Lwy salonowe – Z CYKLU http://zcyklu.pl rozwijamy kulturę Sun, 01 Dec 2019 13:41:21 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.9 Z Gdyni w Polskę – w listopadzie http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/44fpff-gdynia-premiery-listopad/ http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/44fpff-gdynia-premiery-listopad/#respond Sun, 17 Nov 2019 13:31:31 +0000 http://zcyklu.pl/?p=4033 Kontynuujemy filmowe kalendarium premier po 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Przed nami zestaw tytułów przewidzianych na listopad, w tym jeden grudniowy, których absolutnie nie możecie przegapić. Bardziej nie mogłyby się od siebie różnić, co tylko świadczy o tym, jak bogate i różnorodne jest nasze kino – we dnie i w nocy, w rytmie jazzu i hip-hopu, czarno-białe i w kolorze.

UKRYTA GRA

reż. Łukasz Kośmicki, premiera: 8 XI 2019

Nagroda Specjalna za propozycję doskonale zrealizowanego kina gatunkowego, nagroda dla Roberta Gryki, Wolfganga Weigla i Krzysztofa Arszennika za montaż

Paweł:

Z mojej strony będzie to najbardziej jałowa recenzja tego cyklu, bo o prostym kinie gatunkowym pisać mi najtrudniej (Antoni, ratunku!). Ukryta gra to thriller szpiegowski w hollywoodzkim stylu, ale skręcony po polsku, w polskiej estetyce. Czuć w nim pieniądz i widać szerszy zamysł w scenografii (przypatrzcie się kolorom).

Aktorsko moim zdaniem średni Pullman, mocni Więckiewicz (pokażcie ten film niedowiarkom; nie trzeba urodzić się za oceanem żeby przyćmić duże nazwisko!) i Mecwaldowski oraz hipnotyzująca Lotte Verbeek, którą znamy choćby z Rodziny Borgiów. Jest suspens, jest tempo, jest i mocny finał. Dobra rozrywka po prostu! Więcej takich filmów prosimy.

Antoni:

Co tu wiele mówić, solidne kino rozrywkowe na zachodnią modłę. Co prawda intryga szyta grubymi nićmi, a zwroty akcji da się dostrzec na kilometr, ale dzięki bardzo dobrej obsadzie (ja tu bym jednak Pullmana też docenił) oraz stylowemu klimatowi ogląda się to bez zażenowania. Czeka Was przyjemny seans, o ile nie macie zbyt wygórowanych oczekiwań.

PROCEDER

reż. Michał Węgrzyn, premiera: 15 XI 2019

Paweł:

Cytując reżysera, Proceder to „duży film o rapie, jakiego brakowało”. O tym, że jest to film potrzebny może świadczyć zachowanie trzech pań w jesieni życia, które siedziały przed nami podczas seansu. Męczyły się przepotwornie i wszyscy musieli o tym wiedzieć. W biografii Tomasza Chady widziały wulgarną baśń o bandziorze i nieletnich degeneratach. Otóż tym paniom widok zasłaniał silnie zakorzeniony stereotyp oraz błoga nieświadomość tego, co działo się pod ich blokiem jeszcze piętnaście lat temu. Gdy Chada zaliczał falstart w życie, one zapewne piły herbatę i oglądały Złotopolskich. Na takich jak on było jedno słowo: chuligan. I kropka.

Tymczasem Proceder to opowieść o człowieku, który w pewnym momencie zaczyna rozumieć, że nigdy nie będzie wiódł tzw. normalnego życia – ma świadomość swoich nałogów i konsekwencji dawnych decyzji. To na swój sposób silny i odpowiedzialny mężczyzna, inspirujący przy całej ułomności. Chadę naprawdę wychowała ulica, a my dostajemy wgląd w to siedlisko. Rozumiemy, dlaczego dokonywał takich a nie innych wyborów, skąd czerpał wzorce prestiżu, jakie czekały na niego źródła utrzymania i co oznaczał sukces na nowych kapitalistycznych warunkach, których wtedy nikt do końca nie rozumiał. Widząc to wszystko nie trudno pojąć, że wbrew pozorom łatwo z dnia na dzień przerzucić się z drobnych kradzieży sprzętu AGD na kradzież aut i handel narkotykami – nawet nie trawką, ale od razu kokainą.

Chada popełnia wiele błędów w relacjach z kobietami. Brak mu wyraźnego męskiego wzorca, ale szacunek i potrzebę stabilizacji wynosi właśnie z trudnej relacji z matką. Potrzebuje kogoś, o kogo i dla kogo może walczyć, żeby nie zatonąć w uzależnieniach. W jakiś sposób kontrapunktem dla niego jest postać Łysej (dajcie Kożuchowskiej szansę!) tkwiącej po uszy w mafijnym półświatku, z którego sama nie może się wyplątać.

Polski rap jest bardzo ważny dla polskiej kultury, mimo że wciąż oficjalnie funkcjonuje na jej peryferiach. Nie powstał przez przypadek. Przybył z Zachodu, ale wyrósł na gruncie transformacji ustrojowej i zapaści społeczno-ekonomicznej. Historia polskiego rapu to historia Polski ostatnich trzydziestu lat, społeczeństwa klasowego, które pękło, poezji współczesnej. Do grona raperów należą artyści, którzy mają posłuch i rzeczywiście się liczą. Kulturze hip-hopu nie poświęca się u nas należytej uwagi i nie traktuje z szacunkiem, czego słusznie domaga się film w szkarłatnych napisach końcowych. 

Proceder kończy się pomnikowo, ale zdaje się, że był to zabieg konieczny, ponieważ skromna dawka patosu odbija się na odbiorze rapera jako artysty, poety i osobowości, którą należy znać i o której należy pamiętać. Również przez to, że reprezentuje znacznie liczniejszą grupę społeczną o bezkrytycznie negatywnej reputacji. Chada pisał autobiograficznie, ale jego głos był głosem wielu.

Antoni:

Rapsy to zdecydowanie nie moje klimaty, przez co tak Proceder, jak i wcześniejsze Jesteś bogiem nie przemawiają do mnie z taką siłą, jak zapewne powinny. Postrzegam je jako obrazy wciąż zbyt hermetyczne, a prezentowany przez nie świat oraz jego mieszkańców – zbyt obce, aby można się w nie w pełni wczuć. Pomimo tego jestem w stanie zrozumieć powszechne głosy pochwały pod adresem historii Chady. Jako bohater wydał mi się mniej zajmujący od Magika, lecz trudno zaprzeczyć, że jego biografia to materiał mocno filmowy. 

Realizatorsko nie sposób się do czegokolwiek przyczepić. Szczególnie Kożuchowska zapada w pamięć. Teksty w większości przypadków osobiście rapowane przez aktora Piotra Witkowskiego dobrze budują klimat blokowisk czy półświatka samochodowej mafii. Tylko ten „obraz człowieka”, o którym mówią twórcy, wydał mi się jednak za płytki i uproszczony. Do stworzenia uniwersalnej historii trochę zabrakło.

SUPERNOVA

reż. Bartosz Kruhlik, premiera: 22 XI 2019

nagroda dla Bartosza Kruhlika za debiut reżyserski lub drugi film

Pisze Paweł, a Antoni się zgadza:

Jeden z ciekawszych debiutów ostatnich lat. Bartosz Kruhlik jest na najlepszej drodze do własnego stylu, a to w kinie autorskim czynnik decydujący o twórczym sukcesie. Jego pierwszy film to dokumentalistyczna relacja z brutalnego wypadku drogowego spowodowanego przez chronionego immunitetem posła – spektakl, w którym widz bezpośrednio uczestniczy i obserwuje rozwój wydarzeń w czasie rzeczywistym.

Wypowiedź fabularna reżysera zawiera subtelny komentarz na temat polskiej prowincji, diagnozę postawy obywatelskiej. Widzimy m.in., jak mieszkańcy wsi rozpaczają nad śmiercią matki z dwójką dzieci. Reagują wspólnotowo, porzucają obowiązki i prozę życia, żeby odmówić różaniec, a później spontanicznie wymierzyć sprawiedliwość. Przyjęcie roli obserwatora dystansuje nas do zjawisk, których być może w mniejszym lub większym stopniu doświadczyliśmy osobiście. Aż chciałoby się powiedzieć: mądry Polak po szkodzie.

Ale jeśli nie przekonuje Was temat, zwróćcie uwagę na stronę techniczną, bo Bartosz Kruhlik podjął szereg naprawdę nietypowych twórczych decyzji, które zadecydowały o sukcesie jego debiutu. Dla spójnego charakteru światła Supernovą nakręcono na jednym tylko obiektywie. Skutki tego wyboru rzucą Wam się w oczy. Szczególnie, że kadry zostały prześwietlone: reżyser osadza bohaterów w powodzi światła, w gwieździe, która sporadycznie przygasa w chwilach kryzysu.

Kruhlik dał się poznać współpracownikom jako doskonały planista. Już samo obsadzenie ról trwało dobre pięć miesięcy. Pełne porozumienie osiągnął też z zaproszoną do współpracy montażystką Magdaleną Chowańską. Oboje nie lubią ciąć i opowiadają historię za pomocą długich ujęć. Skutek jest tego taki, że widz nie utożsamia się z bohaterem, ale odczuwa jego emocje. Wierzcie mi, przez to film wciąga jak czarna dziura. W Supernovej gaśnie wiele gwiazd, ale dzięki temu właśnie rodzi się nowa.

PAN T.

reż. Marcin Krzyształowicz, premiera: 25 XII 2019

nagroda dla Sebastiana Stankiewicza za drugoplanową rolę męską

Paweł:

Pora na szarady. Kim jest pan T.? Podpowiem, że nie jest to Tyrmand (choć film Tyrmandem ocieka) ani Tadeusz, ani nawet Twardowski. Pan T. to pan Talent, czyli trafnie obsadzony Paweł Wilczak. Nie spodziewałem się zobaczyć go na srebrnym ekranie, ale obsada tego filmu w ogóle jest egzotyczna i cała do zjedzenia. Jeśli mielibyśmy zwrócić na kogoś Waszą szczególną uwagę, to na Marię Sobocińską. Nieprzypadkowo w tym roku to często angażowana aktorka.

Ale do rzeczy. Pan T. to film szalenie klimatyczny i ze smakiem, z subtelnym, gorzkawym poczuciem humoru, emanujący pogodą nieugiętego ducha. Pan T. to pogodna opowieść o niezłomnej opozycji intelektualnej, o grze pozorów, o poczuciu pustki i osaczenia – o opresyjnej beznadziei socrealizmu A.D. 1953. Adekwatnie czarno-biała, adekwatnie noir. Bogata w elementy absurdalne i zapadające w pamięć epizody komediowe. Pan T. to pozycja obowiązkowa dla wielbicieli inteligentnej komedii wyciśniętej z dramatu egzystencji oraz stałych czytelników „Przekroju”.

Antoni:

Dodam tylko, że to bodaj najciekawsza pozycja tego festiwalu. Szalenie stylowa, pełna kulturowych aluzji oraz smaczków, świetnie zagrana. Wielbiciele Złego (i nie tylko) z łatwością dostrzegą główne inspiracje, a reszta będzie mogła zabawić się w odgadywanie autentycznych tożsamości napotkanych przez Pana T. członków literackiej bohemy PRL-u. Film do podziwiania, pośmiania oraz refleksji. Jak to mówią, full package.

A jeśli chcecie wiedzieć, które filmy z 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych z premierą w październiku zostały polecone przez nasze Lwy Salonowe, zajrzyjcie tutaj.

]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/44fpff-gdynia-premiery-listopad/feed/ 0
Z Gdyni w Polskę – w październiku http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/z-gdyni-w-polske-w-pazdzierniku/ http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/z-gdyni-w-polske-w-pazdzierniku/#respond Sat, 12 Oct 2019 11:32:26 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3668
W tym roku postanowiliśmy nie silić się na syntezę festiwalowych doświadczeń. Zasadniczo moglibyśmy wręcz podpisać się pod zgrabnym podsumowaniem Bartosza Staszczyszyna dla culture.pl [1], stąd dla uniknięcia wtórności podzielimy się jedynie naszymi refleksjami po seansie wybranych filmów 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – tych, które lada dzień zagoszczą na ekranach kin. Bo sztuka nie cierpi na nadmiar punktów widzenia. Nie znosi natomiast ciszy i obojętności. Na szczęście na polskie kino trudno być obojętnym!
CZARNY MERCEDES

reż. Janusz Majewski, premiera: 4 X 2019

Pisze Paweł, a Antoni się zgadza:

Trochę przykro na to patrzeć, bo autor-reżyser zekranizował własną powieść i zmarnował szansę na solidny thriller. Z biegiem wydarzeń odsłania dosłownie wszystkie karty i podaje rozwiązanie na tacy. Zero suspensu. Krytycy skanują Czarny mercedes na prawo i lewo, bo Majewski to stary mistrz, nie wypada pisać źle o jego filmach. Wypada. Tym razem nie wyszło mu kompletnie. Po co pakować taką treść w kryminał?

Film należy jednak pochwalić za przyjemną estetykę daleką od wojennej pomroczności. Inscenizacja daje jasno do zrozumienia, że mamy do czynienia z lekką fikcją na wieczór z popcornem. Dodam tylko, że w dobie walk i zmagania się z ur-faszyzmem nie podoba mi się spotwornianie osób homoseksualnych – pamiętamy to z Kamerdynera, tu zagrał nawet ten sam aktor. Miejmy nadzieję, że nie jest to zarzewie nowego motywu w polskim kinie, bo ziarno padłoby na żyzny grunt.

Czarny mercedes to jeden z najsłabszych filmów tegorocznego festiwalu, mimo że ma jakiś tam własny mikroklimat i ładnie przystaje do równie rozpogodzonych i także dziejących się w niewesołych czasach Excentryków. Andrzej Seweryn jako czarujący erotoman, hrabia Leon Przewiedzki, oraz Maria Dębska, zaskakująca intensywną grą w konfrontacji z kochankiem, wynagrodzą Wam poniekąd pieniądze wydane na seans, ale zastanówcie się, czy nie lepiej obejrzeć tego w telewizji.


BOŻE CIAŁO

reż. Jan Komasa, premiera: 11 X 2019

nagrody dla Jana Komasy za reżyserię, dla Mateusza Pacewicza za scenariusz, dla Elizy Rycembel za drugoplanową rolę żeńską, Nagroda Publiczności

Pisze Paweł, a Antoni się zgadza:

O świętości najpełniej opowiada się przez grzech. Boże ciało to film łagodny i wywrotowy. Oglądany przez festiwalową publiczność w dużym skupieniu otrzymał długie, głośne oklaski. Podczas seansu po plecach przemkną Wam ciarki. Mówimy o wnikliwej diagnozie wiary katolickiej, apostolstwa, mądrego miłosierdzia, które zostały wypaczone w kulcie polskiej tradycji odwetu. Oduczyliśmy się bowiem przebaczać, kochać i sięgać po człowieka. Więcej – Boże ciało podważa zasadność istnienia instytucji Kościoła. Zadaje pytania podstawowe, o istotę posłannictwa i wspólnoty, której nie można zredukować do sumy jednostek.

Tylko ten, kto poznał zło, może zrozumieć cierpienie i pouczać. Hipnotyzujący, charyzmatyczny Bartosz Bielenia wciela się w fałszywego księdza, który jednocześnie jest najprawdziwszym księdzem. Na naszych oczach rozgrywa się kłamstwo, które pozwala dotknąć Prawdy. Daniel/ksiądz Tomasz to wewnętrznie skłócony Lucyfer, Niosący Światło. Czuje głód akceptacji i rozumie upadek, dlatego zdolny jest przyjmować bliźniego z całym dobrodziejstwem inwentarza, a ponieważ nie ma nic do stracenia, nie czuje obciążenia polityką ani władzą, jest doskonałym duszpasterzem. Nie odgrywa roli, lecz jest. Służy całym sobą, najlepiej jak potrafi, aż do wstrząsającego finału, o którym będziecie rozmawiać ze sobą na długo po wyjściu z kina.

Jan Komasa nie ukrywa zamiłowania do pracy z aktorem, na ten aspekt kreacji stawia, a znakomity, brawurowo napisany scenariusz, nad którym Mateusz Pacewicz pracował latami, został skrojony na miarę utalentowanego reżysera. W Bożym ciele zastosowano prawie 900 (!) ustawień kamery, co pozwoliło na pełną eksplorację złożonych charakterów sportretowanych w historii opartej na faktach, włącznie z bohaterką graną przez Elizę Rycembel. Tę wciąż za mało znaną aktorkę obserwuję od lat, dlatego roszczę sobie prawo do tego, by jej nagrodę za drugoplanową rolę żeńską nieskromnie skwitować słowami: a nie mówiłem?

Koniecznie idźcie do kina.


SOLID GOLD

reż. Jacek Bromski, premiera: 18 X 2019

Pisze Antoni, bo Paweł nie widział:

Awantury o dodane i usunięte sceny, kontrowersje względem tematu, oskarżenia o cenzurę, polityczne agendy, burze medialne, ferment środowiskowy. Mówią, że filmowi sprzyja każda forma promocji. Ale nie temu.

Wokół historii o Aferze Ambergold narosła taka otoczka niesławy, że film praktycznie nie miał szans na dobre przyjęcie na Festiwalu. Ludzie oczekiwali po nim odważnego politycznie głosu, przyczynku do debaty, słowem: obrazu z ambicjami. A co dostali? Solidny, wielowątkowy thriller polityczny ze świetnym duetem Gajos – Seweryn. Ni mniej, ni więcej. Nieco rozlazłą narracyjnie, ale atrakcyjną fabularyzację dramatu na wielu aktorów (z licznymi zgonami). Z tak sensacyjnym materiałem trudno o to, żeby nie było emocjonująco. Ale manifestu poglądowego czy burzących status quo rewelacji nie uświadczymy.

Nie ma co zatem stękać, że z małej chmury duży deszcz, bo nikt gruszek na wierzbie nie obiecywał. Dlatego zachęcam, żeby wybierać się do kina z odpowiednim nastawieniem. Czasu raczej nie stracicie, ale wysokiej klasy kino to to nie jest.


IKAR. LEGENDA MIETKA KOSZA

reż. Maciej Pieprzyca, premiera: 18 X 2019

Srebrne Lwy, nagrody dla Witolda Płuciennika za zdjęcia, dla Leszka Możdżera za muzykę, dla Jolanty Dańdy za charakteryzację, dla Agaty Culak za kostiumy, dla Dawida Ogrodnika za główną rolę męską

Paweł:

Nie do końca wiadomo, o czym reżyser chciał nakręcić film: czy bardziej o kolejach losu wybitnego, ale w powszechnej świadomości zapomnianego, polskiego jazzmana – czym kontynuowałby modną ostatnio produkcję filmów stricte biograficznych, o inspirujących i mało znanych Polakach, czy też o izolacji i samotności niewidomego, utalentowanego człowieka o ogromnej muzycznej wrażliwości. Pociągnął dwie sroki za ogon i ani nie zrobił szczególnie dobrej biografii, ani fabuły zgłębiającej niepełnosprawność wzrokową.

Ale nie można nie postawić wykrzyknika przy muzyce Leszka Możdżera! Bo to miód na uszy widza, wirtuozeria, najdroższy deser lodowy świata z płatkami 23-karatowego złota. Zaaranżowane przez Możdżera utwory fortepianowe Kosza zjawiskowo zagrał Ogrodnik we własnej osobie – żadnych dublerów! Poza tym film jest miejscami całkiem innowacyjnie udźwiękowiony: szczególnie w ujęciach dających wgląd w to, co słyszy i pamięta Mietek – mam na myśli przede wszystkim wspomnienie zamykanych drzwi. A zamyka je przed nim wielu ludzi, których muzyk spotyka na swojej drodze. Część relacji rozpada się, ponieważ Kosz – artysta, który rozbłysnął i bardzo szybko zniknął, zostawiwszy ubogi acz cenny dorobek – sam je odrzuca, broniąc się przed porzuceniem lub odreagowując ból.

Film bowiem przedstawia człowieka bardzo samotnego w swojej zależności od innych. Demaskuje kulisy życia erotycznego i uczuciowego osoby niewidzącej. Tytułowy jazzman osiągnął w życiu zawodowym wszystko, prywatnie nie osiągając nic. Wiódł żywot pozbawiony równowagi, jednostronny, pusty w sferze intymnej. Łaknął bliskości i akceptacji. Pieprzyca ten żywot tragiczny wydestylował do naiwnie pogodnego, więc wyszedł mu film populistyczny. Mówiąc krótko, wzruszycie się i ubawicie, to na pewno. Warto obejrzeć ze względu na Ogrodnika, zdjęcia i jazz.

Antoni:

Poglądy i opinie przedstawione powyżej nie reprezentują pełni poglądów i opinii Lwów Salonowych. Drugi z Lwów jest zdania, że jakkolwiek druga nagroda festiwalu jest trochę na wyrost, film o emocjonalnym osamotnieniu genialnego jazzmana wciąż stanowi jedną z najlepszych pozycji w tegorocznej odsłonie festiwalu w Gdyni. Dzięki wprawie z jaką Pieprzyca prowadzi narrację, bardzo łatwo można się wczuć w intensywne, często skrajne emocje bohatera, wejrzeć w jego sposób postrzegania rzeczywistości. Nad tym wszystkim unosi się nieustannie fatum nieuchronnej tragedii (okna nie sprzyjają bohaterom tegorocznych biopiców). Ogrodnik daje koncertowy popis, o ileż bardziej stonowany od nadekspresywnej interpretacji postaci młodszego Beksińskiego, tym razem słusznie nagrodzony przez jury konkursu. Nadmiernej naiwności w kreacji bohatera nie zarejestrowałem, jest to obraz niejednoznaczny, wręcz intymny – nie idealizuje się dziecinnego rozhisteryzowania Mietka Kosza, nie usprawiedliwia toksycznych zachowań, nie wybiela rozlicznych wad charakteru. Zastrzeżenia można mieć jedynie do przesadnego finału, w którym kamera wzbija się patetycznie w niebo wraz z tytułowym Ikarem. Ale – tak jak drugi z Lwów – porwani melodią granej przez pianistę Kołysanki Komedy, nie zwrócicie na to niemalże uwagi.


OBYWATEL JONES

reż. Agnieszka Holland, premiera: 25 X 2019

Złote Lwy, nagroda dla Grzegorza Piątkowskiego za scenografię

Paweł:

Co za film! Co za myśl! Co za obsada (James Norton, Vanessa Kirby, Peter Sarsgaard)! Ale zanim to wszystko: wyjaśnijmy, jakie były intencje reżyserki, bo już w trakcie festiwalu widzowie czuli się oszukani opisami fabuły przeczytanymi w prasie. Po pierwsze, Holland – jak sama wyjaśniła na spotkaniu po projekcji – postanowiła zgłębić tajemniczą odwagę człowieka biorącego odpowiedzialność za rzeczywistość, którą miał tylko obserwować. Po drugie, dostrzegła w scenariuszu aktualność zjawisk takich jak korupcja i polaryzacja współczesnych mediów, fabrykowanie rzeczywistości; doceniła wagę pytań o odpowiedzialność i obowiązek dziennikarza. Po trzecie dopiero, postanowiła sportretować głód na Ukrainie – zbrodnię ludobójstwa jeszcze nie opowiedzianą tak, żeby trwale osadziła się w empatii ludzi.

Przez zbudowaną z wartości postać walijskiego dziennikarza Garetha Jonesa reżyserka zajmuje ściśle określone stanowisko. Naiwny everyman autentycznie niesiony jest ideą, w którą wierzy, naczelnym imperatywem moralnym. Zawsze porusza się naprzód. W filmie wiele jest wektorów, które to podkreślają: pęd pociągu, droga pokonana rowerem do wydawcy, ucieczka przez ośnieżony las. Ten zrealizowany w oscarowej stylistyce film obfituje w świeże, dynamiczne ujęcia i zabiegi montażowe, pięknie skrojone kadry, których tonacja zachowuje walor moralnej opozycji czarne – białe. Osobiście uważam, że jest znacznie gęstszy i bardziej wyrazisty niż osławiona, ale też obco brzmiąca w naszym pokomunistycznym zakątku, Czwarta władza.

Obywatel Jones skłania widza do głębokiego namysłu nad atrakcyjnością jednej niszczącej i niedorzecznej ideologii wobec drugiej. Przerażająco znajomo wygląda sytuacja socjopolityczna 1932 roku z punktu widzenia współczesnej Europy. Paralele dotyczące mechanizmów propagandowych, manipulacji mediami i popularyzacji faszyzmu mrożą krew w żyłach. W 1932 roku nikt nie traktuje Hitlera poważnie, a rządzący bagatelizują widmo II wojny.

Ilustrując Wielki Głód, Holland świadomie zdecydowała się pokazać ludobójstwo oszczędnie, nie znieczulić widza – słowem uniknąć „pornografii cierpienia”. Oglądając film, zwróćcie uwagę na akustyczne kontrasty. Kompozytor Antoni Komasa-Łazarkiewicz, zainspirowany wspomnieniem maszyn do pisania używanych asynchronicznie przez rodziców, posłużył się stukotem urządzeń, żeby wytworzyć zgiełk – osaczony Gareth bowiem nie może czuć się bezpiecznie w żadnej dużej stolicy. Dzięki temu zabiegowi pozbawiona muzyki sekwencja na Ukrainie wybrzmiewa z większą siłą. Widza osacza wielki moment hipnotycznej, martwej ciszy.

Ludobójstwo Stalina na Ukrainie maluje tło manifestu na temat dążenia do prawdy i mechanizmów sterowania tłumem. Lejtmotywem, który podkreśla treść filmu i sprawia, że wybrzmiewa ona mocniej, jest postać George’a Orwella oraz pisany przez niego Folwark zwierzęcy, cytowany we fragmentach z pracowni autora.

Antoni:

Drugi z Lwów jest nieco bardziej oszczędny w peanach. Obywatel Jones to kino bardzo dobre, świetne technicznie, ciekawe formalnie, klimatyczne szczególnie w środkowej partii poświęconej Ukrainie (upiorna dziecięca przyśpiewka spędzi niejednemu sen z oczu), ale mimo to niepełne i nierealizujące do końca potencjału ważnego przecież tematu. Przez to także decyzja jury wydaje mu się cokolwiek dyskusyjna, a złoty laur przyznałby bez chwili wahania Bożemu ciału.



[1] B. Staszczyszyn, Gdynia 2019 – kino na zakręcie.
]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/z-gdyni-w-polske-w-pazdzierniku/feed/ 0
43. FPFF w Gdyni – UN CERTAIN REGARD http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/43-fpff-w-gdyni-un-certain-regard/ http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/43-fpff-w-gdyni-un-certain-regard/#respond Tue, 25 Sep 2018 12:12:38 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3747
Do tej pory w naszych relacjach i podsumowaniach festiwalowych nastawialiśmy ostrość na filmy. W tym roku zdecydowaliśmy się zmienić perspektywę i zaproponować zupełnie inny klucz do polskiego kina. Spojrzymy na Gdynię poprzez sylwetki wybranych twórców w nadziei, że pomoże Wam to skalibrować oczekiwania względem szeroko komentowanych festiwalowych filmów, obrać kurs na otwartość i gotowość do wspólnej podróży.
Filip Bajon

Kamerdyner | Konkurs Główny

Srebrne Lwy, nagrody indywidualne: Adam Woronowicz – główna rola męska; Antoni Komasa-Łazarkiewicz – muzyka; Mira Wojtczak, Ewa Drobiec – charakteryzacja

Trudno zgodzić się z tym, że szokująco aktualny Kamerdyner jest filmem o Kaszubach. Społeczność kaszubska służy w nim raczej za pretekst do przedstawienia skomplikowanych relacji rodzinnych i politycznych. Film mówi o nacjonalizmach, o nachodzeniu na siebie niezgodnych kategorii tożsamości, o konsekwencjach przynależności etnicznej w obliczu ewoluującej panoramy dziejów. Podejmuje temat kolonializmu w polskich warunkach oraz zgłębia skomplikowane zagadnienie wielokulturowości. Fakt, że prawie wszystkie wydarzenia i historyczne sylwetki są jak najzupełniej autentyczne, przydaje całości dodatkowego ciężaru.

Nie da się ukryć, że Filip Bajon to reżyser wychowany przez starą szkołę, hołdujący skodyfikowanym prawidłom kinematograficznym i literackim tradycjom realizmu. Działa z przekonaniem, że w filmie epickim główną rolę odgrywa czas, a fabułę należy rozwijać niespiesznie, do momentu aż wiedza widza będzie na tyle duża, aby napięcie zaczęło wzrastać. Swobodne podejście do początkowego tempa narracji sprawia, że leniwy początek Kamerdynera, mniej więcej do roku 1939, zwyczajnie się dłuży. Pamiętajmy jednak, że to skutek celowego zabiegu reżyserskiego. W miarę upływu czasu pojawia się coraz więcej elementów typowych dla dramatu i thrillera historycznego.


Adrian Panek

Wilkołak | Konkurs Główny

nagrody indywidualne: Adrian Panek – reżyseria; Antoni Komasa-Łazarkiewicz – muzyka

Myślę, że obranie drogi artystycznej jest niezależne od twórcy. To, jakie filmy robię, jest związane z moim wewnętrznym rytmem. Bez względu na różnorodność tematów, jestem zdania, że na ekranie widać, kto robił dany film. (…) Nie traktuję tego na zasadzie, że jest się profesjonalistą, zęby się zjadło na filmie i z niezawodnością robi się kolejny. Pokora lepiej się sprawdza. Robienie filmów to zawsze robienie czegoś pierwszego i niepewnego [1].

Wilkołak to drugi pełny metraż Panka. Zdecydował się na opowieść o więźniach obozu koncentracyjnego, ale chciał zrobić film inny niż dotychczasowe. Skupił się więc na dzieciach i posłużył kluczem gatunkowym: zamknął opowieść w konwencji thrillera psychologicznego z elementami horroru. Nawiguje obrazem i z mistrzowskim suspensem dawkuje tropy.

Prócz zezwierzęcenia, zdziczenia człowieka w sytuacji ekstremalnej, Wilkołak ilustruje desperacką potrzebę ceremoniału, reguł współżycia nieopartych na doborze naturalnym, choć szczątkowego porządku w spustoszonym świecie – czegoś, co mogłyby stanowić fundament odbudowy codzienności, gdy nie da się już żyć, ale jakoś trzeba.

Nie każdemu jednak udaje się przezwyciężyć wpajane na zasadzie tresury wstrząsające instynkty. Jeden z bohaterów usunął w sobie zmysł socjalizacji. Nauczył się liczyć wyłącznie na siebie i dbać o własne przetrwanie, adaptować do zastanego układu sił, ale jako dziecko bez wzorców nie radzi sobie ze złożonymi uczuciami w rzeczywistości przemocy wyzwolonej.


Bartosz Konopka

Krew Boga | Konkurs Główny

nagroda indywidualna dla Jacka Podgórskiego – zdjęcia

My, reżyserzy, traktujemy robienie filmów z nabożną czcią i to nie jest dobre, bo bardzo obciąża. Lepiej potraktować sprawę z buta. (…) Planowanie strategii artystycznej nie jest dla mnie. Podchodzę do tego intuicyjnie, robię to, co czuję w sercu. (…) Wierzę w wewnętrzne prądy, a nie kalkulację. Kino to jest szamanizm. Żeby być uwiedzionym i uwodzić innych [1].

Z tą myślą powstał ważny film, który porusza problem zaniedbany, praktycznie nierozliczony w polskiej świadomości. Konopka podjął temat przyjmowany bezkrytycznie jako kamień milowy w pozytywnej ocenie dziejowej, przez co jego dzieło już zyskało sobie łatkę „bardziej antyklerykalnego niż Kler”. Każdy z nas zanotował kiedyś sucho „966 r. – chrzest Polski”. Krew Boga – podkreślmy: niebędąca rekonstrukcją historyczną czy hagiografią – jakby z zamiarem dokumentalistycznej retrospekcji ilustruje przemoc kulturową i brutalne etnobójstwo na Słowianach. Uświadamia, że chrystianizacja była procesem o podłożu polityczno-ekonomicznym, który odbywał się ogniem i mieczem.

Konopka łapie moment porażki Kościoła skupionego na zbawieniu, bezsilnego w obliczu rozgrywek politycznych, reprezentującego prawdziwie Chrystusową ewangelizację przez bliskość, czułość, wspólnotę i przebywanie. Taka krucha postawa szybko przegrywa w obliczu słowa, przymusu i doświadczenia prywatnego, jednostkowego, które staje się wytłumaczeniem dla zbrodni oraz motywacją do trwania w zepsuciu z braku samoprzebaczenia.

Reżyser – przypomnijmy: nominowany do Oscara za krótki dokument Królik po berlińsku – postawił na obraz surowy i mocno określony wizualnie. Charakterne zdjęcia, również z perspektywy bohatera, dźwięk zgrywany na miejscu, przemyślane kostiumy (te pogańskie, wykonane z ręcznie tkanej wełny, organicznie wtapiają się w otoczenie Gór Stołowych) oraz wiarygodne kreacje aktorskie – zdaje się, że Konopkę definiuje dokumentalizm.


Wojciech Smarzowski

Kler | Konkurs Główny

nagroda dziennikarzy, nagroda publiczności, Nagroda Specjalna Jury

Każdy, kto widział przynajmniej kilka filmów w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego, wie, że najmocniej zależy mu na wzniecaniu debaty publicznej, dlatego też podejmuje tematy społecznie istotne, im bardziej kontrowersyjne, tym lepiej. Pozostając wiernym temu założeniu, tworzy kino zaangażowane, lecz zgodne ze sztuką, tj. dbałością o klarowną fabułę i przystępne tempo narracji. Kino napisane z pazurem, a zrealizowane z doborową obsadą, która jest w stanie należycie udźwignąć dany materiał. W rezultacie czegokolwiek by nie powiedzieć o każdym z jego artystycznych dokonań, widz ma zawsze do czynienia z utworem pełnym, zaplanowanym, a także zrealizowanym na najwyższym poziomie.

Taki też jest właśnie Kler, dlatego chciałoby się wierzyć, że deszcz wyróżnień wynika w głównej mierze z wyżej wymienionych atutów, nie zaś aury skandalu. Zwłaszcza, że pokazuje obie strony problemu potraktowanego odpowiedzialnie, krytycznie i obiektywnie. Reżyser podkreśla, że pragnął skoncentrować się na instytucji, nie aspekcie wiary. Poprzez karykaturę znanego nam Kościoła w duchu humanistycznym ukazać, jak tworzą go zwykli ludzie w szczególnym kontekście, którzy mierzą się ze swoimi problemami na wyjątkowych zasadach. Jednostki grzeszne oraz skłonne do błądzenia, co szczególnie na najwyższych poziomach hierarchii może mieć drastyczne skutki.

Nie oznacza to bynajmniej, że księża bardziej skłonni do autorefleksji i postawy zgodnej z etyką katolicką zostają z tego obrazu usunięci. Decyzje hierarchów wiążą im ręce. Przy najszczerszych chęciach bez wsparcia z zewnątrz szeregowi księża niewiele mogą wskórać. Smarzowski nie pozostawia złudzeń: do samoleczenia nie dojdzie. Daje jasno do zrozumienia, że jesteśmy współodpowiedzialni ze względu na bierną postawę.

Trudno się łudzić, że nawet tak zrównoważona analiza przekona najbardziej radykalnych. Jednak pomimo obaw Smarzowskiego, że film nie trafi do odpowiednich widzów, Kler spotkał się z bardzo pozytywnym przyjęciem. Został doceniony – tak jak liczyli twórcy – także przez bardziej otwartych przedstawicieli środowiska katolickiego, którym daleko do negowania problemu. Używając słów głęboko wierzącej uczestniczki spotkania z twórcami po projekcji: chodzi o tych, których „film zabolał, ale są za niego wdzięczni”.

Kontrowersje, telewizyjna cenzura oraz medialna burza to nie jedyna cena sukcesu: wykończony emocjonalnie po roli Arkadiusz Jakubik zrobił roczną przerwę od aktorstwa, aby uporządkować swój stan psychiczny. Obcowanie z relacjami ludzi, którzy doświadczyli molestowania, zostawia blizny, i to zdecydowanie tutaj czuć.


Marek Koterski

7 uczuć | Konkurs Główny

Nagroda Specjalna Jury

Reżyser Dnia świra postanowił udowodnić wszystkim, że wiek nie stępił ostrza jego satyry, a kilka ważnych historii o Adasiu Miauczyńskim wciąż pozostało do opowiedzenia. Uczynił to w na tyle niebanalny – bo swój – sposób, że otrzymał wyróżnienie za unikalną wizję artystyczną. O zwycięstwie przesądził jednak nie angaż Krystyny Czubówny w roli psycholog/narratorki, lecz sięgnięcie do czasu najbardziej nieprzefiltrowanych, autentycznych doświadczeń i odczuć: dzieciństwa.

Koterski uczynił jadowicie karykaturalną krytykę społeczną swoim znakiem rozpoznawczym. Tym razem zrobił film o dziedziczności błędów wychowawczych, o konsekwencjach typowo polskiego wariantu lekceważenia i uprzedmiotowienia dziecka. Boli, bo wiemy, w czym rzecz. Boli w dwójnasób, bo dzieje się to w kraju Janusza Korczaka. Koda odegrana przez Sonię Bohosiewicz to niemal cytat za cytatem zaczerpnięty z dorobku intelektualnego tego wspaniałego pedagoga, lekcja wciąż nieodrobiona.

Czasy szkolnych zmagań, miłostek, wyolbrzymionych (lub nie) dramatów okazały się najbardziej wdzięcznym materiałem do żartów, a zarazem kontekstem odbiorcom najbliższym, bagażem przeżyć w dużej mierze uniwersalnych. Zmienił się może ubiór, figlarne rymowanki czy formy rozrywki w trakcie przerw, ale chyba każdemu przyszło stawić czoła tematom równie absurdalnym i nieprzydatnym jak symboliczne odnogi Nilu. Wszystko w tym filmie odbywa się zgodnie z oczekiwanym gombrowiczowskim językiem Koterskiego: trafnie i słodko-gorzko.

W nietypowej podróży towarzyszyła reżyserowi, oprócz stworzonego do głównej roli syna, plejada gwiazd (Figura, Chyra, Więckiewicz, Muskała, Dorociński, Karolak…). Postanowił bowiem zaludnić swój fikcyjny świat nie tyle dziećmi, ile przede wszystkim ludźmi. Każdy Adam Miałczyński kiedyś był Adasiem, to wciąż ten sam człowiek, który zaczął się, gdy był mały, ale trwa i buduje na doświadczeniach z młodości. Koterski postawił przed aktorami i publicznością zadanie szczególnie trudne. Nie każdemu łatwo sięgnąć do wewnętrznego dziecka. Taka konwencja wraz ze wcześniej spotykanymi w dziełach Koterskiego elementami stylistycznymi tworzy przerysowany obraz rzeczywistości, której umowność razi jak grom z jasnego nieba.


Jagoda Szelc

Monument | Inne Spojrzenie

Nagroda Specjalna Jury

Najgorsze, co może być, to zacząć się bać. Szczególnie w drodze, którą dla siebie wymyśliłam. Chcę robić filmy odważne artystycznie. Trochę mniej interesuje mnie sukces komercyjny [1]. Szelc ceni sobie wolność twórczą, dlatego zrobienie filmu dyplomowego od początku do końca w pół roku za szczątkowe 200 tysięcy zł wydało się znakomitą okazją, żeby pójść na całość i odważnie zrealizować drobiazgowo zaplanowany zamysł. Do improwizacji podchodzi sceptycznie, bo praca na planie to wyścig z czasem.

Podczas spotkania po pokazie Monumentu usłyszeliśmy, że reżyserka wierzy w widza i nie zamierza robić kina popularnego. Uważa, że film nie musi być czytelny i zrozumiały, że nie po to się kręci filmy i nie po to je ogląda. Widz nie musi nawet specjalnie nic czuć. Nie da się ukryć, że Szelc traktuje kino jako jedną z wielu możliwości dostępnych artyście i nie definiuje dzieła filmowego jako utworu podporządkowanego opowieści. Bardziej jako formę sztuki audiowizualnej, zakodowanej kulturowo wiadomości.

Monument to zaskakująco udana fuzja narzuconej listy zadań dyplomowych z autorską wizją reżyserki: bez nowelek, bez niespójności, z dobrze rozdysponowanymi zadaniami aktorskimi. Artystka uważa go w dużej mierze za ceremonię zamknięcia etapu w życiu, pokaz dowodzący zdobycia kompetencji, inicjację poza kategorię studenta i absolwenta (sama również skończyła niedawno studia).

W uzasadnieniu przyznanego wyróżnienia Jury podało, że przyznaje jej nagrodę „za nowatorską narrację filmową i konsekwentne podążanie własną drogą twórczą”. Rzeczywiście wydaje się, że już po dwóch filmach pełnometrażowych można wskazać podstawowe elementy idiolektu reżyserki, takie jak bogactwo metafor wizualnych, charakterystyczne cięcia, celowe naruszanie immersji widza, silna warstwa dźwiękowa, zainteresowanie szumami i zabrudzeniami nagrań. Żartobliwe relacje z planu ujawniają też inne szczegóły niekonwencjonalnej metodologii: „Grajcie jak najgorzej”, radzi Szelc, znając potęgę ludzkiej przekory. Osobiście wielką wagę przywiązuje do ceremonii przejścia, do rytuału transformacji, którego brak w naszej kulturze, a który w jej wydaniu przyjmuje postać doświadczenia zbiorowego, szamańskiego i narkotycznego.

W debiutanckiej Wieży. Jasnym dniu widzowie krytykowali zakończenie obrazu, który z grubsza podąża znajomym schematem, kończy się za to enigmatyczną metaforą. Jagoda celowo napisała Monument tak, żeby tym razem początek i koniec składały się do kupy, ale środek – nie. Wkłada też w usta bohaterów swoje stanowisko wobec kwestii religii i duchowości: religię uważa za doświadczenie cudze, duchowość – za doświadczenie własne. Pragnie, aby każdy znalazł swoje własne wyznanie, wziął za nie odpowiedzialność i uszanował religie innych ludzi.


[1] Katarzyna Siewko, Klątwa drugiego filmu. Jak od niej uciec?, Gazeta Festiwalowa „Klaps”, nr 5.


]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/43-fpff-w-gdyni-un-certain-regard/feed/ 0
42. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – SIECZNE, część 2. http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/42-festiwal-polskich-filmow-fabularnych-w-gdyni-sieczne-czesc-2/ http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/42-festiwal-polskich-filmow-fabularnych-w-gdyni-sieczne-czesc-2/#respond Fri, 27 Oct 2017 16:46:34 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3948

TodMachine (Inne Spojrzenie)
PG: Nieudana próba powrotu do ery czarno-białego kina niemego. Niepoważny reżyser naoglądał się Artysty i porwał z motyką na słońce. Zamarzyło mu się zrobić film w duchu niemieckiego ekspresjonizmu z lat 20. Rażą pretensjonalna fabuła, niski budżet i niedobrana technika realizacji, czyli chamski greenscreen. Dłużyzny w taniej gitarowej oprawie. Wehikuł czasu z kartonów i sreberka, który równie dobrze grupa licealistów mogła nakręcić telefonem.

AK: A ja jednak strony formalnej czy samych efektów czepiać się nie będę. Ten film mimo wszystko wyglądał jak niemieckie klasyki pokroju Gabinetu doktora Caligari, a w moich oczach taniość była zamierzona (jak w przypadku jeszcze jednego filmu na tegorocznym festiwalu, ale o tym później). Klęska reżysera objawia się jednak już w obranej przez niego ścieżce. Jak doskonale widać, panuje ostatnio moda na powroty do przeszłości, hołdy składane zapomnianym technikom czy koncepcjom. Sęk w tym, że część ni w ząb nie przetrwała próby czasu i nie ma tej siły rażenia co kiedyś. Nie ma co bawić się w Park Jurajski i ożywiać niektórych dinozaurów. Ekspresjonistyczne kino nieme jest jednym z nich. To, co kiedyś nadawało dziełu wyrazistości (albo chociaż mniej raziło) – intensywny makijaż, przerysowana gra aktorska, mechaniczne sekwencje, a także niespieszne tempo – teraz ociera się o groteskę lub zwyczajnie nuży odbiorcę. TodMachine jest przykładem filmu aż nadto artystycznego, któremu nie pomaga ani gros kulturowych aluzji, ani ciekawy świat przedstawiony. I chociaż osobiście jestem w stanie to docenić, doskonale zdaję sobie sprawę, że większość, tak jak Paweł, prędzej prychnie podczas seansu, może nawet wyjdzie z sali. No i wykorzystywanie na końcu własnego wiersza jest więcej niż pretensjonalne.

 


Czuwaj
PG: Glińskie kino gatunkowe – jedyne w swoim rodzaju. Reżyser to surowy obserwator, który ma ogromną wrażliwość nastrojoną na młodzież, ale ten film to raczej wezwanie do wychowawców i nauczycieli: ogarnijcie się! Przewraca nauczycielską katedrę palcem u nogi. Powstał solidny thriller, ostra krytyka wychowawczej małostkowości i naiwnego harcerstwa. Plus pytanie, czy Kamienie na szaniec są komuś jeszcze potrzebne.Bo powstańcy już od dawnanie mają wpływu na nikogo. Nieczytelni, zdezaktualizowani i nieobecni na pewno nie zastąpią dorosłych osadzonych w rzeczywistości tu i teraz, którzy potraktują młodzież na poważnie i partnersko. Świeżo na temat zbrodni i kary.

AK: O sile filmu decyduje to, czy wywołuje w widzu emocje. Jeśli autentycznie dotyka cię to, iż opiekun obozu pozostawił swego podopiecznego, aby samodzielnie uporał się z dramatyczną sytuacją, jaką przecież jest śmierć rówieśnika, ba! żeby zajął pozycję autorytetu z całą wiążącą się z tym odpowiedzialnością, to reżyser dobrze wykonał swoją robotę. Czuwaj to naprawdę solidne studium dyktowanego dobrą wolą, ale źle pojętego dążenia do sprawiedliwości. Dobitnie demitologizuje harcerstwo i zadaje istotne pytania o kondycję współczesnej młodzieży, unikając pułapki zbytniego moralizatorstwa czy ideologizacji przekazu. Nawet jeśli można mieć pewne zastrzeżenia do intrygi kryminalnej, wystarczająco dużo jest tu fabularnego „mięsa”, żeby wybaczyć te niedociągnięcia.
 



Wieża. Jasny dzień
PG: My po Wieży… mieliśmy z nią problem, podobnie jak pół Polski. Siedzieliśmy na schodach, grzebaliśmy, myśleliśmy intensywnie i szukaliśmy klucza. Mocna wizja i mocna fonia. No, niewątpliwie objawienie i unikat, bo już sama reżyserka jest mocno ezoteryczna, szuka znaków i gada o wedach. Chciała tym filmem „zrobić woltę gatunkową”, która na końcu się rozsypie. Zaangażuje, przetworzy, a potem uwolni widza. Zaprasza do dyskusji „o czym to właściwie jest”, ta miejscami oniryczna „obyczajówa”, która przechodzi w „arthouse”, do dyskusji o potrzebie kontroli i o opozycji natura – kultura. Katolicyzm wymięka, robi miejsce siłom przyrody. Nieokiełznane rodzi lęk i stwarza zagrożenie. A na końcu przychodzi spokój, którego nie daje kontrola. Piękne to.

AK: Oj tak, mocno zastanawiająca ta łamigłówka symboli. Odnosi się wrażenie, że to sekcja Inne Spojrzenia wdarła się do Konkursu Głównego. I to jak! Jagoda Szelc brutalnie wyrywa nas z bezpiecznej ostoi cywilizacji, konwenansów, chrześcijańskich wartości i rzuca na głęboką wodę. Oczywiście strategia ta zdałaby się na nic, gdyby nie aktorski popis jednej osoby – Małgorzaty Szczerbowskiej, której Kaja jest jak wieszczka nie z tej ziemi, alienuje się swoim zachowaniem (ukradkowe jedzenie śmieci), bezpośredniością (jakby zupełnie nie miała zahamowań), sposobem bycia. Nie daje się łatwo zrozumieć, odczytać: jest jak szyfr, który pragniemy złamać (a może raczej niewygodna zagadka wymagająca rozwiązania) W kontakcie z nią udziela nam się podskórny niepokój głównej bohaterki, siostry Kai, podsycany przez subtelną ścieżkę dźwiękową. Linearna opowieść, która zaczyna się zwyczajnie, jak dobrze nam znane historie rodzin z problemami, ale to iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa trwa jedynie do pewnego momentu. Potem widz zdany jest na własne zdolności interpretacyjne.



Cicha noc
PG: Kino zakorzenione w Polsce, gęste, do rzeczy i aktualne. Podpisuję się pod nim obiema rękami, nie ma w nim krzty fałszu. To jest prawdziwy artystyczny patriotyzm:krytyczny, empatyczny i współczujący. Brawurowo zagrany (Dawid Ogrodnik!) – w tę historię wchodzi się jak w masło i zostaje w niej do samego końca. Bo na biednej polskiej wsi nic nikogo nie czeka, nie ma co estetyzować. Brud, smród i ubóstwo, a główny bohater ma odwagę zawalczyć o lepsze jutro za granicą, tylko najpierw musi rozliczyć się ze swoim pochodzeniem. Film o trudach emigracji i powrotów, o trupach w szafie, które nie wypuszczą flaszki z rąk.Znakomite, trochę nasze własne Grona gniewu.

AK: Dla mnie film w swym autentyzmie jest jednak dość bolesny. Rozlicza się z polską współczesnością w duchu Smarzowskiego, choć z wrażliwością zupełnie innego rodzaju i w mniej druzgoczący, bezwzględny sposób. Brawa dla Ogrodnika, bo wykreował bohatera, któremu prawdziwie się współczuje oraz kibicuje jego staraniom. Co prawda wolty fabularne dla mnie akurat były dość przewidywalne, ale w gruncie rzeczy nie o to w filmach tego rodzaju chodzi, prawda? Jedno jest pewne: nikomu bym nie życzył takich świąt jak w Cichej nocy




Sztuka kochania
PG: Podczas spotkania po projekcji operator Sztuki… Michał Sobociński zaznaczył, że pogodne kadry, długie ujęcia i „płynącą” narrację założył sobie na samym początku. Użył do tego celu dwóch obiektywów. Dwóch, a nie jednego, bo producent naciskał. Powstała rzecz bardzo ładna, rzeczywiście, jak piszą, skrojona pod masowego widza. Muzycznie znakomita –współpraca Marii Sadowskiej z Radzimirem Dębskim pieści uszy i leży na filmie jak ulał. Gra Boczarskiej jest warsztatowo poprawna, charakterystyczna, ale jakoś kłuje w oczy. Jakby nie ta aktorka, zły rejestr dla narzędzi, którymi dysponuje. Zbyt tabloidowa do takiej roli, na szczęście razi jedynie miejscami. Krzysztof Rak napisał świetną historię o trójkącie. Całe życie Michaliny Wisłockiej naznaczyła właśnie ta figura geometryczna. Mimo że skutecznie pouczała innych, jak kochać, a sama też bardzo kochała,nie była szczęśliwa. Zawsze sama. Stały i stoją za nią Polki, ale w mieszkaniu towarzyszyły jej cisza i ból – konsekwencje życiowych wyborów. Bożena Dykiel ze łzami w oczach dziękowała reżyserce za ten portret. Dobre kino feministyczne.

AK: Nie słyszałem wcześniej o Michalinie Wisłockiej, nie znam się na kamerach, a ksywka Jimek była mi do tej pory nieznana. Dlatego też odbieram ten film jako przeciętny widz i jako takiemu właśnie przeciętnemu widzowi oglądało mi się Sztukę kochania po prostu wyśmienicie. Rozbawiła mnie, wzruszyła, porwała wizualnie i urzekła muzycznie. Grze aktorskiej Boczarskiej nie mam do zarzucenia absolutnie nic, nie wydała mi się „tabloidowa”. Ciekawą kreację stworzył też Eryk Lubos (swoją drogą, na spotkaniu z twórcami pojawił się niepostrzeżenie i równie niepostrzeżenie z niego znikł, jakby oddając prym kobietom, odpowiadającym w głównej mierze za to dzieło), a także – o dziwo – Borys Szyc, który na planie musiał się bawić znakomicie. Nie oszukujmy się, nie jest to obraz wybitny, ale nad wyraz przyjemny w odbiorze, a przy tym ważny, bo poruszający temat, który pomimo starań Wisłockiej wciąż pozostaje tabu. Miejmy nadzieję, że zarówno film Sadowskiej, jak i wznowienia tytułowej książki ocalą tę charyzmatyczną postać od zapomnienia.  




Pokot
PG: Na spotkaniu z ekipą Tokarczuk musiała postawić towarzystwo do pionu, żeby sprowadzić dyskusję na temat filmu na właściwe tory. Tak, jest o wspólnocie cierpienia. Tak, jest o odwecie, bo to polski western z kobietą po pięćdziesiątce w roli głównej. Postaci są wyraziste, narracja i zdjęcia klimatyczne, bardzo nasze, a muzyka podkreśla aurę. Bardzo dobry film, wkłada kij w mrowisko i potrząsa widzem. Przypomina o tym, że istnieje coś takiego jak nieposłuszeństwo obywatelskie i można nie godzić się na obowiązujące prawo, które dopuszcza przemoc, a wręcz sadyzm wobec innej czującej istoty i mord na niej. Pyta o granice.Słowa klucze to: człowiek – zwierzę, drapieżnik – ofiara, wzajemność, zamiana ról i wspólnota lub odszczepieństwo, izolacja jednostki odmiennej od stada.Historia/histeria astrolożki, która stara się nauczyć innych obcego języka wrażliwości i empatii na wyższym szczeblu, na poziomie międzygatunkowym i pozaludzkim.

AK: Doceniam piękne zdjęcia ośnieżonych Bieszczad, doceniam kreacje aktorskie (z Agnieszką Mandat i Jakubem Gierszałem na czele), doceniam zamysł i – częściowo – przekaz. Ale cóż z tego, kiedy całość, podlana gęstym sosem ideologicznym, zdaje się tak silnie programowa oraz moralizatorska, że psuje to przyjemność odbioru. Nie wiem, czy tak jest też w książce, ale za dużo tu czerni i bieli, za dużo niezbyt subtelnej krytyki systemu, religii. Intryga kryminalna wydaje się zbyt oczywista, a zakończenie – banalne, wręcz usprawiedliwiające radykalizm działań… no, chyba że… ale o tym, dlaczego można mieć co do finału pewne wątpliwości, lepiej się już przekonać samemu (zajrzałem pobieżnie do powieści i tam chyba sprawa została postawiona jasno). Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest słaby film, warsztat Holland to klasa sama w sobie, scenariusz też ma sporo mocnych punktów (tylko ta ostatnia zbrodnia, ech…), po prostu granica między historią a poglądami twórczyń została nieco zachwiana. Oscara raczej nie przewiduję.



Pomiędzy słowami
PG: Estetyka rodem z audiowizualnych materiałów Diora. Film męski, elegancki i bardzo smaczny. Stylowo i z klasą. Chyra, Gierszał (dynamika na linii ojciec – syn) i operator dają solidny popis. Obraz ma znakomite tempo, są w nim powietrze, przestrzeń do namysłu, oszczędność słowna i fotograficzny kunszt. Zupełnie inaczej niż inne filmy porusza problem migracji, obcości i wykluczania. Można go zderzyć z Cichą nocą, ale Pomiędzy słowami stawia pytania szerzej, ogólniej, szkatułkowo. Pyta o tożsamość. Każdy z nas jest obcym, Innym, w jakimś kontekście. Czarni wśród białych, biały wśród czarnych, Polak wśród Niemców, imigrant afrykański naprzeciw polskiego. Mimo założeń zawartych w Deklaracji praw człowieka status jednostki zmienia się w zależności od punktu widzenia i siedzenia.

AK: Bardzo kameralny to film, niemalże jak spektakl na dwóch aktorów. I to działa, bo aktorzy są w stanie zrobić więcej niż tylko udźwignąć ciężar tego rodzaju wiwisekcyjnej atencji. Prosta historia, prosta konkluzja, ale często właśnie w prostocie siła. Mimo to nie będę krył, że mnie akurat tempo momentami przeszkadzało, a w końcówce przekaz stracił nieco impet. Daleko mi zatem do zachwytów, podziw dla Gierszała i Chyry jednak pozostaje, a tak nadużywana czarno-biała stylistyka sprawdza się tutaj nad wyraz dobrze. 




Reakcja łańcuchowa
PG: Szczeniacki produkcyjniak. Reżyser chciał zrobić film o efekcie motyla. Zrobił. Tyle. Pretensjonalne refleksje na temat życia z perspektywy pokolenia Czarnobyla (rocznik 1986; twórcy wysuwają tezę, że w Polsce takie pokolenie w ogóle istnieje). Pod koniec zostaje wygłoszony monolog o tym, że za komuny ludzie mieli nadzieję na lepsze czasy, a teraz nie mają, więc życie jest do dupy i takie już zostanie. Nie ma o co walczyć. Mimo to bohaterowie walczą i przegrywają: główny bohater przegrywa swoje bitwy o wolność osobistą na terytorium życia rodzinnego, a główna bohaterka przegrywa z depresją. Młodzi ludzie uginają się pod ciężarem osobistych dramatów, co skutkuje taką właśnie niby-katastrofą nuklearną: jeden zły rodzic pośrednio rujnuje życie trojgu młodym ludziom. Film jest poprawny: bardzo ładne zdjęcia, zgrabna postprodukcja, ale całość wyszła niedojrzale i nieprzemyślanie na poziomie założeń formalnych. Tej historii znacznie lepiej przysłużyłby się krótki metraż. AK:Miałka fabuła, nietrafiona metafora pchająca do przodu całą historię, nijakie aktorstwo, może z jednym wyjątkiem. Niewiele więcej można w sumie o Reakcji łańcuchowej powiedzieć. To pusty, prymitywny, pełen nihilizmu pseudotraktat o trzydziestoparoletnich donkiszotach. Dołujące zakończenie nie robi ambitnego filmu. Jedna ze słabszych tegorocznych propozycji.



Najlepszy
PG: Wciągająca, rozrywkowa opowieść o walce z nałogiem, o współczesnym herosie; o tym, że toczymy małe wielkie wojny, wewnętrzne, codziennie. Portret autorytetu, rzetelnego punktu odniesienia, którego zabrakło harcerzom na obozie w Czuwaj. (W tym roku festiwal stawia pytania i sam znakomicie sobie na nie odpowiada!) Genialny lejtmotyw z lustrem, metaforą walki z id. Krzepi, poucza, inspiruje. Zgrabnie zbudowana narracja i solidna realizacja, również pod względem muzycznym. Za kilkanaście lat Palkowskiego będziemy po rękach całować za to, że swoim biograficznym portfolio (dobrze, że w tym siedzi) tworzy galerię wiarygodnych i potrzebnych bohaterów narodowych, lecząc tym samym nasze kompleksy i dostarczając ludzkich wzorców.

AK: Najlepszy robi wrażenie w równym stopniu co Bogowie i to godne podziwu osiągnięcie, bo utrzymać artystyczną formę wcale nie jest łatwo. Oryginalnie mówi o walce z samym sobą, słabościami, zwątpieniem, uzależnieniem. O zwycięstwie zasłużonym, bo zdecydowanie niełatwym. Interpretacja Gierszała sprawia, że Jerzemu Górskiemu nie sposób nie kibicować. Po prostu nadzwyczaj dobre kino z życia wzięte.  




Człowiek z magicznym pudełkiem
PG: Romantyczna dystopia ze stylistycznym twistem. Świetny jest ten Bodo Kox, dostarcza artystycznej rozrywki i uszlachetnia banał. Zadaje pytania o pamięć i świadomość, o kierunek zmian w relacjach międzyludzkich i kulturze. Czuć tu również wyraźną krytykę aktualnej pogody politycznej: film przestrzega, prowokuje i przypomina Orwella. Miejscami tandetny, ale nie można odmówić mu bardzo przyjemnej, nieco teatralnej estetyki. Wzruszający muzycznie, przyzwoity aktorsko.

AK: Drugi po Twoim Vincencie film festiwalowy, na który najbardziej czekałem. Głównie dlatego, że Bodo Kox idealnie wpisuje się w moje gusta i klimaty, stylistyką swoich dzieł pociąga za odpowiednie sznurki – łącząc realizm z fantastyką, twórcze nawiązania z inwencją autorską(kto nie widział jeszcze Dziewczyny z szafy, niech koniecznie to nadrobi!). Dlatego nie sposób się dziwić, że od pewnego momentu oglądałem jego drugi pełen metraż w całkowitym zachwycie, z szerokim uśmiechem na twarzy. Niełatwo jest nakręcić dobre polskie SF, a co dopiero dystopię (ograniczone efekty specjalne, ryzyko zbyt nachalnej krytyki obecnej sceny politycznej – z oboma zarzutami spotkałem się zresztą w rozmowach ze znajomymi, którzy również ten film widzieli), ale tutaj to się udaje, bo reżyser zna się na swoim fachu oraz umie w odpowiedni sposób wykorzystać konwencję. Dlatego ową tandetę i pstrokatą ekstrawagancję strojów (folia, lateks, hipnotyczne wzory) ja postrzegam jako deklarację nieprzemijającej mody na kicz, bo przecież wszystko może stać się w odpowiednich okolicznościach wyznacznikiem szyku. Totalitarny obraz władzy oraz system ugruntowanego na religii postrzegam nie jako cios wymierzony w konkretną partię, ale jako logiczne wyolbrzymienie tendencji obecnych od dawien dawna, podyktowane naszymi polskimi skłonnościami. Wbrew temu, co wynikało ze zwiastuna, dominującej roli nie odgrywają tutaj cytaty kulturowe – to raczej tło, rodzaj popularnych ostatnimi czasy eastereggów, stanowiących kolejny dowód na to, że reżyser stara się przenieść amerykańskie wzorce na lokalny grunt. Ale nawet gdyby wyłączyć to wszystko, film Koxa byłby po prostu ciekawie opowiedzianym romansem przekraczającym granice czasu i przestrzeni, z sympatycznym everymanem w roli głównej. Imponuje wizualnie, muzycznie (szczególnie przy jednej scenie, w której nieszablonowo wykorzystano utwór Maanamu, miałem ciarki), konceptualnie. Gorąco polecam!

]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/42-festiwal-polskich-filmow-fabularnych-w-gdyni-sieczne-czesc-2/feed/ 0
42. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – SIECZNE, cz.1 http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/42-festiwal-polskich-filmow-fabularnych-w-gdyni-sieczne-cz-1/ http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/42-festiwal-polskich-filmow-fabularnych-w-gdyni-sieczne-cz-1/#respond Wed, 25 Oct 2017 12:35:45 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3791
Poniżej prezentujemy Wam dziesięć pierwszych notatek, które wykonaliśmy zaraz lub krótko po festiwalowych projekcjach. Przeczytajcie, obejrzyjcie i skonfrontujmy się! Kolejność czytania – dowolna. Pamiętajcie: film nieprzemyślany i nieprzegadany to film nieobejrzany. Kino żyje tylko wtedy, gdy się o nim rozmawia, dlatego zaczniemy od obrazu, który wywołał największe tarcie między salonowymi lwami, przeważnie i z grubsza zgodnymi:

Wyklęty

PG: Poprawnie zrealizowane kino propagandowe, a przez to – film toksyczny, bo łatwo łykną go osoby podchodzące do historii bezkrytycznie. Woda na młyn narodowców. Fotograficzna wydmuszka, obraz skręcony zupełnie neutralnie. Usłyszymy w nim patetyczne dialogi i obejrzymy skutki złych decyzji obsadowych. Rażą sztuczność i niekonsekwencja: chłopi obdarzają widza perlistymi uśmiechami, a główny bohater – mimo życia w lesie i sypiania w ziemiankach – zawsze nosi na grzbiecie białą koszulę. Nic mu nie dolega, cerę ma nieskazitelną, choć SB skatowało go do nieprzytomności. „Goi się na nim jak na psie” – mówi lekarz, mimo że film się paprze i operuje czarno-białą dychotomią. Żołnierzy wyklętych sportretowano w nim jako poranionych rycerzy – odklejeni od rzeczywistości geopolitycznej, nie przestają wierzyć w powstańczy etos, a przy tym dostają rozgrzeszenie z wszelkich rozchwiań czy aktów zemsty. Wszyscy komuniści za to są wulgarni, nieokrzesani i sadystyczni. A jedyny Żyd w filmie? Zdrajca, niewdzięczny za ratunek z getta, komunistyczny kolaborant i zabójca. Reżyser nie relatywizuje, nie zastanawia się nad kondycją emocjonalną i moralną człowieka, który przeszedł gehennę wojny. To nie Letnie przesilenie ani tegoroczna Zgoda. To posągowy bełkot.

AK: Zgodzę się, że to podręcznikowy film ideologiczny, o czym dobitnie świadczy jedna z końcowych scen z udziałem nieżyjącego prezydenta RP, a tego rodzaju produkcje są niejako z góry skazane na przeciętność. Nalegam jednak na to, że w porównaniu z gros obrazów tego pokroju nie przekroczono tutaj cienkiej granicy niestrawnej propagandy. Za dużo dopowiadania oczywistości oraz przewidywalnych wolt scenariuszowych. Za dużo martyrologii. To fakt. Ale nie zgadzam się z tym, jakoby wyklętych jednoznacznie rozgrzeszano – ich czyny okazują się częstokroć moralnie dyskusyjne, brutalne, wręcz bezwzględne. Nawet jeśli kieruje nimi epokowa konieczność, a ideały, w które wierzą, są do pewnego stopnia szlachetne, ich bohaterstwo zostaje – choćby i pośrednio – poddane w wątpliwość.


Volta

PG: Pogodna komedia w stylu znanym polskiemu widzowi: jest kradzież, są gangsterzy i satyra polityczna. Są też kryminalna zagadka i nagły zwrot akcji. Dobra obsada, która rysuje bohaterów grubą kreską, i przyzwoita realizacja gwarantują udany wieczór, choć bez artystycznych i fabularnych fajerwerków jak w Ataku paniki. Humor na zasadzie „babki kontra faceci”, „reżyser kontra wiedza widza” (oj, dostajemy po łapkach; po obejrzeniu filmu przyznać się, komu jeszcze „wywinięto woltę”!). Dobry romans filmowego luzu z muzyką. Przyzwoity komercyjny produkt.

AK: Stary mistrz komedii stara się wrócić do czasów świetności dylogii Vabank. To jeszcze nie ten poziom, ale ów komercyjny produkt okazuje się zaskakująco smaczny. Ciekawa i nawet zaskakująca fabuła, dużo intrygujących epizodów gwiazd w nietypowych rolach (Więckiewicz, Kot, Herman, no i świetny Pazura!) plus Monika Olejnik grająca siebie. Czego chcieć więcej? Jasne, wątek dążeń do przywrócenia w Polsce monarchii momentami mocno przeszarżowany, ale naszej współczesnej rzeczywistości też się to niestety zdarza. Ważne, że jest śmieszniej niż w zwiastunie.


Niewidzialne (Inne Spojrzenie)

PG: Współczesne czekanie na Godota w gnijącej suterenie. Zgrabna metafora na czterech aktorów. Ten film ma w sobie dużą teatralną siłę rażenia, angażuje i skupia uwagę. Wyrazisty estetycznie, konsekwentny pod względem napięć i aktorskich kreacji. Godnie podejmuje temat ludzi niewidzialnych, żyjących poza ulicami, pochowanych w kamienicach i na podwórkach, ledwo wiążących koniec z końcem i końca wypatrujących. Ich kondycja psychiczna i życiorys rzadko stają się tematem opowieści. Bohaterowie nie ufają już nadziei – akwizytorce pozytywnych wrażeń. Twórcy filmu zrobili dobry użytek z narzędzi wypracowanych przez laboratorium kina niezależnego.

AK: Naprawdę ciekawa rzecz, która zostaje z widzem na dłużej. Momentami mocno nieprzyjemna, tak jakbyśmy naruszali intymność postaci, gorzka, manieryczna, dosadna, często wulgarna, a jednak w tym wszystkim też poetycka. O rzeczach uniwersalnych, sekretach, które kładą się długim cieniem na reszcie życia, codziennych problemach. Mnie osobiście nie leży jedynie zakończenie, ale może dlatego, że – podobnie jak Cicha noc – poruszyło mnie i przygnębiło? Nie popełnijcie błędu protagonistów, wypełnijcie swoje ankiety szczęścia!


Atak paniki

PG: Solidna i gęsta czarna komedia, w której napięcie rośnie do samego końca. Kino gatunkowe, pojawiają się w nim jedynie strzępy czy zarzewia głębszej refleksji, jakieś ogólne sugestie, mogące stanowić punkt wyjścia do namysłu nad przyczynami wzburzeń i napięć między ludźmi. Kapitalna warstwa dźwiękowa od Radzimira Dębskiego. Szumy i trzaski, które trafiają pod skórę.

AK: Chyba największe zaskoczenie tego festiwalu! Kto by pomyślał, że po takim początku dane będzie widzowi tyle okazji do gromkiego śmiechu? Reżyserowi udało się stworzyć zestaw autentycznych historii, jakby codziennych urywków, łączących się w misterną mozaikę osobistych problemów, zderzających się systemów wartości i życiowych priorytetów. Świetnie zagrane oraz napisane kino w duchu hiszpańskich Dzikich historii. Moją ulubioną miniopowieścią pozostają perypetie młodego pracownika cateringu weselnego, dla którego całym życiem jest internetowa gra. Sęk w tym, że pod całym tym chichotem czai się podskórne poczucie niepokoju, ponieważ ta zmyślna satyra na współczesność ujawnia dobitnie obecny stan społeczeństwa… A może nawet człowieczeństwa?


Twój Vincent

PG: Formalnie robi ogromne wrażenie, składa malarzowi piękny hołd, ale fabularnie rodzi skojarzenia co najwyżej z sentymentalnym dramatem telewizyjnym. Rozsypałby się, gdyby nie spektakularna postprodukcja klatek. Z tej opowieści nie wynika wiele, po lekturze Twojego Vincenta właściwie nie ma nad czym pracować. Może to próba opowiedzenia o odcieniach ludzkiej wrażliwości, namysł nad tym, co po nas pozostaje, jaki portret malujemy sobie w pamięci innych? Ot, subtelna biografia – film drogi i trochę Bildungsroman – skonstruowana na malarstwie i listach słynnego Holendra. Cieszą znakomite kreacje wokalne polskich aktorek, przy których panowie wypadają blado, „odklejają się” od obrazu.

AK: Nie będę krył, że ten film kupił mnie jeszcze przed seansem. Jako fan Van Gogha i animacji nie miałem innego wyjścia, jak tylko z błogim zachwytem chłonąć kadry naśladujące styl artysty, wychwytywać z satysfakcją malarskie aluzje, rozkoszować się tą przepiękną podróżą. Nie mam też zarzutów do fabuły: to solidna narracja w formie swoistego śledztwa, które pozwala nam poznać przeszłość malarza oraz bliskich mu ludzi. Widz może sobie z niej wyciągnąć własne wnioski albo przystać na wersję wydarzeń przyjętą przez głównego bohatera. To zdecydowany atut. Kolejnym są perfekcyjnie dobrani pod względem wyglądu aktorzy, jakby żywcem wzięci z obrazów holenderskiego mistrza. Więcej zastrzeżeń można mieć do niektórych głosów w polskiej wersji, z tym że inaczej niż u Pawła moje wątpliwości budziła płeć żeńska. Cenię formalne nowatorstwo, seans więc polecam z całego serca!


Listopad (Polonica)

PG: Estończycy (film jest międzynarodową koprodukcją) potrafią zrobić znakomity użytek ze swojego folkloru. Oto czarno-biały wizualny poemat, w którym szekspirowska miłość zderza się z rubaszną chłopską klechdą. Co ciekawe, mimo wyraźnych kulturowych niezgodności, z tego połączenia powstał obraz czytelny dla polskiego widza. Odwołuje się do cząstek prymitywnych, surowych i uniwersalnych w kręgu kultury europejskiej, takich jak nieodwzajemniona miłość, podział klasowy, uciekanie się do pomocy wieszczek i demonów czy silna więź z naturą, regulującą rytm życia.

AK: I cóż ja tu mogę dodać? Szalenie ciekawy film, pełen surrealistycznych figur i sytuacji, a jednak dziwnie uniwersalny, jak na baśń przystało. Warto zajrzeć do tego świata, gdzie golemy z motyk czy cepów, obdarzone przez diabła duszą, uprawiają rolę, a roztapiający się bałwan snuje romantyczne opowieści, gdzie grasują zmiennokształtne zarazy, a w jedną noc dusze zmarłych zasiadają z bliskimi przy jednym stole. Film melancholijny jak tytułowy listopad.


Photon (Inne Spojrzenie)

PG: Podoba mi się sposób, w jaki zinterpretowano tu pojęcie filmu fabularnego. Owszem, film snuje opowieść, ale nie o przypadku indywidualnym, lecz masowym: to paradokumentalna historia materii. Kolega artysta uświadomił mnie, że reżyser znany jest w kręgu twórców form audiowizualnych, toteż podczas projekcji jego film miał prawo kojarzyć mi się z nagraniami widywanymi w galeriach sztuki współczesnej. Autor w ostatnim akcie proponuje wyrazistą, niby-Tofflerowską wizję przyszłości, robi przy tym użytek z dokumentu i estetyki filmu popularnonaukowego. Dziwne to wszystko, miejscami kupy się nie trzyma (okiem biologa), ale to nic. Po seansie rzeczywiście wdałem się z Antkiem w dyskusję futurologiczno-filozoficzną, a chyba o to chodzi w sztuce, żeby myśleć i nadbudowywać. Świetne doświadczenie audiowizualne i intelektualna prowokacja.

AK: Photonu doświadcza się bardziej niż ogląda. I chociaż przychylam się do narracyjnej interpretacji Pawła, mam wątpliwości, czy powinien był zakwalifikować się na tego rodzaju festiwal. Przyznam też, że jako laik gubiłem się momentami w wywodach bohatera (?), granego przez Chyrę, mówiącego tonem naukowca, próbującego jednak uprościć rzecz dla przeciętnego odbiorcy. Przynajmniej z początku, gdyż z czasem widza unosi rzeka naturalistycznych sekwencji, przemieszanych z abstrakcyjnymi obrazami, i zaczyna on zwyczajnie chłonąć ogrom informacji. Budzi to skojarzenia z częściowo animowanym dokumentem Czy Noam Chomsky jest wysoki czy szczęśliwy? Michela Gondry’ego, chociaż tam od strony formalnej twórca poszedł jeszcze dalej. Natomiast najciekawszą w moim odczuciu sekcją polskiego filmu jest ta dotycząca potencjalnej przyszłości. Przedstawione w niej wizje, jakkolwiek niepokojące na wielu poziomach, niezwykle frapują i to o nich dyskutuje się chyba najżywiej.


[p/]

Zgoda

PG: Tuż przed zakończeniem wojny pomocniczy obóz koncentracyjny Auschwitz trafia w ręce Milicji Obywatelskiej. Polscy funkcjonariusze biorą tam odwet na Niemcach. Role się odwracają. W tym kontekście poznajemy uczuciowe tarcie między trojgiem bohaterów: świeżo zaciągniętym żołnierzem, Polką pokutującą za wybór ojca oraz Niemcem wcielonym do Wehrmachtu wbrew swojej woli i przekonaniom, który ponosi konsekwencje niefortunnego pochodzenia. Wszyscy urodzili się w złym czasie. W napięciu śledzimy, jak zmieniają się ich role i wzajemne relacje. Przeszli wojnę, ale radykalna moralna transformacja dopiero ich czeka. W przeciwieństwie do Wyklętego ten film nie przypisuje ról i nie stawia pomników, lecz pozwala na obserwację przeciętnych ludzi w ograniczonym mikroświecie. Bonus polega na tym, że ostatnia scena daje glejt do przekroczenia poziomu dosłowności. W opresyjnym powojennym świecie jeszcze długo będzie panować entropia. Kondycja ludzka w tamtym newralgicznym momencie historii stanowi temat bardzo widoczny w tym roku w polskim kinie, bo obecny również w Powidokach i Ach śpij kochanie.

AK: Co do Zgody zgody między nami nie ma. Aktorsko oraz realizacyjnie jestem w stanie ten film docenić (Gierszał, Wichłacz), ale nie odczuwam w nim ani napięcia, ani specjalnie nie przejąłem się losem bohaterów. Dużo tu zmarnowanego dramatycznego potencjału. To nie Letnie przesilenie z zeszłego roku. O narodowej niechęci da się opowiedzieć ciekawiej i subtelniej.


Ptaki śpiewają w Kigali

PG: Niespieszny film, który obudził we mnie skojarzenia z Lasem 4 rano Kolskiego. Krauzowie zaznaczają, że problem ludobójstwa powinno się podejmować w każdym pokoleniu – ku przestrodze i w ramach rozliczenia cywilizowanego świata z kolonializmem, ale w moim odczuciu temat jest nieco odklejony od polskiego gruntu. Z dala od Rwandy, każdy z nas pozostaje jednak blisko traumy, mniejszej lub większej. O tym też traktuje ten kontemplacyjny film: o radzeniu sobie z bolesnymi wspomnieniami, z żałobą, kiedy trzeba wykonać nad sobą kawał pracy. Silna Jowita Budnik i Eliane Umuhire tworzą zachwycające kobiece portrety. Znakomite zdjęcia i nienachalny symbolizm (sępy karmiące się bydlęcą padliną zostały mi pod powiekami). Krauzowie w czystej postaci, po raz ostatni w duecie.

AK: Brawo, Budnik, zasłużona nagroda. Ale samego filmu mi strasznie szkoda, bo to niespieszne tempo działa zdecydowanie na jego niekorzyść. A temat przecież niebanalny i z potencjałem. Pierwsza połowa pokazująca niepewny status uchodźcy w naszym kraju bardzo na czasie, budzi przy tym autentyczne emocje, lecz im dalej, tym bardziej siada tempo, a malownicze zdjęcia same w sobie przecież nie wystarczą. Za dużo próbują tutaj Krauzowie powiedzieć i zbyt rozwlekle. W przeciwieństwie do konkursowego jury ja nie piałem z zachwytu.


Beksińscy. Album wideofoniczny (Krakowski Festiwal Filmowy na fali)

PG: Dwudziesta piąta wersja montażowa archiwaliów po Beksińskich to fabularne życie w dokumentalnym ujęciu. Reżysera głównie interesowała uniwersalna dynamika na linii ojciec – syn. Dla niektórych może to być film terapeutyczny.

AK: Znowu Beksińscy, a jednak inaczej. I dobrze, bo to szalenie ciekawa historia, godna przedstawienia jej z różnych perspektyw. Borchardt oddaje głos samemu Zdzisławowi, montując swoje dzieło niemal wyłącznie z własnych materiałów artysty. Dzięki autentyzmowi oraz brakowi cenzury efekt jest wyśmienity. W kontrapunkcie do Photonu to dokument niezwykle filmowy, z wyrazistą strukturą, bohaterami, a także linearną fabułą. Warto obejrzeć albo jako dopełnienie Ostatniej rodziny, albo po to, aby skonfrontować obie wizje historii tragicznego rodu.


W kolejnym artykule giganci tegorocznego festiwalu, w tym nagrodzeni i polski kandydat do Oscara.


A tutaj STYCZNE, czyli główne motywy przewijające się w festiwalowych filmach.
]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/42-festiwal-polskich-filmow-fabularnych-w-gdyni-sieczne-cz-1/feed/ 0
42. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – styczne http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/42-festiwal-polskich-filmow-fabularnych-w-gdyni-styczne/ http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/42-festiwal-polskich-filmow-fabularnych-w-gdyni-styczne/#respond Fri, 13 Oct 2017 12:37:07 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3795
Branża, prasa i widzowie – głodni świeżego kina wyłącznie w najlepszym ujęciu – licznie zjechali do nadmorskiej stolicy polskiej kinematografii. W samym Konkursie Głównym, wśród siedemnastu filmów, czekało na nich osiem debiutów i aż dwanaście premier. O nagrody powalczyło pięćdziesiąt tytułów. Żeby nie utonąć w morzu prasy i opinii, zanim sami zalejemy Was falami osobistych refleksji, spisanych na gorąco po projekcjach, przyjrzymy się głównym motywom, które w najbliższym czasie zobaczycie na rodzimym srebrnym ekranie.
Plakat

Rozkodowanie plakatu poprzez film daje silniejszy komunikat marketingowy niż współczesne zlepki znanych twarzy – taki wniosek można wyciągnąć po obejrzeniu wystawy prac Andrzeja Pągowskiego. Zamiast lać widza kijem chamskiego kolażu ze zdjęć popularnych aktorów lepiej wybrać marchew i przykuć uwagę zagadką plastyczną, która wzbogaci filmowe doświadczenie, skłoni do namysłu lub polemiki z artystą, a może nawet dostarczy interpretacyjnych wskazówek, gdy widz salę projekcyjną opuści głupszy niż przyszedł, co zdarza się, oj, zdarza. O fatalnej kondycji polskiego plakatu filmowego najlepiej świadczy fakt, że w tym roku Polski Instytut Sztuki Filmowej nie przyznał nagrody w tej kategorii. Nie powstało nic godnego uwagi.

Las (po 4 rano)

W lesie – najczęściej bieszczadzkim, choć pojawia się też pomorski – osadzono akcję aż pięciu filmów z Konkursu Głównego. Knieja gra bardzo różne role: reprezentuje naturę w opozycji do kultury, stanowi azyl dla sił pierwotnych; w lesie człowiek staje się zwierzęciem lub walczy, aby pozostać człowiekiem; pośród drzew bohater czasem igra z ogniem, a czasem przybija do bezpiecznej przystani. Widz może liczyć na kapitalne zdjęcia oraz chwile kontemplacyjnych szumów liści i trzasków gałązek, aktor zaś – na partnera i solidną ekspozycję postaci.

Przesunięcie ośrodka wiary

Wieża. Jasny dzień i Pokot. W pierwszym filmie kościół w remoncie: kapłan w zagadkowym regresie zapomina formułki i gubi się w rytuale, szamanka zaś narusza sacrum, zagląda za ołtarz, za którym nic nie ma, i ujmuje w dłonie twarz drewnianego Chrystusa z większym szacunkiem niż wierni, wywijający hołubce z obrazem Matki Boskiej Bolesnej. W drugim – odpychający klecha, który z zimną krwią pociąga za spust i celebruje rzeź zwierząt, bełkocząc rażąco pseudokatechetyczne usprawiedliwienia uboju. W obu fantazmat wiedźmy/baby/wieszczki, która widzi i wie więcej, przemawia obcym językiem łagodności, empatii lub braku kontroli, nawołuje do opamiętania i prowadzi do źródeł, do lasu, do punktu pierwotnego, na świeże powietrze – z dala od złota i duszącego kadzidła.

Migracja

Fala emigracji podmyła w końcu filmowe wybrzeże. Ten temat znajdziemy w trzech kompletnie różnych obrazach: Ptaki śpiewają w Kigali, Cichej nocy oraz Pomiędzy słowami. Ruch przyjmuje w nich różne kierunek i zwrot, bo przecież każdy z nas jest obcym, Innym, w jakimś kontekście. Czarni wśród białych, biały wśród czarnych, imigrant afrykański obok polskiego, Polak wśród Niemców, a nawet człowiek we własnym kraju. Trzech reżyserów, trzy różne tonacje, tempa i poziomy namysłu.

Polityczna czerwona lampka

Machulski nie patyczkuje się i urządza dotkliwą satyrę w gronostajach (Volta). Kox wyraża się subtelniej: ostrzega obrazami (Mężczyzna z magicznym pudełkiem). W tym celu konstruuje opresyjną rzeczywistość państwa narodowego 2030 z wyraźnymi nawiązaniami do komunizmu, który silną partią stoi. Ogólnie w polskim kinie, jak w życiu, jest raczej orwellowsko.

Jakub Gierszał

Niewątpliwie jednym z powracających bumerangów na tegorocznym festiwalu był młody utalentowany blondyn, który stworzył nie jedną i nie dwie, lecz cztery różne kreacje aktorskie (i tylekroć przeszedł się po czerwonym dywanie). Od neurotycznego minimalisty w Pokocie przez niemieckiego więźnia w Zgodzie i polskiego imigranta do Niemiec w Pomiędzy słowami aż po polską ikonę sportu i zawziętości w Najlepszym. Istny kameleon, choć jeden z salonowych lwów chciałby zaznaczyć, iż roli życia jeszcze nie zagrał. Cztery świetne role, cztery razy na tak. Nagroda w Gdyni czy innym Berlinie na pewno przed nim.

Kobiety

W tym roku nie zabrakło ani wyrazistych postaci kobiecych, ani silnego przekazu feministycznego. Ale mowa tu nie tylko o pokazie „girl power” w wykonaniu Marii Sadowskiej, która przy pomocy swoich utalentowanych aktorek, z Magdaleną Boczarską na czele, stara się ponownie zachęcić do otwartej rozmowy o erotycznych potrzebach płci pięknej. Zwróćcie uwagę na nagrodzony drugoplanowy epizod Magdaleny Popławskiej w Ataku paniki, subtelną gamę emocji wyrażonych przez Jowitę Budnik (Ptaki śpiewają w Kigali) i z trudem tłumione cierpienie bohaterek Niewidzialnych.

Tak, z paniami trzeba się liczyć, co dobitnie pokazują debiutująca Jagoda Szelc i prowokujące trio Agnieszka Holland – Katarzyna Adamik – Olga Tokarczuk. Prowadzone ich ręką kolejno Małgorzata Szczerbowska (Kaja z Wieży. Jasnego dnia) oraz Agnieszka Mandat (Janina Duszejko z Pokotu), budują silne postaci, buntujące się przeciwko systemowemu zastojowi.

W tym roku kobiety to też współczynnik, który znacząco wpłynął na arytmetykę festiwalowego równania i naruszył zdominowany przez mężczyzn układ sił. Aż 10 filmów – połowa Konkursu Głównego i trzy filmy z sekcji Inne Spojrzenie – wyreżyserowały kobiety, a magazyn Elle, od siedemnastu lat partner festiwalu, zainicjował dyskusję na temat deficytu pierwszoplanowych ról kobiecych, pracy aktorek oraz pozycji i roli pań w polskiej kinematografii.

Portret

Łukasz Palkowski zabrał się za kolejnego rodzimego fightera, Jerzego Górskiego, triathlonistę, który najpierw pokonał głód narkotykowy, potem – siebie, a na końcu – morderczy dystans Ironmana (Najlepszy). Innym tropem podążyła Kasia Adamik, zainteresowana życiem i twórczością sadystycznego Krystiana Bali. Amok to przede wszystkim jednak wiwisekcja obsesji. W tym roku obchodziliśmy również siedemdziesięciolecie polskiej animacji. Z tej okazji festiwal otworzyła debiutancka animacja Doroty Kobieli i Hugh Welchmana Twój Vincent – subtelna biografia holenderskiego malarza i pierwszy na świecie film pełnometrażowy wykonany wyłącznie techniką malarską.

Od panoramy po detal. Brak Wam klucza interpretacyjnego? Potrzebujecie kontekstu? Chcielibyście zabłysnąć ciekawostką przy winie? Posłuchajcie, co twórcy mają do powiedzenia na temat swoich filmów! Zachęcamy do obejrzenia nagrań z konferencji po pokazach prasowych. Sami zaś już wkrótce zaprosimy Was do dyskusji na temat dwudziestu festiwalowych filmów. Po STYCZNYCH czas na SIECZNE.

]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/42-festiwal-polskich-filmow-fabularnych-w-gdyni-styczne/feed/ 0
„Zwierzęta się nie znęcają” – podsumowanie 41. Festiwalu Filmowego w Gdyni http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/zwierzeta-sie-nie-znecaja-podsumowanie-41-festiwalu-filmowego-w-gdyni/ http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/zwierzeta-sie-nie-znecaja-podsumowanie-41-festiwalu-filmowego-w-gdyni/#respond Mon, 26 Sep 2016 12:48:46 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3817
Kolejny rok w Gdyni udowadnia, jak wielkie zainteresowanie wciąż budzi wśród widzów rodzime kino. Potwierdzają to oblegane seanse Wołynia (tu doszło nawet do awantury przy wejściu) i Ostatniej rodziny w Teatrze Muzycznym. Liczba chętnych sprawiła, że ten ostatni film wyświetlono dodatkowo późnym wieczorem. Do tego można doliczyć tłumy garnące się na specjalną projekcję kontrowersyjnego Smoleńska. Ponad wszystkim unosił się zaś duch Krzysztofa Kieślowskiego (kto wie czy nie dosłownie – tak mogłoby wynikać z zabawnych anegdot montażystki uczestniczącej w spotkaniu poświęconym temu wybitnemu reżyserowi). Nie wspominając o urodzinach Andrzeja Wajdy, który uświetnił swoją osobą obchody 41. edycji festiwalu, pokazując swój najnowszy film Powidoki z udziałem Bogusława Lindy. Wybitny reżyser świętował dziewięćdziesiąte urodziny oraz czterdziestolecie pracy twórczej.
Ciekawi bardziej artystycznej formy lub eksperymentalnego podejścia do fabuły mogli się też po raz kolejny zmierzyć z konkursem Inne Spojrzenie (Ederly, Biuro Budowy Pomnika, Zud, Kryształowa dziewczyna) lub obejrzeć wybrane dzieła zmarłego niedawno Andrzeja Żuławskiego (w tym Kosmos – adaptację prozy Gombrowicza). Ale nie ulega wątpliwości, że już sam Konkurs Główny dostarczał mnóstwa wrażeń, w końcu zakwalifikowało się do niego aż 16 filmów!

Szczególną uwagę na tej liście przykuwa Planeta Singli. Przezabawna, solidnie napisana komedia romantyczna – gatunek w Polsce przeklęty, ale dzięki Mitji Okornowi (Listy do M., Listy do M. 2) zrewitalizowany – pasuje do pozostałych nominowanych jak pięść do nosa.

Dwie trzecie filmów Konkursu Głównego (np. Na granicy, Czerwony pająk, Plac zabaw) przedstawiają sceny tortur lub brutalnego mordu. Mniej więcej w takiej samej liczbie filmów w czołówce powinny zostać wymienione papierosy, ponieważ odgrywają one równie istotną rolę, co palący je bohaterowie; maniera ta sprawia, że momentami wręcz trudno powiedzieć, czy rekwizyt buduje postać, czy na odwrót.

Większość pokazanych w tym roku filmów (np. Zjednoczone stany miłości, Sługi boże, Las 4 rano, Plac zabaw) sprowadza seksualność do rangi potrzeby fizjologicznej, życiowego błędu i/lub aktu przemocy, a przynajmniej źródła upokorzeń. Szokuje to, że – paradoksalnie – tylko w Wołyniu stosunek płciowy wiąże się z głębokim, odwzajemnionym uczuciem, ciepłem i bliskością. Przynajmniej jeden z nich, bo pozostałe potwierdzają powyższe spostrzeżenie.

Abstrahując od fabuł opartych na aktach sądowych (znakomite Jestem mordercą, Czerwony pająk i Zaćma), to właśnie w Wołyniu oraz w Placu zabaw przemoc graficzna znajduje żelazne umotywowanie w opowiadanej historii. W tym drugim (nagrodzonym za debiut reżyserski) sekwencja końcowa brutalnie zwalnia zapadkę, uruchamiając potrzebę dyskusji. Z dokumentalną precyzją odtworzono tu sadyzm, z jakim dwóch chłopców morduje niemowlę porwane z centrum handlowego. Część widzów zaczęła tupać lub opuściła teatr przed końcem filmu; również na spotkaniu z twórcami po projekcji padły głosy oburzenia i sprzeciwu. Przełamano kolejne tabu.

Przez cały tydzień zadawaliśmy sobie pytanie o zasadność podejmowanych tematów i zastosowanych środków wyrazu. Na nasz odbiór niewątpliwie wpływało to, że zgodnie z naturą festiwalu oglądaliśmy filmy jeden po drugim, co stymuluje powstanie całej sieci powiązań i pewnej panoramy polskiego kina. Choć współcześnie niepopularne jest podejmowanie na nowo tematów uniwersalnych, to z pewnością wśród zaprezentowanych filmów wyróżnia się Zaćma skupiająca jak w soczewce kwestie poczucia winy i odkupienia. Wielu widzów utożsami się z ekstremalnym rozdarciem głównej bohaterki, która bez wiary w Boga nie uzyska przebaczenia, ale wierząc, skaże się na dławiące poczucie winy. O równie ponadczasowej potrzebie zdystansowania się od cywilizacji, powrotu do korzeni oraz o bólu po utracie bliskiej osoby opowiada kolejny film Jana Jakuba Kolskiego, Las 4 rano. Stanowi swoiste zaproszenie do pierwotnego świata natury ze wszystkimi tego konsekwencjami.

W polskim kinie dominuje obecnie coś, co można nazwać „fabułą obserwacyjną”. W obliczu diagnozowanej przez filmoznawców utraty wiarygodności przez fikcję literacką i popytu widzów na surową prawdę można przypuszczać, że zjawisko to wpisuje się w obecny we współczesnym kinie zwrot w kierunku dokumentalizmu – zarówno jako formy wyrazu, jak i narzędzia fabularnego.

Wszystkie nieprzespane noce to portret współczesnych dwudziestolatków, a pewnie też przedstawicieli pokolenia milenijnego, wegetujących w stanie pełnej swobody wyboru. Ich dramat polega na tym, że choć buntują się przeciwko prozie życia, brak im w nim struktury i stabilnego kodeksu postępowania. Aktualny jak nigdy wcześniej dramat nastolatków z rozbitej rodziny podjęto z kolei w krzepiących (mimo szarzyzny) obyczajowych Falach, ale też w zupełnie odmiennym, unikalnym pod względem artystycznym Królewiczu olch. A skoro już mowa o dysfunkcyjnych rodzinach, trzeba wspomnieć o Ostatniej rodzinie (Wielka Nagroda Złote Lwy dla debiutującego Jana T. Matuszka). Tu także mamy do czynienia z wojerystyczną wiwisekcją, tym razem trudnych relacji panujących między Beksińskimi, ich zmagań z depresją syna, dziwactwami ojca malarza i biernością czułej matki. Do tego grona należy dołączyć również komediowego Kampera, który przygląda się dzisiejszym trzydziestolatkom. Pokazując kawałek znanego nam świata, nieśmiało zadaje pytania o to, jak się dziś buduje związek, planuje przyszłość i żyje w mieszkaniu od teściów. Łatwo się potknąć.

Zewsząd uderza samotność i cierpienie, zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Dominują patologie oraz światopoglądowy pesymizm. Z tematów podejmowanych przez młodych filmowców (aż osiem konkursowych filmów to debiuty, do tego dwa filmy drugie) przebija społeczne zaangażowanie i troska o skorodowaną rzeczywistość pozbawioną bezwzględnych wartości.

Z tej grupy wyłamało się Szczęście świata – ujmująco subtelna i poetycka opowieść o Holocauście. Zbyt łatwo zapominamy, że życie nie toczy się prostym torem. Cytując jednego z bohaterów – „nie jest z A do B”, bo „nie ma B”. Odrobina więcej światła, empatii i życzliwości jest nam bardzo potrzebna. Oby w przyszłym roku w polskim kinie jej nie zabrakło, a poziom pokazywanych dzieł pozostał wysoki.

]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/zwierzeta-sie-nie-znecaja-podsumowanie-41-festiwalu-filmowego-w-gdyni/feed/ 0
40. FF w Gdyni: Niedzielne ostatki http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/40-ff-w-gdyni-niedzielne-ostatki/ http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/40-ff-w-gdyni-niedzielne-ostatki/#respond Mon, 21 Sep 2015 13:10:48 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3839
Prologiem do 40. Festiwalu Filmowego w Gdyni było otwarcie Gdyńskiego Centrum Filmowego w niedzielę poprzedzającą pierwszy dzień święta polskiego kina. Tłum zebrany pod nowoczesnym budynkiem nie zawiódł się. Powstało, cytując Katarzynę Figurę „coś naprawdę niezwykłego na kulturalnej mapie Polski”.
Pod ziemią Centrum – parking, kawiarnia Fabuła i dwie sale kina studyjnego noszące nazwy słynnych gdyńskich kin: „Goplana” i „Morskie Oko”. Na parterze – restauracja Vertigo i trzecia sala, „Warszawa”. Piętro wyżej – siedziba Pomorskiej Fundacji Filmowej, organizatora Festiwalu, a na ostatnim piętrze – Gdyńska Szkoła Filmowa. Dach to jednocześnie taras widokowy porośnięty murawą. Obok znajdziemy rozległy trawnik, odrestaurowaną muszlę koncertową i Teatr Muzyczny. To prawdziwe serce kultury i – podczas sześciu z 365 dni – stolica rodzimego filmu.



Ten rok to jeden wielki jubileusz: 60-lecie Filmoteki Narodowej, 50 lat miesięcznika „Kino”, 40. Festiwal Filmowy w Gdyni i 10 lat Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, chyba jedynej sprawnie działającej instytucji państwowej związanej z kinem. Właśnie w Gdyni, podczas uroczystej gali rozdania nagród PISF, dyrektor Instytutu Agnieszka Odorowicz ustępuje po dwóch kadencjach Magdalenie Sroce. Daje to widok na zmiany, rozwój i budowanie wizerunku rodzimej kinematografii jako pełnoprawnego elementu europejskiego kalejdoskopu.



Filmowcy okazali się solidarną rodziną. Sobotnia informacja o śmierci Marcina Wrony została w pełni uszanowana. Odwołano ceremonię czerwonego dywanu, część gości zdecydowała się wejść do Pałacu Festiwalowego bocznym wejściem, tylko nieliczni zaspokajali ciekawość i odbierali dowody sympatii od publiczności, wchodząc przez główny portal. Dominowała czerń.

6 dni, 18 filmów w konkursie głównym, 6 w sekcji „Inne spojrzenie” zorganizowanej po raz pierwszy na prawach konkursu, 20 krótkich form młodych filmowców i 13 autorstwa profesjonalnych twórców. Blisko 1000 gości, w tym 170 zagranicznych: producentów, reżyserów, aktorów i przedstawicieli różnych dziedzin warsztatu filmowego. Tłum widzów i wielbicieli imprezy, nierzadko towarzyszących jej od pierwszej edycji.

My jesteśmy tu trzeci raz. Festiwal znów pokazał nam najlepsze ujęcie polskiego kina: różnorodne, zaskakujące i tym bardziej pełne. Tkwi coś pięknego w tym, że co roku trudno przewidzieć, z czym widz będzie miał styczność, czego doświadczy i jakie będą temu towarzyszyć emocje. Tak właśnie powinno wyglądać kino.

Używając biblijnego określenia, mamy lata tłuste i filmy godne jubileuszu. Jeśli jeszcze macie wątpliwości, co obejrzeć w nadchodzącym sezonie, lista laureatów powinna pomóc Wam wybrać najsilniejsze propozycje.

Dziękujemy Wam za towarzystwo. Chodźcie na polskie filmy i oglądajcie je za pośrednictwem legalnych źródeł. To właśnie dzięki uczciwej publiczności mogą dziać się cuda światowej klasy.  


LAUREACI, MATERIAŁY I WIRTUALNE ARCHIWUM FESTIWALU


]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/40-ff-w-gdyni-niedzielne-ostatki/feed/ 0
40. FF w Gdyni: Dramatyczna sobota http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/40-ff-w-gdyni-dramatyczna-sobota/ http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/40-ff-w-gdyni-dramatyczna-sobota/#respond Sun, 20 Sep 2015 13:11:37 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3843
Godzina 8.45. Widzowie zbierają się pod salami Multikina i oczekują na wejście. Otrzymujemy informację, że z przyczyn niezależnych od organizatora wszystkie pokazy zostają odwołane – nie tylko w sali nr 7, lecz także w całym kinie, Gdyńskim Centrum Filmowym i Scenie Nowej Teatru Muzycznego. Zespół jednak reaguje szybko. Po sześciu minutach pokazy wznowiono zgodnie z harmonogramem.
Pojawia się pierwsza oficjalna informacja. Marcin Wrona – reżyser filmu Demon pokazywanego w Konkursie Głównym – zmarł w nocy. Miał 42 lata. Festiwal okrywa się żałobą.

Z przykrością czytamy, że prasa bardziej zainteresowana jest powodem śmierci niż twórczością tego utalentowanego filmowca. Z wyrazami smutku oraz szczerego współczucia rodzinie i najbliższym robimy więc dalej to, o co oparł swoje życie Wrona: oglądamy i rozmawiamy o polskim kinie, w którym autor Demona wiele dokonał.

Dziś trzy ostatnie filmy z konkursu głównego. Wieczorem poznamy zwycięzców.

11 minut Jerzego Skolimowskiego to narracyjne arcydzieło. Dynamiczny, wieloznaczny film reinterpretuje motyw martwego punktu, w którym wszystko się zbiega. Podczas finałowej sceny otworzycie usta ze zdziwienia.

Nowa produkcja autora Essential Killing to znakomicie zagrany obraz-zagadka, wielopoziomowa metafora, sensacyjna poezja, precyzyjne kadry i silne doznania. Trzyma w napięciu do samego finału.

Letnie przesilenie (reż. Michał Rogalski) formalnie przedstawia się prościej. II wojna światowa, mała polska wieś. Cztery grupy etniczne: Polacy, Niemcy, Żydzi i Rosjanie. Wszystkich reprezentantów tych społeczeństw łączy jedno – są ludźmi.

Film rozbraja bezpieczną maksymę, że wojna to zło. Zbrodnie nazizmu wybrzmiewają silnie bezosobowo (np. w ubraniach porzuconych przy torach i rozkradanych przez szabrowników). Wojna jawi się tu jako stan zastany, status quo, który wyzwala w ludziach strach wiodący ich do zezwierzęcenia. W niczym nie przypomina szachownicy – każe poruszać się w strefie szarości i ukazuje, na jak wiele stać człowieka, który chce nie tylko przetrwać, lecz także żyć normalnie. Obraz niepokojący, brutalny i… aktualny.

Noc Walpurgi Marcina Bortkiewicza triumfuje jeszcze przed werdyktem. Ten kameralny, magnetyczny, czarno-biały film przywodzi na myśl Idę lub Wenus w futrze.

Mamy rok 1962. Młody dziennikarz o aryjskiej twarzy rozmawia z diwą operową żydowskiego pochodzenia. Zadaje pytanie o nasze prawo do osądu tych, którzy przeżyli II wojnę światową, podczas gdy pozbawieni jesteśmy „zmysłu uczestnictwa”.

Bolesne zmagania z traumą i wstrząsająca próba zbudowania jedynej możliwej czułej relacji na gruzach pamięci i sumienia. Cały dramat rozgrywa się w ciągu tytułowej nocy Walpurgi – w momencie niezwykłych zdarzeń i pełnej szczerości.

]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/40-ff-w-gdyni-dramatyczna-sobota/feed/ 0
40. FF w Gdyni: Toksyczny wtorek http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/40-ff-w-gdyni-toksyczny-wtorek/ http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/40-ff-w-gdyni-toksyczny-wtorek/#respond Sat, 19 Sep 2015 13:16:00 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3862
Stało się. Antoni i Paweł powrócili na gdyńskie salony, aby zażywać polskiej kinematografii podczas jubileuszowego, 40. Festiwalu Filmowego w Gdyni. Bo jak kino, to tylko w najlepszym ujęciu i na zcyklu.pl!
Wtorek otworzyliśmy filmem Konrada Aksinowicza W spirali. Obraz prezentowany jest w sekcji „Inne spojrzenie” i walczy o nową nagrodę filmową – Złotego Pazura, przyznawanego od tego roku obok Złotych Lwów. Narracja filmu Aksinowicza, przypominająca złamanie z przemieszczeniem, wzmaga naszą ciekawość, zanim jeszcze zaczniemy emocjonalnie wiązać się z postaciami. To kameralny film o pierwotnych siłach, bez których gubimy się w życiu. O instynktach i elementarnych potrzebach stanowiących fundament nawet najbardziej złożonych relacji z innymi ludźmi. Narkotyczną opowieść wzbogacono o nienachalną symbolikę i umiejscowiono w klimatycznej przestrzeni lasów Parku Narodowego Gór Stołowych.

W tym roku sekcja „Inne spojrzenie” zawiera w sobie również eksperymentalną animację integrującą archiwalne zdjęcia z malarstwem, rysunkiem i rzeźbą – Czarodziejską górę (reż. Anca Damian). Adam Jacek Winkler opowiada o swoim życiu przesiąkniętym walką. Odkąd po wojnie zdecydował się wyemigrować, zawsze chciał walczyć o coś ważnego. Zmienić świat, liczyć się w rozleglejszej perspektywie dziejowej. Jest w nim coś z Indiany Jonesa i Giaura. Oto podróżnik, patriota i awanturnik spowiada się przed córką. Autentyzm zwierzeń sprawia, że pomimo dłużyzn film zapada w pamięć.

O Córkach dancingu (reż. Agnieszka Smoczyńska) mówić nam trudno. Zaczynają się jak horror, wpadają w klasyczny musical, robią krok w kierunku melodramatu, w międzyczasie szokując scenami gore. Unikat. Retro disco w wykonaniu zespołu Ballady i Romanse, sugestywna charakteryzacja i świetna obsada, faktycznie – co ważne – utalentowana wokalnie. Szlachetna umowność tego filmu zakłada, że widok syreny nie jest dla ludzi nadto szokujący. Problem zaczyna się, kiedy jedna z sióstr zakochuje się w młodym chłopaku, a ma do stracenia o wiele więcej niż ogon i głos. Dla obojga ta relacja może okazać się trująca. Ten bez dwóch zdań barwny obraz, choć nie pozbawiony wad, ciekawie gra z estetyką baśni.

Ostatni pokaz minionego dnia, sala pęka w szwach. Siedzimy na schodach i mniej więcej po 3/4 Hiszpanki Łukasza Barczyka próbujemy rozwiązać dylemat bynajmniej nie fabularny. Uwierają nas nie tylko schody, ale również wszystkie projekty filmowe, które można było zrealizować za 25 milionów złotych poświęconych Hiszpance. Konia z rzędem temu, kto nam wytłumaczy ten film. Owszem, produkcja imponuje wizualnie i scenograficznie, ale w tym miejscu trzeba zamilknąć, więcej ciepłych słów bowiem znaleźć nie sposób. Ciekawy przypadek, który, podobnie jak tytułowa choroba, nie powinien się rozprzestrzeniać.

]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/lwy-salonowe/40-ff-w-gdyni-toksyczny-wtorek/feed/ 0