią charakteru niezbyt inteligentnej dziewczyny. Niestety jednak pojawiają się liczne głosy ze strony czytelników, że często te powieści odbiera się jako historię romantycznej miłości.

Aby zamknąć kwestię samych wrażeń po lekturze trzech części oraz obejrzeniu ekranizacji pierwszej z nich – książka jest piekielnie nudna, opisy seksu nużą już pod koniec pierwszej części (jeśli nie w połowie) i w pewnym momencie stają się za każdym razem dokładnie takie same. Seks w dwóch książkach jest dziki i gwałtowny, a w trzeciej zamienia się go na tak zwany seks waniliowy, którego Lipińska zdecydowanie opisywać nie umie. W kwestii fabuły autorka w dużej mierze wzoruje się na Greyu – zwłaszcza jeśli chodzi o drobiazgi takie jak przezwisko nadane przez bohaterkę kochankowi, które brzmi Czarny (w Greyu jest to Szary), ale nie tylko. Mamy liczne porwania, groźby, niebezpieczeństwo, zazdrosnych byłych kochanków i intrygi oraz facetów zabiegających o względy pięknej, ale bardzo pustej kobiety.

Tym, co mnie niepokoi za każdym razem, gdy na rynek wchodzi podobna książka, jest sposób pokazywania w niej świata – zawsze prezentuje się czytelnikowi bogactwo do porzygu, każdy dzień służy zabawie, wydawaniu pieniędzy, pławieniu się w luksusie oraz pochłanianiu kolejnych jednostek alkoholu (u Blanki Lipińskiej połowa bohaterów cierpi na, oczywiście w stu procentach wypierany, alkoholizm). Ludzie być może traktują tego typu lektury jako odskocznię od rzeczywistości, być może jako inspirację do podkręcenia życia erotycznego. Ciężko mi stwierdzić i to mnie właśnie mierzi… Dlaczego czytamy takie niewiele warte książki, które nie mają szczególnie wciągającej fabuły, są w jednych kwestiach wyidealizowane, w innych makabryczne, a w kwestiach seksu przekłamują rzeczywistość?

Blanka Lipińska w wywiadach twierdzi, że wkurza ją to, że Polacy nie potrafią rozmawiać o seksie. Czy jednak ona sama to potrafi? Połykanie kutasa w całości, przyduszanie, pierdolenie się w miejscu publicznym… Czy to jest kwintesencja seksu? To jest w pewnym sensie, jeśli już, skutek naszej seksualności. Kwintesencja tkwi w naszej potrzebie bliskości i miłości do drugiego człowieka lub – w drugim przypadku – potrzeby rozładowania tkwiących w nas głęboko emocji i napięć (o podświadomej potrzebie przedłużenia gatunku nie wspominając). Rozmowa o seksie to nie tylko kwestia tego, na jaki widok się ślinimy, a na jaki robi się nam mokro czy – w przypadku panów – ciasno w majtkach. To również kwestia emocji, akceptacji własnego ciała oraz drugiego człowieka, szacunku do siebie nawzajem i chęci bycia razem – chociażby w tej jednej chwili, jeżeli nie chcemy sprowadzać wszystkiego do miłości.

Brakuje mi książek, które stanowiłyby zapis całościowo pojmowanej rzeczywistości, w której seks byłby ważnym elementem życia, ale nie decydującym o wszystkich motywacjach oraz dążeniach bohaterów. Brakuje mi książki, która ukazywałaby nie tylko przyjemność płynącą z seksu, ale także te aspekty życia i doświadczeń ludzkich, które decydują o powstawaniu odchyleń seksualnych czy też sprawiają, że nabyte traumy uniemożliwiają człowiekowi doświadczanie w łóżku i w życiu pewnych rzeczy. Brakuje mi również książki, która nie traktowałaby seksu życzeniowo, ale po prostu pokazywałaby rzeczywistość – taką, jaką mamy w Polsce teraz, nie dwadzieścia lat temu i nie wyobrażoną za lat kilka. A prawda jest taka, że seks uprawiają nie tylko pary idealnie prezentujące się pod względem fizycznym. Seks uprawiają nastolatkowie (niezdarnie i nieśmiało), zmęczeni rodzice (często ostatkiem sił), a także osoby po sześćdziesiątce – i dopiero ostatnio zaczyna się mówić o tym, że mimo sfałdowanej, pomarszczonej skóry i problemów z kręgosłupem współżycie ludzi starszych niewiele różni się od tego w wykonaniu młodzieży i również bywa ekscytujące i bardzo satysfakcjonujące. Dlaczego zatem nie przyjmujemy do wiadomości, że seks to coś zwykłego, normalnego i jednocześnie bardzo ważnego? Od wieków odpychamy od siebie ten temat, kryjąc się ewentualnie po gabinetach psychoterapeutycznych i zastanawiając się, jak przywrócić bliskość w związku.

W efekcie, zamiast wymagać od literatury opisu zbliżonego do rzeczywistości, czytamy książki, które tę rzeczywistość tak przekłamują, że potem zagubiona dorosła kobieta, tkwiąca w okowach konserwatywnej codzienności, które przyprawiają ją o frustrację, zaczyna szukać przyjemności po omacku i przykładowo zamiast po prostu otworzyć się na seks, zaczyna swoje doświadczanie przyjemności od eksperymentów dobrych dla osób doświadczonych i obytych w tych kwestiach. Nie wierzę, że literatura tak zmieniająca rzeczywistość jest dobra.

Przez chwilę myślałam poważnie o napisaniu książki erotyzowanej. Pokazywałaby ona zwykłą rzeczywistość inteligentnej trzydziestolatki, żyjącej w zdrowym i budującym związku, który nie dostarczałby jej bez przerwy dodatkowych stresów i bólu, tylko był ostoją w codziennej harówce. Moja bohaterka nie zajmowałaby się jedynie kupowaniem kolejnych ciuchów i imprezowaniem, ale także książkami, nauką języków obcych i wartościową pracą, dającą spełnienie i niepolegającą jedynie na robieniu pieniędzy. Jej mężczyzna byłby zwykłym facetem z wkurzającymi wadami, którego czasem trzeba do pewnych rzeczy zmotywować, ale jednocześnie by ją szanował i wspierał. Seks natomiast byłby wyrazem miłości, czułości i wzajemnej troski, czemu wcale nie przeszkadzałoby uprawianie go również w tak popularnym w książkach erotycznych ostrym wariancie dla zaspokojenia potrzeb innego rodzaju niż romantyczne. Orgazm nie mieściłby się zawsze w sferze niewypowiedzianej oczywistości. Na pewno nie fantazjowałabym na temat szczytowania po kilkanaście razy w ciągu kilku minut przy okazji każdego zbliżenia. Moja bohaterka miewałaby okres, bywałaby spuchnięta i zmęczona, rozdrażniona w trakcie owulacji, ale także napalona. Bo życie składa się nie tylko z idealnych form, wiele w nim również turpizmu.

Ale wiecie co? Kto by po lekturze Blanki Lipińskiej taką książkę przeczytał?

]]>
http://zcyklu.pl/kwintesencja-seksu-wedlug-blanki-lipinskiej-i-pauliny-piziorskiej/feed/ 0
Jestem gruba – nie możesz mnie lubić http://zcyklu.pl/jestem-gruba-nie-mozesz-mnie-lubic/ http://zcyklu.pl/jestem-gruba-nie-mozesz-mnie-lubic/#respond Mon, 29 Jul 2019 11:15:06 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1727
Dla niektórych ludzi dyskryminacja to tylko puste słowo. My, wyróżnieni wątpliwym zaszczytem jej doświadczania, możemy tym nielicznym jedynie zazdrościć. Dyskryminacja, mimo tego, co wmawiają nam media, pracodawcy, ludzie wokół, polega jednak nie tylko na zachowaniach rasistowskich i homofobicznych, chociaż to o nich najczęściej się mówi (taka moda?), ale również na dyskryminacji ludzi, którzy czują inaczej lub wyglądają inaczej (nawet wtedy, gdy po prostu odbiegają od standardowego kanonu piękna).
Jestem gruba. Od lat choruję hormonalnie. Specyfika moich schorzeń sprawia, że każda żywność o indeksie glikemicznym wyższym niż 70 natychmiast odkłada się w postaci tłuszczu. Żeby schudnąć kilka kilo, potrzebuję miesięcy na siłowni i ścisłej diety, która sprawia, że cały czas chodzę głodna. A i tak nie zawsze działa. Wystarczy odrobina stresu (niestety, ze względu na usposobienie towarzyszy mi on niemalże non stop i źle go znoszę), a organizm wychodzi z fazy ketozy i nie pomaga nawet dieta. Odpuściłam. Uznałam, że lepsze nawet krótkie życie (w najbardziej pesymistycznym scenariuszu), ale pozbawione narastającej codziennie irytacji. Rozwiązanie idealne? Nie całkiem. Ludzie lubią oceniać po wyglądzie…

Można by pomyśleć, że dyskryminują jedynie obcy. Życie byłoby dużo prostsze, gdyby tak to wyglądało. Niestety, mimo że temat wciąż jest tabu, wykluczenie najbardziej boli, kiedy doświadczamy go od osób nam najbliższych – od rodziny, chłopaka, dzieci, nawet przyjaciół…

Jeśli nie mieścisz się w standardowym kanonie piękna, choćbyś był najinteligentniejszym człowiekiem na świecie, najmilszym i najciekawszym – twoje szanse na zdobycie miłości życia są niewielkie, a nawet jeśli ci się uda, po drodze dostaniesz w zamian za swoją miłość i otwartość mnóstwo gówna i kłamstw… Przesadzam? Pewnie odbieram to bardzo osobiście, ale ciężko, żeby autor nie czerpał z własnych doświadczeń.

Społeczeństwo patrzy na grubych ludzi w najlepszym przypadku z politowaniem, a w najgorszym z pogardą. Czy spotykają się ze współczuciem i zrozumieniem? Najczęściej od innych grubasów. Z czego to wynika? Postrzega się nas jako osoby słabe psychicznie, traktuje na równi z uzależnionymi od narkotyków i często uważa za obleśnych. Nie twierdzę, że nie ma w tym ziarna prawdy. Ale czy palaczy wyklucza się z towarzystwa, dlatego że są uzależnieni?

Otyłość najczęściej wynika z dwóch czynników, które mogą się ze sobą swobodnie łączyć i przeplatać lub występować osobno. Każdy jest poważny i bardzo trudny do wykluczenia (wyleczenia). Jednym są choroby autoimmunologiczne, a drugim psychosomatyczne.

Schorzenia takie jak niedoczynność tarczycy, PCOS, insulinooporność i inne choroby genetyczne sprzyjają tyciu, a czasem wręcz uniemożliwiają normalne funkcjonowanie. Śmiejecie się z memów, na których grubasek twierdzi, że inni jedzą fast foody i słodycze i wyglądają jak modelki i modele, a on tyje po liściu sałaty? Sprawa przestaje być zabawna, kiedy doświadczycie na własnej skórze, że wystarczy zjeść banana dziennie, aby zaburzyć ketozę organizmu i regularnie tyć. Oczywiście najczęściej nie jest to wina banana. Jednakże wystarczy owoc o wysokim indeksie glikemicznym, żeby wyrzut insuliny spowodował u chorego napad głodu, w którym, owszem, często dużą rolę odgrywa czynnik psychiczny. Zwłaszcza osoby cierpiące na insulinooporność zmagają się z zadaniem dla innych ludzi banalnym – zrzuceniem chociaż kilku kilogramów. Każdy się kiedyś odchudzał – jasne. Ale uwierzcie mi, że jeżeli nie jesteście insulinooporni, nie wiecie, co to znaczy bezsilność w tej sprawie.

Kwestią drugą, wcale nie łatwiejszą w leczeniu, są schorzenia psychosomatyczne takie jak żarłoczność psychiczna. Niewiele osób wie, że coś takiego istnieje. Siedzicie w kinie obok faceta, który przez dwie godziny seansu pochłania waszą dzienną porcję kalorii pomnożoną przez dwa i myślicie sobie, jakie to obrzydliwe i irytujące jednocześnie. Zgadzam się z tym. Jednak ten grubas obok was prawdopodobnie przyszedł tu, żeby oderwać się od problemów, które go spotkały, i zabrał ze sobą kilogramy jedzenia, aby w ciemności z mniejszymi wyrzutami sumienia pochłonąć je przy obcych ludziach. I chociaż chorzy starają się zazwyczaj, żeby nikt nie widział objawów ich choroby, łatwo jest rozpoznać jej skutki u ludzi wokół, a zdarza się i tak – jak w przypadku tego mężczyzny – że dowody mamy przed oczami. Skąd się to bierze?

Osoby cierpiące na żarłoczność psychiczną podobne są do bulimików (pojęcia te zresztą bywają mylone i zestawiane ze sobą, nie zawsze słusznie), jednakże ich objadanie się nie zostaje zakończone wymiotowaniem. To powoduje tycie i rozpoczyna bieg zamkniętego kręgu, który prowadzi od depresji do kolejnego objadania się. Przyczyną żarłoczności psychicznej bywa oczywiście brak równowagi chemicznej w mózgu. Najczęściej jednak leki niewiele dają, ponieważ bezpośrednie powody tkwią w życiu osób chorych i w ich pojmowaniu rzeczywistości – mogą to być smutek, poczucie wykluczenia, porażki życiowej, brak miłości, akceptacji ze strony bliskich, niska samoocena…

Wszystko to sprawia, że osoba chora szuka pocieszenia w jedzeniu. Pożywienie (zwłaszcza słodkie czy tłuste) powoduje wyrzut hormonów szczęścia, ponieważ nasz mózg nagradza nas za dostarczanie mu dużych zapasów energii (tak przecież działają nasze mechanizmy przetrwania nabyte w toku ewolucji), a więc praktycznie dostarczamy sobie w ten sposób odrobiny szczęścia, którego nie mamy w codziennym życiu. Jednak szczęście to nie jest tak trwałe jak to, które dają nam dotyk i wsparcie drugiego człowieka. Chwilę zatem po pierwszym obżarstwie musi nastąpić kolejne. Koło się zamyka…

Ludzie otyli nie są obrzydliwi, głupi ani w żaden inny sposób gorsi. Często, ośmielę się nawet powiedzieć, że zawsze, są po prostu chorzy. A przecież cierpiących na choroby od grypy po raka się wspiera. Powstał zresztą narodowy program opieki nad osobami chorymi. W wielu krajach funkcjonuje coś takiego. Z wyjątkiem społeczności takich jak starożytna Sparta ludzie chorzy i niepełnosprawni otaczani są opieką, współczuje się im. Czym różnią się od nich ci, którzy cierpią na otyłość (sklasyfikowaną przez WHO jako choroba właśnie)?

Otóż cierpi poczucie estetyki. Cierpi biedny szczupły człowiek, który chciałby oglądać tylko innych szczupłych ludzi wokół siebie. Ale wiecie co? My też mamy prawo do życia i miłości… Przynajmniej w teorii, bo w praktyce myślimy często, że na miłość i odrobinę zrozumienia musimy sobie dopiero zasłużyć.

Obecnie panuje silniejszy niż kiedykolwiek w dziejach ludzkości kult piękna – wzmacniany codziennie przez media obraz tego, jaki powinien być człowiek, żeby w ogóle był wart uwagi i godny poznania. Przestało się liczyć ważne niegdyś piękno wewnętrzne – dobroć, mądrość, inteligencja. Wspiera się głupotę ubraną w kostium klauna oraz piękno oblekające pustkę. Tak jest łatwiej, tak jest przyjemniej…

Wśród najczęstszych form dyskryminacji dotykających grubasów znajdują się dyskryminacja w pracy oraz w rodzinie. Pracodawca wybierze raczej głupszą, ale ładniejszą kandydatkę, rodzina na każdym spotkaniu będzie wypytywać, kiedy wreszcie schudniesz, aż w końcu usłyszysz złotą radę „po prostu jedz mniej”. Wszyscy wokół staną się dietetykami i lekarzami. Czy jest to przywara Polaków, jak powszechnie się sądzi? Tego nie wiem.

Nie masz prawa założyć leginsów i czuć się komfortowo. Jesteś za gruby – nie wypada.

Nie masz prawa swobodnie zjeść pizzy z przyjaciółmi, bo wszyscy wokół patrzą i zastanawiają się, jak można, będąc tak tłustym, jeszcze jeść pizzę. Jesteś za gruby – nie wypada.

Nie masz prawa być zakochany, bo miłość ze strony takiego grubasa to groteska – nie można pokazać jej w komedii romantycznej. Jesteś za gruby – nie wypada.

Nie masz prawa potańczyć na imprezie, bo ciało nieestetycznie się trzęsie, założyć kostiumu kąpielowego na plaży, ubrać się w krótkie spodnie w gorący dzień. Jesteś za gruby – nie wypada.

Nie licz też na to, że ludzie będą dla ciebie tak samo mili, będziesz dla nich tak samo atrakcyjnym rozmówcą jak osoby piękne i szczupłe. Jesteś za gruby – nie wypada.

Oczywiście, po jakimś czasie trafią ci się ludzie, którzy poznają się na pustocie obleczonej w piękno zewnętrzne i z braku laku zwrócą się do ciebie. Potem zaskoczeni zostaną twoimi przyjaciółmi. Takich ludzi jest jednak garstka. Świat ocenia nas jednak mimo wszystko bardzo powierzchownie. Oczywiście, to uogólnienie może wydać się niektórym krzywdzące. Są wyjątki od reguły. Ale póki sytuacja nie ulegnie zmianie o 180 stopni i to dyskryminacja z powodu wagi nie stanie się wyjątkiem od reguły, dopóty będę wściekła na zasady czy raczej brak zasad, którymi kieruje się nasza cywilizacja…

]]>
http://zcyklu.pl/jestem-gruba-nie-mozesz-mnie-lubic/feed/ 0
Literatura antykobieca http://zcyklu.pl/literatura-antykobieca/ http://zcyklu.pl/literatura-antykobieca/#respond Thu, 08 Mar 2018 12:24:52 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1781
W kulturze od wielu wieków funkcjonują określenia związane z postrzeganiem kobiet, ich zainteresowań i zachowań. Ujęcia te dziś odbierane są jako irytujące, nieadekwatne do czasów lub też nawet seksistowskie. Stereotypy obrażają i szufladkują płeć piękną, z czym kobiety podjęły intensywną walkę dopiero teraz.
Jednym z nośników utartych przekonań znienawidzonych przez kobiety jest proponowana nam literatura i jej tematyka, wokół której powinnyśmy się poruszać. Wystarczy rozejrzeć się po wystawie w przypadkowej księgarni, aby zobaczyć, że na półkach „dla kobiet” znajdziemy mnóstwo błyszczących, różowych i oblanych lukrem okładek. Jeśli chcemy dokładniej przyjrzeć się problemowi, możemy uznać za przykład wydawnictwa profilowane specjalnie pod tym kątem. Na polskim rynku istnieje kilka takich, które szczycą się publikowaniem książek skierowanych przede wszystkim do płci pięknej, a w swojej ofercie posiadają głównie literaturę erotyczną, romanse i poradniki. Na próżno szukać tam literatury specjalistycznej, naukowej, przygodowej ani klasyki. Stopień zażenowania, który można osiągać śledząc fanpejdże tego typu wydawców na Facebooku, sięga zenitu, gdy inteligentna kobieta uświadomi sobie, w jaki sposób postrzegane są inne przedstawicielki jej płci. Na okładkach większości takich powieści widzimy napakowane sterydami i białkiem gołe klaty albo obsypane kwiatkami ciastka i serduszka.

Czy właśnie o takie lekceważące podejście walczyły nasze babki emancypantki i czy rzeczywiście tego pragną współczesne feministki?

Okazuje się niestety, że problem jest znacznie poważniejszy i bardziej zagmatwany, niż by się nam mogło wydawać. Nie bez powodu utwory typu 50 twarzy Greya E.L. James biją dziś wszelkie rekordy popularności. Kobiety – mimo XXI wieku – wciąż czują się niepewne i skrępowane w swojej seksualności. Często jeśli coś je zawstydza, wolą wcale o tym nie mówić, niż narazić się na śmieszność lub niezrozumienie ze strony partnera czy partnerki. Czy słusznie? Jasne jest dla nas, że nie.

Z drugiej strony mamy do czynienia z najświeższą falą feminizmu, której jedną z cech charakterystycznych stanowi nadmierne epatowanie seksualnością, mające na celu zmianę sposobu myślenia społeczeństwa i odprzedmiotowienie kobiet. Czasem walka o te słuszne idee odbywa się w sposób pozbawiony sensu. Coś, co powinno pozostać bitwą na argumenty i dążeniem do rzetelnej edukacji seksualnej dostępnej dla każdego, przeradza się w demonstracje, na których głównym hasłem jest myśl „moja cipka to moja sprawa”, a pierwszy element rzucający się w oczy to gołe piersi protestujących. Czy kobieta może zostać usłyszana i potraktowana poważnie, skoro do walki o równouprawnienie wykorzystuje te części swojego ciała, które sprawiają, że na ich widok mężczyzna traci rozum i przestaje interesować się przesłaniem kryjącym się gdzieś daleko za fizjonomią protestujących? Czy feministki naprawdę nie widzą, że takie metody odwracają uwagę od sedna sprawy? Uważam, że w ten sposób kobiety mordują własne idee i wystawiają je na pożarcie hejterom, którzy jak wygłodniałe wilki poszukują pretekstu, aby obalić całą ideologię z powodu jednego błędu.

Mamy zatem problem, bo niezależnie od tego, do kogo wydawcy kierują swoje erotyki, kupią je wszystkie kobiety. Także feministki, przekonane o wartości edukacyjnej powyższych książek w kontekście wyzwolenia seksualnego, niestety bardzo często wstydzą się przyznać publicznie, że mężczyzna – nawet jeśli jest podłą kreaturą – może im dać dużo przyjemności, a jeśli jest (nie daj Boże) porządnym człowiekiem, to jeszcze uczyni je szczęśliwymi. Taką literaturą zainteresują się także kobietki niepewne swoich potrzeb, zafascynowane książkami typu 50 twarzy Greya i innymi, które bardzo zubożają seks oraz upokarzają kobietę jako samodzielną istotę, popadającą w przekonanie, że tak wygląda miłość i zdrowy związek.

Popularne stały się również poradniki, których głównymi odbiorcami są – a jakże! – kobiety. Nie mogłoby stać się inaczej, skoro dotykają typowo kobiecych tematów: sposobów na wieczną młodość albo na bycie idealną kochanką, na to, jak poradzić sobie bez mężczyzny albo wręcz przeciwnie – jak znieść jego irytującą obecność.

W całym swoim życiu trafiłam tylko na jeden poradnik godny polecenia: Kobiety, które kochają za bardzo Robin Norwood. Choć tytuł może wprowadzać w błąd, pozycja ta skierowana jest do osób obu płci (chociaż obecnie może powinnam powiedzieć „wszystkich płci”). Traktuje o uzależnieniu od drugiego człowieka, o toksycznych relacjach nie tylko w związkach, lecz także pomiędzy znajomymi, przyjaciółmi, członkami rodziny. Autorka mówi również o tym, jak stać się świadomym i szczęśliwym człowiekiem w swoim własnym towarzystwie. Książka ta, mimo iż pozbawiona wszelkiej retoryki (pseudo)feministycznej, mogłaby stanowić jeden z podręczników feminizmu czasów współczesnych. Co wyróżnia ją wśród poradników, których pełno na rynku wydawniczym? Jest uniwersalna i w porównaniu do innych podobnych książek nie zawiera pustego bełkotu. Przede wszystkim jednak jest również zbiorem doświadczeń życiowych zebranych przez ludzi każdego możliwego stanu i wykształcenia na całym świecie. Nie ma możliwości nieodnalezienia w tekście cząstki samego siebie i własnych zmagań w relacjach międzyludzkich.

Tak jak wspomniałam – takie poradniki to jednak rzadkość. Większość ma za zadanie wyłącznie zarobić pieniądze na naszej niepewności i zagubieniu we współczesnym świecie, nie oferując w zamian niczego wartościowego.

Jeżeli zatem chcesz być zdrowy, prowadź higieniczny tryb życia, jeśli chcesz być zaspokojony seksualnie, uprawiaj seks z miłości i szczerze o nim rozmawiaj, jeśli natomiast chcesz budować zdrowe relacje z ludźmi, oprzyj je na jasnych zasadach, wyraźnie określających granice intymności dla każdego z osobna, a swoją głowę zajmij czymś, co nie wrzuci cię do szufladki wypełnionej jedynie różowym pyłkiem i tandetnymi hasłami na temat wolności umysłu. Proponuję zatem zająć się lekturą rozwijającą lub przynajmniej dobrze napisaną, która nie uwstecznia naszych kompetencji językowych.

W pierwszej kolejności proponuję docenienie autorów, których omijaliśmy szerokim łukiem w szkole. Ostatnimi czasy zdjęłam z zakurzonych półek na przykład Elizę Orzeszkową, która w liceum napawała mnie wręcz wstrętem ze względu na swoją nadmierną wrażliwość na piękno przyrody. Po latach okazuje się, że Orzeszkowa nie tylko Nad Niemnem stoi… Odkryłam wspaniałą powieść Marta, która mogłaby zostać podręcznikiem szkolnym pokazującym, czemu każdy człowiek (a zatem również każda kobieta) powinien od dziecka wytrwale pracować na to, aby kiedyś być niezależnym i gotowym na każdą sytuację, jaką przyniesie los.

Marta to opowieść o tym, jak ludzkie tragedie dały początek ideom, o które walczyły pierwsze emancypantki. Autorka nie wybiera sposobu narracji czy poprowadzenia fabuły, który miałby nas zbliżyć do głównej bohaterki. Pewnego rodzaju odemocjonalnienie zostało do tej powieści wprowadzone przez Orzeszkową celowo, żebyśmy mogli zrozumieć, jak na Martę patrzyła większość ówczesnego społeczeństwa i jak na ludzi, którzy nie potrafią się odnaleźć, patrzy się do dziś. Marta jest narzędziem, które pokazuje czytelniczce, że najważniejszym celem w jej życiu winna stać się samodzielność. Marta to z pewnością powieść przygnębiająca, ale jednocześnie budząca motywację do działania. Natomiast moim zdaniem hasła pozytywistyczne doskonale wpasowują się we wszystkie epoki, również w bieżącą.

Jeśli zaś zbyt mocno zraziliście się do Orzeszkowej, polecam zacząć spokojniej, może od anglojęzycznych autorek, takich jak Margaret Mitchell, Lucy Maud Montgomery czy też siostry Brontë. Bohaterki ich książek to najczęściej albo bardzo silne, albo właśnie swą siłę odkrywające kobiety. Anna Shirley, mimo stawianych jej zarzutów o nadmierną pokorę wobec mężczyzn (to był koniec XIX wieku, na miłość boską!), była mądrą i wykształconą kobietą, która potrafiła utrzymać się sama, spełniała swoje aspiracje i nie podporządkowywała życia innym ludziom, a jednocześnie potrafiła ustalać sobie priorytety, nie raniąc przy tym najbliższych, zachowując godność i wyraźnie zaznaczając własne stanowisko w każdej sprawie.

Scarlett O’Hara, mimo płomiennej miłości i pozornej słabości nią spowodowanej, była naprawdę krzepką i rezolutną babką, która nie wstydziła się wykorzystywać naturalne wdzięki do osiągania celów, za co dziś znienawidziłyby ją całe tabuny kobiet z feministkami na czele. Fakt faktem, że w XXI wieku po prostu zatrudniłaby się w jakiejś korporacji, aby tam zdobywać miliony, idąc po trupach, jednak po wojnie secesyjnej jedynym sposobem utrzymania się dla kobiety było podparcie się na ramieniu mężczyzny lub wywołanie skandalu… Nie wiadomo, która z opcji gorsza. Mimo wszystko trzeba wziąć pod uwagę, że Margaret Mitchell udało się zbudować postać silną i samodzielnie myślącą, a dzięki temu niezależną. To dopiero przykład godny naśladowania.

Warto wspomnieć też o postaciach w powieściach sióstr Brontë. Kobiety, o których pisały, zdecydowanie wyprzedzają swoje czasy, a powieści takie jak Dziwne losy Jane Eyre czy Wichrowe Wzgórza przez wiele lat miały przypięte łatki skandalizujących. Bohaterki podobne do Jane – świadome nikłych możliwości, a mimo to walczące o byt i zachowanie godności – powinny stanowić dla nas inspirację.

Wymienione powyżej książki stanowią absolutnie podstawowy zbiór tzw. literatury kobiecej, czyli – opowiadającej historie innych kobiet, które inspirują. Są to powieści stare, często lekko już nieaktualne, jeśli chodzi o problemy, z którymi muszą borykać się na co dzień współczesne kobiety. Stanowią jednak doskonałą motywację do działania i pocieszenie, że nawet jeśli jest nam bardzo źle, to kiedyś żyło się znacznie gorzej, co oznacza, że mimo wszystko świat dąży powoli ku lepszemu.

Nigdzie nie powiedziano jednak, że będąc kobietą, nie można czytać książek „dla mężczyzn”. Całe rzesze współczesnych kobiet interesują się filozofią, psychologią, socjologią, literaturą fantastyczną czy science fiction. Nie widzę przeszkód ku temu, żeby kobieta czytała Jeana-Jacques’a Rousseau, Victora Hugo, Juliusza Verne’a, Charlesa Dickensa czy bardziej współczesnych autorów – Stephena Kinga lub Ericha Segala. Bycie kobietą nie oznacza ograniczonego dostępu do dobrej literatury. Możemy wybierać coś ponad Katarzynę Grocholę, Małgorzatę Kalicińską i Paula Coelha. Bylebyśmy tylko pamiętały, że nawet klasyka nie zawsze oznacza wartościową literaturę.

À propos klasyki, nie polecam nieukształtowanemu umysłowi czytania takich powieści jak m.in. Ptaki ciernistych krzewów. Nawet jeśli uznamy, że historia jest piękna i wzruszająca, a postaci mają dużo wspólnego z tymi współczesnymi kobietami, które zbyt wiele z siebie oddają innym, wciąż będziemy mieć do czynienia z powieścią mogącą wyrządzić sporo szkody, a nawet wykształcić w kobiecie przekonanie, że istnieje po to, żeby cierpieć jako żona, matka i kochanka, zaś za cel życiowy powinna obrać poświęcenie dla tych, których kocha… Nie przesadzam. Wiem, bo sama jako nastolatka uległam urokowi tej płaczliwej historii.

Wspomnijmy jeszcze o ulubionym medialnym temacie, jakim jest trylogia 50 twarzy Greya. Dlaczego uważam tę książkę i każdą inną tego rodzaju za uwłaczającą kobietom i każdemu rozumnemu człowiekowi? Widzę tego tyle, że nie wiem, od czego zacząć. Przede wszystkim powiedzmy sobie, że nie jest to literatura. Jest to w czystej postaci grafomania, która nigdy nie została pokazana żadnemu wykwalifikowanemu redaktorowi. Liczba błędów językowych razi do tego stopnia, że zakrawa na ponury żart i przekracza wszelkie zbadane przeze mnie granice przyzwoitości.

Kolejnym żartem, całkiem już jednak nieśmiesznym, jest to, że utwór ten znajduje uznanie w oczach pań z niemal każdej możliwej warstwy społecznej, niezależnie od tego, czy mówimy o kobietach z wykształceniem wyższym, czy tych, które wybrały życie w domowych pieleszach zaraz po ukończeniu szkoły średniej.

Anastazja intencjonalnie miała zostać pokazana jako ta, która ze wstydliwej dziewicy przeistacza się w wyzwoloną kobietę, świadomą swoich potrzeb. Autorka zapomina jednak o ważnej kwestii, na którą można zwrócić uwagę w trakcie lektury (a której nie widać w filmie): Anastazja jest zawsze gotowa na seks. Nie potrzebuje gry wstępnej – wystarczy, że Grey na nią spojrzy, a ona ma mokro w majtkach. Seks ogranicza się do rozebrania, pościskania tu i tam oraz zaangażowania spektakularnego penisa, który spełnia swoje zadanie jak żaden inny. Szczerze mówiąc, fizjologia Anastazji wywołuje we mnie niekłamaną zazdrość, a Greya uważam za totalnego szczęściarza – nigdy nie musi się wysilać. Anastazja oddaje mu się zawsze i wszędzie z wielką ochotą, nie miewa gorszych dni. Istna seksualna idylla. Właściwie wszystko brzmi pięknie. Mamy przecież bohaterkę wyzwoloną – co z tego, że pod wieloma aspektami całkowicie nierealną. Mamy prawdziwego męskiego ogiera, który zaspokaja jej potrzeby i swoje, oraz kolejną niezbyt ambitną, ale mimo wszystko chwytliwą historię o Kopciuszku. W czym więc problem?

Anastazja niestety jest jednocześnie kukiełką pozbawioną woli, która jedynie udaje, że ma własne zdanie, a tak naprawdę dla seksu akceptuje wszelkie wybryki swojego faceta, który ją inwigiluje i jest śmiertelnie zazdrosny o wszystko, co otacza jego dziewczynę – od ptaszków począwszy, a na mężczyznach skończywszy. Grey nakłania ją do robienia rzeczy, na które dziewczyna nie ma specjalnie ochoty, ponieważ wie, że Anastazja zrobi niemal wszystko, byle tylko móc być przy nim, a przy tym tłucze bacikiem jak niegrzeczną klacz…

Zarówno powieść, jak i film udają, że mówią o miłości, a nie o zwykłym pożądaniu. Nawet jeśli damy sobie to wmówić, to nikt mnie nie przekona, że jest to miłość zdrowa i budująca – zwłaszcza dla głównej bohaterki. Anastazja staje się ofiarą wszystkich mniej lub bardziej współczesnych opowieści o miłości, w których kobieta zmienia mężczyznę ze zwierzęcia w łagodnego i wiernego baranka, co oczywiście w świecie Greya się udaje, a w świecie rzeczywistym może spowodować w najlepszym razie utknięcie w związku bez przyszłości, zaś w najgorszym – śmierć bohaterki zarżniętej narzędziami tortur… Christian Grey bowiem (uwaga na spojler!) upodobał sobie bicie brunetek o drobnej budowie, ponieważ w ten sposób radzi sobie z traumami z przeszłości. W trakcie „kar” wymierzanych kobiecie w wyobraźni daje nauczkę własnej matce o wyglądzie zbliżonym do jego dziewczyn, która w dzieciństwie bardzo go skrzywdziła, zawiodła i opuściła. Wydaje się typem mężczyzny, który – gdyby żył w innych czasach – dawałby upust swoim zmartwieniom przez praktyki opisane w pracach markiza de Sade.

Co na to feministki? Zdaje się, że niestety niewiele. Nawet jeśli uznamy, że milczenie oraz obojętność wobec książki, która stawia kobietę w pozycji uległej nie tylko w łóżku, lecz także w życiu, nie stanowi jednocześnie przyzwolenia i akceptacji ze strony środowiska feministycznego, to powinniśmy zauważyć, że pojedyncze protesty amerykańskich środowisk feministycznych przeszły bez echa – nie robiąc ani reklamy, ani też nawet antyreklamy zarówno książce, jak i jej ekranizacji. Argumentem tych feministek, które odważyły się wypowiedzieć przychylnie na temat powieści, jest pozytywne przesłanie płynące z wątków o wyzwoleniu seksualnym. Szczerze mówiąc, ja nie widzę tu wolności seksualnej, ale przede wszystkim zniewolenie i zniszczenie autonomiczności partnera, zarówno w łóżku, jak i w życiu codziennym… Wszystkim kobietom, które uważają sceny seksu w 50 twarzach Greya za stymulujące, współczuję i proponuję zmianę lub znalezienie nieco bardziej kreatywnego partnera, który będzie umiał zaproponować coś więcej poza zdzieraniem sukienki i szybkim dochodzeniem.

A czym w rzeczywistości jest ta powieść? To szkodliwa pseudoliteratura, która miała zamiar promować wyzwolenie seksualne kobiet, a w praktyce sprowadza się do prostego wniosku: jeśli lubimy seks, to mamy go lubić każdego dnia oraz zawsze musimy być chętne i gotowe. Co więcej, najwięcej przyjemności sprawi nam gwałtowny, szybki stosunek, nie mający nic wspólnego z czułością i miłością. Sama miłość natomiast niewiele ma do czynienia w świecie Greya z intymnością, wspólnymi zainteresowaniami, spędzaniem czasu na rozmowach czy innych czynnościach, które nie łączą się bezpośrednio z szybkim seksem (tutaj zresztą bardzo nudnym i schematycznym). Mamy zatem do czynienia z powieścią przekłamaną bardziej niż bajka o księżniczce czekającej w wieży na wybawiciela…

Współczesne kobiety serdecznie proszę, aby pomyślały, zanim wezmą się za czytanie książek tego rodzaju oraz inspirowanie się nimi. Możecie sięgnąć do dobrej literatury, która w żaden sposób nie będzie was po cichu upokarzać ani namawiać do pozbycia się godności. Współczesne feministki zaś proszę o szczególnie wytężoną uwagę w odniesieniu do utworów tego rodzaju. Warto je konsekwentnie krytykować, szczególnie na forum publicznym, bo ukryty przekaz tego typu powieści potrafi wwiercić się w podatne umysły i wyryć w nich nieodwracalne ślady.

Żyjemy w czasach, które stwarzają nam, kobietom, naprawdę ogromne możliwości. Nie musimy już udowadniać, że jesteśmy ważne. Wszyscy to wiedzą. Mężczyźni się z nami liczą, a jeśli nie, narażają się na publiczny lincz (mówię tu oczywiście o sytuacji ogólnej, a nie o zwyczajach w specyficznych warunkach politycznych). Mamy ogromne pole do popisu. Możemy być kim chcemy i nikt nas nie będzie za to łajał, a nawet jeśli się odważy, to mamy już taką świadomość siebie i świata, że nie musimy się tym przejmować, a co dopiero za to przepraszać.

Powiedz mi zatem, co jest w twojej szufladce, z której chciałabyś wyjść? Zastanów się. Nawet najmniejsza zmiana może na zawsze zdefiniować kierunek, w którym podąży twoje życie. I nie musisz dać się pokonać stereotypom, że coś jest tylko dla kobiet albo tylko dla mężczyzn. Możesz dokonywać wyborów sama i pozostać przy tym matką, żoną, kobietą – człowiekiem.

]]>
http://zcyklu.pl/literatura-antykobieca/feed/ 0
Martwa sztuka http://zcyklu.pl/martwa-sztuka/ http://zcyklu.pl/martwa-sztuka/#respond Wed, 29 Nov 2017 12:37:35 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1843
Współczesność lubuje się w rozkładzie. Martwe ciała wylewają się z każdego kąta, rozpadające się zwłoki wyścielają chodniki. Jeśli nie masz chociaż jednego trupa w szafie, nie jesteś na czasie. Trudno stwierdzić, kiedy się to wszystko zaczęło. Znane nam obecnie podejście do śmierci ma swoje źródło dopiero na przestrzeni ostatnich dekad. Wszystkie wieki poprzednie podchodziły do tego tematu albo z należnym szacunkiem, albo z fascynacją, w niczym jednak nie dorastającą do dzisiejszego szału na trupy. Czemu współczesność stoi pod znakiem TRUCHŁA?
Kult śmierci czy też jakiekolwiek inne podejście do niej zawsze wynikały z jakiegoś strachu i tu właśnie radziłabym doszukiwać się przyczyny tego, na czym stoi współczesna, ale także i „miniona” kultura. Rysunki naskalne obrazujące polowania odczytuje się między innymi jako wyraz pierwotnej świadomości, że każdej istocie w dniu narodzin indywidualnie przydzielono ograniczoną ilość czasu. Liczne kulty bożków śmierci miały wyrażać obawę przed nieznanym i próbę przebłagania tajemniczych bóstw, mających zapewnić swym czcicielom po opuszczeniu tego świata jakiś bliżej niezidentyfikowany rodzaj bytowania. Nawet pierwsze filozofie uważa się za odpowiedź na niepewność naznaczającą nasze życie. Cała mądrość stoicka radzi, jak przygotować się do śmierci, jak dobrze znieść świadomość tego, że jesteśmy tylko krótkim rozbłyskiem światła w obliczu nieskończoności. Średniowiecze natomiast wypełniają strzygi, czarownice i potwory, które do dziś straszą nasze dzieci. Śmierć stanowiła wtedy temat bardzo użytkowy, a trupy służyły do kontrolowania ciemnego ludu oraz stymulacji intelektualnej nielicznej warstwy wykształconej, której głównym zadaniem była i tak służba Bogu, a nie nauce czy sztuce.

To jasne, że w każdej epoce znalazłyby się wyjątki od powyższych reguł. Starożytny Rzym zamieszkiwało mnóstwo takich hipokrytów jak Seneka, którzy, choć umoralniali społeczeństwo, sami nakładali na usta grubą warstwę wazeliny, aby ich słowa były odpowiednio nawilżone dla uszu ludzi, których się bali. Zresztą ten sposób postępowania i tak nie oddalił filozofa od śmierci poniesionej niemalże bezpośrednio z rąk cesarza rzymskiego. Średniowiecznym natomiast odstępcą od normy byłby opisany przez Wiktora Hugo ksiądz Frollo z dzieła Notre Dame de Paris, tak naprawdę zapowiadający również nowe pokolenie ludzi renesansu. To postać zbuntowana, chociaż jeszcze niepewna i bojaźliwa w swojej inności, która nie chciała się poświęcać bezkształtnemu Bogu, lecz wolała za życia zaznać sławy i satysfakcji, jaka płynie ze zgłębiania wiedzy niedostępnej dla szarej, bezładnej masy ludzkiej.

W kolejnych wiekach kult śmierci przechodził liczne zmiany. Jedyną rzeczą stałą był lęk przed nieznanym i nienazwanym światem umarłych. Żadna epoka jednak nie przypomina pod tym względem współczesności tak bardzo, jak romantyzm. Człowiek obrócił wtedy swe oczy ku mistyce, ku rzeczom niemożliwym do poznania jego upośledzonymi zmysłami. Kultura, rozumiana jako ogół myśli twórczej, stała się szaloną mieszanką wpływów wschodnich, znanej już w renesansie otwartości na zagadnienia kondycji ludzkiej oraz pewnego średniowiecznego strachu przed tajemniczą śmiercią, połączonego z fascynacją wobec uroku, jaki roztaczają wokół siebie bajki o duchach.

Po romantyzmie zmiany zaczęły następować lawinowo. Znikały tematy tabu, śmierć przybrała postać rozrywki, pojawił się też turpizm, który każdą tematykę, nawet ówcześnie najdelikatniejszą, potrafił ukazać w krzywym zwierciadle. Nowa forma wyrazu miała jednak mimo wszystko za zadanie wywoływaćw odbiorcy, greckie z pochodzenia, zjawisko katharsis. W dalszym ciągu więc sztuka służyła celom wyższym. Współczesny podział jeszcze jej nie dotyczył. Nie zanurzając się jednak w sztuczne podziały, narzucone nam przez licznych uczonych i pseudouczonych ludzi, zajmijmy się tą kwestią intuicyjnie.

Powiedzmy zatem, że szeroko pojętą kulturę można obecnie podzielić na cztery kategorie: sztuka (wysoka, zgodna ze starożytną zasadą decorum), groteska, kicz oraz cywilizacyjne śmiecie (kategoria najbardziej czczona przez masy ludzkie). Często mamy do czynienia ze spotykaniem się dwóch pierwszych i dwóch ostatnich kategorii. Łączą się w dowolnych proporcjach i w przypadku dwóch pierwszych tworzą nowe ciekawe prądy artystyczne, a w przypadku dwóch ostatnich najczęściej wypluwają ze śmierdzących wnętrzności mocno nadtrawioną, nienadającą się do niczego papkę. Poważnym problemem czasów współczesnych jest fakt, iż ludzie tę papkę dostają bez przepuszczenia jej przez jakiś filtr, co jeszcze kilka dekad temu wykonywała tak zwana inteligencja, która w kulturze miała swego rodzaju władzę sądowniczą i wykonawczą w jednym. A dziś? Dzisiaj inteligencja pochowała się na uniwersytetach i dogorywa w swoim wąskim gronie, ustępując miejsca masom… Nie zrozumcie mnie jednak źle. Masy istniały zawsze i zawsze istnieć będą. Ale w świecie zglobalizowanym utraciliśmy kult mądrości na rzecz kultu tych, którzy robią SHOW. Oni natomiast doskonale wiedzą, co zrobić, aby zadowolić współczesne społeczeństwo…

A to, co nas dziś interesuje, to rozkład; lubujemy się w brzydocie. Poszukujemy w martwocie ciała i duszy odmiany, próbujemy za pomocą obrzydlistw wzbudzić w sobie jakieś skrajne uczucia, od kilkudziesięciu lat tak odległe mieszkańcom pierwszego świata. Człowiek, który obecnie nie musi na co dzień martwić się o swój byt, szuka wrażeń, starając na różne sposoby się przypomnieć sobie, że mimo wszystko żyje. Dbamy o to, żeby w naszej – poniekąd spokojnej i bezpiecznej – egzystencji od czasu do czasu poczuć, że jesteśmy i mamy za co być wdzięczni. A służą nam do tego doświadczenia motywujące mózg do nadmiernej produkcji adrenaliny. Odbiciem rzeczywistym tego pragnienia w przypadkach najmniej skrajnych stają się, mówiąc najogólniej, fani motywu śmierci w kulturze, a w przypadkach wołających o pomstę do nieba (w mniemaniu ludzi rozsądnych) – ryzykanci, którzy we własnym życiu szukają wrażeń, ciągle je narażając, albo seryjni mordercy, którzy nie czują, że żyją, jeśli komuś życia nie odbiorą.

Oczywiście, że popadam w skrajności, ale o to przecież chodzi… Ponowoczesność to czasy, których jednowyrazową definicją byłaby właśnie PRZESADA i wszelkie jej synonimy.

Szeroko pojęta kultura zajmuje się zatem od wieków, z naciskiem na współczesność, motywem

TRUCHŁA.

Spotykamy się z nim dosłownie wszędzie, z jakiegoś powodu jednak od kilku dekad motyw ten nabiera zupełnie innego znaczenia. Stał się KOMERCYJNY, a jeżeli chcemy coś zniszczyć, najlepszym sposobem będzie sprawienie, aby stało się modne. Wtedy przedmiot naszego zainteresowania odarty zostanie z tajemnicy i intymności oraz się upowszechni. Oczywiście znajdziemy w świecie artystycznym mnóstwo przykładów, w których trup ściele się szeroko na drodze odbiorcy, a mimo to dzieło pozostaje ambitne. Obecnie natomiast do świata codzienności coraz mocniej wciska się na siłę cała masa trupów w zaawansowanym stopniu rozkładu, a dzieje się to za pomocą takich gałęzi sztuki, jak kino czy grafika komputerowa.

Przyznając kinu pierwszeństwo, powiedzmy sobie kilka słów o dziesiątej muzie. Spójrzmy w tym celu krótko na ostatnich dziesięć lat w kinematografii komercyjnej. Podium moglibyśmy tu przyznać kilku nurtom, w których działali ostatnio twórcy. Przede wszystkim zatem spotykamy się z motywem zombie, obecnym oczywiście w kulturze od stuleci, ale w przeciągu ostatnich lat eksploatowanym na tak wielu polach, że zatracił już swój pierwotny kształt. Doskonały przykład wykorzystania bardzo wymyślnego to film Petera Jacksona z 1992 roku Martwica mózgu, który w swej formie przekroczył tak dalece granice absurdu, że z całą swoją groteskowością stał się klasyką kina w kategorii horrorów komediowych. Cechą charakterystyczną tego obrazu jest naturalistyczne ukazanie rozkładu ludzkiego ciała i jednoczesne pozbawienie go jakiejkolwiek intymności, która w kolejnych latach w tego typu produkcjach przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Na ekranie zatem leje się coś na kształt keczupu pomieszanego z farbą i resztkami pokarmowymi, co ma wywołać w nas raczej uczucie obrzydzenia niż strach.

Kilka lat później natomiast mogliśmy już oglądać serial, zrealizowany między innymi przez Franka Darabonta, mający na celu ukazanie całego możliwego do wyobrażenia okrucieństwa i obrzydliwości, wynikających z konieczności żywienia się innymi ludźmi w niemożliwym do powstrzymania szale, spowodowanym przemianą w żywego umarlaka (The Walking Dead). I chociaż produkcję zrealizowano w absolutnie poważnej atmosferze, od samego początku krążą w sieci żarty i memy oparte na scenach znanych z odcinków.

W późniejszych latach nastąpił wylew filmów o wampirach. Mało wyrafinowany widz świetnie się bawił, oglądając je kopulujące ze sobą i ganiające się po lasach, co dawało widzowi jasny przekaz, że życie po śmierci jest lepsze od tej idiotycznej ludzkiej egzystencji. Jeszcze później, co trwa nieprzerwanie do dnia dzisiejszego, zaczęła się moda na filmy o egzorcyzmach. Boom, spowodowany między innymi ujawnieniem materiałów z egzorcyzmów Anneliese Michel, stał się motorem napędowym przemysłu, który trwa do dzisiaj mimo pogarszającej się jakości filmów i ma się dobrze, choć ukazuje obrazy coraz bardziej brutalne, okrutne i w sposób wynaturzony oraz odrealniony traktuje temat obiektywnie trudny, niezależnie, czy patrzymy na niego z religijnego, czy z naukowego punktu widzenia. Następnie godzinami można by mówić o filmach, powstałych w międzyczasie, a mających na celu być tylko i wyłącznie parodiami tych, które traktowały temat egzorcyzmów na poważnie (np. Straszny film).

Powyższe przykłady świadczą o tym, do czego doszliśmy przez ostatnie lata. Nasze pojmowanie śmierci zmieniło się do tego stopnia, że stała się dla nas widowiskiem. Na myśl przychodzą tu skojarzenia ze starożytnym Rzymem i igrzyskami. Czy jednak ta konotacja jest dla nas powodem do dumy? Im dalej wejdziemy w ten temat, tym będzie gorzej, uwierzcie mi…

Graliście kiedyś w The Sims? No jasne, że tak. Kto nie grał… A teraz przyznajcie się, kto z Was topił swoich Simów w basenie, głodził ich na śmierć albo z premedytacją spalał w pożarze spowodowanym awarią piecyka? Ja przyznaję się bez wymuszania zeznań. Bawiło mnie to niesamowicie. Tak samo, jak oglądanie wszystkich odcinków specjalnych The Simpsons, nazywanych Straszny domek na drzewie, które wychodziły z okazji każdego święta Halloween. Za zabawne uważałam także swego czasu odcinki Happy Tree Friends.

Czy jednak takie odemocjonalnienie śmierci jest dla naszego społeczeństwa dobre? Czy karmienie się aż do przesytu umieraniem i rozkładem na ekranie jest dla nas korzystne? Być może istnieją tacy, którzy po obejrzeniu pierwszej części Piły odmienią swoje nastawienie do życia i je docenią, ale zawsze trzeba wziąć pod uwagę, że ktoś zechce naśladować głównego antagonistę takiego filmu. Problem tego rodzaju został zresztą doskonale zarysowany w drugiej i trzeciej części Ludzkiej stonogi, w których każda nowa postać zdaje się zafascynowana okrucieństwem przedstawionym w poprzedniej części obrazu i staje się kolejnym psychopatycznym mordercą.

Na pewno dużym problemem jest trafienie takiego filmu na odpowiedni grunt. Niektórzy widzowie, aby docenić estetykę sztuki wysokiej albo nawet codziennego życia, muszą od czasu do czasu obejrzeć czyjeś wnętrzności, ale znajdą się też tacy, którzy na wzór postaci „desadowskich” będą poszukiwali coraz to nowszych sposobów na zaspokojenie swojej chorej wyobraźni. Ważne, aby w tym całym szaleństwie, pozbawiającym społeczeństwo tematów delikatnych, znaleźć pewną ostoję, wskazującą nam, w jaki sposób należy pewne zagadnienia i motywy wykorzystywać w sztuce i w życiu codziennym. Zainteresowanie zgnilizną bowiem nie musi być z gruntu złe i świadczyć o wynaturzeniu człowieka…

I w tym momencie przechodzimy do ostatniej i najważniejszej części tego przydługiego już wywodu. Nawet jeśli stwierdzimy, że nasze zainteresowanie śmiercią jest dla nas niepokojące, zawsze możemy znaleźć ujście dla naszych potrzeb oraz kreatywności, częstokroć spragnionej naturalizmu w świecie analogowym, i odwołać się do sztuki wysokiej, sztuki dziś zapomnianej przez masy ludzkie, a tak przecież inspirującej.

Mimo iż jeden z czołowych twórców wytwornych obrzydliwości został zamordowany w 2005 roku, my wciąż możemy oglądać w muzeach wyrazy jego płodności i chorej wyobraźni. Zatem jeżeli chcielibyście jednocześnie zaspokoić potrzebę estetyki, ale i proste instynkty komercyjnie myślącego członka współczesnej społeczności, zachęcam do wizyty w muzeum w Sanoku. Beksiński wciąż wisi tam na ścianach i krzyczy do nas, wypluwając swoje wnętrzności, krztusząc się własną krwią i rzygowinami, wyrzucając na wierzch wszelkie truchła, jakie wyobraził sobie w ciągu swojego życia.

Motyw śmierci w wersji lżejszej dla oka, ale na pewno nie dla umysłu, odnajdziecie w pracach kolejnej polskiej artystki Magdaleny Abakanowicz, ostatnio wystawianej w Muzeum Narodowym we Wrocławiu, której skorupy ludzkich postaci, pozbawionych duszy, robią wrażenie ogromne i pozostawiają w stanie prawdziwego katharsis z całą gamą pytań bez odpowiedzi. Jak więc widzicie, aby doświadczyć śmierci w sztuce wysokiej, nie musicie nawet daleko szukać, a już na pewno niekoniecznie za granicą. Nie jest to w każdym razie kultura trudno dostępna.

Jeśli zaś nie przemawiają do Was malarstwo i rzeźba, wciąż jeszcze pozostaje literatura w osobie Markiza de Sade, który – choć nazywa się go chorym nawet dziś i również obecnie znajdą się chętni do spalenia wszystkich egzemplarzy jego książek – dostarcza takich wrażeń, że nawet człowiek ponowoczesny, który widział już wszystko, kończy jego lekturę z podkopaną wiarą w przyzwoitość… Innych obrzydlistw zaznacie, czytając klasyków w osobach takich jak Baudelaire. W polskiej literaturze rozkładu moralnego szukać można między innymi w Murach Hebronu Stasiuka. Przykłady można mnożyć bez końca, co udowadnia tylko tyle, że nawet jeśli jesteście urodzonymi turpistami, możecie spełniać się w tej części kultury, która nie jest pozbawiona emocji, a jednocześnie w dalszym ciągu stanowi studium rozkładu ciała i duszy ludzkiej.

Zmierzajmy do końca…

Sztuka współczesna i wszystkie jej największe i najmniejsze odnogi pozostają martwe. Trupy wylewają się z nich na każdym kroku. A wszystko tylko po to, aby przekonać samych siebie, że śmierć nie jest niczym strasznym. Wciąż na nowo próbujemy ją oswajać. Minęły tysiące lat, a my w dalszym ciągu najbardziej boimy się tego, co najnaturalniejsze. Z czasem jednak, aby przegnać od siebie strach, wymyślamy coraz bardziej wyrafinowane i dziwaczne sposoby. W XXI wieku oglądamy na co dzień flaki. Co przyniesie wiek XXII?

]]>
http://zcyklu.pl/martwa-sztuka/feed/ 0
Dziatwy naszej i edukatorów problemy bieżące http://zcyklu.pl/dziatwy-naszej-i-edukatorow-problemy-biezace/ http://zcyklu.pl/dziatwy-naszej-i-edukatorow-problemy-biezace/#respond Wed, 20 Sep 2017 11:37:37 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1845
Piątego września roku pańskiego 2017 spod placówek edukacyjnych słyszeć dało się pierwsze jęki bólu i cierpienia małoletnich patriotów, niezbite dowody na to, że rozpoczął się kolejny rok nieuniknionych kaźni. Każdy mały człowiek powędrował grzecznie lub mniej grzecznie do miejsca, w którym torturom poddawany będzie przez kolejnych dziesięć miesięcy z przerwami nieznaczącymi na spanie, jedzenie i odpakowanie rózgi na Dzień Bożych Narodzin.
Coś jednak sprawiło, że ten rok stał się dla dziatwy gorszy niż jakikolwiek inny przed nim, a może nawet po nim. Ten rok bowiem stoi pod znakiem


REFORMY EDUKACJI


(teraz z tyłu głowy powinniście słyszeć złowieszczy śmiech).

Potwór ten czai się na biedne dziatki co kilka lat, pojawia się, gdy na zamku zmienia się król, i niczym legendarny smok wawelski pożera wszystkich poza tymi wyjątkowo uzdolnionymi, którzy radzą sobie z zastanymi warunkami sami i obronną ręką wychodzą z potyczki o niezależny umysł.

Ten rok jednak jest wyjątkowy dla naszej dziatwy, gdyż potwór silniejszy stał się niż kiedykolwiek wcześniej. Wieść niesie spod grodu Warsa i Sawy, że zasiadł na dachu okrągłego gmachu w samym środku miasta i rozsnuwa swój cuchnący oddech po całej okolicy. Woń ziejąca z jego wnętrzności otępia umysły dwunogów z gatunku homo sapiens i sprawia, że miotają się w agonii po ulicach stolicy, niepewni, dokąd się udać i czym się zająć. Bestia bowiem zarządziła właśnie reformę edukacji, za nic mając guwernantki i dydaktyków. Zaledwie kilka księżyców temu postanowił z trzech ośrodków szkoleń dla małych patriotów dwa uczynić i tym samym zaradzić wszelkim edukacyjnym problemom. Postanowienie to jednak pochopnie i bez dobrej taktyki wojennej w życie wcielił, stąd dziatwy naszej i bakałarzy jęki.

Jakie mają skutki pochopne czyny owe? Trzecia część ośrodków w nieużytku stoi, albowiem pryncypałowie na wysokości zadania stanąć nie mogli i z powodu braku złota nowych wychodków na czas nie wybudowali ani grot do nieznanych dotąd obrządków magicznych nie spreparowali. Zaiste, nasi mali patrioci będą musieli kilka księżyców poczekać, nim zaczną swą edukację z zakresu eliksirów, zielarstwa i transmutacji. Wiele złotych monet będzie musiało jeszcze wypaść z pańskiej kiesy, żeby sen ten niecnego potwora się ziścił. A akademie nasze środków na to nie posiadają. Czekają w niepewności na nowe rojenia strasznego smoka, próbując poradzić sobie z tymi, które opuściły już jego chory umysł.

Niczym najgorszy koszmar okupację Polonii naszej przeżywają ciemiężeni edukatorzy. Każdy z nich ratunku szuka, próbując nauczać więcej dziatwy niż uprzednio, codziennie do różnych ośrodków bieżąc mimo braku tchu. Potwór, ziejąc swym cuchnącym oddechem, złożył obietnicę, że z własnej kiesy złotem sypnie pod kolana swoich niewolników, żeby trud im ten wynagrodzić. Sromotna jednak ta obietnica, gdyż sakwa bestii pusta od lat stoi, próżno monet pragnąc.

Dziatwa nasza, z natury leniwa, z całej sytuacji raduje się wielce, gdyż może w gnuśności swej trwać. Porządek ich lekcyi codziennych bowiem ustalony nie został zawczasu i znaczna część młodzi bez ksiąg na nauki uczęszcza. Pozostała natomiast kpinom czas poświęca, gdy w księgach religijnych od drukarza, dzieła swe słowem Jedność sygnującego, przekonań garść władcy potwora znajduje. I chociaż dla młodszych umysłów owa myśl niebezpiecznym bazyliszkiem stać się może, są i tacy, co śmiechem owe lekcye zbywają. Naprzód zapis stoi w nich jasny, aby nigdy uciechom ciała swego nie oddawać, by na gniew boski duszy swej nie narazić. Ustępem równie ważnym w świętej księdze mianuje się ostrzeżenie przed związkami zawartymi z obywatelami narodowości dwojakiej orazprzed użyciem środków stanowi błogosławionemu zapobiegającym jako tym, co śmietnisko z kwiatu kobiecości czynią. Uczynienie zaś potomka wedle księgi tej świętej pod sercem miejsce ma i początek. Zaprawdę powiadam Wam, boskie oko płacze nad właścicielem potwora, biadoląc nad jego rozumu pozbawieniem.

Dwa księżyce minąć takoż nie zdążą, a dziatki nasze w grotach ze swymi edukatorami do nocy ciemnej czas spędzać będą, mąk doznając większych, niż niegdyś miejsce to miało. Lubo nie mając jeszcze rozumu i pomyślunku własnego, siły nie znajdą, by opór stawić oprawcy swojemu. Poddane całkowicie, annus horribilis przepędzą w bólu i milczeniu. Ze świtaniem każdym coraz bardziej opętane, coraz mocniej wierzące w prawość oprawcy swego i zmian nieodwracalnych w swoich mózgownicach ofiarami będące.

A potwór skrzydła coraz silniejsze hoduje na trującej piersi szalonego właściciela…

]]>
http://zcyklu.pl/dziatwy-naszej-i-edukatorow-problemy-biezace/feed/ 0
Samotność baumanowska http://zcyklu.pl/samotnosc-baumanowska/ http://zcyklu.pl/samotnosc-baumanowska/#respond Wed, 30 Aug 2017 11:37:37 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1847
Zygmunt Bauman, najczęściej cytowany polski socjolog, jest jednocześnie jedną z najbardziej kontrowersyjnych osób w kręgach naukowych. Dyskusja wokół jego postaci, tocząca się niezmiennie od upadku komunizmu, zdawała się powoli cichnąć aż do 9 stycznia bieżącego roku, kiedy wielki profesor zmarł, a polemika na temat jego moralności rozgorzała na nowo nad jego, obojętnym już na ludzi, martwym ciałem.
Czymże tak szpetnym wsławił się Zygmunt Bauman, że jego naród może mu tego wybaczyć? Otóż w młodości polski socjolog był komunistą z tak zwanego przekonania. Według niektórych to najgorszy rodzaj człowieka działającego w imię jakiejś idei – fanatyk, obojętny na logiczne argumenty i przekonywania o niesłuszności sprawy, w którą wierzy. Bauman nigdy tym swoim młodzieńczym zamiłowaniom nie przeczył. Wręcz przyznawał się do nich otwarcie, trudno jednak stwierdzić, czy okazał kiedykolwiek skruchę wobec działań, jakich się podejmował jako członek polskiego odpowiednika rosyjskich służb bezpieczeństwa. Na pewno już zanim upadł w którymkolwiek państwie Europy komunizm, Zygmunt Bauman opowiadał się po stronie tak zwanej demokracji, skutkiem czego doznał wielu przykrości ze strony władzy. Dla opinii społecznej jednak nie jest to wystarczający powód do przebaczenia. Czy słusznie? – na szczęście to nie temat poniższych rozważań.

Zasadniczy problem wspomnianego braku tolerancji dla Zygmunta Baumana polega na tym, iż jego przeszłość dyskwalifikuje go w oczach wielu nie tylko jako człowieka, lecz także jako naukowca. Na co dzień spotykam całe grupy ludzi, którzy z dorobkiem naukowym profesora nie chcą zapoznać się tylko i wyłącznie ze względu na jego przeszłość. Nasuwa się pytanie, czy wiedzą, co tracą?

Czyżby osamotnienie Baumana we własnym społeczeństwie poskutkowało również wielkimi dokonaniami w zakresie badań naukowych nad ludzką samotnością? Jesteście ciekawi, co miał do powiedzenia na temat osamotnienia współczesnego człowieka?

Przede wszystkim przemyślenia Zygmunta Baumana na temat samotności w społeczeństwie można podzielić na dwie części. Pierwsza obejmuje samotność dotykającą ludzi zwykłych, którzy nie potrafią odnaleźć się w swojej grupie albo czują się pozostawieni samym sobie w swych problemach. Druga wiąże się z odosobnieniem wymuszonym, gdy człowiek odsuwa się od społeczeństwa lub zostaje wyrzucony na jego margines ze względu na czynniki zewnętrzne.

Według znamienitego socjologa jedną z przyczyn samotności szarego człowieka są szeroko zakrojone skutki panującej obecnie płynnej nowoczesności. Pojęcie to, stworzone przez Baumana, ujmuje w swoje ramy fragmentaryczność naszych czasów, charakteryzującą je epizodyczność oraz niepewność jednostki wobec stale zachodzących gwałtownych zmian społecznych, kulturowych czy też politycznych. Młody człowiek nie musi już wkraczać w dorosłość wzorem swoich przodków, on zostaje w nią wrzucony w dniu, w którym dochodzi do wniosku, że pozostał sam, zdany tylko na siebie. Kiedy dostrzega, że zglobalizowany świat ma go w nosie, bo jest tylko nic nie znaczącą kroplą w oceanie ludzi. Dorosłość bowiem to nie liczby, ale świadomość świata i samego siebie.

Według Zygmunta Baumana ponowoczesność sprawiła, że ludzie kierują się obecnie szeroko pojętym konsumpcjonizmem, który bezprecedensowo zastąpił wszelkie wartości uprzednio ważne zarówno dla jednostki, jak i dla całego społeczeństwa. Dysputy filozoficzne wyparł marketing, a miłość przegrała z pornografią. Człowiek ma w takiej sytuacji dwa wyjścia. W zgodzie z opcją pierwszą powinien, podążając za Darwinem, dostosować się do nowych warunków i by przetrwać, stać się konsumentem doskonałym. Drugą zaś drogą jest sprzeciwienie się nowym zasadom i pozostanie sobą w świecie zmechanizowanych, zniewolonych ludzi. Zachowanie tożsamości ma jednak swoje bardzo przykre konsekwencje. Pozostawia jednostkę samotną w obliczu ogromu czasu, przestrzeni i głupoty współbraci…

Tak oto człowiek stał się istotą samotną z powodu zmian, a także wszechobecnie panujących social mediów. Ten aspekt nowoczesności Zygmunt Bauman krytykuje z największą zawziętością. Wskazuje między innymi na portale randkowe jako doskonały przykład praktycznego oksymoronu. Coś, co z założenia ma za zadanie rozwiązać problem ludzkiej samotności i związanych z nią nieszczęść, sprawia, że ludzie jeszcze bardziej pogrążają się w jej otchłani. Portale randkowe, sprowadzające istotę ludzką do zwierzęcia seksualnego, uświadamiają, że znajomości zawarte w ten sposób nie stanowią remedium na samotność i mogą rozczarowywać tak samo, a może nawet bardziej niż te zawarte w rzeczywistym świecie. Tak jak szybko się zaczynają, tak też rychło kończą. Bauman wskazuje tu na typowe zjawisko obecne we współczesnych relacjach międzyludzkich, które nie dosyć że są kruche, to najczęściej nie można liczyć ani na to, że się kiedykolwiek wzmocnią, ani że okażą się długotrwałe. Obecnie nie opłaca się bowiem dbać o więzi z ludźmi. Era globalizacji uświadomiła nam, że zawsze znajdzie się kolejny człowiek, kolejny przyjaciel, kolejna miłość. Po co więc tracić życie na naprawianie czegoś, co może już bezpowrotnie zostało zrujnowane?

W kontekście samotności wymuszonej Zygmunt Bauman wysuwa na pierwszy plan dwie jej przyczyny. Przede wszystkim wspomina o zarysowanym już powyżej typie człowieka niechcącego brać udziału w powszechnej konsumpcji. Oprócz jednak tego, kto robi to dobrowolnie, mamy również do czynienia z jednostkami, którym status społeczny nie pozwala na branie udziału w wyścigu po dobra materialne. W świecie ponowoczesnym bowiem „myślę, więc jestem” zostało zastąpione przez „kupuję, więc jestem”. Ludzie ubodzy lub nieposiadający odpowiedniego statusu materialnego tracą godność. Proste życie zasługuje dziś jedynie na pogardę, a rozmowy, które możemy podsłuchać w komunikacji miejskiej, przestały traktować o naszych codziennych problemach, a zaczęły ograniczać się do wyliczanki, na co kogo stać. Im więcej dóbr materialnych możesz nabyć, tym większy szacunek zdobędziesz w oczach reszty społeczności i tym bardziej zmniejszy się twoja samotność. Człowiek, który nie kupuje, jest nikim, i niestety nic nie zapowiada jakiejkolwiek zmiany w tej kwestii. Ludzie niespełniający tego podstawowego wymogu ze strony wysoko postawionych grup to odpadki, nadają się tylko do utylizacji. Według Baumana w oczach bliźnich stają się po prostu zbędni.

Drugim rodzajem człowieka samotnego wbrew własnej woli jest tak zwany Inny czy też Obcy. Niezależnie, kogo umieścimy pod tym określeniem, czy chodzi o imigranta, czarnego czy Żyda, nietolerancyjne otoczenie reaguje tak samo. Boimy się ludzi nowych, różniących się od nas, ponieważ obawiamy się, że zmienią nasz świat, że naruszą odwieczny porządek rzeczy, do którego się przyzwyczailiśmy. Dlatego też nietolerancji nie powinno się nazywać agresją czy prymitywną reakcją na coś nowego, ale odpowiedzią na nową sytuację tchórza, bojącego się o swe miejsce w społeczeństwie.

Zygmunt Bauman w kontekście wszystkiego, co wiąże się z powyżej zarysowanymi problemami, wskazuje jeszcze na jedną rzecz. Wykluczenie stało się we dzisiejszym społeczeństwie normą. Jednakże cechę wspólną wszystkich osób wykluczonych stanowi niechęć do zmian. W oczach współczesnego człowieka osoba samotna sama jest sobie winna, ponieważ nie przejawia realnej chęci ani gotowości do tego, by zapracować sobie na szacunek czy też sympatię innych. Wykluczenie zatem staje się chorobą, na którą nie ma żadnego innego leku poza dopasowaniem się do większości. Nie każdy jednak to potrafi, a większość jednostek wykluczonych nie ma ku temu środków i zasobów, ani materialnych, ani psychicznych.

Niezależnie, jakie mamy zdanie na temat Zygmunta Baumana jako osoby prywatnej, nie można odmówić mu inteligencji, zmysłu obserwacji i życiowej mądrości. Samotność jest rakiem trawiącym ludzkość w zawrotnym tempie i chociaż wnioski wysnute przez słynnego socjologa wydają wam się teraz błahe i oczywiste, zwróćcie uwagę na fakt, że zapewne na co dzień nie poświęcanie zagadnieniom poruszanym przez niego szczególnej uwagi. Jeżeli natomiast rozważacie czasem chociażby pobieżnie powyższą problematykę, to zapewne jedynie w kontekście własnej osoby. Aby jednak zapobiec ponowoczesnemu osamotnieniu, należy zatrzymać się na chwilę przy drugim człowieku.

]]>
http://zcyklu.pl/samotnosc-baumanowska/feed/ 0
Stara (po)nowoczesność http://zcyklu.pl/stara-ponowoczesnosc/ http://zcyklu.pl/stara-ponowoczesnosc/#respond Fri, 30 Jun 2017 11:37:38 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1849
Zygmunt Baumann określał współczesne społeczeństwo jako wyzute z uczuć, pozbawione smaku, zapatrzone w komputery, zbyt szybkie i korzystające ze zbyt łatwych rozwiązań. Od lat zapędzeni w poszukiwaniu nowych technologii, stopniowo zapominamy, co to odpoczynek i relaks oraz jaką satysfakcję daje praca fizyczna. Zapatrzeni w ekrany komputerów i telefonów, zapominamy, że kontakt z drugim człowiekiem ma miejsce przede wszystkim tu i teraz, a życie nie toczy się tylko na Facebooku, ale właściwie wszędzie poza nim. Co drugi dorosły człowiek mijany przez nas na ulicy jest użytkownikiem tego pochłaniającego czas serwisu, przez niektórych traktowanego już jak medium niezależne i pretendujące niemal do miana wyroczni, a na pewno opiniotwórcze.
Tymczasem czas nam płynie szybko i niezauważenie. Dzień za dniem stajemy się starsi, a wielkich zmian dokonujemy tylko w momentach przełomowych. Marnujemy dni na rzeczy, które wzbudziłyby jedynie politowanie w oczach naszych pradziadków. Jednocześnie coraz bardziej zatracamy się w samotności i budujemy wokół siebie mury złożone z braku czasu, zmęczenia, nieuważności wobec własnej egzystencji, niepowstrzymanego pędu ku lepszemu życiu. Jak się jednak okazuje, większość z nas, zapytana o ten wytarty slogan zwany „lepszym życiem”, nie wie, co konkretnie miałoby to oznaczać… Jak sobie zatem radzimy z towarzyszącymi nam uczuciami bezsensu i nudy?

Od wielu lat na Zachodzie, a od kilku również w Polsce zaczęły panoszyć się mody na różnego rodzaju zachowania związane z afirmacją życia. A przeciętny współczesny pracownik korporacji, czując podskórnie, że jego egzystencja jest niepełna (oczywiście nieświadomie, ponieważ nigdy nie przyznałby się, że nie podoba mu się jego życie), uczepia się desperacko każdego nowego trendu, który przychodzi do nas od osławionego bóstwa zwanego „Zachodem”. W związku z tym ostatnie lata osobiście nazywam czasem starej (po)nowoczesności. Wracamy do rzeczy, które nasi przodkowie doskonale znali i które świetnie się sprawdzały, ale że chcemy być bardzo nowocześni , nadajemy im nowe nazwy. Tak właśnie trafiają do nas „pojęcia” takie jak: mindfulness, minimalizm, slow life czy hygge. Zachowania i podejście do życia, które nasi dziadkowie uważali za coś naturalnego, dla nas stają się coolerskim trendem, za którym należy podążać, nie tylko by uchodzić za ciekawego człowieka w oczach innych, lecz także po to, by znaleźć szczęście.

W ten sposób na Facebooka i Instagrama co chwilę trafiają zdjęcia i posty mające pokazać, jak bardzo ktoś ma lepsze życie od swoich znajomych. Wejdźcie na swoje konto. Co widzicie? Ja widzę starą znajomą, która chwali się za pomocą aplikacji Endomodo, że prowadzi fit styl życia, ponieważ właśnie przebiegła dziesięć kilometrów. Kiedy przestaliśmy ćwiczyć dla siebie, a zaczęliśmy dla lajków i fejmu? Widzę również kolegę, który zapisał się na warsztaty z mindfulness, aby nauczyć się zatrzymywania w biegu codzienności i doceniania każdej chwili, czy to spędzonej z samym sobą, czy w towarzystwie. Warsztaty oferują również naukę skupienia na teraz z pominięciem obsesji na punkcie zarabiania pieniędzy i brania udziału w wyścigu szczurów, a kosztują… zaledwie kilka tysięcy. Następnie miga mi przed oczami link do filmiku na temat minimalizmu, wstawiony przez znajomą po rozwodzie. Kilka dni później ta sama znajoma radośnie ogłasza na swojej ścianie, że w myśl zasady nieotaczania się niepotrzebnymi przedmiotami wyrzuciła niemal wszystko, co posiadała, prezentując z dumą puste mieszkanie i ogromną szafę, po której teraz już tylko hula wiatr. Myślicie, że każda z tych osób usiadła i przemyślała dokładnie, czego naprawdę chce i potrzebuje?

W czerwcowych „Wysokich Obcasach Extra” ukazał się bardzo ciekawy wywiad z filozofem Marcinem Fabjańskim na temat podążania za trendami, które zabija naszą duchowość, nawet jeśli wydaje nam się, że ją rozwijamy. Jak to możliwe? Właśnie do tego prowadzi brak refleksji nad motywacjami naszych czynów, a co za tym idzie, również nad obsesyjnym podążaniem za wszystkim, co nowe i ładnie brzmi. Mowa o wielu zjawiskach już przeze mnie wymienionych, takich jak na przykład hygge czy mindfulness. Możemy jednak również przeczytać o innych „nowoczesnych” trendach, jak na przykład buddyzm, stoicyzm czy New Age. To niemal same relikty przeszłości, na stałe już obecne w naszej kulturze i popkulturze, a mimo to odkopane i odnowione specjalnie dla zmęczonego codziennością społeczeństwa. Co gorsza relikty te przedstawia się nam w nowy sposób, który często niemal całkowicie zabija ich pierwotny sens.

W ten sposób otrzymaliśmy na przykład mindfulness, sięgający swymi korzeniami buddyzmu. Sęk w tym, że medytacja w buddyzmie nie zakłada korzyści materialnych z jej praktykowania. Służyć ma przede wszystkim lepszemu pojmowaniu świata i współodczuwaniu z pozostałymi istotami żywymi. Natomiast mindfulness ma na celu przede wszystkim wspomożenie nas w biegu po pieniądze. Nie musi sprawić, że zwolnimy tempo, wręcz przeciwnie. Poprzez pozorny relaks ma ono przyśpieszyć, a nasza wydajność – wzrosnąć. Tak przynajmniej brzmią podstawowe argumenty wysuwane za tą formą medytacji przez masowe środki przekazu oraz marketingowców. Czy naprawdę o to chodziło ojcom buddyzmu? O wykorzystywanie technik wypracowanych przed setkami lat do umożliwiania dalszego wyścigu szczurów ludziom tak wycieńczonym, że nie potrafią trzeźwo ocenić swojego życia? Spytacie pewnie, czemu sprowadzam tak wszystko do poziomu podłogi? Przecież na pewno istnieją ludzie, którzy praktykują mindfulness, by się wyciszyć, by nauczyć się cieszenia życiem. Nie o tym jednak dzisiaj mówimy, ale o tym, co sprzedają społeczeństwu wszelakiego rodzaju media i co z łatwością udaje im się wepchnąć osobom słabszym, zagubionym, mniej świadomym siebie i swoich potrzeb. A przecież człowiek pozbawiony samoświadomości da sobie wcisnąć wszystko, aby tylko chociaż trochę wypełnić pustkę we własnym życiu.

Z trendów, moim zdaniem już bardziej neutralnych, bardzo często spotykam się z minimalizmem. Daleko nie muszę szukać. Kilka osób z mojego najbliższego otoczenia praktykuje ten styl życia. I tam, gdzie zachowano umiar, tam też minimalizm wychodzi na zdrowie. W wielu przypadkach jednak nic nie trzyma się kupy, ponieważ z domów nagle znikają całe szafy ubrań, książek, a nawet zabawek dziecięcych – rzeczy, których wciąż się w używa, ale mama opętana szałem sprzątania stwierdza, że wszystkie te przedmioty, zajmując przestrzeń w domu, zajmują ją też w jej głowie. Zapomina natomiast o tym, że bałagan w głowie nie zostanie posprzątany tylko i wyłącznie dzięki temu, że ogołocimy ściany i podłogi. Oczywiście wiele z nas, zwłaszcza kobiet, zmiany w życiu zaczyna od zmiany fryzury i wysprzątania domu. Taka symbolika ciągnie się za nami od niepamiętnych czasów, kiedy na wiosnę czynnością podstawową było oporządzenie domu po zimie. I symbolika ta, tak głęboko już zakorzeniona w naszych umysłach, nie jest w żaden sposób groźna. Nie ma jednak co liczyć na to, że całkowicie zmieni nasze pojmowanie świata i ulepszy nasze życie sama z siebie. Posprzątanie przestrzeni na zewnątrz to tylko dobry wstęp do tego, by uporządkować przestrzeń wewnętrzną.

Minimalizm jako filozofia życia powstał po to, by ułatwiać codzienne funkcjonowanie. Dlaczego zatem wyrzucenie wszystkiego, co masz w domu, jest błędnym jego pojmowaniem? Ponieważ nie chodzi o to, by pozbyć się wszystkiego, ale tego, co powoduje ukryty lub jawny stres w twoim życiu. Oczyścić je z tego, co uwiera. Możesz zacząć od jakiejkolwiek sprawy, od uporządkowania skrzynki mailowej poprzez segregację ciuchów w szafie aż do opróżnienia szuflady, którą ma każdy z nas na rzeczy mogące się jeszcze kiedyś przydać. Nie chodzi jednak o to, żeby od razu wszystkiego się pozbywać, ale o to, aby najpierw zastanowić się, co z tym można zrobić… To tak zwane obecnie DIY, kolejne piękne określenie na coś, co z powodzeniem można nazwać utylizacją śmieci czy też po prostu niemarnowaniem pieniędzy. A jeśli nie masz pomysłu lub nie możesz liczyć na własną wyobraźnię, nasz wspaniały zglobalizowany świat ci w tym pomoże. Wpisz tylko odpowiednią frazę do wyszukiwarki i natychmiast wyskoczą ci tysiące propozycji.

Istnieje jeszcze jeden ważny aspekt minimalizmu, o którym mało kto wie. Dotyczy relacji międzyludzkich. Zaloguj się na Facebooka (o ile nie jesteś na nim zalogowany non stop) i przejrzyj listę znajomych. Zastanów się, z iloma osobami rzeczywiście rozmawiasz. Pomyśl o tym, których osób posty wprawiają Cię w złość, zakłopotanie, zazdrość albo irytację? Po co rozbudzasz w sobie te uczucia? Jeżeli ich doświadczasz za sprawą tych ludzi, to znaczy, że nie potrzebujesz albo ich autorów, albo samej treści. Minimalizm jest również sztuką nierozmieniania się na drobne. Naprawdę uważasz, że potrzebujesz pięciuset znajomych na Facebooku, kilkunastu grup wsparcia i kilkuset obserwowanych stron? Jeżeli nie żyjesz z Facebooka lub innego medium tego rodzaju, zapewniam cię, że nie. Chcesz pójść o krok dalej? Usuń nieodwołalnie swoje konto, nie używaj Internetu, jeśli nie na stałe, to chociaż na jakiś czas. Gwarantuję ci, że po odcięciu się od źródeł opiniotwórczych nagle odkryjesz, że możesz mieć swoje własne poglądy i panować nad swoimi pragnieniami. Kiedy tylko ograniczysz sobie dostęp do całej medialnej sieczki, którą serwują nam na co dzień Internet, telewizja i inni ludzie, otworzy się przed tobą zupełnie inny, ciekawy świat.

Minimalizm to sposób na oczyszczenie przestrzeni wokół siebie, ale zmiany w twojej głowie nie nastąpią same po wyczyszczeniu brudnego piekarnika i wyrzuceniu dziurawych skarpetek. O zmiany musisz zadbać sam, a sprzątanie powinno tylko organizować na nie miejsce. Jeżeli po porządkach nic nie zmienisz, brud nagromadzi się ponownie w takiej samej ilości i w ten sam sposób. To dopiero początek, który wymaga namysłu, a nie nieprzemyślanego rzucania się na kolejną modę, ponieważ w ten sposób możemy wyrządzić sobie więcej krzywdy niż odnieść korzyści.

Natomiast jedna z moich ulubionych nowości to hygge (czyt. hugge), który przywędrował do nas z Danii. Duńczycy, jak powszechnie wiadomo, są jednym z najszczęśliwszym narodów na świecie, dlatego każda rada na temat życia przez ów naród udzielana powinna zapadać nam głęboko w pamięć, byśmy w odpowiednim momencie mogli ją stamtąd wyciągnąć i wykorzystać, prawda? Otóż nie… Ślepe wzorowanie się na kimkolwiek zawsze skończy się źle, niezależnie od tego, jak dobry pomysł chcielibyśmy wcielić w życie… Na szczęście hygge potencjalnie nie szkodzi, abstrahując od ogólnego odmóżdżenia, spowodowanego ślepym podążaniem za trendami. Ten polega na otaczaniu się wszystkim, co miłe i ciepłe… Brzmi głupio i infantylnie? Jeśli wejdziemy w tę filozofię głębiej, dowiemy się, że chodzi tu o docenianie chwili, uważność w życiu, delektowanie się drobiazgami… Teraz lepiej? A nie wydaje ci się, że brzmi to trochę znajomo? Mi kojarzy się z kolejnym trendem zwanym slow life…

Jak już pewnie zauważyłeś, nazwy kolejnych trendów można wymieniać bez końca, a i tak za każdym razem trafimy w to samo miejsce, niezależnie od tego, czy będziemy szukać siebie w technikach mindfulness, minimalizmie, hygge czy innych wynalazkach językowych. Gdy zbierzemy to wszystko do kupy, na koniec otrzymamy kilka porad, jak radzić sobie z życiem:

1. Znajdź czas dla siebie.

2. Nie gromadź wokół siebie rzeczy i ludzi, którzy tylko bałaganią twoją przestrzeń osobistą.

3. Doceniaj swoje życie i znajdź w nim sens.

I już? To naprawdę wszystko? Po to napisano tyle książek, setki poradników, mówiących o tym, jak radzić sobie z życiem? Po to, żeby wszystko streścić do trzech krótkich punktów?

Nie chodzi o to, byś jak ognia wystrzegał się poradników czy kompletnie nie interesował się, co dzieje się na świecie, ale o to, byś podchodził do tego na takiej zasadzie, na jakiej zakupoholicy idą do sklepu. Stawaj przed półką z nowościami i po zapoznaniu się z etykietą zapytaj samego siebie „czy jest mi to potrzebne?”.

Pamiętaj, że twojej wartości nie wyznacza fakt, czy jesteś modny. Trendy panujące obecnie to w większości stare oczywistości, które rządziły życiem naszych dziadków, pradziadków i nieskończonej ilości ludzi, którzy żyli przed nami. Coś, co my wyciągnęliśmy z przeszłości w obawie przed zbyt szybkim biegiem życia, oni uważali za normę. I nie ma potrzeby nadawania temu wymyślnych nazw i ośmieszania samego siebie poprzez kreowanie się na typowego korposzczura, nie zawsze zresztą celowo, który ciągle chce dalej, więcej i równiutko w szeregu jak marionetka.

Pamiętaj też, by wsłuchiwać się w głos swój, a nie innych ludzi. To, że wszyscy teraz noszą spodnie z większą ilością dziur niż materiału, nie znaczy, że nie wyglądają przez to głupio. Nie znaczy to również, że ty musisz robić to samo. Jeśli lubisz zbierać książki, nie musisz się ich pozbywać, bo zaczęła się moda na czytniki. Jeśli od sponiewierania się na siłowni kilka razy w tygodniu wolisz jeździć do pracy rowerem, nie świadczy to, że jesteś gorszy. Jeżeli natomiast zamiast iść na zakrapianą imprezę wolisz usiąść w zaciszu domowym z herbatą i książką, to nie poskutkuje to zaraz publicznym linczem za bycie antyspołecznym. I chociaż ta ostatnia możliwość akurat wydaje się dosyć prawdopodobna, nie oznacza to, że strach przed nią ma kierować twoim życiem. To ty to robisz.

]]>
http://zcyklu.pl/stara-ponowoczesnosc/feed/ 0
Perwersja, ostracyzm i media społecznościowe http://zcyklu.pl/perwersja-ostracyzm-i-media-spolecznosciowe/ http://zcyklu.pl/perwersja-ostracyzm-i-media-spolecznosciowe/#respond Wed, 19 Apr 2017 11:37:39 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1852
O co walczyły sufrażystki? Wydaje się Wam, że o wolność seksualną, aborcję na życzenie i upodlenie mężczyzn w każdej sferze życia, co ma miejsce obecnie na przykład w sądach, gdzie pierwszy odruch to zawsze przyznanie praw do opieki nad dzieckiem kobiecie, niezależnie od tego, czy jest w stanie je wychować, czy nie? Myślicie, że emancypantki protestowały po to, aby musieć, tak jak teraz, wypełniać tysiące ról społecznych pozostających ze sobą w sprzeczności, jednocześnie poświęcając jedną sferę życia dla innej?
Kobiety nie walczyły o to, aby ciało znowu zaczęło być traktowane przedmiotowo, a seks stał się czynnością fizjologiczną, która nawet jeżeli doprowadzi do ciąży, to nie przyniesie żadnych konsekwencji, bo dziecka będzie można się łatwo pozbyć. Kobiety chciały prawa do dokonywania wyborów, a nie konieczności wybierania wszystkiego naraz, aby uniknąć presji ze strony społeczeństwa i oskarżeń, że mają czelność z czymś nie dawać sobie rady. Nasze matki i babki dążyły do tego, aby być w związku partnerkami, a nie „władczyniami”, które umniejszają wartość mężczyzny i sprawiają, że do niczego się już nie nadaje, zbyt przytłoczony kobiecym charakterem. Czy zatem jako kobiety przesadziłyśmy, czy to bieg historii potoczył się jednak trochę zbyt szybko?

Wiek dwudziesty miał to do siebie, że zarówno zmiany technologiczne, jak i społeczne następowały lawinowo. Wydaje mi się nawet, że większość ludzi po prostu za nimi nie nadążyła i, zagubiona w zastanym świecie, nie dała rady biec zgodnie z pędem narzucanym przez inne jednostki, prawdopodobnie bardziej zaawansowane w rozwoju. To zresztą żadna tajemnica, że zmiany na przełomie epok (chociażby literackich) były zawsze domeną tej najlepiej wykształconej części społeczeństwa o najszerszych horyzontach. Ciasne umysły nigdy nie dostępowały zaszczytu brania udziału w przemianach społecznych. Można powiedzieć, że wręcz przeciwnie – jako oponenci hamowali zmiany. W związku z tym natomiast, że osoby te nie miały udziału w postępie, doszliśmy do czasów, w których zaledwie garstka ludzi wykształconych i postępowych nadąża za swoją epoką i stara się dyktować warunki (chociaż są czynniki, które skutecznie im to uniemożliwiają), natomiast większa część społeczeństwa w dalszym ciągu żyje w epokach minionych. Są tacy, którzy umysłowo tkwią jeszcze w środku epoki jaskiniowej.

Istnieje jeszcze trzecia grupa osób, którą ja nazywam Zagubionymi. To najbardziej nieukierunkowana część społeczeństwa. Tworzą ją ludzie, którzy nie wiedzą, ani kim są, ani jaką funkcję powinni pełnić lub pełnią w grupie, do której należą. Nie mając żadnych skonkretyzowanych czy wykształconych samodzielnie poglądów, kierują się w życiu tym, co usłyszeli od innych. Dają sobą manipulować do tego stopnia, że w jednej rozmowie potrafią nawet kilkukrotnie zmienić zdanie. Na myśl przychodzą mi w tej chwili rozmówcy Sokratesa – czyżby zawsze było tak samo, a dopiero nowoczesny przepływ informacji pokazał nam ogrom głupoty ludzi, ich lenistwa i niechęci do samodzielnego myślenia?

Zapytacie pewnie, jakie są skutki powyższego zróżnicowania społeczeństwa, powstałego w wyniku zbyt szybko następujących przemian. Wszystkich nie zdążę Wam teraz wyłożyć, natomiast chcę powiedzieć o sferze seksualnej i skłonności do perwersji, która u żadnego gatunku nie występuje tak intensywnie jak u homo sapiens… A skoro już jesteśmy przy słowie homo, które w dalszym ciągu wywołuje krztuszenie się herbatą (i każdym innym aktualnie pitym napojem) u ludzi, którzy nigdy nie słyszeli nawet o teorii ewolucji, zacznijmy od tak zwanych odchyleń od normy. Wygląda na to, że wszystko zaczęło się na dobre w czasach, kiedy homoseksualiści odzyskali na nowo przywilej normalnego funkcjonowania w świetle prawa, czyli w dniu, w którym stosunki seksualne z osobnikami tej samej płci przestano karać śmiercią lub kastracją chemiczną. Oczywiście był to proces bardzo rozciągnięty w czasie i w każdym kraju wyglądał inaczej.

Zachowania homoseksualne charakteryzują wiele gatunków zwierząt (przede wszystkim naczelne), jednak tylko dla ludzi od zarania dziejów stanowi to swego rodzaju problem. Nie zapominajmy, że w ciągu ostatnich kilku tysięcy lat stosunki między osobnikami tej samej płci postrzegano bardzo różnie. W starożytnej Grecji w dobrym tonie pozostawał seks pomiędzy młodzieńcem a dojrzałym mężczyzną jako część paidei (czyli tradycyjnego wychowania), w Rzymie natomiast już nie patrzono na to przychylnie. Z kolei najsłynniejsza grecka poetka, Safona, jest nazywana patronką lesbijek. Następnie po upadku Cesarstwa nietolerancja dla związków homoseksualnych osiągnęła swoje apogeum, aby w wieku dwudziestym stać się katalizatorem prześladowań (od zwykłych złośliwości do ostracyzmu społecznego).

Skąd w ludziach taki stopień nienawiści do osób o odmiennej orientacji seksualnej, skoro natura pokazuje nam, że nie mamy do czynienia z niczym nienormalnym? Czy to zwykły prymitywizm, czy problem leży głębiej? Na przykład gdzieś w podskórnej obawie przez nowym i nieznanym lub wręcz w instynkcie przetrwania, który w związkach homoseksualnych nie posiada swojego punktu oparcia, czyli, mówiąc krótko, dzieci? Zawsze łudzę się, że w tym przypadku kieruje nami właśnie ten ostatni instynkt, który każe odrzucać osobniki niebędące w stanie zapewnić ciągłości gatunku. Już dawno jednak odeszliśmy od natury tak bardzo, że mimo wszystko nie mogę się łudzić, a przyczyna niechęci do osób o odmiennych preferencjach seksualnych zdaje się leżeć po prostu w czystej ludzkiej hipokryzji, fałszywej moralności oraz uwielbianym przez nas wtrącaniu się w cudze sprawy.

Otwarte mówienie o homoseksualizmie wywołało również falę innego rodzaju coming outów, które obecnie obserwujemy. Ludzie uznali, że każdy nie tylko ma prawo do innych upodobań, ale przede wszystkim każdy nie tyle może, ile wręcz powinien być odmienny, wyróżniający się i ciekawy na swój własny sposób. Stąd też, jak uważam, wzięła się większość ostentacyjnych eventów w rodzaju wszelakich parad równości, co często bardziej szkodzi środowiskom homoseksualnym niż pomaga, bo zamiast budować świadomość o ich prawie do istnienia i szczęśliwego funkcjonowania w społeczeństwie, pozostawia niesmak po nachalności, jakimi niestety w większości charakteryzują się tego rodzaju wydarzenia.

Tak zaczęła się era powszechnego ekshibicjonizmu intelektualno-emocjonalnego. Podobno w dniu, w którym wymyślono pierwsze medium społecznościowe, otworzyły się bramy piekielne, a miejsca te od samego początku rosły jako zarzewia prymitywizmu, płytko osadzonych więzi międzyludzkich oraz wspomnianych już przeze mnie Zagubionych. Ludzie poczuli wstręt do samorozwoju, wysiłku oraz komunikowania się ze sobą, szukali łatwych i przyjemnych zastępników dla wszystkiego, co było kiedykolwiek choć trochę problematyczne w życiu. Istnieje też teoria, że zawsze byliśmy tacy jak teraz, ale ograniczone możliwości w przepływie informacji spowodowały, że zjawisko to nie miało tak dużej skali. A teraz – pół wieku po rozpoczęciu rewolucji seksualnej i pierwszych badaniach przedsięwziętych przez doktora Mastersa i jego asystentkę Virginię Johnson – mamy do czynienia z absolutnym rozpasaniem obyczajów, tworzeniem się nowych upodobań i perwersji każdego dnia oraz promowania swobodnej seksualności jako podstawowego prawa każdego człowieka. Skoro Masters i Johnson dążyli do uświadomienia, a ludzie zamiast zrozumieć, że każdy jest inny, z powodu wyobcowania czują potrzebę nazwania swoich niekonwencjonalnych ciągot i przyczyn pożądania, aby nie czuć się innymi, to co poszło nie tak? W którym momencie się zagubiliśmy?

W pewnej chwili ludzie podzielili się na dwie grupy, o których już wcześniej wspomniałam. Z jednej strony mamy tych, którzy wstydzą się swojej inności, więc chcą jakoś dopasować się do ram społecznych, albo  z niej rezygnując, albo wymyślając świeże definicje dla zjawisk doskonale znanych, które będą w stanie stworzyć nowy ład społeczny, dać jednostce do zrozumienia, że stanowi część czegoś większego (do tej sprawy jeszcze wrócę, omawiając nowo zaprojektowane orientacje seksualne). Na przeciwnym biegunie mamy ludzi, którzy na siłę chcą być inni i wyjątkowi, mimo że niczego oryginalnego sobą nie reprezentują. Tu z pomocą przyszły właśnie media społecznościowe, gdzie przy odrobinie starań każdy, nawet najgłupszy i „najmniejszy” człowiek może stać się sławny, ważny, mądry czy wyjątkowy (przymiotnik w tym miejscu może być użyty wedle uznania). Mamy zatem do czynienia z dzieleniem się na przykład za pomocą Facebooka każdym szczegółem z dnia codziennego, pozowaniem na kogoś posiadającego życie lepsze niż w świecie realnym oraz albo kreowaniem się na kogoś, kto na każdy temat ma zdanie odmienne i bardziej oryginalne niż wszyscy pozostali, albo z ukazywaniem samego siebie w niezbyt ostrym świetle dokonań i poglądów innych ludzi, co skutkuje doskonałym dopasowaniem się do reszty szarego społeczeństwa. Obie postawy są szkodliwe. Obie wynikają z kompleksów i braku wiary we własną wartość, stymulowanego przez media i tak zwaną prasę kolorową.

Wszędzie wokół obecna jest ostentacja i skłonność do przesady, ale chyba największe kurioza, którym w życiu miałam wątpliwą przyjemność się przyjrzeć, spotkałam na popularnym obecnie wszędzie Tinderze (zainstalowałam go na potrzeby tego artykułu). Stopień prymitywizmu oraz bezczelności, jaki bije od użytkowników powyższej aplikacji, jest tak zaskakujący, że zdaje się kolejnym poziomem w grze zwanej idiokracją, w którą od wielu lat gra cała ludzkość. Tinder stanowi dla mnie flagowy przykład zarzewia perwersji w swojej najbardziej ohydnej postaci. Aplikacja ta powstała jako wynik od lat zaniedbywanych stosunków międzyludzkich. Z jednej strony ma stwarzać okazję do znalezienia łatwego i niezobowiązującego seksu, a z drugiej strony – kreować miejsce, w którym kryją się przede wszystkim desperaci i rozpieszczone księżniczki, szukające swojego księcia w czarnym BMW. Większość profili natomiast opływa w sprośne fotki i opisy pozostawiające jeszcze mniej miejsca dla wyobraźni.

W świetle powyższych dziwactw, w które obfituje świat współczesny, nic dziwnego, że nastała era „odkrywania” nowych orientacji seksualnych. Obecnie jest ich podobno aż kilkanaście, niektóre źródła podają, że kilkadziesiąt. Tinder natomiast zawarł aż 37 opcji wyboru orientacji seksualnej. Tą, która podoba mi się najbardziej i daje nadzieję na to, że pojawiła się wreszcie jakaś zdrowa moda (i perwersja zarazem), jest sapioseksualizm – orientacja polegająca na odczuwaniu pożądania w stosunku do ludzi obdarzonych ponadprzeciętną inteligencją czy też wyróżniających się w oczach konkretnego człowieka wyjątkową wiedzą. Wydaje mi się, że to jedno z najbardziej pozytywnych zjawisk, o których wspomniałam w całym artykule, i mimo że sapioseksualizmu nie można nazwać nowością, to nazwanie go stworzyło modę na inteligencję, której nie obserwowaliśmy już od wielu lat. Nie łudźmy się jednak, że sapioseksualizm będzie czymś więcej niż tylko modą dotyczącą wąskiej grupy społecznej. To tylko kolejna perwersja, z którą wygra ludzka wygoda i prymitywność. Na pierwszy plan szybko wysunie się znowu coś na kształt erotyki w rodzaju Pięćdziesięciu twarzy Greya, która z powodów niezrozumiałych dla inteligentnych ludzi stanowi symbol wyzwolenia seksualnego, w rzeczywistości będąc pochwałą całkowitego ubezwłasnowolnienia kobiety przez wystawienie na widok publiczny… penisa.

]]>
http://zcyklu.pl/perwersja-ostracyzm-i-media-spolecznosciowe/feed/ 0