Jednym z nośników utartych przekonań znienawidzonych
przez kobiety jest proponowana nam literatura i jej tematyka, wokół której
powinnyśmy się poruszać. Wystarczy rozejrzeć się po wystawie w przypadkowej
księgarni, aby zobaczyć, że na półkach „dla kobiet” znajdziemy mnóstwo
błyszczących, różowych i oblanych lukrem okładek. Jeśli chcemy dokładniej przyjrzeć
się problemowi, możemy uznać za przykład wydawnictwa profilowane specjalnie pod
tym kątem. Na polskim rynku istnieje kilka takich, które szczycą się publikowaniem
książek skierowanych przede wszystkim do płci pięknej, a w swojej ofercie
posiadają głównie literaturę erotyczną, romanse i poradniki. Na próżno szukać
tam literatury specjalistycznej, naukowej, przygodowej ani klasyki. Stopień
zażenowania, który można osiągać śledząc fanpejdże tego typu wydawców na Facebooku,
sięga zenitu, gdy inteligentna kobieta uświadomi sobie, w jaki sposób
postrzegane są inne przedstawicielki jej płci. Na okładkach większości takich powieści
widzimy napakowane sterydami i białkiem gołe klaty albo obsypane kwiatkami
ciastka i serduszka.
Czy właśnie o takie lekceważące podejście walczyły nasze
babki emancypantki i czy rzeczywiście tego pragną współczesne feministki?
Okazuje się niestety, że problem jest znacznie poważniejszy
i bardziej zagmatwany, niż by się nam mogło wydawać. Nie bez powodu utwory typu
50 twarzy Greya E.L. James biją dziś
wszelkie rekordy popularności. Kobiety – mimo XXI wieku – wciąż czują się
niepewne i skrępowane w swojej seksualności. Często jeśli coś je zawstydza,
wolą wcale o tym nie mówić, niż narazić się na śmieszność lub niezrozumienie ze
strony partnera czy partnerki. Czy słusznie? Jasne jest dla nas, że nie.
Z drugiej strony mamy do czynienia z najświeższą falą
feminizmu, której jedną z cech charakterystycznych stanowi nadmierne epatowanie
seksualnością, mające na celu zmianę sposobu myślenia społeczeństwa i
odprzedmiotowienie kobiet. Czasem walka o te słuszne idee odbywa się w sposób pozbawiony
sensu. Coś, co powinno pozostać bitwą na argumenty i dążeniem do rzetelnej edukacji
seksualnej dostępnej dla każdego, przeradza się w demonstracje, na których głównym
hasłem jest myśl „moja cipka to moja sprawa”, a pierwszy element rzucający się
w oczy to gołe piersi protestujących. Czy kobieta może zostać usłyszana i potraktowana
poważnie, skoro do walki o równouprawnienie wykorzystuje te części swojego
ciała, które sprawiają, że na ich widok mężczyzna traci rozum i przestaje
interesować się przesłaniem kryjącym się gdzieś daleko za fizjonomią
protestujących? Czy feministki naprawdę nie widzą, że takie metody odwracają
uwagę od sedna sprawy? Uważam, że w ten sposób kobiety mordują własne idee i
wystawiają je na pożarcie hejterom, którzy jak wygłodniałe wilki poszukują
pretekstu, aby obalić całą ideologię z powodu jednego błędu.
Mamy zatem problem, bo niezależnie od tego, do kogo wydawcy
kierują swoje erotyki, kupią je wszystkie kobiety. Także feministki, przekonane
o wartości edukacyjnej powyższych książek w kontekście wyzwolenia seksualnego, niestety
bardzo często wstydzą się przyznać publicznie, że mężczyzna – nawet jeśli jest
podłą kreaturą – może im dać dużo przyjemności, a jeśli jest (nie daj Boże) porządnym
człowiekiem, to jeszcze uczyni je szczęśliwymi. Taką literaturą zainteresują
się także kobietki niepewne swoich potrzeb, zafascynowane książkami typu 50 twarzy Greya i innymi, które bardzo
zubożają seks oraz upokarzają kobietę jako samodzielną istotę, popadającą w
przekonanie, że tak wygląda miłość i zdrowy związek.
Popularne stały się również poradniki, których głównymi odbiorcami
są – a jakże! – kobiety. Nie mogłoby stać się inaczej, skoro dotykają typowo kobiecych
tematów: sposobów na wieczną młodość albo na bycie idealną kochanką, na to, jak
poradzić sobie bez mężczyzny albo wręcz przeciwnie – jak znieść jego irytującą
obecność.
W całym swoim życiu trafiłam tylko na jeden poradnik godny
polecenia: Kobiety, które kochają za
bardzo Robin Norwood. Choć tytuł może wprowadzać w błąd, pozycja ta
skierowana jest do osób obu płci (chociaż obecnie może powinnam powiedzieć „wszystkich
płci”). Traktuje o uzależnieniu od drugiego człowieka, o toksycznych relacjach
nie tylko w związkach, lecz także pomiędzy znajomymi, przyjaciółmi, członkami rodziny.
Autorka mówi również o tym, jak stać się świadomym i szczęśliwym człowiekiem w
swoim własnym towarzystwie. Książka ta, mimo iż pozbawiona wszelkiej retoryki
(pseudo)feministycznej, mogłaby stanowić jeden z podręczników feminizmu czasów współczesnych.
Co wyróżnia ją wśród poradników, których pełno na rynku wydawniczym? Jest
uniwersalna i w porównaniu do innych podobnych książek nie zawiera pustego
bełkotu. Przede wszystkim jednak jest również zbiorem doświadczeń życiowych
zebranych przez ludzi każdego możliwego stanu i wykształcenia na całym świecie.
Nie ma możliwości nieodnalezienia w tekście cząstki samego siebie i własnych
zmagań w relacjach międzyludzkich.
Tak jak wspomniałam – takie poradniki to jednak rzadkość.
Większość ma za zadanie wyłącznie zarobić pieniądze na naszej niepewności i
zagubieniu we współczesnym świecie, nie oferując w zamian niczego
wartościowego.
Jeżeli zatem chcesz być zdrowy, prowadź higieniczny tryb
życia, jeśli chcesz być zaspokojony seksualnie, uprawiaj seks z miłości i
szczerze o nim rozmawiaj, jeśli natomiast chcesz budować zdrowe relacje z
ludźmi, oprzyj je na jasnych zasadach, wyraźnie określających granice
intymności dla każdego z osobna, a swoją głowę zajmij czymś, co nie wrzuci
cię do szufladki wypełnionej jedynie różowym pyłkiem i tandetnymi hasłami na
temat wolności umysłu. Proponuję zatem zająć się lekturą rozwijającą lub
przynajmniej dobrze napisaną, która nie uwstecznia naszych kompetencji
językowych.
W pierwszej kolejności proponuję docenienie autorów,
których omijaliśmy szerokim łukiem w szkole. Ostatnimi czasy zdjęłam z
zakurzonych półek na przykład Elizę Orzeszkową, która w liceum napawała mnie
wręcz wstrętem ze względu na swoją nadmierną wrażliwość na piękno przyrody. Po
latach okazuje się, że Orzeszkowa nie tylko Nad
Niemnem stoi… Odkryłam wspaniałą powieść Marta, która mogłaby zostać podręcznikiem szkolnym pokazującym,
czemu każdy człowiek (a zatem również każda kobieta) powinien od dziecka wytrwale
pracować na to, aby kiedyś być niezależnym i gotowym na każdą sytuację, jaką
przyniesie los.
Marta to opowieść o tym, jak ludzkie
tragedie dały początek ideom, o które walczyły pierwsze emancypantki. Autorka
nie wybiera sposobu narracji czy poprowadzenia fabuły, który miałby nas zbliżyć
do głównej bohaterki. Pewnego rodzaju odemocjonalnienie zostało do tej powieści
wprowadzone przez Orzeszkową celowo, żebyśmy mogli zrozumieć, jak na Martę
patrzyła większość ówczesnego społeczeństwa i jak na ludzi, którzy nie potrafią
się odnaleźć, patrzy się do dziś. Marta jest narzędziem, które pokazuje
czytelniczce, że najważniejszym celem w jej życiu winna stać się samodzielność.
Marta to z pewnością powieść
przygnębiająca, ale jednocześnie budząca motywację do działania. Natomiast moim
zdaniem hasła pozytywistyczne doskonale wpasowują się we wszystkie epoki,
również w bieżącą.
Jeśli zaś zbyt mocno zraziliście się do Orzeszkowej,
polecam zacząć spokojniej, może od anglojęzycznych autorek, takich jak Margaret
Mitchell, Lucy Maud Montgomery czy też siostry Brontë.
Bohaterki ich książek to najczęściej albo bardzo silne, albo właśnie swą siłę
odkrywające kobiety. Anna Shirley, mimo stawianych jej zarzutów o nadmierną
pokorę wobec mężczyzn (to był koniec XIX wieku, na miłość boską!), była mądrą i
wykształconą kobietą, która potrafiła utrzymać się sama, spełniała swoje aspiracje
i nie podporządkowywała życia innym ludziom, a jednocześnie potrafiła ustalać sobie
priorytety, nie raniąc przy tym najbliższych, zachowując godność i wyraźnie
zaznaczając własne stanowisko w każdej sprawie.
Scarlett O’Hara, mimo płomiennej miłości i pozornej
słabości nią spowodowanej, była naprawdę krzepką i rezolutną babką, która nie
wstydziła się wykorzystywać naturalne wdzięki do osiągania celów, za co dziś znienawidziłyby
ją całe tabuny kobiet z feministkami na czele. Fakt faktem, że w XXI wieku po
prostu zatrudniłaby się w jakiejś korporacji, aby tam zdobywać miliony, idąc po
trupach, jednak po wojnie secesyjnej jedynym sposobem utrzymania się dla
kobiety było podparcie się na ramieniu mężczyzny lub wywołanie skandalu… Nie
wiadomo, która z opcji gorsza. Mimo wszystko trzeba wziąć pod uwagę, że
Margaret Mitchell udało się zbudować postać silną i samodzielnie myślącą, a
dzięki temu niezależną. To dopiero przykład godny naśladowania.
Warto wspomnieć też o postaciach w powieściach sióstr
Brontë. Kobiety, o których pisały, zdecydowanie wyprzedzają swoje czasy, a
powieści takie jak Dziwne losy Jane Eyre
czy Wichrowe Wzgórza przez wiele lat
miały przypięte łatki skandalizujących. Bohaterki podobne do Jane – świadome
nikłych możliwości, a mimo to walczące o byt i zachowanie godności – powinny
stanowić dla nas inspirację.
Wymienione powyżej książki stanowią absolutnie podstawowy
zbiór tzw. literatury kobiecej, czyli – opowiadającej historie innych kobiet,
które inspirują. Są to powieści stare, często lekko już nieaktualne, jeśli
chodzi o problemy, z którymi muszą borykać się na co dzień współczesne kobiety.
Stanowią jednak doskonałą motywację do działania i pocieszenie, że nawet jeśli
jest nam bardzo źle, to kiedyś żyło się znacznie gorzej, co oznacza, że mimo
wszystko świat dąży powoli ku lepszemu.
Nigdzie nie powiedziano jednak, że będąc kobietą, nie
można czytać książek „dla mężczyzn”. Całe rzesze współczesnych kobiet interesują
się filozofią, psychologią, socjologią, literaturą fantastyczną czy science
fiction. Nie widzę przeszkód ku temu, żeby kobieta czytała Jeana-Jacques’a Rousseau,
Victora Hugo, Juliusza Verne’a, Charlesa Dickensa czy bardziej współczesnych
autorów – Stephena Kinga lub Ericha Segala. Bycie kobietą nie oznacza
ograniczonego dostępu do dobrej literatury. Możemy wybierać coś ponad Katarzynę
Grocholę, Małgorzatę Kalicińską i Paula Coelha. Bylebyśmy tylko pamiętały, że
nawet klasyka nie zawsze oznacza wartościową literaturę.
À propos klasyki, nie polecam nieukształtowanemu
umysłowi czytania takich powieści jak m.in. Ptaki
ciernistych krzewów. Nawet jeśli uznamy, że historia jest piękna i
wzruszająca, a postaci mają dużo wspólnego z tymi współczesnymi kobietami, które
zbyt wiele z siebie oddają innym, wciąż będziemy mieć do czynienia z powieścią
mogącą wyrządzić sporo szkody, a nawet wykształcić w kobiecie przekonanie, że
istnieje po to, żeby cierpieć jako żona, matka i kochanka, zaś za cel życiowy
powinna obrać poświęcenie dla tych, których kocha… Nie przesadzam. Wiem, bo
sama jako nastolatka uległam urokowi tej płaczliwej historii.
Wspomnijmy jeszcze o ulubionym medialnym temacie, jakim
jest trylogia 50 twarzy Greya.
Dlaczego uważam tę książkę i każdą inną tego rodzaju za uwłaczającą kobietom i
każdemu rozumnemu człowiekowi? Widzę tego tyle, że nie wiem, od czego zacząć.
Przede wszystkim powiedzmy sobie, że nie jest to literatura. Jest to w czystej postaci
grafomania, która nigdy nie została pokazana żadnemu wykwalifikowanemu
redaktorowi. Liczba błędów językowych razi do tego stopnia, że zakrawa na
ponury żart i przekracza wszelkie zbadane przeze mnie granice przyzwoitości.
Kolejnym żartem, całkiem już jednak nieśmiesznym, jest to,
że utwór ten znajduje uznanie w oczach pań z niemal każdej możliwej warstwy
społecznej, niezależnie od tego, czy mówimy o kobietach z wykształceniem
wyższym, czy tych, które wybrały życie w domowych pieleszach zaraz po
ukończeniu szkoły średniej.
Anastazja intencjonalnie miała zostać pokazana jako ta,
która ze wstydliwej dziewicy przeistacza się w wyzwoloną kobietę, świadomą
swoich potrzeb. Autorka zapomina jednak o ważnej kwestii, na którą można
zwrócić uwagę w trakcie lektury (a której nie widać w filmie): Anastazja jest
zawsze gotowa na seks. Nie potrzebuje gry wstępnej – wystarczy, że Grey na nią
spojrzy, a ona ma mokro w majtkach. Seks ogranicza się do rozebrania,
pościskania tu i tam oraz zaangażowania spektakularnego penisa, który spełnia
swoje zadanie jak żaden inny. Szczerze mówiąc, fizjologia Anastazji wywołuje we
mnie niekłamaną zazdrość, a Greya uważam za totalnego szczęściarza – nigdy nie
musi się wysilać. Anastazja oddaje mu się zawsze i wszędzie z wielką ochotą,
nie miewa gorszych dni. Istna seksualna idylla. Właściwie wszystko brzmi pięknie.
Mamy przecież bohaterkę wyzwoloną – co z tego, że pod wieloma aspektami
całkowicie nierealną. Mamy prawdziwego męskiego ogiera, który zaspokaja jej
potrzeby i swoje, oraz kolejną niezbyt ambitną, ale mimo wszystko chwytliwą
historię o Kopciuszku. W czym więc problem?
Anastazja niestety jest jednocześnie kukiełką pozbawioną
woli, która jedynie udaje, że ma własne zdanie, a tak naprawdę dla seksu
akceptuje wszelkie wybryki swojego faceta, który ją inwigiluje i jest
śmiertelnie zazdrosny o wszystko, co otacza jego dziewczynę – od ptaszków
począwszy, a na mężczyznach skończywszy. Grey nakłania ją do robienia rzeczy,
na które dziewczyna nie ma specjalnie ochoty, ponieważ wie, że Anastazja zrobi
niemal wszystko, byle tylko móc być przy nim, a przy tym tłucze bacikiem jak
niegrzeczną klacz…
Zarówno powieść, jak i film udają, że mówią o miłości, a
nie o zwykłym pożądaniu. Nawet jeśli damy sobie to wmówić, to nikt mnie nie
przekona, że jest to miłość zdrowa i budująca – zwłaszcza dla głównej
bohaterki. Anastazja staje się ofiarą wszystkich mniej lub bardziej
współczesnych opowieści o miłości, w których kobieta zmienia mężczyznę ze
zwierzęcia w łagodnego i wiernego baranka, co oczywiście w świecie Greya się
udaje, a w świecie rzeczywistym może spowodować w najlepszym razie utknięcie w
związku bez przyszłości, zaś w najgorszym – śmierć bohaterki zarżniętej
narzędziami tortur… Christian Grey bowiem (uwaga na spojler!) upodobał sobie
bicie brunetek o drobnej budowie, ponieważ w ten sposób radzi sobie z traumami
z przeszłości. W trakcie „kar” wymierzanych kobiecie w wyobraźni daje nauczkę
własnej matce o wyglądzie zbliżonym do jego dziewczyn, która w dzieciństwie
bardzo go skrzywdziła, zawiodła i opuściła. Wydaje się typem mężczyzny, który –
gdyby żył w innych czasach – dawałby upust swoim zmartwieniom przez praktyki opisane
w pracach markiza de Sade.
Co na to feministki? Zdaje się, że niestety niewiele. Nawet
jeśli uznamy, że milczenie oraz obojętność wobec książki, która stawia kobietę
w pozycji uległej nie tylko w łóżku, lecz także w życiu, nie stanowi
jednocześnie przyzwolenia i akceptacji ze strony środowiska feministycznego, to
powinniśmy zauważyć, że pojedyncze protesty amerykańskich środowisk
feministycznych przeszły bez echa – nie robiąc ani reklamy, ani też nawet
antyreklamy zarówno książce, jak i jej ekranizacji. Argumentem tych feministek,
które odważyły się wypowiedzieć przychylnie na temat powieści, jest pozytywne
przesłanie płynące z wątków o wyzwoleniu seksualnym. Szczerze mówiąc, ja nie
widzę tu wolności seksualnej, ale przede wszystkim zniewolenie i zniszczenie
autonomiczności partnera, zarówno w łóżku, jak i w życiu codziennym…
Wszystkim kobietom, które uważają sceny seksu w 50 twarzach Greya za stymulujące, współczuję i proponuję zmianę lub
znalezienie nieco bardziej kreatywnego partnera, który będzie umiał
zaproponować coś więcej poza zdzieraniem sukienki i szybkim dochodzeniem.
A czym w rzeczywistości jest ta powieść? To szkodliwa
pseudoliteratura, która miała zamiar promować wyzwolenie seksualne kobiet, a w
praktyce sprowadza się do prostego wniosku: jeśli lubimy seks, to mamy go lubić
każdego dnia oraz zawsze musimy być chętne i gotowe. Co więcej, najwięcej
przyjemności sprawi nam gwałtowny, szybki stosunek, nie mający nic wspólnego z
czułością i miłością. Sama miłość natomiast niewiele ma do czynienia w świecie
Greya z intymnością, wspólnymi zainteresowaniami, spędzaniem czasu na rozmowach
czy innych czynnościach, które nie łączą się bezpośrednio z szybkim seksem
(tutaj zresztą bardzo nudnym i schematycznym). Mamy zatem do czynienia z
powieścią przekłamaną bardziej niż bajka o księżniczce czekającej w wieży na
wybawiciela…
Współczesne kobiety serdecznie proszę, aby pomyślały,
zanim wezmą się za czytanie książek tego rodzaju oraz inspirowanie się nimi.
Możecie sięgnąć do dobrej literatury, która w żaden sposób nie będzie was po
cichu upokarzać ani namawiać do pozbycia się godności. Współczesne feministki
zaś proszę o szczególnie wytężoną uwagę w odniesieniu do utworów tego rodzaju.
Warto je konsekwentnie krytykować, szczególnie na forum publicznym, bo ukryty
przekaz tego typu powieści potrafi wwiercić się w podatne umysły i wyryć w nich
nieodwracalne ślady.
Żyjemy w czasach, które stwarzają nam, kobietom, naprawdę
ogromne możliwości. Nie musimy już udowadniać, że jesteśmy ważne. Wszyscy to
wiedzą. Mężczyźni się z nami liczą, a jeśli nie, narażają się na publiczny
lincz (mówię tu oczywiście o sytuacji ogólnej, a nie o zwyczajach w specyficznych
warunkach politycznych). Mamy ogromne pole do popisu. Możemy być kim chcemy i
nikt nas nie będzie za to łajał, a nawet jeśli się odważy, to mamy już taką świadomość
siebie i świata, że nie musimy się tym przejmować, a co dopiero za to
przepraszać.
Powiedz mi zatem, co jest w twojej szufladce, z której
chciałabyś wyjść? Zastanów się. Nawet najmniejsza zmiana może na zawsze
zdefiniować kierunek, w którym podąży twoje życie. I nie musisz dać się pokonać
stereotypom, że coś jest tylko dla kobiet albo tylko dla mężczyzn. Możesz dokonywać
wyborów sama i pozostać przy tym matką, żoną, kobietą – człowiekiem.