A na początek małe streszczenie poprzedniego odcinka. W pełnym emocji i zwrotów akcji tekście z września wyznałem, że pisanie o muzyce przestało mnie kręcić. Był sentymentalizm rodem z telenoweli, było bicie się w piersi. Polało się trochę łez, a jedna bardzo uważna osoba nie bez racji zwróciła uwagę, że trochę się mizdrzę.
Tak było (sic)! Ale przyszedł kolejny miesiąc, a ja siadam z założoną nóżką i gotów jestem raczyć Was słowem, co dźwięczy spiżem!… Choć głowa pusta. Bo i co mam powiedzieć? Niniejszy tekst to sensu stricto jedynie niewyszukana ulotka zapowiadająca nowy dział. Zadowoli więc Was odpowiedź, że od teraz będę na Z CYKLU pisał o wszystkim? W dużym skrócie tak właśnie się stanie. Bo kara za zaniechanie w miarę określonego tematu muzycznego polega na dryfowaniu po oceanie problematyki wszelakiej i różnokolorowej. Tak zwane „obyczaje”, tak zwana „kultura” i tak zwany „ja” na krętej dróżce skojarzeń i dygresji. Słowem wszystko w przekroju. Ale takie pisanie marzyło mi się już od dawna i choć pewnie dużo łatwiej nie pójdzie, to jednak uważam, że więcej i ciekawszych rzeczy będę mógł przekazać właśnie w tej formie.
Oczywiście w ramach tematu miesiąca. Broń Boże nie chcę z portalu robić swojego prywatnego folwarku! I tak na przykład październikowy temat brzmi „Wyzwania”. Dla mnie wyzwaniem stanie się prowadzenie nowego cyklu i uniknięcie bolesnego dla ducha postradania rozumu i chęci. A doszczętne zwariowanie stanowi tylko jedno z zagrożeń czyhających na mnie. Znacznie większe i zębate niebezpieczeństwo to ryzyko popadnięcia w grafomanię. Przyjemność zapełniania kartek może podstępnie udusić treść, a bzdura pod maską sensu – zacząć wdzięczyć się do czytelnika. Tego boję się jak diabła. Przy czym nie mam pewności, że grafomanem nie jestem już w tej chwili. Stąd prośba do Was – zwróćcie mi uwagę, gdybyście zauważyli coś niepokojącego.
Kolejna kwestia to powroty do muzyki. Żeby nie było – fakt, iż nie mam już ochoty angażować się w ten temat, nie znaczy, że przestałem słuchać i konsumować muzykę. Wciąż dostarczam jej do organizmu bardzo dużo, a zwolniony z obowiązku poszukiwań i analiz, wracam do ulubionych melodii lat adolescencji – starocie. Szczególnie zaś cenię sobie tych wykonawców, którzy już nie żyją i nie mogą nic spieprzyć. Muzykę nadal kocham. Bo i jak nie kochać?! Myślę o niej i przeżywam, tak jak wcześniej, tyle że przestałem się spinać, gmerać, szukać, dociekać i śledzić wątek. Z przyjemnością przyznaję się do dyletanctwa. Dziennikarstwo muzyczne pozostawiam osobom bardziej kompetentnym i robię to, co robią zdrowi i prawidłowo ukształtowani ludzie – po prostu słucham. Przedzierzgam się z turboświadomego speca w uśmiechniętego, rumianego odbiorcę, mającego najzwyczajniej w świecie swoje gusta. Mającego coś, co bardzo lubi, i coś, na co najchętniej by się załatwił. Czyż nie tak powinno być? Postawę tę uważam za tym właściwszą, że daje mi możliwość włączania muzyki w ogół zainteresowań. Ergo – piosenek na pewno tu nie zabraknie. A na dowód zamieszczam link z bardzo sympatycznym utworem, który ostatnio wpadł mi w ucho. Częstujcie się.
Co ponadto? Efemeryda pogoni efemerydę, powstaną bezpłodne krzyżówki kultury wysokiej z niską, wóz unurza się w zieloność, zadumam się nad gumą przylepioną do ławki i niczym pierdzący wujaszek, którego wizyty nikt specjalnie nie wygląda, wlezę skarpeto-usandałowaną stopą na tereny zajmowane przez innych Redaktorów Z CYKLU (mam nadzieję, że mi wybaczą). Nie mogę się ograniczać. Tak jak już wspomniałem, chcę mieć Wam coś do powiedzenia. Stąd całe obwąchiwanie się po tyłkach ze wszystkimi zagadnieniami istnienia. To jest też ważne dla mnie samego, gdyż czuję, że dorosłem do tego rodzaju tematycznego szwędactwa z pretensjami do literatury. Liczę zresztą (choć skrycie), że jakaś literatura faktycznie się z tego urodzi. Wiem. Brzmi to jak pycha i prawdopodobnie któreś z bóstw pióra w ramach lekcji pokory przyciśnie mnie ciężkim ubłoconym buciorem do ziemi. Ale gdzież indziej miałbym próbować, jeśli nie tutaj? Gdzie indziej dano by mi wolną rękę? Oczywiście mógłbym się bawić w blog. Ale z doświadczenia wiem, że jeśli nie mam nad sobą bata w postaci dedlajnu i wkurwionej redaktorki, to regularne pisanie idzie gorzej niż słabo.
No cóż. Chciałbym już powiedzieć „Amen”. Odetchnąć ciężko i przepłukać mózg po tym raczej średnim tekście. Jego poziom był zresztą do przewidzenia, bo tak to już się dzieje z początkami podobnych przedsięwzięć. Żadne ścierwo nie smakuje paskudniej niż one. Pocieszam się jednak tym, że jecie je razem ze mną. Mam nadzieję, że następne artykuły, które ukażą się w ramach nowego cyklu (wciąż jeszcze nie posiadającego nazwy. Jakieś sugestie?), okażą się strawą duchową godną felietonistycznego Atelier Amaro. Żegnam się zatem obietnicami, nadziejami i obawami. Gaszę światło na zakładzie. Do zobaczenia w następnym miesiącu.
PS Jedna rzecz jeszcze tylko mnie przy końcu zastanawia. Kto teraz będzie pisał ściśle o muzyce?
]]>Od kilku lat możecie z większą lub mniejszą przyjemnością czytać moje teksty na portalu Z CYKLU. Nie pamiętam dokładnie, jak to było z rozpoczęciem współpracy, ale pewnie zaczęło się od nieznoszącego sprzeciwu pytania, czy zechciałbym co miesiąc wysilić się na kilka stron tekstu czcionką rozmiar 12, Times New Roman, 1,5 wiersza interlinii. Musiałem odpowiedzieć coś w stylu „Czemu nie!”, gdyż wkrótce zobaczyłem swoich kilkadziesiąt tysięcy znaków w internecie! Pierwszy opublikowany tekst! Portal jeszcze wówczas nosił nazwę Kulturnatywnie i wielkim „K” w logo firmował treści paru utalentowanych felietonistów, obstawiających różne działki miłościwie nam panującej kultury. Ja zadeklarowałem chęć maltretowania klawiatury w celu pisania artykułów poruszających tematy muzyczne i okołomuzyczne. Oto bowiem muzyka, a właściwie dużą literą – Muzyka była mi dziedziną najbliższą. Od lat żywiłem wobec niej naiwnie szczeniacki afekt, a w szczególnych porywach serca roiłem sobie, że stanie się ona sednem mojej przyszłości – tej zawodowej i tej, jakkolwiek ujmowanej, twórczej. Chciałem się z nią połączyć na wieki wieków amen świętym, gordyjskim, nierozwiązywalnym węzłem. Umiłowana moja, strojna w różnorodność, złożoność, niejednoznaczność i bogactwo, wydawała się najpiękniejszą i najpełniejszą ze sztuk.
Z zapałem stachanowca zacząłem opisywać wszystkie jej aspekty. Zachłystywałem się nią. Świadomie wypływałem na szerokie wody i zacierałem granice między gatunkami. Wszak muzyka jest piękna i święta! Każda, absolutnie każda zasługuje na moją uwagę, a Wy, drodzy czytelnicy, wejdziecie wraz ze mną w świat grania, nagrywania, koncertów, płyt i wszystkiego, co za nimi stoi. Chciałem zostać świętym od muzyki! Szło mi dobrze.
Confessio
Żaden wstęp nie powinien być długi. A już na pewno nie tak długi jak powyższy. Dlatego przechodzę do sedna walonego z opasłej rury – muzyka, ta wspaniała przestrzeń, ta niebiańska sfera… przestała mnie rajcować. I nie stało się to wczoraj. Najwyraźniej zniechęcenie od dłuższego czasu żarło mnie z systematycznością raka, przez co obecnie każdą próbę pisania na temat muzyki traktuję jako wyżymanie palców.
Od „szło mi dobrze” minęło wiele czasu, a gdy staram się odkryć przyczyny mojej obecnej kontestacji, odkrywam, że zajeździła mnie właśnie postawa opisana we wcześniejszych akapitach. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, popartemu szerokim rozwarciem paszczy, okazało się bowiem, że niemożliwe jest znać, a tym bardziej lubić całą muzykę. Legł w gruzach prospekt bycia wzmiankowanym świętym, który w każdym stylu widzi coś dla siebie i każdy gatunek może bronić własną zapadłą piersią. Powód, dlaczego nie da się tego zrobić, pozostaje prosty i dla większości osób zrozumiały. Niestety należy też do takich, które trudno wyjaśnić osobie o mentalności rozwydrzonego dziecka (czyli mnie). Brzmi on: muzyka to zbyt rozległa rzecz! Nie da się jej całej łyknąć i przyswoić na raz. Jeśli mówisz, że ci się udało, to albo kłamiesz, albo robisz tak, jakbyś przeglądał okładki książek i nazywał to czytaniem. Muzyki po prostu jest za dużo.
Eleison
Ostatecznie stało się tak, że straciłem zainteresowanie tematem. Przekonuję się o tym przy każdym riserczu, idącym jak po grudzie. Przyjemność z poznawania zastąpił smutny obowiązek, a rzetelność zamieniła się w sprawdzanie po łebkach. Przekłada się to na poziom tekstów i odbija – za co przepraszam – na Was, drodzy czytelnicy. Zamiast trafnych spostrzeżeń i błyskotliwych konkluzji godnych zacytowania w towarzystwie dostajecie co najwyżej ekwilibrystyczny językowo małpi wygłup, w którym najwięcej jest robienia tego słynnego „tata wariata”.
Gdzieś wyparowała ze mnie ta odrobina zbawczej naiwności, która pozwala ekscytować się muzyką. Nie umiem już być fanem czegokolwiek. Czekać na nowe płyty czy koncert. Nie potrafię wciskać sobie kitu, że oto staję przed jakimś wyjątkowym doświadczeniem poznawczym, ocierającym się o mistycyzm. Przestały na mnie działać te czary, a przez to wszystko zaczyna mi brzmieć tak samo – nawet piosenki najpotężniejszych obecnie zespołów, mających władzę nad hydrauliką organizmu ludzkiego i będących w stanie spowodować masowy efekt mokrych gaci. Foo Fighters, 30 Second To Mars, Royal Blood – wszystko to fajne i miłe chłopaki, ale do diabła, można by wymieszać ich składy, a ja pewnie nawet bym nie zauważył. Ktoś mi mówi o różnicach stylu, a ja słyszę tylko C-dur, G-dur, D-dur, zbłąkany a-moll… Ktoś do mnie, że St. Vincent i Mark Ronson, a ja mu na to, że ich uwielbiam, ale bez nich też bym sobie poradził. Wielkie premiery, single, na które wszyscy czekają, zapowiedzi koncertowe, tak ekscytująco i cukierkowo-sentymentalnie opisywane przez portale internetowe – wszystko to spływa po mnie jak po kaczce czy innym stworzeniu o podobnych parametrach upierzenia.
Nie wiem, może tylko ja tak uważam, ale zdaje mi się, że oryginalność przestała być potrzebna – bo i po co, skoro istnieje cały katalog sprawdzonych szablonów. Następcy Stonesów? Bardzo proszę! Złoży się z uczestników talent show! Nowa Madonna? Michael Jackson? Jasne! Od ręki! Ostatecznego skrętu jaj dostaję natomiast, gdy orientuję się, że mediom właśnie na tym zależy! Mediom, do diabła, które i ja tworzę! Niesamowicie telepią mną te dziennikarskie opisy – również i przeze mnie klepane – że coś jest podobne do czegoś. Że jakiś tam artysta śpiewa jak jakiś tam inny artysta i że należą mu się za to owacje na stojąco, najlepiej trzygodzinne, żeby nogi powłaziły w dupę. Dla przykładu: ostatnio czytałem prasówkę na temat grupy Greta Van Fleet. Napisano w niej, że to takie drugie Led Zeppelin, a Robert Plant może być zazdrosny o wokal. Posłuchałem – rany boskie! Faktycznie! Riffy, bębny, głos – wszystko jak na pokładzie Ołowianego Sterowca. Tylko po cholerę? Po cholerę kolejna kalka?
Mea culpa
Z drugiej strony, nie będę mógł odmówić słuszności komuś, kto odwróci pytanie – po cholerę komuś przełomy? No właśnie! Przełomy wprowadzają niepotrzebny zamęt do dobrze działającego systemu, a takim niewątpliwie jest dzisiejszy rynek muzyczny z całym tym swoim niesamowitym, ale jednocześnie okrutnym profesjonalizmem, w którym nie ma nawet najmniejszego marginesu dla przypadkowości. Dziś muzykę się wylicza, i to z matematyczną dokładnością.
Ja wiem, że tak było zawsze. Że dokładnie w tym tkwi sens popu. Że te wszystkie wspaniałe brzmienia mogły się rozejść po świecie właśnie dzięki rozdwojeniu jaźni i napięciu między sztywnymi zasadami komercji a wolnością i autentyzmem sztuki. Ale mam jednak wrażenie, że rynek tak hermetyczny jak dziś nie istniał nigdy wcześniej. Nigdy wcześniej nie było takiej hegemonii doskonałych specjalistów. Cieszyć się z tego czy nie?
Wszystko idzie sprawdzoną ścieżką. I to też mnie boli. Bo chociaż coś brzmi świetnie, to nie przeciera szlaków. Nie będzie drugiego The Beatles, ponieważ nawet jeśliby znalazło się czterech tak samo albo jeszcze bardziej utalentowanych chłopaków, i nawet jeśliby czuwał nad nimi menedżer bijący na głowę Briana Epsteina oraz producent stokroć bieglejszy niż George Martin, i nawet jeśliby im wszystkim dopisywał ten sam fart, to niestety nie ma miejsca na fenomen. Czwórka z Liverpoolu zaistniała w dużej mierze tylko dlatego, że uchowały się jeszcze drzwi do wyważenia. Dziś już wszystkie stoją otworem.
Możliwe, że ostatnią osobą, która miała szansę wzniecić jakąś rewolucję w muzycznym interiorze, był Jeff Buckley, ale ten idiota musiał się, jak na złość, utopić. Po nim najwyraźniej zrezygnowano z koncepcji przełomu. Łatwiejsze i bardziej opłacalne okazało się pasanie słuchaczy na łączce tego, co już wymyślono. Rację miał inżynier Mamoń.
Poenitentiae
Jasne, że gdzieś pewnie żyje oryginalna i wspaniała muzyka. Geniusze szwendają się po lokalnych salkach prób i klecą nagrania demo, które przechodzą potem do zbioru hipsterskich artefaktów. Tylko wiecie co? Nie mam już siły ich szukać. Wyczerpało mnie przekopywanie się przez dźwięki w poszukiwaniu czegoś naprawdę rozpierdalającego system. Jeśli jesteście ciekawi, to powiem Wam, że przez ostatnie lata najwyżej ze trzy razy jakaś nowa muzyka wyrwała mnie z trampek. I tyle.
Jestem zmęczony. Przyjmę więc bierną postawę. Sflaczały opadnę na wersalkę i poczekam aż coś przyjdzie i weźmie mnie za ryj. Poczekam na muzykę, która przejedzie walcem po całym społeczeństwie, zrówna gusta, pogodzi zwaśnione pokolenia i sprawi, że redaktor Mann i redaktor Gacek padną sobie w objęcia. Poczekam, bo mam czas, dupę do siedzenia i ręce, które mogę założyć.
W tym momencie wszyscy moi fani – niech Was Bóg błogosławi – z uzasadnioną trwogą w swych szczerze oddanych serduszkach mogliby zapytać: „Czy to koniec niesamowitej i pełnej sukcesów pisarskiej działalności sygnowanej nazwiskiem Ciemniewski?”. Bynajmniej nie, kochani! Zatem czy to początek czegoś nowego i równie fascynującego? Przewrotnie powiem, że też nie! Tak naprawdę nowe i fascynujące trwa już od jakiegoś czasu, choć egzystuje w cieniu. Siedzi gdzieś w kanałach. Brodzi w ściekach, żywiąc się skórką po pasztetowej, zgubionymi mentosami oraz ścinkami paznokci. I rośnie… Ciągle rośnie. Zbiera siły, aby już niedługo wypełznąć na powierzchnię, przerazić matki i dziatki, zmusić polityków do podjęcia zdecydowanych działań, policję – do wezwania posiłków, wojsko – do otwarcia ognia, a sklepy – do handlu w niedzielę!
Popełniłbym jednak grzech jeszcze większy niż wszystkie tu wymienione, gdybym rozciągnął na kolejne stronice ten i tak już długi tekst, a przez to dołożył redaktorom na Z CYKLU upierdliwej roboty przy sprawdzaniu. Uznajmy więc, że malkontent na razie skończył swą spowiedź, a za miesiąc dowiecie się, co zrobi w ramach pokuty.
]]>Rzecz jasna – w odniesieniu do muzyki znanej i lubianej (popowej) oraz jej wizualnej inkarnacji znanej pod nazwą teledysku. Czasami podczas strzelaniny pilotem po kanałach zdarza mi się trafić na któryś z niezwykle interesujących i atrakcyjnych estetycznie kanałów wyspecjalizowanych w kontencie muzycznym. Wśród różnorodnych prezentowanych tam klipów można natknąć się dość często na takie, w których reżyser zdecydował się zastosować zabieg spowolnienia czasu. Doświadczenia percepcyjne związane z odbiorem takowego dzieła bywają niezwykłe. Oto bowiem muzyczka gra, wokalista/wokalistka śpiewa, głośnik gładko wypycha efekt mixu i masteringu. Wszystko to splata się w płynną, nieznoszącą zastoju dynamiczność. Tymczasem towarzyszący obraz jakoś boleśnie nie przystaje w kwestii tempa! Ludzie w teledysku zdają się brnąć przez kisiel. Ospałe ruchy jak u bokserów wagi ciężkiej po dwunastu rundach. Czas zalany gęstą cieczą.
Wolno pisane akapity z ambicjami teoretycznymi
Stukam w zegarek. Nie. Wszystko z nim w porządku. Dobrze chodzi. To klip funkcjonuje w jakiejś innej rzeczywistości, w której bóg Aion leczy kaca. Oglądam uważnie i staram się wywołać z pamięci strzępy definicji wideoklipu pozostałe mi po lekturze rozproszonych źródeł. Przypominam sobie zwłaszcza wzmianki o reklamowym rodowodzie gatunku. A jak wyglądają reklamy, wiedzą wszyscy: akcja, szybki, agresywny montaż i dzianie się w kadrze. Oko zbombardowane treścią.Nie trzeba być jednak szczególnie otrzaskanym w historii popkultury, by zauważyć, że powyższe „reklamowe” cechy teledysku trącą myszką. Owszem, taki styl stanowił wyznacznik w początkach ery MTV. Z czasem jednak twórcy teledysków poczuli większą wolność i uznali, że mają prawo do posługiwania się zabiegami formalnymi bardziej związanymi z poetyką kinową. Nic dziwnego. Wszak wielu reżyserów kojarzonych z filmem tworzyło lub wciąż tworzy teledyski.A tak się właśnie składa, że technika slow motion ostatnimi laty zawojowała kino. Szczególnie kino akcji. Szeroko opisuje to Katarzyna Czajka, prowadząca blog Zwierz Popkulturalny. Pozwolę sobie przeredagować kilka jej uwag na ten temat (a do zapoznania się z całością zapraszam tutaj – warto, bo Zwierz należy do coraz węższej grupy osób, które wiedzą, co mówią). Autorka wskazuje dwa ważne cele twórców stosujących spowolnienie czasu na ekranie. Po pierwsze, slow motion nadaje patos scenom, które bez tego wypadłyby dość trywialnie. Po drugie, gdy na ekranie dzieje się dużo (a w wypadku filmów akcji nawet bardzo dużo) spowolnienie czasu daje nam sposobność, by chłonąć szczegół i należycie docenić pracę scenarzysty. Można uznać wyżej wymienione zadania za zasadnicze dla filmu.Co mają do tego klipy muzyczne? Wspomniana blogerka mówi o nadużywaniu slow motion w filmie. Mam wrażenie, że tendencja ta pojawia się również w teledyskach. Różne są jednak motywacje. Śmiem wręcz twierdzić, że tak jak cera trądzikowa u dorosłych funkcjonuje inaczej niż u młodzieży, tak też spowolnienie czasu w klipach muzycznych, mimo pozornych analogii, odgrywa zgoła odmienne role niż w filmie! Nie dostrzeżemy tego jednak bez zrozumienia istoty artystycznego tworu, jakim jest teledysk. Podczas gdy film stanowi historię samą w sobie i wszystkie jego elementy, włącznie z dźwiękiem, traktuje się jako zwartą całość, wideoklip to jedynie część bardzo złożonego systemu naczyń połączonych i ma pewną autonomię w stosunku do singla czy albumu. Nasuwa się logiczne przypuszczenie, że wideoklip musi spełniać pewne zadanie. I owszem. Chodzi o zaszczepienie w widzach nastroju konkretnego utworu, tak aby obraz uzupełniał emocje, które autor łaskawie zawarł w swojej kompozycji. Teledysk więc to nie tylko wizualna reprezentacja i forma promocji muzyki, lecz także jej dookreślenie modelujące nasz odbiór.
Bardzo wolno pisane akapity poświęcone przykładom
Tu przydałyby się jakieś, ehem… ehem…, egzemplifikacje. Muszę wtrącić, że znalezienie odpowiednich stanowiło dla mnie nie lada wyzwanie, gdyż przebrnąć musiałem przez masę klipów, których takosamość doprowadza do obłędu! Przyznam szczerze, że nie gustuję ostatnio w tego typu wysiłkach badawczych (o tym napiszę kiedy indziej…). Zagryzłem jednak wargi i postanowiłem się poświęcić. Wszystko dla Was, moi drodzy, żądni ciekawych i pouczających informacji Czytelnicy! Oto przykłady, które uznałem za reprezentacyjne dla dwóch najczęściej powtarzających się schematów wykorzystania slow motion w dzisiejszych teledyskach:„Ocean Drive” Duke’a Dumonta. Bardzo popularny i udany (to trzeba przyznać niezależnie od tego, czy takiej muzyki słuchamy, czy nie) popowy kawałek. Sprawdza się zarówno jako spiritus movens ruchu bioder na imprezach, jak i muzak płynący z korporacyjnego radiowęzła. Synkopowana, mocno taneczna kompozycja – dynamizm i aktywność. Tymczasem klip zrealizowano niemal w całości przy użyciu ultraszybkich kamer, więc co i raz widzimy ujęcia dziewcząt poruszających się w spowolnionym majestacie, jak gdyby zanurzono je w miodzie.
Drugi przykład stanowi teledysk do utworu „Hunger Of The Pine” grupy Alt-J. Wariację na temat losów świętego Sebastiana ukazuje się tu w zwolnionym tempie: bohater biegnie i biegnie, ale tak, jakby nie mógł, jakby ważył tyle, co piórko, i przeciskał się przez powietrze. Tymczasem ostre strzały, które bynajmniej prędkości nie straciły, tłoczą mu się na plecach.
W pierwszym wypadku mamy wyraźny dysonans między mocno imprezowym charakterem utworu, a leniwym tempem klipu. Po co to i w jaki sposób – jak już się rzekło – uzupełnia nasze emocje? Nie ma tu jak w filmie wielu szczegółów wymagających jednoczesnej obserwacji. Nie próbuje się też dodać obrazom patosu. Czas zwalnia z innego powodu. Zabieg po prostu dodaje zmysłowości całemu przedstawieniu, a tego właśnie chcemy! Nie tylko skojarzeń z zabawą, lecz także z seksem, z powolnym tempem delikatnej erotyki. To połączenie najbardziej działa na wszystkich. Producenci o tym wiedzą i zauważcie, że slow motion często stosuje się w teledyskach pokazujących błyszczące tyłki i torsy.W drugim przypadku sprawa wygląda inaczej. Alt-J (swoją drogą, zespół ma jakieś szczególne zamiłowanie do spowolnienia czasu, gdyż stosuje je niemal w co drugim klipie) prezentują alter-rockową balladę o onirycznym brzmieniu. Można by powiedzieć, że powolność po prostu lepiej pasuje do jej klimatu, lecz to stwierdzenie nie wystarcza. Chodzi bowiem o coś jeszcze: o przekazanie powłóczystego sentymentalizmu, który dobrze sprzedaje się w komplecie z nieco poważniejszymi i ambitniejszymi artystycznie treściami.Oba te najbardziej rozpowszechnione schematy mają swoją styczną. Jest nią chęć ukazywania wizerunku młodzieńczego, odrealnionego i beztroskiego piękna, spełniającego się w wolności, niezależności i ogólnej nieśpieszności życia. A jak pokazać to najłatwiej? Spowalniając czas.
Bardzo wymęczona konkluzja i zakończenie
No dobrze. Teraz przejdźmy do najważniejszego pytania. Czy boli mnie o to dupa? Owszem. Tak jak o każde inne nadużywanie zabiegów stylistycznych. To prosta droga do popadania w kicz. Pamiętać jednak należy, że rynek muzyczny jest działką ludzi nieprzeciętnie czujnych na gusta odbiorców. Telewizyjne kanały muzyczne bogato nadziane spowolnionymi teledyskami odpowiadają na wyraźne zapotrzebowanie. Nie można więc mieć twórcom za złe, że robią coś, co się publiczności podoba. O tym z kolei, czy można mieć za złe publiczności, że jej się podoba, to już sprawa osobista i dosyć śliska. Wolę się nikomu nie narażać. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że z techniki slow motion można korzystać trochę bardziej kreatywnie. Ot, chociażby tak jak OK Go:
Tak będzie! Mówię wam. Ale chwilowo wciąż jeszcze mamy teraźniejszość i ramówki, które trzeba jakoś wypełnić – dlatego w sobotę, dnia 10.06.2017 zamiast festiwalowego hejnału dobrze znanego wszystkim mającym telewizor i uszy Polakom puszczono Dziennik Bridget Johnes. Film o życiowych rozterkach sympatycznej trzydziestodwulatki z Londynu można odczytać (choć włodarze telewizji polskiej raczej by sobie tego nie życzyli) jako całkiem trafną metaforę zamieszania związanego z festiwalem. Bridget bowiem za każdym razem, kiedy wdepnie w jakieś bagno, racjonalizuje sobie sytuację, twierdząc wbrew zdrowemu rozsądkowi, że wszystko jest pod kontrolą. Każdą błahostkę natomiast stara się odczytywać w kategoriach niezwykłości. Trudno o lepszy komentarz do tegorocznego opolskiego cyrku.
Ale to zapewne jeszcze nie koniec, gdyż – cytując klasyka – „inba wciąż trwa”: po zerwaniu umowy z TVP miasto chce własnymi siłami zorganizować imprezę na jesieni. Za to ze strony telewizji padają deklaracje o przeniesieniu festiwalu do Kielc lub Radomia. To tak, jakby chcieć przenieść karnawał w Rio do norweskiego Trondheim. Przygrywki do opolskiej imprezy zamiast melodii przynoszą kakofonię administracyjnych zgrzytów. Warto by się zastanowić, czy doszłoby do tego wszystkiego, co mamy nieprzyjemność oglądać, gdyby…
„Kayah nie wystąpi na festiwalu. Nosowska również”. „Rezygnują z Opola. «Mniej muzyki, więcej polityki»”. „Dr. Misio wycofany z Premier. Poszło o «kościelny» teledysk”.*
No właśnie. Gdyby co? „Gdyby” określa opolski festiwal już od kilku dobrych lat. Każde „gdyby” poprzedza kolejny pomysł mający w zamyśle pomóc w odtworzeniu dawnej renomy KFPPO. Gdyby tak wydłużyć festiwal o jeden dzień? Gdyby tak dodać kolejną kategorię? Gdyby tak dać możliwość głosowania przez aplikację? Te idee nie przekładają się znacząco na oglądalność, co udowadniają statystyki. Badania Nielsen Audience Measurement z 2016 r. pokazują, że wydarzenie oglądało 2,35 miliona widzów. Mniej więcej w okolicach tej liczby oscylują wyniki z kilku ostatnich lat. Nie o samą oglądalność tu jednak chodzi, a o społeczną recepcję wydarzenia. Z wielu względów przestał on być dla nas znaczący!
Tu odezwać by się mogli ci, którzy z upodobaniem powtarzają, że „dawniej było lepiej!”. Cóż. Chyba tym razem muszę się z nimi zgodzić. Przynajmniej w kwestii Opola. Od razu jednak zaznaczam, że dawniej i tempora były inne, i mores widowni przedstawiały się zgoła odmiennie. Co prawda, gdyby w tym szerokim i niedookreślonym „dawniej” prowadzono statystyki oglądalności (w Polsce robi się to dopiero od 1996 r.), wynik dwóch z kawałkiem milionów Polaków przed telewizorami odtrąbiono by jako wielki sukces – ale to z tej tylko przyczyny, że w soc-rzeczywistości PRL-u odbiornik telewizyjny w gospodarstwie domowym był zdecydowanie rzadszy niż dzisiaj. Weźmy na przykład pierwszą edycję z 1963 r. – mimo że ówczesna widownia była relatywnie mała, to właśnie wykonawców wchodzących wówczas na scenę wymienia się dziś wśród ojców i matek polskiej muzyki: Ewa Demarczyk, zespół Piwnicy Pod Baranami, Osiecka, Niebiesko-Czarni i inni. A kogo pamiętamy sprzed roku?
Nie chcę sugerować, że obecnie w Opolu brakuje utalentowanych artystów. Oni są! Wystarczy spojrzeć chociażby na ubiegłoroczne Debiuty: Kortez, Bvoska, SALK, Jóga, Daria Zawiałow – to oni rządzą obecnie polską alternatywą. Lecz nie dzięki Opolu przebijają się do świadomości społecznej. Ci muzycy rozeszli się po różnych OFF Festiwalach, Openˈerach czy AlterFestach i to tam wyrabiają sobie nazwiska. Organizatorzy KFPPO dobrze o tym wiedzą. A ta wiedza nie mobilizuje ich do podjęcia dziejowej misji zarybiania polskiej sceny interesującymi artystami. Przez to najbardziej charakterystyczna dla festiwalu kategoria Debiutów traci sens.
„Rodowicz rezygnuje z jubileuszu na festiwalu”. „Kasia Popowska rezygnuje z Premier”. „Kombi i Urszula także rezygnują z występu w Opolu”. „Artyści bojkotują festiwal. Co na to prezydent Opola?”. „Wiśniewski: «Z tym festiwalem nic już nie jest pewne»”.
Ktoś mógłby więc stwierdzić, że Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu to swojego rodzaju zombie. Miałby rację. Ściślej mówiąc – retro zombie. W tym miejscu triumfalnie uśmiechnąłby się duch (notabene) Jacquesa Derridy, który stwierdziłby, że wchodzimy na opisywany przez niego teren duchologii i jeśli bardzo nam zależy na znalezieniu przyczyny festiwalowego stanu rzeczy, to powinniśmy się zwrócić ku jego rozpoznaniom.
Faktycznie, w Opolu „duch przeszłości” stale przebija się spod uwspółcześniającego sztafażu. Wspomnienie czasów dawno minionych i nostalgia za nimi. To zdaje się być głównym motorem całej imprezy od czasów – ostrożnie przyjmując – końca właściwej transformacji ustrojowej (mniej więcej schyłek lat 90.). Wówczas to naród zobaczył, że PRZYSZŁO NOWE! Naród przyjrzał się, jak robi to ZACHÓD. Naród chciał mieć IVENTY, na których się skacze pod sceną i poznaje coś naprawdę nowego, zamiast apatycznie czekać, aż mu się zrobi „przegląd piosenki”. Pozostali ci, co tęsknią. A amfiteatr w pewnym sensie zamienił się w nocnik, w którym została uwiędła rączka organizatorów Opola. „Cóż. Zatem rzeźbimy w tym” – musieli sobie powiedzieć – „Ale dodajemy kabarety. Mnóstwo kabaretów. Naród kocha kabarety”.
I tak festiwal stracił na znaczeniu. Prezentowany przez władze brak zrozumienia dla kultury jest kuriozalny, ale być może dopiero cała afera z bojkotem festiwalu dosadniej pokazała, że niezbyt już chce się nam ekscytować Opolem.
Możemy być jednak pewni, że to imprezy nie unicestwi, bo podtrzymujące ją przy życiu rzewne wspomnienie generuje najwidoczniej całkiem okrągły pieniądz. Cały tegoroczny absurd może nawet paradoksalnie rozbudzić zainteresowanie następnymi edycjami festiwalu. I chociaż nie będzie to zainteresowanie związane z muzyką, jeszcze raz wszyscy poczują, że KFPPO mimo wszystko jest wydarzeniem wrośniętym w naszą świadomość narodową.
„Internauci drwią z festiwalu, Kurskiego i TVP”. „Zapendowska: «Wątpię, że festiwal da się uratować»”. „Opole chce przejąć organizację festiwalu”. „Arkadiusz Wiśniewski zablokował ekipę TVP w amfiteatrze”. „Festiwal Opole 2017 odwołany! Miasto zrywa umowę z TVP”.*
Po napisach końcowych Dziennika Bridget Johnes nie było niespodzianki. Nie rozbłysły światła w Amfiteatrze Tysiąclecia i żaden prezes nie powiedział z ekranu telewizora, że to był taki żart… Marzec bez pięćdziesiątej czwartej edycji festiwalu. Co dalej? Wątpliwe wydaje się przeniesienie imprezy w inne miejsce, a przynajmniej uczynienie tego tak, by uniknąć jeszcze większej kompromitacji. Otwartą pozostaje natomiast kwestią, czy władzom miasta uda się zorganizować festiwal na jesieni, o czym mówił prezydent Opola Arkadiusz Wiśniewski. Jeśli miałoby się to udać (z całego serca tego im życzę), należałoby już teraz zacząć pracować nad nowym kształtem wydarzenia, bo czasu pozostało niewiele. To tym ważniejsze, że – jak już wspominałem – od kilku lat festiwal cierpi na sceniczną impotencję i brak pomysłu na siebie.
Wierzę, że ci, co trzymają organizacyjne lejce, zapewne właśnie nad tym zagadnieniem spędzają teraz dnie i noce, wymyślając kolejne „gdyby”. Ale tak naprawdę rozwiązanie może być proste! Oddajmy cesarzowi to, co cesarskie, a grupie docelowej festiwalu to, co znane, dobre i grające na wspomnieniach! Krótko mówiąc, należy skupić się na artystach pamiętanych z czasów telewizji czarno-białej oraz proto-kolorowej. Lata 60., 70. i 80. Przeszłość. Wspomnienie. A jednocześnie reaktywacja całego pokolenia artystów i słuchaczy wychowujących się na Opolu. I niech to nie będzie przaśne i wąsate! Żadnych sandałów i pasiastych koszulek polo trzeszczących na naznaczonych czasem brzuchach. Niechaj historia zatoczy koło, a retro zatriumfuje! Wszystko z wielką pompą i bez pretensjonalności. Niech to będzie na serio. Otrzeźwić artystów, którym wmówiono i którzy sam uwierzyli w to, że dziś mogą już tylko odcinać kupony: Rodowicz, Banaszak, Łazuka, 2 plus 1, Demarczyk, Lombard, Bajm, Frąckowiak, Czerwone Gitary i kto tam jeszcze żyw! A ci, którym już się zeszło z tego świata, niech żałują, bo impreza będzie przednia. Rany Boskie! Sam bym to oglądał!
* Nagłówki ze śródtytułów pochodzą z NTO.pl – serwisu miasta Opole, czyli jedynej strony stojącej faktycznie po stronie festiwalu.
]]>Tak wyglądające dzieło zaproponował Nickolay Lamm, pochodzący z Pittsburgha twórca digital artu (polskie odpowiedniki tej nazwy brzmią bardzo koślawo). Jego praca nosi tytuł The History of Music i stanowi serię infografik przedstawiającą wyrazy najczęściej wykorzystywane w tekstach muzyki popularnej. Ta opisana powyżej dotyczy niekwestionowanego zwycięzcy zestawienia – słowa love. Przeprowadzając kwerendę, Lamm korzystał z archiwów listy Year-End Hot 100 i magazynu „Billboard”, sięgających aż do 1960 roku (sic!). Materiał, trzeba przyznać, ogromny, ale przecież nie wyczerpujący całego dorobku muzyki popularnej! Z łatwością można więc wyobrazić sobie błękitne tło o wiele gęściej zapełnione bordowymi pikselami.
Czy zatem wyraz miłość w swej anglojęzycznej formie to – korzystając z języka fizyki – najważniejsza cząstka elementarna popu? Tak. Ale jeśli miałbym tu wtrącić własne zdanie, to powiedziałbym, że jest tak nie tylko ze względu na częstość występowania.
Lepiej kocha się po angielsku
Choć piosenka Dana Fogelberga, The Language of Love, traktuje o skomplikowanych strategiach komunikacji między kochankami, to samego jej tytułu można użyć jako bezpośredniego odniesienia do języka angielskiego. No właśnie – czemu to akurat mowa Szekspira, a nie na przykład Słowackiego czy Goethego, ma w przypadku popu lepiej opisywać ów największy z uczuciowych desygnatów?
Pierwsze, co nasuwa się na myśl, to oczywiście dominacja brytyjskiej i amerykańskiej kultury popularnej. Zgadza się. Piosenki o miłości powstają na całym świecie a stawiane w moim tekście pytanie o najważniejsze słowo muzyki z łatwością można przemianować na pytanie o temat w niej dominujący i otrzymać z grubsza taką samą odpowiedź. Ale to lud Albionu i ich potomkowie zza oceanu zasługują na miano wynalazców i hegemonów nowoczesnej rozrywki, w obrębie której znajduje się też muzyka. Dwie ojczyzny różnorodnie rozumianego popu już od przeszło stu lat narzucają reszcie populacji jego formę, a tą z kolei od wewnątrz kształtował język angielski, dostosowując rytm i melodię do siebie, a nie odwrotnie. Należy zatem traktować angielszczyznę jako integralny element muzyki popularnej, dzięki któremu osiąga ona swoją wzorcową postać.
Nic więc dziwnego, że nawet największy banał, jeśli tylko wyśpiewa się go po angielsku, brzmi przynajmniej strawnie (niekiedy istotę tego stwierdzenia na zasadzie odwrotności ukazują próby przekładów na nasz język ojczysty – wiele świetnych tekstów nabiera w tym procesie lotności discopolo). Hasłowość, prostota i coś, co można nazwać „kleistością” słów, stanowią główne wyróżniki piosenkowego angielskiego. Słowo love jest zaś tych cech sztandarem, można by rzec – kluczem wiolinowy muzyki popowej. Lecz ta teza zakrawałaby po prostu na truizm, gdyby nie jeszcze jeden wymiar całego zagadnienia.
All you need is love will tear us apart
Społeczny mianowicie. Zdaje się bowiem, że na gruncie muzyki popularnej tylko Stany Zjednoczone i Wielka Brytania były w stanie przywrócić słowu love jego istotę, którą wcześniej musiało utracić w procesie komercyjnej destylacji. Istotę w najrozleglejszym i najważniejszym znaczeniu, czyli agape – miłość najwyższego rzędu. Wiąże się to z dwiema wielkimi rewolucjami kulturowymi: kontestacją lat sześćdziesiątych i późniejszym, post-punkowym nurtem Sturm und Drang.
Tu sprawa mogłaby się wydawać mniej oczywista, ponieważ obie te rewolucje oddziaływały na społeczeństwa i obyczaje wielkiej części świata wyznającej (przynajmniej w teorii) wartości cywilizacji zachodniej. Lecz jednoznaczność wraca na swoje miejsce, gdy tylko przyjrzymy się specyfice ruchów młodzieżowych w Stanach i na Wyspach.
Chęć ustanowienia nowego porządku w szóstej dekadzie dwudziestego wieku była wspólna dla całego pokolenia powojennego baby boomu. W Europie przyjmowała jednak charakter bardziej waleczny (sprzeciw wobec opresyjnego komunizmu w krajach podlegających ZSRR) lub intelektualny (nowe koncepcje filozoficzne Europy Zachodniej). Postawy pacyfistyczne natomiast, choć mające wiele do powiedzenia na Starym Kontynencie, najpełniej rozwinęły się w trzymających światowe kłopoty z dala od swych granic Stanach Zjednoczonych. To tam białe dzieci z dobrych rodzin (bo ich to w szczególności dotyczyło) miały w sobie na tyle dużo naiwności, aby etykietkę Make love, not war traktować dosłownie i wcielać ją w życie. Za symbol tej postawy można uznać utwór All You Need Is Love Beatlesów, którzy choć byli Anglikami, to szybko stali się najważniejszymi ambasadorami ruchu Flower-Power. Ich utwór, wykonany w pierwszym w historii programie emitowanym przez satelitę (czterysta milionów widzów w dwudziestu pięciu krajach), stał się w ścisłym sensie hipisowską międzynarodówką i proklamacją miłości na cały świat.
Kolejne wielkie poruszenie przypada na okres rozczarowania ideami właśnie lat sześćdziesiątych. Drzwi do tego nie tak już kolorowego i radosnego świata wyważył brytyjski punk rock, postulujący totalny nihilizm. Nic więc dziwnego, że najważniejsze kulturowe, a ściślej: muzyczno-kulturowe wydarzenia tamtych czasów dzieją się właśnie w Zjednoczonym Królestwie. I znowu – podobne niepokoje dotykały wówczas ludzi na całym świecie, lecz w Wielkiej Brytanii obudził się wtedy również uśpiony duch kolonializmu, toteż eksport wyspiarskiej kontrkultury miał bardzo szeroki zasięg. Miłość w czasach postmodernistycznej dekonstrukcji w największym stopniu była więc anglojęzyczna, a jako przykład weźmy przepełnioną defetyzmem (nie tylko wobec skazanych na porażkę prób podtrzymania jednostkowych związków, lecz także działań całej generacji) epokową kompozycję grupy Joy Division – Love Will Tear Us Apart.
Miłość szuka poklasku
Amerykanie i Brytyjczycy tak jak potrafili napełnić słowo treścią, tak też potrafią je z niej wyprać. Zarówno najchętniej konsumowany mainstream, jak i najgoręcej oklaskiwana alternatywa z obu państw stają się dziś na powrót raczej obiektami mniej lub bardziej indywidualnych interpretacji aniżeli nośnikami przesłań z mocą kształtowania społeczeństw. I choć muzyka sama o sobie opowiada historie pełne słów takich jak: prawda, uczucia, emocje czy zaangażowanie, to raczej mało kto daje się w ten sposób na serio zaczarować. Gdyby odtworzyć dzieło Nickolaya Lamma na podstawie najbardziej aktualnych zestawień muzycznych, wygląd infografiki zasadniczo by się nie zmienił. A biorąc pod uwagę to, co zostało powiedziane w poprzednim akapicie, można uznać, że love znów pełni funkcję łatwego erzacu dla trudno wyrażalnej głębi, istniejącym tylko ku uciesze odbiorcy. Ale nie ma się co złościć, bo tak właśnie działa rynek kultury popularnej (niekoniecznie sama kultura popularna), spełniający się w handlowaniu wzorcami zachowań, tożsamości i wartości.
Inną konkluzją wynikającą z ogółu powyższych namysłów jest następująca: rozmowa o muzyce popularnej to niemal zawsze rozmowa o USA i Wielkiej Brytanii, ich kondycji oraz powinnościach wobec rzędu dusz słuchających utworów, które tam powstają. Można by więc zadać pytanie, na ile to piękne słówko z tysiąca piosenek ma dziś znaczenie dla tych dwóch mocarstw, które wymykają się jednoznacznym ocenom.
]]>Albo to:
Jakiej odpowiedzi sobie Państwo udzieliliście?
Bo ja, drodzy Państwo, takiej: Nie podoba mi się. To syf. Barachło. Bezsensowna łupanina wypełniająca eter komercyjnych stacji radiowych i landrynkowo prostackich kanałów muzycznych w tefałce. Chętnie dorzuciłbym jeszcze jakieś fekalne inwektywy, ale wstrzymam się przez wzgląd na Państwa być może wrażliwe żołądki. Poprzestanę na tym, co już powiedziałem, gdyż to i tak z nadwyżką wyjaśnia mój stosunek do powyższych.
A jednak, proszę Państwa, tak jak pies czerpie przyjemność z tarzania się w gównie, tak i ja doznaję nieomal ekstatycznej rozkoszy w chwili słuchania muzyki z antypodów mego gustu. Owszem, podchodzę do niej z punktu widzenia – w cudzysłowie – badacza, uzbroiwszy się w świadomość kontekstu jej powstawania. Wierzcie mi jednak Państwo, że mimo to jest w mym zachowaniu pierwiastek masochizmu.
Muzyczne BDSM
A jakież to korzyści płyną z masochizmu? Wytrawny praktyk działań alghedonicznych rzekłby, iż rozliczne. Przede wszystkim wymieniłby zaspokojenie. W moim przypadku chodzi o zaspokojenie pewnej przystojnej wszelkim empirykom-ryzykantom potrzeby świadomego obcowania z czymś niedotykalnym. I właśnie ta moja muzyczna koprofagia pozwala mi na takowe.
Rzecz jasna nie rozróżniam nawet łykanych przeze mnie trucizn. Szczerze mówiąc, w większości wypadków nie wiem, kto zacz wykonawcy, których zdarza mi się posłuchać. Co prawda, w ramach cyklu prowadzonego od lat kilku zajmuję się popem, ale bardziej w sensie ogólnym, fenomenologicznym. Mogę więc sobie pozwolić na pewną dozę ignorancji, oszczędzającej mózgowi trudu zapamiętywania pomniejszych muzyków zaludniających wszelkiego rodzaju topy. Droga braci słuchaczo-czytelnicza, wybacz więc, że trudno mi nawet opatrzyć tekst właściwymi przykładami. Miast konkretnych utworów widzę bowiem tylko pejcze, szpicruty, kneble i skórzane pasy, po których użyciu – celem zadania sobie osobliwych rozkoszy – można wrócić do szacownego, oficjalnego życia ambitnego ą-ę melomana.
Sekretne życie Theodora A.
Myślę sobie czasem w kontekście mojej przypadłości o tym, jakże smutno musiał żyć Theodor Adorno, który ze względu na swe przekonania filozoficznych pielęgnował w sobie pogardę dla muzyki popularnej. Jakie krzywdy musiała mu wyrządzać ta postawa odmawiania sobie duchowego pokarmu w postaci leichte musik.
Ale czy na pewno? Czy ten niemiecki myśliciel, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli szkoły frankfurckiej i twórca teorii krytycznej, nie mógł ukryć przed nami czegoś wstydliwego? Przypisanie panu Theodorowi A. pewnej słabości wydaje się więc nie mniej uprawomocnione niż każda inna teoria spiskowa. Chociażby więc dla dobra wywodu poddajmy w wątpliwość deklaracje słynnego teoretyka muzyki. Wyobraźmy sobie sytuację, w której widzimy Adorno in flagranti, rozpływającego się w rozkoszy podczas słuchania skomponowanego przez Juana Tizola i Duke’a Ellingtona utworu Caravan, jazzowego standardu już od 1936, roku swojego powstania.
Biedny Theodor rzuca się w konwulsjach dysonansu poznawczego. Piana toczy się z ust, z oczu ciekną łzy, palce się plączą na maszynie i popełniają!… Popełniają te jadowite teksty, owoc zracjonalizowania niemocy wobec – niepodlegającej przecież dyskusji – uwodzicielskiej siły muzyki. Wychodzi z tego Über Jazz, jeden z jego najbardziej kontrowersyjnych tekstów (nie ostatni, bo przyjmijmy, że opisywanego tu grzechu Adorno dopuszczał się wielokrotnie) stanowiący w swej istocie wystąpienie przeciwko kulturze masowej.
Akademik daje tym samym asumpt do niezliczonych polemik późniejszych badaczy kultury popularnej, które to z kolei zaowocują dzisiejszym, słusznym ze wszech miar poglądem, że nie ma muzyki obiektywnie złej.
O (złych) gustach się nie dyskutuje
Skoro już jesteśmy przy tak zwanym obiektywizmie odnoszącym się do muzyki popularnej. A właściwie przy jego wspomnianym braku, co jak szydło z worka wychodził w trakcie rozlicznych namysłów nad ową muzyką prowadzonych. Grzech pierworodny przypisywany kulturze niskiej zmazano, a ocena poszczególnych nurtów, odłamów i stylistyk zależy już li tylko od indywidualnych upodobań odbiorcy. Krótko mówiąc, przestaliśmy w końcu o gustach dyskutować. Tym bardziej można by więc rzec, iż muzyka stała się dla wielu osób czymś wybitnie użytkowym (co w żadnym wypadku nie wyklucza wartości artystycznych – „wyższych”). Rzeczona użytkowość przyjmuje w dzisiejszym świecie różne, mniej lub bardziej efemeryczne formy, w których wynajdywanie, katalogowanie i opisywanie bawi się socjologia. Muzyka może więc zarówno łączyć ludzi w subkultury, jak i po prostu grać w tle dnia codziennego jako zwyczajny muzak.
Użytkowa jest również wałkowana tu już od kilkudziesięciu wersów funkcja masochistycznego stymulanta. Przy czym każdy znajdzie sobie inny bat. Ktoś z Państwa wybierze black metal, dla ktoś inny – hip-hop. Niezależnie jednak od tego, zapuszczenie się w rejony dalekie od naszych upodobań i znajdywanie tam pewnego marginesu dla siebie, okazuje się niesamowitą szkołą tolerancji dla twórczości wszelkiej.Guilty Pleasure
F65.5 – ten tajemniczy kod odnosi nas do definicji masochizmu według Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób ICD-10. Przyznają Państwo, że dobrze to wygląda jako tytuł, lecz szczerze mówiąc, nie znalazłem nigdzie refleksji przedstawiających słuchanie muzyki w kategoriach zaburzeń seksualnych. A i mój wywód jest raczej naciągany pod temat. Nie zmienia to jednak faktu, że właśnie słuchanie należy do najczęstszych przejawów zjawiska opisywanego zgrabnym angielskim zwrotem guilty pleasure – przyjemności wbrew własnym przyzwyczajeniom i wyznawanym przez nas normom. Osobiście uważam jednak za zbędny w tym wypadku człon guilty – „grzeszny”. Muzyka przede wszystkim powinna dawać przyjemność (nawet jeśli ta przyjemność wiąże się z zadawaniem sobie cierpień) i jeśli ów podstawowy wymóg zostaje spełniony, to wszystko w świecie jest na swoim miejscu. Ponadto trudno w ogóle zgrzeszyć, skoro – jako się rzekło – zła muzyka nie istnieje.
]]>Herman Melville, stawiając ostatnią kropkę w książce o białym kaszalocie, robił to z przekonaniem, że kończy dzieło nie do przeskoczenia również dla niego. Wiedział, że nigdy nie będzie mu dane stworzyć czegoś na miarę Moby’ego Dicka. Powieść stanowiła litą, niewzruszoną skałę, którą podziwiać miały pokolenia. On sam zaś, jako Prometeusz literatury, został do tej skały przykuty, a jego wątrobę zamiast sępa wyżerał portowy rum.Powolne konanie u boku swej kreatywności zużytej na jedno dzieło osładzała mu jedynie świadomość stworzenia czegoś ze wszech miar epokowego. Powieści przesuwającej granice i po dziś dzień stanowiącej punkt odniesienia dla innych pisarzy.
Nie on jeden tego doświadczył. Na przestrzeni wieków wielu było artystów, których przemogło własne opus. Wymieniając wszystkie dziedziny sztuki, w których znajdziemy odpowiednie przykłady, niewątpliwie dojdziemy też do muzyki. Jak to jest w jej przypadku?
Puttin’ On The Ritz, Electric Avenue, Barbie Girl, I Want Candy, Boys (Summertime Love), Bust A Move, A Girl Like You, In A Big Country, Me & Mrs. Jones, Genius Of Love, Rock Me Amadeus, Turning Japanese…
One Hit Wonders – gwiazdy jednego przeboju. Taki termin ukuto dla określenia tworzących solowo lub kolektywnie nieszczęśników, znanych tylko z jednego hitu. Utworu doskonale przyswajalnego przez słuchacza i noszącego wszelkie znamiona komercyjnego majstersztyku. Piosenki wwiercającej się przez aparat słuchowy do mózgu, a po zetknięciu z przysadką – stymulującej wydzielanie endorfin PEA, których nadmiar wylewa nam się przez usta w postaci lepiej lub gorzej nuconej melodii. Dzięki trafnemu połączeniu słów, akordów i rytmu gwiazda jednego przeboju zostaje zapamiętana przez potomnych konsumentów kultury, a 5 minut jej sławy zmienia się w średnio 3 minuty 40 sekund typowego radio friendly song, odtwarzanego w eterze niezliczoną liczbę razy.
I tyle z ich kariery. BENG! – jak to się dziś zwykło kwitować zdarzenia, których doniosłość wyczerpuje własny temat. Artysta jednego przeboju resztę życia poświęca na nagrywaniu kolejnych płyt nieinteresujących niemal nikogo oraz zaliczaniu scen pomniejszych juwenaliów. Ten i ów zostanie jurorem w talent show lub od czasu do czasu zje chlebek ciecierzycowy z pastą z awokado w programie śniadaniowym. Jeszcze inny spisze i wyda swoje wspomnienia w trakcie zarządzania dobrze prosperującą i przynoszącą niezły dochód firmą spedycyjną. Jego piosenka, popularna ponad miarę, dawno już zaczęła żyć własnym życiem i niejako prowadzić równoległą karierę, utrzymując swego autora dzięki tantiemom. Na dźwięk pierwszych taktów zgadujemy jej tytuł – bezbłędnie i szybciej niż uczestnicy programu „Jaka to melodia?”. Ten kawałek nigdy nie wyjdzie z mody i nigdy się nie zestarzeje! Jest szlagierem ze spiżu!
Ale postawmy w końcu pytanie, stanowiące sedno tego tekstu – czy utwór ów poszerza ramy swojej dziedziny, stając się, tak jak przywoływane dzieło Melville’a, punktem odniesienia dla innych twórców?
…Makin’ It, Mambo No. 5, You Get What You Give, Hot Hot Hot, Unbelievable, True, Don’t Worry Be Happy, What Is Love?, I’m Gonna Be (500 miles), Bittersweet Symphony, Mmm Mmm Mmm Mmm, Don’t Want To Fall In Love…
Jeśli odpowiedź na to pytanie byłaby twierdząca, to trzeba by uznać, że każda z takich kompozycji wyważa drzwi. Otwiera muzykę na nowe możliwości i zmienia jej kurs. Czy jakikolwiek przykład z historii muzyki popularnej wskazywałby jednak, że tak faktycznie jest? Odpowiedź stanowi pisane dużymi literami NIE. Na dobrą sprawę w tej kwestii nie znajduję nawet żadnego wyjątku potwierdzającego regułę. Kamienie milowe ustawiali tytani! Genialne zespoły i wspaniali muzycy, wspierani armią menedżerów oraz producentów, a także sprzyjającą atmosferą kulturową ich czasów. Chuck Berry, The Beatles, Led Zeppelin, Madonna, Michael Jackson – ci faktycznie mieli na tyle siły, aby przekierować koryto popowej rzeki. Wszyscy inni płyną z prądem.
Ta konstatacja, zamiast być ucinającą dyskusję odpowiedzią na główne zagadnienie, dzięki której mógłbym już żegnać się z Państwem i powoli kończyć pisanie, strzela latoroślami nowych pytań. Czemu artyści jednego przeboju tworzą jeden przebój? Co decyduje o popularności rzeczonego przeboju? Co odróżnia zajebiste Imitation Of Life z łysym Michaelem Stipem od równie zajebistego Beds Are Burning z równie łysym Peterem Garrettem oprócz tego tylko, że R.E.M. nagrali później jeszcze masę doskonałych płyt, a Midnight Oil skończyli się właściwie po jednej piosence?
Mnogość pytajników w akapicie powyżej sugeruje mnogość kryjących się pod nimi składników typowego One Hit Wonder. Mnogość składników natomiast sugeruje istnienie przepisu. Owszem, można by się pokusić o stworzenie takowego. Na pewno zawierałby wytyczne dotyczące prostego tekstu, akordów i progresji wywiedzionej z Pachelbelowskiego kanonu D-dur. Wspominałby o odpowiednio komercyjnym teledysku oraz takim momencie premiery, który uwzględniałby aktualne potrzeby słuchaczy. Znalazłyby się w owym przepisie również zalecenia dla stacji radiowych, aby hit nadawać w kółko, zupełnie ignorując inne pozycje na albumie, z którego on pochodzi. Voilà! Otrzymujemy kawałek będący w stanie zarżnąć zespół, który go wykonuje! Tymczasem fundamenty muzyki nawet nie drgnęły. Wszystko wskazuje więc na to, że gwiazdy jednego przeboju to raczej ofiary twórczej klęski niż wybrańcy jednorazowo dotknięci palcem bożym.
…Maniac, Just A Friend, I’m Too Sexy, 99 Luftballoons, The Hustle, Whip It, Pop Musik, Da Da Da, Two Princes, Lovin’ You, It’s Raining Men, Jump Around, You Gotta Be, Kung Fu Fighting…
Podczas tych rozważań przypomniały mi się zdania, które Jakub Koziołkiewicz napisał o grupie The Calling i ich wielkim, znanym na pięciu kontynentach przeboju Wherever You Will Go. Autor trafnie zauważa, że nieoczekiwany międzynarodowy sukces ich debiutanckiego singla ustawił im – artystom niewątpliwie utalentowanym i ambitnym – poprzeczkę zbyt wysoko. A to tak, jakby pierwszym koncertem obejrzanym przez kogoś na żywo był występ U2 lub też pierwszym obejrzanym filmem – Skazani na Shawshank.
Owszem, muzycy z The Calling mieli potencjał do stworzenia świetnego zespołu. Co innego jednak potencjał, a co innego – wykluwanie się hitów. Szczególnie w sytuacji stresowej, gdy cały świat oczekuje jeszcze mocniejszego uderzenia. Niewykluczone, że właśnie w tym tkwi sedno problemu. Gwiazdy jednego przeboju nie muszą być słabymi artystami, którym raz tylko trafiło się (jak tej ślepej kurze ziarno) zdobyć serca słuchaczy. To świat uniemożliwiający prawidłowy rozwój artysty jest zły. Powiedzmy sobie szczerze – mało kto karmi w sobie taką próżność, aby mieć ambicję czynienia epokowych wyłomów w jakiejkolwiek dziedzinie sztuki. Czasem po prostu zdarza się napisać utwór będący kwintesencją gatunku, a rynek – jak to rynek – zaczyna eksploatować go aż do wyciśnięcia ostatnich soków. Konkludując: większość twórców, których dotyczy ten temat, to naprawdę porządni muzycy, którym niestety zbyt łatwo przyszło trafienie w dziesiątkę.
Jest taki film Szaleństwa młodości (reżyserski debiut niesamowitego Toma Hanksa).
Opowiada historię kilku chłopaków dorastających w latach 60., w momencie kiedy beatlemania osiąga swój zenit. Zainspirowani nimi młodzieńcy zakładają zespół – nazywający się, nomen omen, The Wonders – i piszą świetny kawałek, podrywający dupy z siedzeń, a dzięki przemyślnemu menedżerowi (znowu niesamowity Tom Hanks) zdobywają popularność w całych Stanach. Co potem? Potem okazuje się, że zarówno słuchaczy, jak i dostarczających im „rozrywki” oficjeli z wytwórni interesuje tylko ten jeden pierdolony kawałek.
…I Melt With You, Hot Child In The City, How Do You Talk To An Angel, Lovefool, Too Shy, Who Let The Dogs Out, Macarena, How Bizarre, Send Me On My Way, Whoop! There It Is, What I Am…
…i wiele, wiele innych tytułów. A gdy szukam najnowszych przykładów, przychodzi mi na myśl nieszczęsny Gotye. Z całej jego świetnej płyty Making Mirrors zapamiętamy tylko tyle, że jest ktoś, kto stał się kimś, kogo znał. A przecież Gotye umieścił na krążku też takie cuda:
Wszystkie gwiazdy jednego przeboju stały się w pewnym sensie ofiarami mediów – tak jak Ahab został ofiarą wyzwania, któremu nie sposób sprostać. Aby jednak ukoić żal wynikający z tego, że wspomniani muzycy nie są Melville’ami, proponuję formę uhonorowania ich wkładu w muzykę przez utworzenie nowego, całkowicie autonomicznego i bardzo heterogenicznego gatunku One Hit Wonders.
I jeszcze takie małe wspomnienie usprawiedliwiające wstawienie odpowiedniej piosenki na koniec: Lublin. Koncert szwedzkiej grupy Europe. Słychać pierwsze dźwięki kawałka The Final Countdown. Wyłączam się.
Odkąd zrozumiałem, że świat nie jest biszkopcikiem z kremem, przestałem cenić wszelkie próby przedstawiania go w ten sposób. Ba! Zaczęły one wywoływać we mnie frustrację i złość! Ten zły stan ducha osiąga apogeum w okresie bożonarodzeniowym, kiedy to cały handel i wszystko inne, co wiąże się z obrotem pieniądza, zaczyna sączyć w nas świąteczny, lukrowy jad. Nie żebym był jakimś Grinchem, pragnącym wymazania z kalendarza tych dni pełnych „miłości i rodzinnego ciepła”. Po prostu trudno mi strawić komercyjną, monotematyczną otoczkę, w której pełno kiczu i bezguścia i której brak równowagi, zapewnianej przez niezbędną do zachowania zdrowia psychicznego ironię.
Byłbym po prostu zamknął na to wszystko oczy. Odpuścił sobie użeranie się z reklamopędnym świątecznym ornamentem. Lecz przez wszechobecność zjawiska nie sposób przeoczyć jego ingerencji w każdy aspekt kultury. Także w ten, który najbardziej sobie upodobałem – muzykę.
Dzwoneczkoza
Pierwsze piosenki świąteczne niebędące kolędami powstały już w XIX wieku. To takie hity jak poczciwe alkoholowo-kuligowe Jingle Bells czy Jolly Old Saint Nicholas. Jednak patrząc szerzej, ważne jest nie znalezienie praojca kristmasów, lecz wyznaczenie momentu, w którym cały ten czerwono-biały, bombkowo-choinkowy, mikołajowo-elfowy cyrk wchłonął ów format i uczynił zeń swą immanentną część. Otóż stało się to w latach 40., kiedy wojenne, a później powojenne Stany Zjednoczone wymyślały się na nowo i próbowały zalepić traumę plastrem konsumpcji. Pojawiła się wówczas między innymi potrzeba stworzenia całościowej oprawy Bożego Narodzenia, czyli okresu największego odpieniężania się społeczeństwa żyjącego w kulturze dobrobytu. Stworzono więc Święta na sterydach, chętnie korzystające z muzyki w celu podkręcenia nastrojów zakupowych.
Napisane wówczas kristmasy niejako ustaliły kanon piosenki świątecznej, która choć upodabnia się do panujących w różnych latach stylów, ma swoje wyznaczniki. Pierwszy określiłbym jako dzwoneczkozę, czyli upchnięcie w kompozycję całej ozdóbkowej słodyczy Świąt wraz z jej najbardziej charakterystycznym elementem: dźwiękiem dzwonków sań.
Drugą ważną cechą piosenki świątecznej, jednocześnie odróżniającą ją od kolęd, jest pominięcie lub zredukowanie do minimum sfery sacrum kosztem rozbudowanego profanum, sprowadzającego się do ciągłego podkreślania rodzinnego i miłosnego charakteru Świąt. To sprawia, że słuchając dajmy na to Driving Home For Christmas, zaczynamy czuć to ciepełko i podniecenie związane z powrotem do drogich nam osób, domowych murów, spotkań, podarków i całej reszty.]
Bardzo to wszystko śliczne, ładne oraz kochane. W czasie słuchania mamy przekonać się, że jednak warto cały rok urabiać się po łokcie, by pod koniec grudnia dostać depresji podczas świątecznych zakupów.
Syf, klasyka i szersze konteksty
Większość piosenek powstających z okazji Świąt opiera się na wyżej wymienionym schemacie i nie mają one żadnych ambicji, by go czymś wzbogacić. Głównie właśnie dlatego większość utworów powstających na tę okazję to bardzo zły, podły syf, który jednakowoż doskonale spełnia swą funkcję.
Oczywiście możemy uznać wartość wszystkich tych świątecznych standardów muzycznych, które należą do prawdziwych pereł twórczości kompozytorskiej: White Christmas wykonywali przecież najwięksi z Bingiem Crosbym na czele, All I Want for Christmas Is You to jedna z tych piosenek, dzięki którym Mariah Carey ma od groma pieniędzy, a Last Christmas jest jak Kevin sam w domu – bez tego nie ma Świąt. Nie zmienia to jednak faktu, że o bożonarodzeniowych kawałkach zapominamy właściwie po 26 grudnia. Wszystkie te piosenki można wtedy zapakować w kartonowe pudła razem z innymi ozdobami choinkowymi i wstawić do szafy czy jakiegoś pawlacza, w którym doczekają następnych urodzin Jezuska…
Istnieje jednak kilka kristmasów, które stały się częścią większej myśli bądź zakorzeniły się w kontekście innym niż świąteczny. Happy Xmas (War Is Over) to na przykład część antywojennej działalności Johna Lennona i Yoko Ono.
W podobny nurt wpisuje się Kolęda dla tęczowego Boga, nagrana w tym roku przez Grzegorza Turnaua i Magdę Umer, odnosząca się do trudnej sytuacji uchodźców z Syrii.
Szczytna idea przyświecała również Bobowi Geldofowi podczas tworzenia Do They Know It’s Christmas?, pochodnej projektu Live Aid, którego zadaniem była pomoc głodującej Etiopii. Ta piosenka to w gruncie rzeczy świąteczne wcielenie słynnego We Are the World, nagranego w tym samym celu. Swoją drogą, Geldof, autor obu kompozycji, uważa je za najgorsze utwory w dziejach muzyki.
Ciekawy przypadek stanowi też Merry Xmas Everybody – jeden ze sztandarowych kawałków zespołu Slade. Utwór powstał w 1973 roku, kiedy to Wielka Brytania zaciskała pasa z powodu kryzysu paliwowego. Beztrosko świąteczny i nieco durnowaty tekst dodawał otuchy Brytyjczykom, a wokalista i gitarzysta zespołu, Noddy Holder, wspominał, że ludzie, widząc go, nawet w lecie życzyli mu wesołych Świąt.
Albo jeszcze tak na dobitkę: The Power of Love, w którym ani słowa o Świętach. Za to sporo o wampirach, płomieniach i kochankach. Frankie Goes to Hollywood nie nagrywali tego utworu z myślą o Bożym Narodzeniu. Jednak teledysk, ukazujący Maryję, Józefa i ich trudy rodzicielstwa nad żłobkiem, uczynił z piosenki świąteczną klasykę.
Z kristmasami jak z grzańcem
Wracając jednak do kristmasów w ogólności. Trochę przypominają grzaniec – słodki, dobry i pasujący do Świąt, ale prędzej można się od niego zrzygać, niż się nim upić. Nie ma raczej zapalonych fascynatów piosenki świątecznej. Wątpię też, by możliwe było doznanie jakiejś ekstatycznej przyjemności spowodowanej jej słuchaniem. Sezonowość i funkcjonowanie bożonarodzeniowych songów jedynie w określonym anturażu siłą rzeczy zabija możliwość ich oceny przez pryzmat sztuki jako takiej. Stanowią one bardziej dodatek do muzyki niż muzykę sensu stricto. A że trzeba je wszystkie zmieścić w okresie kilkunastu dni, to bardzo szybko zaczynają zwyczajnie powodować cofkę. Przynajmniej u mnie, bo trzymając się użytego wyżej porównania, niespecjalnie przepadam za opijaniem się grzańcem.
Są kristmasy jednak pewną koniecznością, z którą muszą liczyć się artyści podejmujący trud zarobkowania poprzez granie. W tym sensie warto wspomnieć słowa Charlesa Cave’a, basisty grupy White Lies. W ramach swojego solowego projektu nagrał on niedawno singiel This Fucking Time of Year, który swym ryzykownym tytułem oraz campowym podejściem do brzmień lat 80. jawnie szydzi z największych klasyków piosenki świątecznej. Autor, komentując swoje, jakby nie patrzeć, kontrowersyjne dzieło, powiedział coś bardzo ważnego. Mianowicie, że piosenka bożonarodzeniowa jest czymś, z czym każdy muzyk powinien się zmierzyć chociażby jeden raz. To po prostu obowiązek, z którego akurat on wywiązał się na swój krnąbrny sposób.
Można zatem, a nawet trzeba, do dzwoneczkozy kristmasów podchodzić z wyrozumiałością. Nawet, jeśli naprawdę chcemy się powiesić na suchej gałęzi choinki za każdym razem, kiedy słyszymy Let It Snow! Let It Snow! Let It Snow! w reklamie kawy. Pozwólmy sobie na dystans. Owszem, może i świat nie jest wspomnianym już biszkopcikiem z kremem, ale raz w roku chyba możemy (nawet ja) odwiesić na kołek neurozy i frustracje, by wspólnie poudawać przy wigilijnym stole czy podczas rozdzierania ozdobnego papieru, nucąc przy tym McCartney’owskie Wonderful Christmas Time (jakiegoś poziomu musimy się wszak trzymać).
Wesołych Świąt!
∞
W dzień moich 25. urodzin telefon ocknął się przez SMS o następującej treści: „Wszystkiego najlepszego! A tak przy okazji: Bowie nie żyje”. W trzy kliknięcia włączyłem komputer, żeby znaleźć potwierdzenie dla tych druzgocących wiadomości. Faktycznie. Major Tom, Ziggy Stardust, Thin White Duke, Król Goblinów i wszystkie inne wcielenia skupione w osobie Davida Roberta Jonesa przeniosły się w przestrzeń historyczną w nocy z 10 na 11 stycznia 2016 roku.
Jego śmierć urzeczywistniła paradoks, który Bowie odegrał wcześniej w sławnej Zagadce nieśmiertelności. Spoglądając z ekranu swym dziwnym okiem, wcielał się tam w wampira tracącego niewyczerpane, zdawałoby się, siły witalne. Oto widzimy istotę z definicji nieśmiertelną, z której uchodzi życie. Sprzeczność! Ale jakże znamienna i jasna do zrozumienia, gdy pomyślimy o pozostawionym przez Bowiego dorobku „twardszym niż ze spiżu”. Jakże znamienna wobec NICH WSZYSTKICH!
∞
Bo krótko przed nim odszedł Lemmy z Mötorhead, który w ostatnich tygodniach życia w trosce o zdrowie przerzucił się z whisky na wódkę z sokiem. Jakiś czas potem geniusz Prince zajeździł organizm. Osierocił wszystkie ekscentryczne instrumenty, pozostawił nam niesamowitą twórczość i dał złożyć swą osobę wysoką na półtora metra w dole głębokim na dwa metry. W marcu odszedł George Martin, który zza szyby reżyserki wysterował Beatlesów na sukces. Miesiąc wcześniej Piotr Grudziński z Riverside osłabił polskiego rocka swą nagłą śmiercią. Keith Emerson odebrał sobie życie, a Alan Vega, choć samobójstwo miał w nazwie zespołu, zszedł w sposób naturalny. Zmarł Glen Frey z The Eagles i Scotty Moore, gitarzysta przez lata występujący z Elvisem. Pożegnaliśmy Eugeniusza Rudnika, Johna Berry’ego, Maurice’a White’a i wielu innych wspaniałych artystów. A rok się jeszcze nie skończył!
Niezależnie od tego, jak wielu muzyków zasili w najbliższym czasie niebiańską orkiestrę, jedno pozostaje pewne: ich muzyka przetrwa, dopóki szumią taśmy, kręcą się płyty, w radiu puszczają ich kompozycje, a my chcemy ich słuchać! Wielkie mity, których Troją, Itaką i Tebami są nasze uszy, unieśmiertelniły artystów! Legendy i historie lśniące pomnikowym brązem dały im nieprzemijającą sławę! Rozsławiły na wieki i… zamieniły w banał.
Dotyczy on oczywiście sztuki w ogólności, ale w stosunku do muzyki nacechowany jest szczególnym emocjonalnym onanizmem. Przyjęliśmy sobie bowiem , że najlepsi muzycy to martwi muzycy, a najprzyjemniej słucha nam się tych, którzy nie mają już nic do powiedzenia.
∞
Widać to zwłaszcza w kręgu muzyki rockowej: obowiązuje tam wręcz etos muzyka rujnującego się w kilka lat kariery. Słynne „żyj szybko, umieraj młodo i pozostaw ładnego trupa” funkcjonuje niemal jako integralna część rockowej legendy, od samego początku kierowanej do ludzi młodych i ukazującej śmierć w kategoriach jednej z form zachowania wiecznej młodości. Szczęśliwcy, którym udało się wcześnie zejść ze świata, uniknęli zdziadzienia, czyli głównego antagonisty rocka (stąd też prawdopodobnie wśród rockmanów panuje takie ciśnienie na zachowanie pozorów młodości, gdy włos już siwieje).
Ekstremum tej postawy jest elitarny Klub 27. Lista ćpunów, alkoholików, samobójców, ludzi żartych przez depresję i z sercami rozkraczonymi przez wszystkie inne smutki, którzy wykitowali w dwudziestym siódmym roku swego bytowania. Wedle egzaltowanych słów są „ulubieńcami bogów”. Zadziwiające, że właśnie to, na równi z muzyką, zapewniło tym artystom nieśmiertelność.
Zastanawiam się, ile w tym szaleństwie metody. Po głowie plączą mi się wersy wyśpiewywane przez kolejnych trupów i dochodzę do wniosku, że faktycznie, nigdy nie postrzegałem ich jako tak prawdziwych, namacalnych i żywych, jak po ich śmierci. Wraz z pozbyciem się swych cielesnych powłok, w których objeżdżali sceny świata, znieśli też barierę fizycznej niedostępności, która zawsze stała pomiędzy artystami a odbiorcami.
∞ John Lennon – 12 milionów dolarów. Bob Marley – 21 milionów dolarów. Elvis Presley – 27 milionów dolarów. I Michael Jackson – aż 825 milionów dolarów! „Forbes” podsumował zarobki zmarłych muzyków z okresu od października 2015 roku do października 2016 roku. Tropiąc inspiracje do niniejszego tekstu, czytam to i znów pozwalam sobie na luźne rozmyślania. Otóż w naszych czasach, nakierowanych na pracę w młodym, dynamicznie rozwijającym się zespole, sukcesy i spełnienie zawodowe, pieniądz stanowi najpełniejszy dowód na to, że żyjemy. Dolary, euro, złotówki i jeny płyną w żyłach wszystkich społeczeństw, a comiesięczna wypłata jest jak pulsujące wskazanie kardiogramu. Zarabiasz – będziesz żył! Jakże więc nie uwierzyć w wieczne trwanie artystów muzyków, którzy nawet gdy rozkładają się już w trumnach, obojętni na losy świata, potrafią zarobić pieniądze po stokroć większe niż pensja żyjących fanów muzyki? O tak! Nie tylko sztuka jest wieczna! Także moc nabywcza pieniądza funkcjonuje w bezczasie nieskończoności, do którego odchodzą artyści, aby i po śmierci cieszyć się uznaniem zdobytym za życia.
Sam pamiętam, jak z wywieszonym jęzorem biegałem po Empiku, szukając albumów Jacksona, który jeszcze nie zdążył nawet ostygnąć po śmierci. Specyficzna to forma upamiętnienia, kiedy zamiast znicza na grobie stawiamy album na półce.
Co ciekawe, niekiedy dopiero to daje zmarłemu muzykowi życie! Tragiczne zejście, przerwany śpiew i wszyscy naraz orientujemy się, jakiego my to wspaniałego wykonawcę utraciliśmy. Sypiemy na grób pieniądze, aby choć w małym stopniu zrekompensować ignorancję w stosunku do jego twórczości. Czyż nie było tak z Amy Winehouse? Ile osób spośród nas uwielbiało płytę „Frank”, zanim to było modne, czyli zanim ta genialna piosenkarka najadła się tyle narkotyków i napiła tyle alkoholu, że zmarła? Wybacz nam, Amy.
∞
Gdy rozpoczynałem ten artykuł, dotarła do mnie wiadomość, że Leonard Cohen przeniósł się do lepszego (wedle wszelkich systemów religijnych, które kiedykolwiek wyznawał) świata. Gdy zaś pisałem ostatnie zdania, dowiedziałem się, że odszedł jeden z najwspanialszych i najbardziej niedocenionych muzyków – Leon Russell.
Skłania mnie to do kontynuowania zapoczątkowanych na cmentarzu rozważań o ulubieńcach w grobie jedną nogą stojących lub grób sobie kopiących. Za kilka lat będę żył w świecie bez Claptona, Jaggera, Patti Smith, Dylana i Briana Maya. To tylko ci starzejący się idole, czyli – jakkolwiek okropnie to zabrzmi – największe pewniaki. A ilu jest przecież takich, których złoży śmierć nagła i niespodziewana? Na myśl o tym przeszedłby mnie dreszcz, gdyby nie to, że przecież nie będę za nimi tęsknił, skoro mam ich muzykę.
Frank Zappa powiedział, że pisanie o muzyce przypomina tańczenie o architekturze. Może i stwierdzenie Jego Ekscelencji stało się już nieco wyświechtane, ale nie ma w nim ani grama przesady. Bo i czyż istnieje coś bardziej bezsensownego niż próba uchwycenia w słowach zupełnej abstrakcji, jaką jest muzyka? Z drugiej strony wytrwałe klepanie klawiatury to przecież absolutna konieczność! W końcu właśnie prasa muzyczna, która przez długi czas stanowiła jedyne źródło informacji o zespołach i wykonawcach, ukształtowała gusta całych pokoleń słuchaczy. Wielu muzyków, dziś uznawanych za osoby definiujące brzmienia, swoją ścieżkę artystyczną zaczynało właśnie od otworzenia rozkładówki „Rolling Stone”. Fanziny – te częstokroć stawały się podstawą nakreślenia ram konkretnych nurtów, a ich domorośli redaktorzy zostawali akuszerami gwiazd, rodzących się wśród kipieli dźwięków dudniących w obskurnych knajpach. O pracach muzykologów, poszerzających wiedzę teoretyczną, już nawet wspominać nie będę.
Krótko mówiąc, słowo pisane – jako refleksja, ocena, analiza czy zwykłe podzielenie się emocjami z koncertu – jest dla muzyki być może (i wbrew pozorom) czymś znacznie bardziej istotnym niż jej strona wizualna ze wszystkimi okładkami oraz teledyskami. Ale… kilkanaście linijek wyżej… tańczenie o architekturze…?
Skoro więc z jednej strony nie da się, a z drugiej strony trzeba, to generalnie każdy, kto mniej lub bardziej profesjonalnie zabiera się za pisanie o muzyce, tkwi w mrokach odbytnicy. Jako że od kilku lat również i ja ją zamieszkuję, postaram się opowiedzieć o problemie z własnej perspektywy. A drogę przez mękę umili wam mój ulubiony frustrat – Legendarny Afrojax.
Skąd się biorą dziennikarze muzyczni?
Na początku trzeba postawić pytanie: skąd potrzeba pisania o muzyce? Dlaczego w pewnym momencie samo słuchanie przestaje wystarczać? Co ważne, do tej pory nie zadawałem sobie tego pytania. Robię to dopiero teraz i – ku mojemu zdumieniu – odpowiedź znajduję natychmiastowo. Wcale nie muszę głęboko się zastanawiać, by odkryć, że po prostu kocham muzykę, a przy tym potrafię stworzyć sensowne zdania złożone współrzędnie i podrzędnie. Aha! I coś jeszcze! Oprócz powodów wymienionych powyżej pragnę być dzięki moim wypocinom uwielbiany przez wszystkich.
Pisanie o muzyce (chyba bardziej niż o filmie, teatrze i w ogóle wszystkich innych sztukach dających się wziąć pod pióro) ma w sobie kuszący wielu aspekt liźnięcia owych półboskich istot, jakim bez wątpienia są jej wykonawcy. Łatwo można by to podsumować stwierdzeniem, że każdy krytyk, eseista itp., itd. to niespełniony muzyk. Tej banalnej powtarzajce przeczy jednak fakt, że mnóstwo ludzi tworzących teksty na temat muzyki zajmuje się nią również w praktyce. Dziedzina ta, wielce demokratyczna, liberalna i ogólnie rzecz biorąc, otwarta, kusi dostępnością. Jeśli dodać jeszcze wszystkie postmodernistyczne rewolucje, które udowodniły, że wykonawcą może stać się praktycznie każdy (nie będę dyskutować o poziomie tego wykonawstwa), to wolno uznać, że z zerowego poziomu wszyscy jesteśmy członkami orkiestry.
Słucha się jednak tylko wybrańców. Szczęściarzy. Tych, którzy w odpowiednim momencie podjęli wyzwanie. Tych, którym powiodło się na początku lub nie powinęła się noga w trakcie, i tych, którzy mieli na tyle naiwnej wiary w siebie, że nie zawahali się skonfrontować ze słuchaczami. W wielu z nas powoduje to uzasadnioną frustrację, wyrastającą z niemożności stania się homo musicus.
Stąd pazerna chęć chociażby nikłego odbicia się w muzyku. Stąd namysł, stąd kartka, pisanie i latanie po prośbie o możliwość publikowania. Muzyka głośno przemawia, a my, piszący o niej, staramy się jeno nie zachrypnąć, gdy o niej szepczemy.
Ciszej nad tą muzyką
Ta nudna, biała kartka. Ta cisza, kiedy jedynym, co słyszymy, jest dźwięk wydawany przez plastikowy klawisz opadający na krzemową płytkę. Żeby chociaż na marginesie błyskały klipy z youtube! Bylebym w tej chwili, przerywając katusze zapełniania linijek, mógł oddać się słuchaniu, które angażuje mocniej niż pisanie, a które nie wymaga żadnych szczególnych zabiegów prócz okresowego czyszczenia uszu.
Pisanie jest sprzeczne z wrodzoną człowieczą nadaktywnością, pozostałą z czasów, gdy goniliśmy za zwierzyną lub przed nią uciekaliśmy. Skupienie całego swojego fizycznego potencjału w kilku palcach najzwyczajniej boli! To dlatego Bukowski, nim siadł przed maszyną, musiał najpierw zalać trąbę. Dlatego Kingsley Amis zabierał się do pisania dopiero około godziny 13, gdy nie miał już innego wyjścia (i też musiał walnąć drina), dlatego Philip Roth twierdził, że gdy pisze, jest jak lekarz na oddziale ratunkowym, który sam potrzebuje ratunku.
Pisze się… ciężko. Niezależnie, co się pisze. A słucha? Nadzwyczaj łatwo! Bez wysiłku. Nawet, jeśli sama muzyka jest trudna. I jak serducho pompuje krew bez udziału naszej świadomości, tak uszy tłoczą w mózg słodki narkotyk melodii, harmonii i rytmów. Cudownie byłoby rozciągnąć ów narkotyczny stan zasłuchania na pisanie. Stworzyć system naczyń połączonych, w którym dźwięk z głośnika, generuje jednocześnie powstanie błyskotliwego artykułu. Niestety. Nie da się połączyć sensownego i zaplanowanego namysłu nad muzyką z jednoczesnym, intensywnym jej odbiorem. Moim zdaniem takie próby zwykle kończą się bełkotem. A przecież aby rzetelny tekst (choćby i pełen uniesień) miał ręce i nogi, potrzeba urzędniczo suchego serca i dobrze naostrzonego umysłu. Koniecznością jest więc odcięcie się od słuchowego bodźca, który sprowokował kogoś do uliterkowienia emocji. Jednakże, o czym pisał Dariusz Czaja w swoich Kwintesencjach i z czym zupełnie się zgadzam, nazywanie muzycznych odczuć bez towarzyszącego im dźwiękowego podkładu prędzej czy później zamienia się w retorykę idącą jak krew z nosa.
Czy zatem opisanie muzyki w zgodzie z reakcją na nią jest z góry skazane na porażkę? Czy pisanie o muzyce to wieczne plateau bez orgazmu? Mam nadzieję, że nie. Ale jedno wiadomo na pewno: ominięcie tego problemu to nie lada wyczyn. Czasami, próbując przeskoczyć z dźwięku na słowo pisane, mam wrażenie, że jestem jak ci bokserzy, którzy po rundzie walenia się po pyskach siadają do szachownicy, by wykonać ruch (naprawdę istnieje taka odmiana boksu)!
Przeklęta różnorodność!
Varietas delectat – głosi łacińska sentencja, odnosząca się do radości płynącej z urozmaiceń i różnorodności. Mnie jednak, przynajmniej w muzyce, różnorodność przestała cieszyć. I to już dawno temu. Mniej więcej wtedy, kiedy okazało się, że poza Nirvaną są jeszcze inne grunge’owe zespoły. W miarę poszerzania się moich gustów frustracja tylko narastała. Jak oswoić tę wielość? Co wybrać? Czego słuchać? A gdy zacząłem przykładać palce do klawiatury komputera, pojawiało się również zasadnicze pytanie: o czym pisać?
Mam tę skazę, że interesuję się muzyką całościowo. W muzyce wszystko mnie kusi i nęci, a jeśli nawet nie, to przynajmniej wywołuje potrzebę zrozumienia, skąd wziął się dany nurt, co gra poza moją płytoteką, co inspiruje konkretnych muzyków lub po prostu – jakie panują obecnie tendencje w bułgarskim electro folk popie. Muzyka! Chcę piękno jej w całej ozdobie widzieć i opisywać możliwie najszerzej. Wszystko to jednak mógłbym przyrównać do próby objęcia w pojedynkę dębu Bartek. Wszystkiego jest za dużo, przez co czuję się jak ten kot na Saharze! Ostatecznie błąkam się jedynie po wybrzeżu i nie zapuszczam w głąb tajemniczego lądu muzyki wszelakiej.
Ponieważ chcę pisać o wszystkim, uprawiam specyficzną, pełną uniesień, lecz pozbawioną mistycyzmu glosolalię, która, prawdę mówiąc, nikogo nie przekona, że jestem natchnionym przez Boga świętym Michałem od muzyki. Wyjście z opresji? Specjalizacja. Wąski przedział. Konkretny gatunek i co najwyżej jego odnogi. Generalnie – szufladka, w której zamykamy się na własne życzenie. Bo kto mówi o hip-hopie, raczej wyklucza black metal, kto zajmuje się jazzem, pomija ambient, a kto tworzy teksty o czarnym funku… nie. O czarnym funku się nie pisze, tylko przy nim tańczy. W każdym razie chodzi mi o gettyzację, której naturalną konsekwencją są poszatkowanie tematyczne, niemożność wykroczenia poza granice swej grupy i brak nadziei na polemikę z wyznawcami innych nurtów. Wizja zupełnie nieodpowiadająca mojej klaustrofobicznej naturze! O ile łatwiej mają kinomaniacy, bo z tego, co wiem, nie ma speców tylko od horrorów czy tylko od melodramatów.
Musisz potrafić to, to, to i to
Gdy już uporamy się ze wszystkimi demonami problemów natury teoretycznej, opisanymi powyżej, pozostaje nam czysta przyjemność rozbicia się o twardy mur dominujących form literackich, których opanowanie jest niezbędne dla każdego śmiałka chcącego pisać o muzyce.
Jako pierwsza na myśl przychodzi recenzja. Zdrowa, obiektywna recenzja, poparta zarówno znajomością dorobku artysty, jak i nurtu, w którym zwykł tworzyć. Ich pisanie jest w dziennikarstwie muzycznym koniecznością taką samą, jak pedałowanie w jeździe na rowerze. I nie wiem, co ze mną nie tak, bo ciężko mi się pedałuje. A czasem to i łańcuch spadnie. Szczerze nienawidzę tego sposobu omawiania albumów i osobiście uważam, że jeśli chcecie się dowiedzieć, jaka dana płyta NA PEWNO NIE JEST, to powinniście przeczytać jej recenzję. Ja po prostu nie widzę możliwości miarodajnego oceniania muzyki, jeśli w grę wchodzą tak wielkie i subiektywne emocje związane z jej odbiorem.
Trochę lepiej wypadają pod tym względem relacje z koncertów, gdyż opierają się właśnie na subiektywnym odbiorze, a jedyny wymóg formalny to zapamiętanie kolejności wykonywanych piosenek. Problem polega tu jednak na czym innym – czytanie relacji z koncertu ze świadomością niepowtarzalności tego wydarzenia jest (nawet dla czytelników, którzy w występie uczestniczyli) specyficznym rodzajem zadawania sobie bólu. Zakrawa to wręcz na masochizm, a ja nie chcę zadawać się z masochistami!
Klucząc między obowiązkiem recenzowania a koniecznością relacjonowania, młody, ambitny dziennikarz muzyczny niezawodnie trafi na cudowny wynalazek nowych mediów: zestawienia. „Top najbogatszych muzyków świata”, „Top najbiedniejszych muzyków świata”, „Top albumów tworzonych przez najbogatszych muzyków świata”, „Top najbiedniejszych muzyków świata inspirujących się albumami najbogatszych muzyków świata” i tego typu jaja. W teorii zestawienia mają poszerzyć naszą wiedzę muzyczną, a w praktyce poszerzają jedynie tyłki rozpłaszczone na krześle przed komputerem. Tak naprawdę chodzi tu o „przyciągnięcie unikatowego czytelnika” oraz „generowanie wysokiej klikalności”.
Pozostają jeszcze teksty takie jak ten – mówiące o wszystkim i o niczym. Mieszające doświadczenie z jego brakiem, wyduszane niczym ostatek pasty do zębów esejorozprawkofelietony. Forma doskonale kłamliwa, bo w zasadzie nie mówiąca stricte o muzyce, lecz o wszystkim, co dookoła niej. Jeśli o mnie chodzi, to najzwyczajniej w świecie traktuję je jako pas startowy dla mojej erudycji i pisanie o tym, o czym sam chcę przeczytać, ale co w zasadzie już wiem.
Jak powstają twoje teksty?
Na pytanie postawione w śródtytule Kazik Staszewski odgrażał się laczkiem i kopytem. Jako że ja nie jestem artystą i nie mogę nikomu takich pieszczot zaoferować, pozostaje mi wyznać jak na spowiedzi: moje teksty przychodzą na świat w bólach. Na dodatek z licznymi wadami wrodzonymi. Zawsze niepełne, często wymęczone, nigdy zadowalające. Przez wszystkie te powtarzane błędy, których nie sposób wyeliminować, czuję że pisanie o muzyce bardziej deprawuje mnie jako słuchacza niż rozwija jako dziennikarza. Mimo to piszę, gdyż obowiązek obowiązkiem jest i muzyka jako zjawisko musi posiadać tekst.