Czarny zdecydowanie jest czernią tego sezonu. Po bardzo czarnej gali rozdania nagród Grammy przyszedł czas na nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. Prowadzący Chris Rock wchodzi na scenę Kodak Theater. Ten komik, aktor, scenarzysta, producent, reżyser i dokumentalista to znajoma twarz. Prowadził już galę w 2005 roku. Jego rola w broadwayowskim przedstawieniu The Motherfucker with the Hat przyniosła mu nominację do sześciu nagród Tony. Jest laureatem czterech nagród Emmy za programy komediowe i trzech nagród Grammy na komediowe albumy. Czegoś więc można się po nim spodziewać.
I oto wita on wszystkich gości na White People’s Choice Awards. To jeszcze jest zabawne, ale szybko przekonujemy się, że rasizm to jedyny punkt zaczepienia, na którym zawiśnie i będzie dumnie powiewał jego dowcip. Zastanawiało was, dlaczego nikt nie protestował przeciwko dyskryminacji czarnych w latach 1963–1964? „Bo gdy twoja matka wisi na drzewie, nie jest ważne, kto był najlepszym aktorem w dokumencie krótkometrażowym”. Wtedy to były prawdziwe problemy! I nie pomaga krótki atak na seksizm, którym Rock próbuje ratować swoje wymagające poczucie humoru, szczególnie gdy zapowiada „białą” Emily Blunt i „jeszcze bielszą” Charlize Theron (co akurat jest dyskusyjne).
Aktorki, opisane w kwadracikach u dołu ekranu, żeby mniej rozeznani mogli się zorientować, kto jest kim i za co tam stoi, rozpoczęły wręczanie Oscarów od kategorii stanowiącej kręgosłup przemysłu filmowego – najlepszego scenariusza oryginalnego. Gdy wyróżnieni za Spotlightwstawali z foteli, pojawiło się kolejne oscarowe novum – paski u dołu ekranu, po których sunęły nazwiska niemożliwe do wymienienia w krótkim czasie przeznaczonym na sceniczne podziękowania. Nie muszę chyba wspominać, że w sumie pomysł nie wypalił, a zwycięzcy notorycznie ignorowali subtelną muzyczną wskazówkę, że czas zejść widzom z oczu.
AFERA KOLOROWA
Wracając do rasizmu (Rock nawiązywał do niego przez prawie trzy godziny) – gromy posypały się na Akademię już po ogłoszeniu nominacji, gdy okazało się, że nie wyróżniono ani jednego czarnego artysty. Lament podnieśli sami zainteresowani, ale zaraz później skrytykowali ich biali, którzy w roszczeniach dopatrzyli się hipokryzji – nikt nie kłócił się o Latynosów, Azjatów czy Indian. Ci ostatni odegrali przecież w Zjawie istotne epizody. Niektórzy zapobiegliwie bojkotowali lutową galę. Akademia tymczasem w istotny sposób zmieniła regulamin. Czy dzięki temu Oscary będą jeszcze bardziej nieprzewidywalne? Wszystko na to wskazuje, rozszerzona sieć tej najważniejszej filmowej instytucji na świecie została już bowiem zarzucona.
Plan zakłada zwiększenie różnorodności osób uprawnionych do głosowania do roku 2020. Prawo głosu każda z nich otrzyma na dziesięć lat. Po upływie tego czasu zostanie ono przedłużone, jeśli dany członek Akademii przez minioną dekadę był aktywny zawodowo. W przeciwnym razie otrzyma emeritus status. Od tej pory nie będzie więc płacił składki, ale będzie się cieszył wszystkimi dotychczasowymi przywilejami z wyjątkiem głosowania. Chodzi o to, aby o tak prestiżowym wyróżnieniu jak Oscary decydowali rozwijający się specjaliści, nie zaś wybitne jednostki znane z przelotnego flirtu z kinem. Po upływie trzech dziesięcioletnich kadencji prawo głosu zostaje przedłużone bezterminowo. Niezmiennie reguły te nie będą obowiązywały nominowanych i laureatów, którzy dożywotnią prenumeratę kart do głosowania otrzymają w pakiecie ze złotym rycerzem.
Rada Akademii (Board of Governors) została poszerzona o trzy miejsca, które zajmą kobiety i ludzie o kolorze skóry innym niż biały. Co ciekawe, rozmachu nabierze również promocja członkostwa. Wielu wybitnych filmowców na świecie do dziś jest święcie przekonanych, że Akademia to tak ekskluzywne grono, że nie można do niego aplikować. Można. Tylko trudno się dostać.88
Tyle lat skończy w tym roku Ennio Morricone, autor muzyki do takich filmów jak Za garść dolarówSergia Leone czy Frantic Romana Polańskiego. Pracował m.in. z Pierem Paolem Pasolinim, Bernardem Bertoluccim, Giuseppem Tornatorem, Brianem De Palmą, Warrenem Beattym i Oliverem Stone’em. Za swoją tytaniczną pracę, oprócz wielu nominacji, otrzymał sześć nagród BAFTA, cztery nagrody Grammy, trzy Złote Globy i dwie Europejskie Nagrody Filmowe. Oscara przyznano mu za całokształt twórczości „za jego mistrzowski i wielowymiarowy wkład w sztukę, jaką jest muzyka filmowa”. Zupełnie jakby Akademia bała się, że zdąży umrzeć, nim jej członkowie zgodnie uhonorują go za konkretne dokonanie, bo i jakie były na to szanse, skoro ma prawie 90 lat? Tymczasem krzepki Włoch skomponował klimatyczną ścieżkę dźwiękową do Nienawistnej ósemki. I wygrał.
GORZKA NUTA
Powoli po szczeblach kariery pnie się Lady Gaga. Zdobyła już sześć nagród Grammy (w tym za tradycyjny album pop oraz album dance), trzynaście statuetek MTV Video Music Awards, honorowe odznaczenie Council of Fashion Designers of America, Złoty Glob za rolę w serialu American Horror Story: Hotel, do tego pobiła dwanaście rekordów Guinnessa, ale Oscara nie dostała.
Gaga była nominowana wraz z Diane Warren za piosenkę Till It Happens to You do filmu Pole walki, który opowiada o przemocy seksualnej wobec studentek amerykańskich college’ów. Szacuje się, że 16–20% z nich doświadcza molestowania seksualnego. Same uczelnie chronią swoją markę i dochody, wyciszając ten problem, niejednokrotnie we współpracy z lokalną policją. Część ofiar decyduje się jednak przerwać milczenie, walczyć o sukces naukowy i zmiany w prawie uczelnianym. Podczas gali wokalistka wzruszyła gości, śpiewając w towarzystwie reprezentacyjnej grupy ofiar gwałtów. W tym wypadku owacja na stojąco nagradzała znacznie więcej niż tylko muzykę.
W ubiegłych latach wszyscy nominowani za najlepszy utwór filmowy mieli szansę wykonać go podczas gali. W tym roku jedynie troje najbardziej medialnych – Lady Gaga, Sam Smith (zwycięzca) i The Weekend – dostąpili tego zaszczytu. Czy oznacza to, że w Kodak Theater nie ma miejsca na operę? Wielka szkoda, że Simple Song #3 napisana do pięknego i mądrego filmu Młodość Paola Sorrentina nie doczekała się publicznej prezentacji. Trudno nie dostrzec, że amerykańskie excellence coraz częściej kokietuje kamerę.
SŁOWO O DOKUMENCIE
Joshua Oppenheimer jest autorem dwóch wstrząsających filmów dokumentalnych, Sceny zbrodnii Sceny ciszy. Oba zostały uznane za arcydzieła. Zebrały najważniejsze nagrody, z uznaniem krytyków i widzów włącznie. Z wyjątkiem Oscara.
Scena zbrodni przedstawia relacje członków indonezyjskich szwadronów śmierci, uzbrojonych organizacji paramilitarnych, którzy torturowali i mordowali przypadkowych ludzi pod pretekstem likwidacji komunizmu w latach 1965–1966. Do dziś nie wyciągnięto wobec nich konsekwencji, wielu piastuje wysokie funkcje państwowe, żyje w dostatku i przeświadczeniu, że nie zrobili nic złego. Film ze wstrząsającą surowością przedstawia sylwetki kilku z tych mężczyzn. Aby go zrealizować, zarówno produkcja, jak i jej informatorzy narazili swoje życie na realne niebezpieczeństwo. Brak oscarowej statuetki wyjaśniałyby względy polityczne. W ramach poparcia dla prawicowych reżimów sprzeciwiających się rządom lewicowym Stany Zjednoczone czynnie wspierały akty terroru i ludobójstwa w Indonezji w latach 60. W 2014 roku ze Sceną zbrodni wygrał film O krok od sławy przybliżający sylwetki chórzystek, które pracowały w cieniu gwiazd muzyki.
Nominowana w tym roku Scena ciszy, realizowana równolegle z poprzednim filmem (Oppenheimer nie może ponownie odwiedzić bezpiecznie Indonezji), przedstawia ten sam problem z punktu widzenia rodzin ofiar. Indonezyjski „okulista” (Adi Rukun odegrał go na potrzeby filmu; prywatnie jest nauczycielem) spotyka się z bezkarnymi mordercami rodzonego brata. Kilku z nich bada wzrok. Akademia ponownie nie zdecydowała się uhonorować pracy Oppenheimera. Oscara odebrała Amy.
DICAPRIOZA
Spodziewana i oczekiwana nominacja dla DiCaprio przybrała wymiar międzynarodowej sensacji, sam aktor stał się zaś pełnowartościową maskotką i symbolem niedocenienia. Miliony internautów utworzyły grupę kibiców zjednoczoną w dyskusyjnym współczuciu dla Amerykanina i ściskającą kciuki za jego oscarowy sukces, jakby wiedzieli oni lepiej od Akademii, kto powinien zostać odznaczony za wybitną kreację aktorską. Wielu spieniężyło ten społeczny zryw – przykładem niech będzie gra komputerowa polegająca na pokonywaniu przeszkód i łapaniu uciekającej statuetki (http://redcarpetrampage.com/). Całe to zamieszanie należy jednak rozumieć jako zjawisko psychologiczne, które wyrosło na gruncie żartu nawożonego sympatią do bohaterów, w których przez lata wcielał się DiCaprio, szczególnie zaś – wyjątkowo popularnego Wilka z Wall Street, Jordana Belforta. Nie ma to nic wspólnego z uznaniem czy niesprawiedliwością, ocena dokonań artystycznych z zasady jest bowiem wypadkową tonacji gustów i opatrzenia z ekranem. Na szczęście sam DiCaprio znosił tę sytuację cierpliwie i z godnością. Oscar za najlepszą rolę męską położył kres kampaniom.
Gdy aktor odbierał statuetkę, wszyscy wstali z miejsc. Dziękował długo i wprawnie, w końcu nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle znów stanie na podium. Przemowę zakończył wezwaniem do walki ze zmianami klimatycznymi. Doświadczenia ekipy Zjawy, która musiała pracować na południu kontynentu amerykańskiego są jego zdaniem najlepszym dowodem na globalne ocieplenie. „Traktujmy tę planetę z pokorą; ja z pokorą przyjmuję dzisiejszy wieczór” – dodał gładko na koniec niczym dobrze przygotowany absolwent.
DOBRY ŻART CIASTKA WART
W drodze powrotnej do prowadzącego odbijmy na bok. Nie cała gala była przecież umęczona zaangażowanym dowcipem z cyklu „miesiąc czarnej historii”. Jared Leto zabił wszystkim ćwieka, żartując o peruce łonowej. Jak widać, Oscary to również okazja do nauki. Merkins („kto nie wie, o co chodzi, niech wygugluje!” – powiedział, a ja odrobiłem to zadanie) bywają potrzebne aktorom, aby zakryć intymne części ciała podczas rozbieranych scen. Całe szczęście, że na podorędziu są wybitni rekwizytorzy, na przykład tacy jak wyróżniona ekipa pracująca przy filmie Mad Max: Na drodze gniewu, którzy poratują biedaka.
Ale oto powrócił Chris Rock. Nie sam, ale w otoczeniu harcerek z zastępu swojej córki. Oczywiście czarnych harcerek, bo takie mają gorzej i od nich nikt nie chce kupować. Doskonała okazja, dziewczęta zarobią, goście coś przegryzą, a widz dostanie kolejną lekcję równości. Mimo szczerych prób łagodzenia poszczególnych wybiegów całokształt sprawił, że wielu widzów poczuło się atakowanych i urażonych. Chris z pewnością pozostanie w ich pamięci na zawsze.
Gala trwała w najlepsze. Kiedy nagrodzono najlepszy film minionego roku – Spotlight(przedstawiony w Teleexpressie wymijająco jako „produkcja o dziennikarzach, którzy ujawnili pedofilski skandal w Bostonie”; polecam adres #teleexpress) – prowadzący pożegnał się z nami szerokim uśmiechem. Tyle ważnych słów, tylu szczęśliwych białych ludzi. Jakby tego było mało, na końcu spadł złoty brokat.
Kiedy dodamy do tego jednego złotego rycerza, nagle okazuje się, że choć podczas gali nie dokonano rozrywkowej rewolucji, dla nas wieczór ten pozostanie kolejnym kamieniem milowym polskiego filmu. Czas na ekspresowe podsumowanie 87. edycji nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej.
Blask żarówek, blask sukcesu, blask pośladków
Uniosła się kurtyna, zabrzmiała oscarowa orkiestra (grająca na żywo z Capitol Studios, oddalonych od Dolby Theatre prawie o milę), a na scenie pojawił się tegoroczny gospodarz – znany i lubiany Neil Patrick Harris. U boku Anny Kendrick i w iście broadwayowskim stylu kłócił się z Jackiem Blackiem o prawdziwą naturę Hollywoodu, jednocześnie zażarcie broniąc kinematografii. Filmowcy może i mają opinię zazdrośników o wątpliwym statusie moralnym, ale nie sposób odmówić im wrażliwości, talentu i poczucia misyjności, niejednokrotnie popartego czynami.
Prasa aż huczy od informacji na temat gadulstwa Pawła Pawlikowskiego, apelu J. K. Simmonsa, abyśmy rozmawiali z rodzicami, dopóki wciąż z nami są, feministycznej przemowy Patricii Arquette, wzruszającego wyznania scenarzysty Gry tajemnic, który w młodości z braku samoakceptacji prawie popełnił samobójstwo, n-tej nominacji dla Meryl Streep, która po latach sprzeciwu zdecydowała się zagrać wiedźmę (i dobrze, bo skończyło się to oscarową nominacją), operowego wykonania przez Lady Gagę piosenki Julie Andrews w 50. rocznicę premiery filmu Dźwięki muzyki, znanego z internetowych memów. Mówi się nawet o bieliźnie Neila P. Harrisa. Właśnie dlatego postanowiłem, że zwrócę uwagę na to, co w Oscarach jest najważniejsze: na filmy. Co widziałem, to moje, ale skorzystam z okazji i Was również spróbuję zachęcić do filmowego bogacenia się.
Wybitnie samotne jednostki wybitne
J. K. Simmonsa znają przede wszystkim Amerykanie oraz nieliczna część polskiej polskiej publiczności, a to głównie za sprawą świetnie napisanego i bardzo popularnego w USA kryminalnego serialu telewizyjnego The Closer (dla nas Podkomisarz Brenda Johnson). Przykryty blaskiem Kyry Sedgwick, wielokrotnie (i zasłużenie) nagradzanej za główną kreację w tej produkcji, dopiero w filmie Whiplash mógł w pełni pokazać swoje umiejętności. Akademia doceniła nie tylko pracę Simmonsa. Uznanie zdobyła także cała ekipa filmowców, która – instruowana przez Damiena Chazelle’a i dysponująca niewielkimi środkami finansowym (nieco ponad 3 miliony dolarów) – świetnie opowiedziała uderzającą historię młodego muzyka, inspirowaną osobistymi doświadczeniami reżysera i scenarzysty w jednej osobie. Akademia nominowała Whiplash do Oscara w dwóch spośród pięciu najważniejszych kategorii. Koniec końców wyróżniono Simmonsa, dźwięk i chirurgicznie precyzyjny montaż. Film jest wstrząsający i aż trudno uwierzyć, że sama perkusja potrafi wytworzyć tak silne napięcie, które nie opuszcza widza aż do spektakularnego finału.
Zobacz zwiastun
Najtrudniejsza przeprawa w życiu człowieka
Richard Linklater przeprowadził w latach 2002–2014 wyjątkowy filmowy eksperyment: raz do roku filmował życie jednego wybranego chłopca, począwszy od momentu jego narodzin. Boyhoodprzedstawia autentyczne do bólu obrazy dorastania zupełnie zwyczajnego młodego człowieka, który poszukuje swojego miejsca w świecie, doświadcza życia we wszystkich jego aspektach, a przy tym zmaga się z rozwodem rodziców. Film chwalono już wcześniej na festiwalu Sundance i na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie. Dostrzegła go również amerykańska Akademia.
O śmierci, przyjaźni i naprawdę smacznych ciastkach
Jeśli widzieliście Fantastycznego Pana Lisa lub Kochanków z Księżyca, to wiecie, czego spodziewać się po Wesie Andersonie. Ten wybitny twórca udowadnia w arcydziele Grand Budapest Hotel, że film to autonomiczny środek wyrazu oparty zarówno na obrazie, jak i na dźwięku. Po zwerbowaniu prawdziwych arystokratów aktorstwa stworzył on wizualnie zachwycający, słodko-gorzki film. Dokonał tego przy pomocy bardzo klasycznych środków: poklatkowej animacji, dopracowanej scenografii, kostiumów i dźwięku. Produkcja zebrała łącznie cztery Oscary. Uczta dla oczu, uszu i ducha!
Przez czas i przestrzeń
Jakiś czas temu przeczytałem, że Christopher Nolan z szacunku do członków ekipy zawsze przychodzi na plan filmowy w garniturze i krawacie, a przy tym nie toleruje spóźnień. Ten artysta o ponadprzeciętnej kulturze osobistej jest także jednym z raptem dwóch lub trzech reżyserów w Hollywood, którzy wciąż rejestrują obraz na taśmie filmowej. Pewnie nie znajduje to odzwierciedlenia w zaawansowanym technicznie Interstellarze, bowiem film i tak wymagał sporego wysiłku grafików. Nie dziwi zatem statuetka za efekty specjalne, przyznana dla twórców odpowiedzialnych przecież między innymi za zjawiskowe obrazy w Incepcji. Chcę jednak zwrócić uwagę, że całokształt nie pozostawia widzów po seansie co najwyżej poruszonych. Opowiadana historia ma moc perswazyjną i dla wielu widzów będzie ważnym przeżyciem kształtującym światopogląd. Choć Interstellar otrzymał nominacje tylko w kategoriach ściśle technicznych, to muszę podkreślić, że mamy do czynienia z naprawdę świetnie napisaną historią, zbudowaną na fundamentach współczesnej fizyki i aktualnych problemach, przed którymi stoimy jako ludzie. Film jest mocny literacko, ale i oszałamiający muzycznie za sprawą organowych kompozycji Hansa Zimmera.
Jedyna teoria, którą warto zapamiętać
Teorię wszystkiego polecam jako kontrapunkt dla polskiego Chce się żyć: oba obrazy mają podobny zakres tematyczny. Eddie Redmayne wykazywał się pełną kontrolą nad swoim ciałem, wcielając się w Stephena Hawkinga – ikonę kosmologii, fizyka chorego na stwardnienie zanikowe boczne. Aktor dedykował swoją statuetkę wszystkim cierpiącym na to schorzenie.
Film do pewnego stopnia odsłania prywatne życie par, w których jedna strona cierpi z powodu postępującej niepełnosprawności. Najważniejsze pytania wcale nie dotyczą granic wszechświata, lecz granic bezwarunkowej miłości, nadziei, siły psychicznej.
Mocna grupa pod wezwaniem
Z Idą było tak: zaczęło się w 2013 roku od pięciu Złotych Lwów w Gdyni (w tym Złoty Lew dla najlepszego filmu). Nieco później Ryszard Lenczewski i Łukasz Żal odebrali Złotą Żabę dla najlepszych operatorów na festiwalu Camerimage w Krakowie. A potem już spadł deszcz wyróżnień – nagroda krytyków w Toronto (2013), cztery Orły, dwie nagrody Stowarzyszenia Krytyków Filmowych z Los Angeles, jedna z Nowego Jorku, dwie z San Francisco i jedna z Kansas, nagroda specjalna w Toronto (2014), nagroda Gotye za najlepszy film europejski, a ostatnio BAFTA dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, nominacja do Złotego Globu i teraz do Oscara. Nominacja jakże ważna, bo dziesiąta dla Polski (listę otwiera Nóż w wodzie Polańskiego), ale pierwsza zwycięska. Na chwilę obecną Ida zgarnęła już 35 nagród i 25 nominacji. Jeśli ktoś jeszcze filmu nie widział, to niech się wstydzi i poczuje patriotyczny obowiązek wystawienia siebie i swojego umysłu na działanie tego pięknego, niełatwego, mądrego i złożonego obrazu.
Alejandro González Iñárritu, reżyser czterokrotnie nagrodzonego Birdmana, powiedział podczas odbierania jednej ze statuetek, że Oscary wprawdzie wzmacniają prestiż wyróżnionych produkcji, ale filmów tak czy siak nie można porównywać obiektywnie. Według niego ani on nie jest zatem wielkim zwycięzcą, ani jego nominowani konkurenci – wielkimi przegranymi. Wartość filmów zostanie na dobre zweryfikowana przez czas i widzów. Czyńmy więc naszą powinność i, korzystając ze wskazówek Akademii, oglądajmy obrazy z najwyższej półki.
Pełna lista nominowanych i zwycięzców
Przeszło 25 milionów widzów grzało się przy ogniu legendarnego zespołu AC/DC, który zainaugurował uroczystość kawałkami Rock or Bust oraz Highway to Hell. Chwilę później prowadzący LL Cool J zapowiedział ogłoszenie werdyktu w pierwszej kategorii, a po statuetkę dla najlepszego nowego artysty zgłosił się Sam Smith, który skromnie podziękował za wyróżnienie.
To już swego rodzaju tradycja, że rozdanie nagród Grammy uświetniają tytani sceny muzycznej, wykonujący znane utwory wraz z reprezentantami młodego pokolenia artystów. W tym roku oglądaliśmy takich duetów całkiem sporo. Dla przykładu – Jessie J i Tom Jones kunsztownie wykonali utwór You’ve Lost That Loving Feeling, któremu magazyn Rolling Stone przyznał 34. pozycję na liście 500 utworów wszech czasów [1].
Chyba nikogo nie zaskoczyło, a niektórych nawet ucieszyło, że za najlepsze solowe wykonanie pop National Academy of Recording Arts and Sciences (pol. Narodowa Akademia Rejestracji Sztuki i Nauki) uznała Happy Pharella Williamsa. Piosenkę tę wykonał on oczywiście na żywo i nie warto byłoby o tym pisać, gdyby nie po części złowroga aranżacja utworu, opracowana we współpracy z – uwaga – Hansem Zimmerem. Tak, słychać, że minionym sezonie przepis na sukces tkwił w orkiestrze i chórach gospel.
Następnie Miranda Lambert dała jasno do zrozumienia, że bliżej nieznany mężczyzna na pewno nie pojedzie jej małym czerwonym wagonikiem (jednocześnie wyraźnie pokazując, że country JEST cool). Dodam, że za krążek, z którego pochodzi ten utwór, piosenkarka odebrała statuetkę dla najlepszej płyty country.
A zaraz potem ogłoszono: na miano najlepszego albumu pop zasługuje In The Lonely Hour Sama Smitha. Wtedy padły pierwsze ważne słowa tego wieczoru. Muzyk przyznał, że początkowo próbował dostosować się do panujących kanonów; starał się nawet schudnąć, ale wówczas tworzył kiepską muzykę, która nikogo nie interesowała. Dopiero kiedy postanowił pozostać sobą, ludzie zaczęli go słuchać. Podziękował więc słuchaczom za to, że pozwolili mu zachować swoją tożsamość i zaakceptowali go takim, jakim jest. Te słowa nie wymagają rozwinięcia. Człowiek żyje naprawdę dopiero wówczas, gdy nie musi nikogo udawać.
Nowe nadchodzi, a stare wciąż trwa
Chcąc przybliżyć tylko niektóre z występów, które miały miejsce podczas gali, nie mogę pominąć piosenki Only One, która podobno powstała z myślą o córce Kanyego Westa w wyniku współpracy muzyka z Paulem McCartneyem. West przypomina w niej, że może daleko nam do ideału, ale nie składamy się też wyłącznie z naszych błędów.
Koniecznie muszę również wspomnieć o Rewolucji Miłości, czyli o nowej krucjacie Madonny. Ma ona być walką o samoakceptację rasy ludzkiej, a artystka za pomocą albumu zaplanowanego na marzec postara się udowodnić nam, że jesteśmy unikalni i mamy prawo dzielnie kroczyć przez życie, zwyciężając na swojej drodze wszystkie demony.
Polecam Waszej uwadze występ Adama Levine’a i Gwen Stefani – artyści naprawdę wzruszająco zaśpiewali jeden z najnowszych utworów zespołu Maroon 5.
W sposób szczególny zachwycił mnie występ Hoziera i Annie Lennox. Każdy chciałby się starzeć tak jak ona. Ta para to kolejny czarny koń tegorocznej gali –zebrała owacje na stojąco. Sam utwór Hoziera Take Me to Church ma bardzo istotne ideologiczne przesłanie i w tym roku został wyróżniony nominacją do złotego gramofonu.
Części z Was jednak i tak nie mógłbym niczym bardziej zaskoczyć jak tylko brawurowym wykonaniem przez Tony’ego Bennetta i Lady Gagę uwielbianej, czarującej, jazzowej piosenki Cheek to Cheek. Ich wspólną płytę pod tym samym tytułem uznano za najlepszy tradycyjny album pop. Tylko pozornie tych dwoje to groteskowy duet!
Na oficjalną premierę najnowszego singla Rihanny FourFiveSeconds czekano bardzo długo. Ani ona, ani Kanye West i (tym bardziej) Paul McCartney, z którymi pracowała nad tą piosenką, nie zawiedli publiczności zgromadzonej w Staples Center w Los Angeles i po prostu razem zaśpiewali, dobrze się przy tym bawiąc, choć – o ironio – mam niestety podejrzenia, że mikrofon Paula był odłączony.
Biała wstążka muzyki
Po którejś z kolei przerwie reklamowej na telebimie niespodziewanie pojawiła się twarz Baracka Obamy. Prezydent Stanów Zjednoczonych nawoływał do wspólnej walki z przemocą wobec kobiet, które są najczęstszymi ofiarami gwałtów i agresji domowej. Obama powoływał się na ogromną siłę, jaką ma przykład dawany przez muzyków swoim fanom – twórcy kultury kształtują poglądy milionów ludzi, do których dociera ich dorobek artystyczny. Przekaz wzmocniło wykonanie przez Katy Perry utworu By The Grace of God, którego treść mocno koresponduje z orędziem prezydenta USA.
Rozleglejszy kontekst towarzyszył również wypowiedzi Prince’a, który przed wręczeniem nagrody za najlepszy album powiedział: Albumy. Pamiętacie, co to takiego? Wciąż mają znaczenie, podobnie jak książki i życie czarnych ludzi. W tych ostrych słowach odnaleźć można nawiązania do ostatnich wydarzeń w Stanach Zjednoczonych: na skutek nieuzasadnionego, śmiertelnego postrzelenia czarnoskórego chłopca przez białego policjanta nasiliły się głosy protestu przeciw rasizmowi służb porządkowych.
Temat został rozwinięty podczas finału gali. Beyoncé zaśpiewała Take My Hand Precious Lord, po czym John Legend i Common wykonali swój utwór Glory, który powstał na potrzeby filmu o Martinie L. Kingu (obraz zatytułowany jest Selma i walczy w tym roku o Oscara). W swojej treści utwór nawiązuje do sytuacji osób czarnoskórych w Stanach Zjednoczonych oraz do słynnego ruchu Civil Rights Movement, aktywnego w latach 1954-1968, a według wielu – czemu trudno odmówić słuszności – trwającego do dzisiaj.
Sam po raz trzeci, Sam po raz czwarty
Po tym, jak rozbrzmiał powszechnie rozpoznawany już utwór Sii Chandelier, wyreżyserowany w nietypowej scenografii, dokładnie w pięćdziesiąt siedem lat po sukcesie Volare, nagrodę za piosenkę roku – Stay With Me – ponownie odebrał Sam Smith, a chwilę później znów został wywołany po odbiór trofeum za nagranie roku. Wtedy otwarcie podziękował mężczyźnie, który złamał mu serce, za to, że dzięki niemu właśnie dostał swoją czwartą statuetkę Grammy. My również dziękujemy!
W tym roku oficjalnie ogłoszono również utworzenie stowarzyszenia Grammy Creators Alliance. Jego zadaniem jest promowanie tych zmian w amerykańskim prawie, które zabezpieczają rozwój i finansowe roszczenia zarówno obecnych, jak i przyszłych pokoleń twórców [2]. To pierwszy zakrojony na tak dużą skalę krok w walce z muzycznym piractwem.
Na zakończenie postaram się odpowiedzieć na pytanie, które nurtuje bardzo wiele portali plotkarskich: czy Kanye West wbiegł na scenę, żeby zaprotestować przeciw nagrodzie za album roku wręczonej Beckowi i ponownie zamanifestować swoje przekonanie o niesprawiedliwości wymierzonej w Beyoncé? Obawiam się, że wbrew opiniom bulwarowych mediów mieliśmy do czynienia jedynie z bardzo błyskotliwym przykładem autoironii.
PEŁNA LISTA NOMINOWANYCH I NAGRODZONYCH PODCZAS 57. GALI ROZDANIA NAGRÓD GRAMMY: http://www.grammy.com/nominees
Źródła:
[1]http://www.rollingstone.com/music/lists/the-500-greatest-songs-of-all-time-20110407 [dostęp 10.02.2015].
[2]http://www.grammy.com/Alliance [dostęp 10.02.2015].
86. ceremonię wręczenia nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej poprowadziła Ellen DeGeneres – słynna nie tylko za Oceanem pani komik, aktorka i gospodyni talk show od 11 sezonów cieszącego się niesłabnącą popularnością, znana z błyskotliwego poczucia humoru oraz wielkiego serca. Laureatka 13 nagród Emmy, 14 People’s Choice Awards oraz wielu innych wyróżnień za swoją pracę i działalność charytatywną. Osoba o barwnym życiorysie – zanim DeGeneres trafiła do telewizji, pracowała jako sekretarka w kancelarii prawniczej, sprzedawczyni w sieciówce odzieżowej, kelnerka, malarka, hostessa i barmanka. Do tej pory napisała trzy książki o wiele mówiących tytułach: My Point… And I Do Have One, The Funny Thing Is… oraz Seriously… I’m Kidding, a także wcieliła się w filmie Gdzie jest Nemo? w postać rybki Dory.
„Nie jesteście głodni?”
Tylko DeGeneres mogła wpaść na pomysł, żeby podczas ceremonii zamówić pizzę dla zgłodniałych celebrytów oraz żeby wraz z aktorką Meryl Streep, nominowaną do Oscara rekordową liczbę 18 razy, pobić jeszcze jeden rekord i zaprosić do wspólnej fotografii gwiazdy zgromadzone na sali. Po godzinie zdjęcie to udostępniło 1,8 miliona użytkowników Twittera, a w niecały dzień po gali – już 2,8 miliona.
„Wszyscy wiemy, że najważniejsze w życiu są młodość, miłość, rodzina i przyjaźń. Ten, kto ich nie ma, trafia do showbiznesu.”
Niespożyta energia i odważny humor Ellen DeGeneres zgromadził przed telewizorami 43 740 000 widzów – najwięcej od 14 lat. Liza Minelli dowiedziała się, że jest swoim sobowtórem i nieźle jej to wychodzi, a Jeniffer Lawrence usłyszała, że skoro tak się przewraca (gospodyni nawiązała do słynnego ubiegłorocznego upadku aktorki na schodach w drodze po Oscara oraz do tegorocznego potknięcia się Lawrence podczas wysiadania z samochodu przed teatrem), to jeśli w tym roku wygra, ktoś powinien przynieść jej statuetkę, żeby znów nie narobiła sobie wstydu. Ellen wykonała również drobne działania matematyczne, z których wynika, że – jak stwierdziła – wszyscy nominowani razem wzięci mają w swoim dorobku łącznie jakieś 1400 filmów i tylko 6 lat studiów, po czym zaapelowała do dzieci, aby mimo wszystko pozostały w szkołach. W przeciwnym razie zawsze istnieje ryzyko, że staną się częścią instytucji, która dziś zrzesza około 6000 specjalistów.
Towarzystwo wzajemnej adoracji
„The Los Angeles Times” obliczył w 2012 roku, że średnia wieku jej członków to 62 lata. 94% jej składu osobowego stanowią biali, a 77% – mężczyźni. Oto właśnie Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej (The Academy of Motion Picture, Arts and Sciences), na którą pomysł zrodził się w umyśle Louisa B. Mayera, szefa wytwórni Metro–Goldwyn–Mayer krótko po świętach Bożego Narodzenia 1926 roku. Spotkał się on w tej sprawie z reżyserem Fredem Niblem, aktorem Conradem Nagelem i szefem stowarzyszenia producentów Fredem Beetsonem w swoim domu w Santa Monica. Panowie doszli do wniosku, że potrzebna jest instytucja przygotowana do dyskusji ze związkami zawodowymi, która ponadto zadba o kinematografię pod względem utrzymywania wysokiego poziomu tworzonych filmów i zapewniania odpowiednich nakładów finansowych oraz raz do roku urządzi proszony obiad dla elity Hollywood. Pięć części jadłospisu, które Mayer osobiście wymyślił, ładnie korespondowało z pięcioma planowanymi oddziałami Akademii: aktorskim, reżyserskim, pisarskim, technicznym i producenckim. Decydujące słowo na temat tego, kto zasiądzie do stołu, a kto nie, miał nie kto inny jak Mayer.
Pierwszy bankiet Akademii zorganizowano już 11 stycznia 1927 roku. Przybyło na niego 36 gości: 12 producentów, 7 aktorów, 6 pisarzy, 6 reżyserów, 3 techników (w tym projektant domu Mayera) i 2 adwokatów. Po zapisaniu statutu i wywalczeniu statusu organizacji charytatywnej powołano prezesa. Nie, nie Mayera, lecz aktora – Douglasa Fairbanksa seniora.
Co zamiast koperty?
Gdy powstał już Komitet do spraw Nagród, opracowano kryteria przyznawania statuetki, tyle że… bez statuetki. W roli projektanta Mayer zatrudnił scenografa Cedrica Gibbonsa (który zresztą odbierał za swoją pracę nagrodę od Akademii aż 11 razy). Narysował on nagiego mężczyznę wbijającego miecz w szpulę filmowej taśmy o pięciu otworach. Amerykański reżyser Emilio Fernandez niechętnie zapozował nago, a George Stanley (tym razem już całkiem ochoczo) wyrzeźbił gliniany model. Koniec końców stworzono figurkę w stylu art deco o wadze 3 kilogramów i wysokości 34 centymetrów.
Dziś Oscary produkuje firma R.S. Owens & Company z Chicago. Choć wolelibyśmy wierzyć, że statuetki są z czystego złota, w rzeczywistości to stop britannium: 92% cyny, 6% antymonu, 2% miedzi i cienka warstwa 24-karatowego złota. Łącznie to prawie 4 kilogramy najcenniejszego filmowego kruszcu.
Oscarze, ja ciebie chrzczę!
Nie, nikt tak nie powiedział. Plotek na temat tego, kto nazwał Oscara Oscarem, jest wiele, a każdy zaklina się na wszystkie świętości, że ma rację. Najbardziej prawdopodobna wieść głosi, że pomysłodawczynią nazwy została niechcący sekretarka Mayera – Eleanor Lilleberg. Któregoś dnia stwierdziła, że stojąca na biurku figurka przypomina jej króla Oscara II (była Norweżką), zapytała więc, co ma z tym Oscarem zrobić. Usłyszała, że ma go zamknąć w pancernej szafie.
And the Oscar goes tooo… ups!
Za pierwszym razem jury zaliczyło wpadkę. 15 lutego 1929 roku członkowie zebrali się, żeby wytypować zwycięzców. Statuetkę za najlepszą produkcję postanowiono przyznać Kingowi Vidorowi, twórcy Człowieka z tłumu. Telefonicznie pogratulowano reżyserowi, a następnie powiadomiono Mayera, a więc zrobiono to w co najmniej złej kolejności.
Mayer wykłócał się całą noc, aby film z jego wytwórni nie został nagrodzony, gdyż już wtedy (nie bezpodstawnie) posądzano go o nepotyzm. Ostatecznie Oscara dostał Friedrich Wilhelm Murnau za Wschód słońca. Powiedzmy oględnie, że Vidorowi było przykro.
Reguły gry
Jeśli myślicie, że nominacja bez statuetki jest tylko nagrodą pocieszenia, przemyślcie to. W zasadzie samo bycie w ten sposób wyróżnionym, według wielu, graniczy z cudem. Zaryzykuję stwierdzenie, że to jedyna nagroda filmowa, która ulega wpływom rynku dopiero od momentu ogłoszenia listy osób nominowanych – wtedy zaczynają się bankiety, pokazy, spotkania z twórcami i nieoficjalne rozmowy, m. in. o tym, jak mocno trzeba było sponiewierać się dla roli lub żeby dotrzeć do prawdy o człowieku.
Wcześniej nikt nikomu oczu nie zamydli: reżyserów typują reżyserzy, aktorów aktorzy i tak dalej. Najlepszy film wybierany jest natomiast przez całe gremium ponad 6000 członków Akademii (do którego dołączają zwycięzcy z ubiegłych lat), spośród których każdy ma prawo ocenić nominowane filmy w skali od 1 do 9. Wygrywa produkcja z największą liczbą punktów.
Inne przepisy obowiązują w odniesieniu do filmów krótkometrażowych i obcojęzycznych. Komisje wybierające faworytów składają się z przedstawicieli wszystkich oddziałów i liczą od 15 do 60 osób, a ich skład osobowy zmienia się co roku. Produkcje nieanglojęzyczne analizowane są pod kątem narodowości i języka. Polski film po angielsku lub hiszpański po francusku nie przejdzie, podobnie jak, uwaga, brytyjski po angielsku (ale kanadyjski po francusku już tak). Dla Brytyjczyków więc ta kategoria jest poza zasięgiem.
Jeśli ciekawi Was, dlaczego w pewnym momencie rozszerzono listę nominowanych w kategorii „Najlepszy film” z 5 do 9, to wiedzcie, że odpowiedź kryje się w pieniądzach. Nominacja to jakieś 25 milionów dolarów dodatkowego dochodu, zwycięstwo – co najmniej dwa razy tyle. A ponieważ od dłuższego czasu nagrody dostawali niezależni producenci, wielkim studiom przechodziły koło nosa naprawdę duże pieniądze. Więcej obrazów na liście nominowanych to większa szansa na większy zysk.
Wizjonerzy
Akademia wyraźnie wyróżniła w tym roku Alfonsa Caurona i jego Grawitację – dzieło nowatorskie i wizualnie zachwycające. Większość elementów tego obrazu wygenerowano komputerowo. Udowodniono tym samym, że ani przestrzeń kosmiczna, ani nieustający przez 2,5 godziny ruch kamery oraz towarzyszący jej realistyczny dźwięk nie są dla kina niemożliwe do osiągnięcia.
Witaj w klubie, czyli historia inspirowana epidemią AIDS z lat 80. XX wieku, kreacja Jareda Leto, technicznie rewolucyjna animacja Kraina Lodu, uzależniająco wesoły utwór Happy Pharella Williamsa, wzruszająca mowa pochodzącej z Kenii Lupity Nyong’o i barokowa scenografia Wielkiego Gatsby’ego należą do najważniejszych haseł minionej gali. Nie ulega wątpliwości, że dla filmowców niezmiennie największą inspiracją staje się codzienne, zwykłe życie, niezwykli ludzie i bezgraniczna wyobraźnia.
Odwiedź oficjalną stronę Akademii, zapoznaj się z nominowanymi oraz zwycięzcami i zdecyduj, który film obejrzysz w piątek wieczorem!
http://oscar.go.com/nominees
Artykuł powstał na podstawie następujących tekstów:
Krakowski Andrzej, Jak Oscar stał się Oscarem, „Film” 2013 (2), s. 22–27
W sobotę rano – niecałe 10 godzin po wręczeniu nagród – doszedłem do smutnego wniosku, że (pomimo bardzo dużego zagęszczenia w salach i na korytarzach Multikina) nie jesteśmy jeszcze gotowi na dzieła polskich filmowców. Gorzej: w większości nie zasługujemy ani na nich, ani na wartościowe prace, którym się poświęcają, ponieważ sztubacko odmawiamy potraktowania tych obrazów poważnie. Jak grochem o ścianę – świadomie ignorujemy świetne polskie filmy i nawet nie próbujemy ich zrozumieć.
Gorzkie wnioski? Za chwilę zacytuję prawdziwy głos publiczności: nie ludzi, którzy chodzili na pokazy między 9 a 14 września, nie tak zwanej prasy, na którą często powołują się twórcy, mówiąc – jak Małgośka Szumowska na temat filmu W imię… – że „mieli dobry odbiór i nie zauważyli kontrowersji”, nie widzów TVP Kultura czy Kino Polska, lecz ogromnej większości spośród 38 milionów Polaków, która nie pójdzie do kin, bo lobby, pedał i Żyd.
Laureaci 38. Festiwalu Filmowego w Gdyni
Wszystkim tym, którzy z uporem maniaka twierdzą, że polskie kino jest kiepskie i że to wstyd jeździć z polskimi filmami na festiwale za granicą, a także tym, którzy uważają za zaskakujące, że nas w ogóle chcą na Sundance, w Berlinie czy Cannes, mam do powiedzenia jedno: otwórzcie oczy. Nie miałem nic dobrego do powiedzenia o rodzimych twórcach, dopóki tegoroczny Festiwal z sukcesem nie odtruł mi polskiego kina. Kręcimy mądre, wizualnie piękne obrazy o aktualnej, trudnej tematyce, technicznie pozostające na europejskim poziomie. W tym roku było ich 14 w Konkursie Głównym (filmy pełnometrażowe) i 41 w Konkursie Młodego Kina (filmy krótkometrażowe).
Maja Ostaszewska w wywiadzie dla stacji Kino Polska powiedziała, że jeżeli jest coś, czego wstydziła się na Berlinale (pojawiła się tam jako członkini obsady filmu W imię…), to stereotypowej opinii o naszych filmach, którą dźwigała jako Polka. Nie od dziś wiadomo, że nie mamy dobrego zdania na temat swojego kina po 1989 roku. Dzięki w pełni polskiemu festiwalowi w Gdyni, którego organizatorzy pieczołowicie dobierają pokazywane produkcje, sylwetka naszej Dziesiątej Muzy zaczyna się zmieniać. Kręcimy dużo, bardzo różnorodnie i na wysokim poziomie. Spora część publiczności zdaje się jednak tego nie widzieć.
W ramach zachęty do pójścia do kina i samodzielnej konfrontacji z nominowanymi filmami postanowiłem, że podejdę do tematu od drugiej strony – zamiast opowiadać o obrazach i o gali, skupię się na odbiorcach. Oto co można przeczytać w komentarzach do artykułów dotyczących wyników tegorocznego festiwalu (pisownia oryginalna; pogrubienia i komentarze zapisane kursywą pochodzą ode mnie):
PORTAL WP.PL
·”Chce się żyć” to najlepszy polski film ale przegrał z lobby homoseksualnym i filmem tak zwanym holokaustowym. Niepełnosprawni w Polsce są traktowani jak ludzie gorszej kategorii !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Co prawda to prawda, ale film Chce się żyć nagradzano owacjami na stojąco podczas projekcji w Teatrze Muzycznym w Gdyni oraz każdorazowo podczas pokazów w Multikinie. W ramach kategorii regulaminowych Konkursu Głównego nagrodzono go dwoma wyróżnieniami spośród trzech najważniejszych: Srebrnymi Lwami oraz Nagrodą Publiczności przyznawaną w następujący sposób: każdy uczestnik pokazów otrzymywał kartę do głosowania, za pomocą której po seansie mógł przyznać filmowi od 1 do 5 punktów. Chce się żyć zwyciężyło z ponad 14 filmami (ocenie poddawano również produkcje spoza Konkursu Głównego). Dodam od siebie, że wyraźny odgłos wyciąganych chusteczek wskazywał na głębokie wzruszenie wielu widzów zgromadzonych na sali. Chce się żyć to ważny film, który może zmienić stosunek społeczeństwa do osób niepełnosprawnych. Nie zniknie w próżni, a brak Złotych Lwów z pewnością go nie dewaluuje.
·A nie mówiłem? W ciemno obstawiałem, że wygra „coś” o żydach!
·Na film W imię się nie wybieram, bo nie interesują mnie filmy dla gejów. Wystarczy, że obejrzałem trailer w internecie. I chcę zwrócić uwagę na pewien szczegół, który mnie w nim uderzył. Pokazuje mądrego, wrażliwego księdza, granego przez Andrzeja Chyrę. Zanim w drugiej części trailera pojawią się sceny, sugerujące homoseksualne zaburzenia bohatera – księdza, ten wygłasza z ambony różne mądre kawałki. Albo przynajmniej takie, które mają sprawiać na widzach wrażenie głębokich. Jeden z nich jest taki, posłuchajcie: W samym środku naszej istoty jest punkt niepokalany żadnym grzechem, punkt nicości, należący wyłącznie do Boga. I co wy na to? Moim zdaniem sens tego zdania jest mocno pokręcony, jednak najważniejsze jest w nim to, że twórcy filmu pomylili Pana Boga… z diabłem. Pana Boga nie ma w nicości. On jest tam, gdzie jest byt i gdzie jest miłość. Nicość to dziedzina jego przeciwnika, który zresztą jest ze swoją nicością skazany na porażkę. Skoro wiedza pani Małgorzaty Szumowskiej na temat chrześcijaństwa jest aż tak szczątkowa, to w sumie się nie dziwię, że robi filmyniechętne Kościołowi. Życzę jej, żeby poznała Kościół lepiej, przez osobisty kontakt z Bogiem, w którym nie ma niczego z nicości, a Który Jest Miłością. To zmienia wszystko.
Film nie został zrobiony dla gejów, homoseksualizm nie jest zaburzeniem i obawiam się, że obejrzenie zwiastuna nie wystarczyło. Z pewnością sens tego zdania można interpretować na nieskończenie wiele sposobów, gdy wyrwie się je z bardzo istotnego kontekstu pozostałych scen. W zwiastunie pokazano tylko fragment kazania księdza Adama, którego pełna wypowiedź w sposób piękny i skrótowy przedstawia jedno z trudniejszych zagadnień pojawiających się w filmie, doskonale rezonując przy tym z szerszymi metaforami, które można w nim zobaczyć.Wszyscy mamy prawo do własnej interpretacji. Według mnie główne przesłanie, szczególnie wyraźne w jednej z końcowych scen (podczas procesji Bożego Ciała), dotyczy samotności, z którą żyje każdy człowiek, a szczególnie ten zmagający się z wewnętrznym konfliktem moralnym. Filmowi daleko do antyklerykalizmu.
·Sami filmy tworzą i sami je oceniają, niezły pasztet. a co dzieje się z tymi filmami po Festiwalu?, Jedne trafiają do kin na góra tydzień inne prosto na półkę czy tzw. pułkownicy. Dlaczego się tak dzieje ?. Tylko w przypadku filmu ” Drogówka ” można mówić i sukcesie pozostałe, no cóż, starali się.
Nie od dziś wiadomo, że współczesna polska kinematografia cierpi na niedofinansowanie. Jeśli ledwo jest za co zrobić film, a ludzie i tak kierują się uprzedzeniami, więc nie chodzą do kin czy wręcz wolą ściągnąć nielegalną kopię za darmo (nie bez powodu tegoroczny festiwal zintegrowano z kampanią Legalna Kultura: http://legalnakultura.pl), to trudno, żeby dystrybutorzy chcieli inwestować w premiery na nośnikach cyfrowych przeznaczonych do domowego użytku. Pragnę zwrócić uwagę, że filmy takie jak Rewers, Dom zły, Róża czy 33 sceny z życia – doskonałe i sławne ze względu na swoje walory artystyczne – doczekały się wydań DVD i dostępne są w sklepach po dziś dzień. Żeby tak stało się w każdym przypadku, publiczność musi współpracować z twórcami: popyt to sygnał, że dobre kino warto sponsorować. Jeśli nie będzie chętnych na Idę, zawsze można zarobić na Och, Karol 3 z Zielińską i Muchą w rolach głównych, a tego byśmy nie chcieli, prawda?
·Kto na świecie robi festiwal gniotów, chyba tylko tu, w polskim grajdole
·Najlepszy scenariusz: Jacek Bromski za film „Bilet na księżyc”???????????????????????? skandal- film, który zszedł z ekranów kin, ponieważ nie miał żadnej oglądalności. A kim jest Bromski??????????
Czy wystarczy, jeśli zauważę, że twórcy robili wszystko, żeby zdążyć z postprodukcją „Biletu na Księżyc” tak aby film miał swoją premierę podczas Festiwalu, a do kin w Polsce (!) wejdzie dopiero 8 listopada?
·”POLSKI???” Film przecież tam sami żydzi.
·to jakaś kpina …. bez komentarza je..ne układziki..
PORTAL ONET.PL
·mam scenariusz na 100% wygranego w następnym festiwalu, w duzym skrócie: ksiądz który jest nieśłubnym dzieckiem zakonnika i gosposi znajomego księdza, dowiaduje się, że jest kobietą, podejmuje dramtyczną walke o prawo do wstąpienia do żeńskiego zakonu, po drodze zderza się z niesłychanie konserwatywnym biskupem, który w finałowej scenie okazuje się być jego prawdziwym ojcem
[Odpowiedź:] … A to wszystko wkomponowane w aferę finansową związaną z kradzieżą Całunu turyńskiego i przerobieniem go na Tałesy modlitewne dla terrorystów Izraelskich. Finałowa scena pościgu biskupa za rabinem-transseksualistą, który to był (na zlecenie Mossadu) gosposią znajomego księdza. W finale wszyscy zgodnie piją pejsachówkę i zagryzają kebabem w Bejrucie.
·Parafestiwal za nami. W konkursie wystąpili kalecy, niedorozwinięci, .uzupełnieni alkoholikami z Policji, a wszystko w kościelnym sosie . Polskie kino sięgnęło dna śmieszności i absurdu. Mamy filmy o niepełnosprawnych dla kogo …. może dla ślepych. […]
·święta racja-naród powybierany znów wypchnięty na ekran—nie dość że w telewizji.w gazecie.w komputerze.w polityce to jeszcze w polskim filmie-w życiu go nie oglądnę.
·kiedy bedzie złoty lew dla ludzi bez grosza z pod mostu i kanału-którym nic sie nienalezy bo system w którym przyszło im zyc zapomniał o nich to najgorsze co moze przytrafic sie człowiekowi a ludzie prawa,wraz z doktorami biegłymi w wiekszosci przypadków przyczyniają sie do tej biedy wstydze sie tym
·Oportunistyczne, politycznie poprawne badziewo ! Kto bedzie te smieci ogladal ? Zydzi,pedryle,pedryle,Zydzi i ksiadz oczywiscie tez pedzio…
·Chętnie obejrzę coś dobrego. Nie o Żydach i nie o gejach.
PORTAL INTERIA.PL
·Salon się lansuje. Z żydem w tle obowiązkowo, a jak już ksiądz to zboczeniec. Chyba nie warto oglądać tego badziewia. Lepiej iść na spacer z dzieckiem lub psem, poczytać dobrą książkę. Tak samo jest z TV – już dawno wyrzuciłem telewizor i jestem szczęśliwy.
·Ksiądz gej,Żydówka w klasztorze i antypatyczna cyganka…..szkoda,że ktoś formatu Barei nie zrobi komedii o współczesnej Polskiej kinematografii.
·znpwu zyudostwo!!
·Teraz ,zeby filmy sie sprzedawaly i mialy tzw.ogladalnosc ,tematyka antykoscielna za to promuje sie zboczenia seksualne ,na piedestale lesbijki i geje ,normalnych tematow o zyciu rodzin nikt nie kreci!
Sylwetki zwyczajnych rodzin przedstawiono w sposób niezwykły, niełatwy i brawurowy w takich produkcjach, jak: Bejbi blues (rodzina rozbita, patologiczna), Płynące wieżowce (rodzina rozbita, coming out), Chce się żyć (niepełnosprawny członek rodziny, przemoc w rodzinie), Drogówka(zdrady małżeńskie), Dziewczyna z szafy (miłość braterska), Ostatnie piętro (paranoje głowy rodziny), Układ zamknięty (miłość siostry do brata, żony wspierające niesłusznie oskarżonych mężów), Nieulotne (niespodziewana ciąża), a przede wszystkim jak film Miłość, który zebrał wielką owację od widowni będącej w przeważającej większości w okolicach wieku bohaterów (czyli 25-35 lat). Jeśli chodzi o obrazy spoza Konkursu Głównego, warto wymienić groteskową Jaskółkę (przemoc w rodzinie, utrata matki) oraz Kamczatkę (konflikty, kłamstwa i samobójstwo w rodzinie).
·Agata Kulesza wcieliła się w odrażającą postać o pseudonimie krwawa wanda która była ateistką propagującą oszukane materiały mające za zadanie przynieść ujmę KOŚCIOŁOWI KATOLICKIEMU! Owa prokuratur komunistycznego zbrodniczego sytemu swój przydomek krwawa wada otrzymała nie bez przyczyny bez żadnych skrupułów na podstawie spreparowanych dowodów pozbawiała ludzi życia! Zauważyć można już w samym streszczeniu filmu że ta ateistyczna zabójczyni jest przedstawiona w sposób nieszkodliwy i niemalże przykłady co jest spowodowane tym że lewica zawiaduje mediami chcąc wybielić splamioną krwią ateistyczną doktrynę! Przeciwieństwem jakby drugą stroną jest postać SIOSTRY ZAKONNEJ ukazana przez pryzmat lewicowego stylu odnoszącego się do każdego aspektu powiązanego z KOŚCIOŁEM KATOLICKIM czyli jak najgorzej aby tylko obrzydzić dobro! Nagrody otrzymane są nic nie warte gdyż podyktowane lewicowymi nakazami co ma być powszechnie uważane przez widownię z wartościowe chociaż takowe nie jest bo to zwyczajne propagandowe szmiry! Sami prowadzący imprezę Lisowa dają wyraz z jakimi komunistycznymi odchodami są owe obrazy których treść ma związek z promocją dewiacji i psuciu reputacji KOŚCIOŁOWI KATOLICKIEMU a ateistycznych drani zwyrodnialców ukazywanie nad wyraz pozytywnie i zatajanie ich okropieństw!
Powiedzmy to raz a dobrze: Ida jest jednym z kilku filmów, które opowiadają między innymi o poszukiwaniu tożsamości i spokoju sumienia. Wanda to postać daleka od czarno-białej charakterystyki, pełna kontrastów i wewnętrznych sprzeczności, z którymi sobie nie radzi, od których ucieka. Ida pragnie określić, kim jest i czy jest gotowa (albo czy w ogóle powinna) przyjąć śluby zakonne. Obydwie kobiety – Wanda i Ida – stawiają czoła swojej przeszłości i swojemu pochodzeniu, robią to jednak zawsze na tle funkcji sprawowanych w społeczeństwie; dokonują oceny moralnej podejmowanych decyzji – z różnym skutkiem.
·Dlaczego w kraju , produkuje sie filmy i nagradza nie majace nic wspolnego z klasyka. Promocja tylko gejow i im podobnych, czyzby nasza kultura schodzila na manowce? A, moze by tak chyra nakrecil film z zycia wziety, jak to fajnie rodzinie zyje sie za 1800zl, jak „nasi przywodcy ” okradaja spoleczenstwo i kraj. O tym ze Polacy , nie jedza polskiej zywnosci, jest tyle ciekawych tematow. Ksiezy gejow i tp. jest malo , natomiast powyzsze tematy sa na codzien.
·Jednak to prawda ! Lewackie, żydowsko-gejowskie lobby rządzi w polskim filmie ! Czy to jeszcze jest polskie kino ?
·A ta „Ida” to o jakiego rodzaju zboczeniu???… bo innych filmów się nie nagradza a może nawet juz nie produkuje…
·Kwintesencją polskości w dzisiejszej krajowej kinematografii są żydzi, homosie i cyganie.
To również zasługuje na wyjaśnienie: festiwal nie buduje panoramy polskości za pomocą filmów, nie definiuje jej – jest tylko (i aż) przeglądem. Kino dzisiaj obserwuje i analizuje, a ocenę pozostawia widzowi. Poruszane tematy są trudne społecznie, mają wywołać rzetelną dyskusję lub obnażyć zagrożenia płynące z jej braku, mają podjąć dialog z odbiorcą dotyczący kondycji dzisiejszego człowieka – kondycji pełnej przemocy, agresji oraz dysfunkcyjnej komunikacji międzyludzkiej, w której obrębie trudno być wolnym i budować swoją tożsamość.
·(…) Wszystko aby wywołać sensację i zaspokoić oczekiwania pospólstwa. Nasza kultura pod rządami tego lewactwa to totalne dno. Czemu ci państwo nie nakręcą filmów o własnym życiu, o nieustannych zdradach, przyprawianiu sobie rogów. Mieli by gotowe scenariusze na 1000 filmów, a gawiedź byłaby szczęśliwa.
·I tak tego badziewia nikt nie będzie oglądał.
Większości pewnie nie.
Oto Polska właśnie.
Pionier i jego dziedzictwo
Wszystko zaczęło się, gdy na boisku do krykieta major Walter Clopton Wingfield postanowił odbić piłeczkę przy pomocy rakiety. W roku 1876 opracował on grę, która rok później oczarowała All England Croquet Club. Major spowodował, że dodano ją do listy stałych aktywności – pomysł chwycił i już wiosną zmieniono nazwę klubu na „All England Lawn Tennis and Croquet Club” (do 1822 roku tenis tak mocno zdominował działalność organizacji, że z jej nazwy zupełnie wyrzucono wzmiankę o krykiecie; przywrócono ją 77 lat później ze względów sentymentalnych, choć ze wspomnianym krykietem klub już dawno nie miał i dalej nie ma nic wspólnego). Wydarzenie uświetnione zostało przez pierwsze turniejowe rozgrywki tenisa na trawie, rozegrane w czerwcu 1877 roku. Jedyną konkurencję – grę pojedynczą mężczyzn – zwyciężył wówczas Spencer Gore. Aby obejrzeć jego finałowe zmagania, 200 widzów zapłaciło po szylingu.Płeć piękna musiała poczekać na swoje pięć minut do roku 1884, kiedy to wprowadzono singla kobiet i debla mężczyzn. Dopiero w 1913 roku lista pięciu konkurencji (niezmiennych do dziś) została uzupełniona o debel pań i grę mieszaną.
Kort ma na imię życica
Na zasadnicze pytanie zadawane rodzicom przez dzieci: czy trawa rosnąca na korcie jest taka jak w ogródku, z reguły pada odpowiedź twierdząca, bo i co to za różnica, co porasta kort? Okazuje się, że rodzaj trawy ma jednak spore znaczenie – w 2001 roku zdecydowano, by grunt pod stopami zawodników obsiać życicą i tylko życicą, rezygnując tym samym z mieszanek stosowanych wcześniej. Specjaliści od nawierzchni wszelakich motywują ów zabieg tym, że piłka po odbiciu od tej właśnie trawy mocno przyspiesza i dzięki temu ułatwia akcje serwis – wolej. Ponieważ gra potrafi być bardzo agresywna, życica zwiększa wytrzymałość kortu na dynamikę współczesnej rywalizacji.Trawa jak trawa – wydaje się oczywiste, że wyróżnić można korty trawiaste i korty ziemne – ale w świecie wielkiego tenisa takie pokrycie to ewenement. Żadnego innego turnieju Wielkiego Szlema nie rozgrywa się na trawie.O poszczególne areny (a jest ich 19) organizatorzy dbają z ceremonialnym pietyzmem i dbałością o tradycję. Najważniejsze są kort centralny i kort numer 1. Pierwszy z nich powstał w roku 1922 i mieści do 14 tysięcy widzów. W ciągu całego roku odbywają się na nim tylko wimbledońskie mecze tenisowej elity zawodników oraz rozgrywki półfinałowe i finałowe. Przez resztę roku kort pozostaje zamknięty. Ciekawostkę stanowi kort numer 2., nazywany „cmentarzem mistrzów”. Właśnie tam wielu faworytów turnieju, takich jak siostry Williams czy John McEnroe, ku powszechnemu zdziwieniu wielbicieli odpadło już na samym początku rywalizacji.
Święto nieruchome nawet w deszczu
Zmagania co roku zaplanowane są dokładnie na 13 dni, rozpoczynają się w czerwcowy poniedziałek, między 20. a 26. dniem miesiąca, a kończą w lipcową niedzielę. Rewolucja nadejdzie w roku 2015, kiedy po raz pierwszy od początków Wimbledonu cały turniej zostanie przesunięty o tydzień – wszystko po to, aby dać graczom 21 dni wytchnienia po French Open.Tradycyjnie w pierwszą niedzielę rozgrywek nie podziwiamy żadnych starć, jako że przecież gra powinna być przyjemnością, a każdemu należy się odpoczynek. Niestety ze względu na bezkompromisowy deszcz ten piękny zwyczaj trzykrotnie musiał zostać naruszony (w roku 1991, 1997 i 2004) – niedzielne lenistwo można sobie odpuścić, a dwutygodniowy grafik jest rzeczą świętą, więc odwołane pojedynki trzeba kiedyś nadrobić. W drugą sobotę Wimbledonu, na zwieńczenie wszystkich (często odbywających się równolegle) meczów, ma miejsce finał pojedynczej gry kobiet, w niedzielę zaś – gry mężczyzn.Wodę lejącą się z nieba pokonano ostatecznie w roku 2009: zainstalowano nad kortem centralnym mechaniczny dach, który zasłania murawę w niecałe 20 minut. Doskonale chroni zarówno przed wodą, jak i przed palącym słońcem, o czym rok temu przekonali się Roger Federer i Andy Murray, którzy rozegrali pierwszy finał niezmącony deszczem choćby w najmniejszym stopniu. W tym roku dach zapewnił komfort gry Jerzemu Janowiczowi, który pod koniec trzeciego seta meczu z Murrayem zażądał oświetlenia kortu w związku z zapadającym zmrokiem.
Gwiazdy…
Pora na garść statystyk dla każdego, kto w sferze tenisa nie porusza się sprawnie. Do tej pory w grze pojedynczej kobiet najwięcej, bo aż 9 razy, triumfowała Martina Navratilova. Wśród mężczyzn siedmiokrotnie zwyciężyli: William Renshaw, Pete Sampras i – chyba najsłynniejszy z nich – Roger Federer.To tylko wierzchołek góry, bowiem przed rokiem 1922 niektórym graczom również zdarzało się wygrywać wielokrotnie, a nawet kilka razy z rzędu. Wówczas sytuacja była jednak dużo prostsza: tytułu mistrza broniono bez konieczności żmudnego zwyciężania w turnieju zasadniczym. Tak uprzywilejowani tenisiści stawali w szranki jedynie ze zwycięzcą półfinałów. Stopień zmęczenia przeciwnika z reguły dawał wystarczającą przewagę do tego, aby tytuł pozostał przy swoim dotychczasowym właścicielu.Dlaczego tegoroczny Wimbledon był przełomowy? Otóż po raz pierwszy od 1936 roku wygrał go Brytyjczyk – Szkot Andy Murray. Żadnemu wyspiarzowi nie udało się to, odkąd puchar odebrał Fred Perry. Ostatnią brytyjską zwyciężczynią była z kolei Virginia Wade, która wywalczyła tytuł mistrzowski trzydzieści sześć lat temu. Choć gospodarze nie należą do narodu sprawnie władającego rakietą, z Wimbledonu są niezwykle dumni.Również Polacy mogą poszczycić się sukcesami trzech czołowych tenisistów: Agnieszki Radwańskiej oraz Jerzego Janowicza (półfinalistów) i Łukasza Kubota, (ćwierćfinalisty). Dodatkową atrakcją dla naszych kibiców był pierwszy w historii Wimbledonu pojedynek, w którym zmierzyli się dwaj gracze polskiego pochodzenia. Media od razu to pochwyciły i nazwały tegoroczną edycję turnieju „biało-czerwonym Wimbledonem”.
… i komety
Jeżeli podczas turnieju Waszą uwagę przykuwali wyłącznie gracze, to znak, że chłopcy i dziewczęta do podawania piłek wykonali swoją pracę bezbłędnie. Jak głosi wieść, dobry asystent powinien być niewidoczny, wtapiać się w otoczenie i wywiązywać z obowiązków po cichu. Zespół obsługi technicznej kortu można nazwać idealnym secret service Wimbledonu.Pierwotnie angażowano wychowanków domu dziecka w Shaftsbury, później – uczniów elitarnej placówki Goldings. Od roku 1969 BBG (skrót od „ball boys and girls”) są wyłaniani ze szkół publicznych. Mają średnio po 15 lat i pomagają podczas jednego, ewentualnie dwóch turniejów. O tym, przy którym meczu będą pracować danego dnia, nie są informowani aż do ostatniej chwili – chodzi o to, żeby zapewnić wyrównaną jakość obsługi na wszystkich kortach. Około 250 BBG (stosunek chłopców do dziewcząt wynosi pół na pół) w ciągu 13 dni pracy zarabia od 120 do 160 funtów i zyskuje dodatkowy, jedyny w swoim rodzaju wpis w CV.Droga na kort nie jest jednak łatwa. Kandydatów typują dyrektorzy szkół. Aby przejść proces selekcji, aspirujący BBG muszą zdać egzamin z reguł tenisa i przejść testy sprawnościowe, określające między innymi ich zwrotność. Ci, którzy się nadają, właściwy trening rozpoczynają w lutym i poddawani są ciągłej ocenie. Po przejściu kursu ostateczni wybrańcy muszą być szybcy, spostrzegawczy, pewni siebie i wyposażeni w umiejętność łatwego dostosowywania się do sytuacji na korcie.
Kod barwny, którego złamać nie można
Są reguły, z którymi się nie dyskutuje – zasady ubioru zdecydowanie do nich należą. Kolory ciemnozielony i fioletowy to symbole Wimbledonu, nawet ręczniki dla tenisistów wyszyte w te barwy nie stanowią wyjątku. Sami gracze mają obowiązek noszenia strojów białych (lub prawie białych) od czubków butów po brzeg daszka. Drobne akcenty barwne dopuszcza się tak długo, jak długo nie nasuwają one skojarzeń z logo sponsora, choć wytyczne definiujące to, co jest „drobne” pozostawiają niewiele miejsca na dywagacje.Do 2005 roku sędziowie główni, sędziowie liniowi oraz dziewczęta i chłopcy do podawania piłek nosili ubrania w kolorze zielonym, ale i w tej dziedzinie nadeszła rewolucja. Rok później ich nowe, granatowe i kremowe uniformy zaprojektował Ralph Lauren – wtedy po raz pierwszy marka spoza Wielkiej Brytanii uszyła turniejowe stroje. Zmiany, zmiany, zmiany…
„Ty”, Panie, Pani czy Panno?
O ile do BBG zwracać się łatwo, o tyle kwestia tytułowania graczy zgodnie z zasadami savoir-vivre’u mogłaby sprawiać wiele problemów. Jednak kodeks turnieju i na to przygotował receptę. Zwroty używane w stosunku do pań dyktuje etykieta: tenisistkę niezamężną nazywa się „Panną”, a zamężną – „Panią”. Ponadto do niedawna w sytuacji, gdy nazwisko było dwuczłonowe, stosowało się wyłącznie część pochodzącą od małżonka (ze względu na to, że „Mrs” z definicji oznacza „żonę pana X”). Jak bardzo seksistowskie by to było, trzeba przyznać, że istniał w tym zwyczaju pewien urok minionej epoki i jej reguł.Mężczyźni w sferze zwrotów grzecznościowych mają trochę łatwiej. Określenia „Pan” używa się wyłącznie podczas zwracania się do uczestników-amatorów, zawodowi gracze tego przywileju nie doświadczają.Pełne imiona sportowców zamiast inicjałów są wyświetlane na tablicy wyników dopiero od 2009 roku. Jak widać, Wimbledon przepełniają detale o zaskakującym priorytecie.
R = 5 mil
Jeśli w piątek poprzedzający pierwszy poniedziałek turnieju znajdziemy się w promieniu 5 mil od kortów i nastawimy radio na częstotliwość 87.7 FM, usłyszymy najbardziej wyrafinowaną spośród stacji o ograniczonej licencji na Wyspach (dostępną również online): Radio Wimbledon. Głównymi prowadzącymi co roku są Sam Lloyd i Ali Barton, pracujący na zmianę każdego dnia po cztery godziny aż do zakończenia ostatniego z meczów. Zasiadają oni w „bocianim gnieździe” – budynku, na którym wiszą tablice z wynikami kortów nr 3. i 4. oraz z którego rozciąga się widok na niemal wszystkie boiska.
Telewizja narodowa
Do roku 2017 to BBC utrzyma wyłączność transmisji z Wimbledonu na swoich dwóch kanałach, BBC One i BBC Two (co czyni od roku 1937), wraz z prawem dystrybucji sygnału poza kraj. Niezależnie od tego kto, jak i czym odbiera obraz, finały rozgrywek muszą być emitowane na żywo i w całości drogą naziemną, więc z podziwianiem zmagań najlepszych tenisistów nie ma problemu. Warto wspomnieć, że na specjalne potrzeby telewizji skomponowano oficjalną melodię otwierającą transmisję oraz melodię na zakończenie relacji.Wielu polskich widzów narzeka na płonne gadulstwo komentatorów, które jedynie drażni i rozprasza. Brytyjscy odbiorcy borykali się z podobnym problemem, aż w końcu dwa lata temu powiedzieli „dość” i zmusili BBC do publicznych przeprosin. Ponadto dziennikarze, którzy z uporem maniaka wypowiadali się podczas rzeczonych meczów, więcej już w studiu nie zasiedli.Stało się tradycją, że amerykańska stacja NBC co roku transmituje w weekendy program „Śniadanie w Wimbledonie”, podczas którego serwowane są prawdziwe angielskie truskawki z bitą śmietaną – z reguły to 28 ton owoców i 7000 litrów śmietany, którym ciężko się oprzeć. Ten kulinarny ewenement stał się wizytówką turnieju, nierozerwalnie kojarzoną z tenisem na trawie w najlepszym wydaniu.
Na mecz? A namiot gdzie?
Za wyjątkowo ekscentryczny zwyczaj Wimbledonu należy uznać nocne koczowanie widzów pragnących dostać się na widownię. Kolejki są tak długie, że ludzie przychodzą pod korty z namiotami i śpiworami, a organizatorzy zapewniają toalety oraz węzeł sanitarny dla biwakowiczów. Aby „wyczekać” sobie miejsce na trybunach, należy zjawić się co najmniej o 21:00 w dniu poprzedzającym dany mecz. Wcześnie rano, gdy ludzie przesuną się już bliżej boisk, stewardzi rozdają różnokolorowe opaski oznaczające poszczególne korty, które następnie są wymieniane przez widzów na bilety, i tak aż do ćwierćfinałów.
Zastawa kortowa
Przejdźmy do interesów. Mistrz w grze pojedynczej mężczyzn otrzymuje niewielki pozłacany puchar, zaś mistrzyni w grze pojedynczej kobiet – srebrną paterę udekorowaną mitologicznymi postaciami, nazywaną Talerzem Venus Rosewater. Zwycięzcom gier podwójnych i gry mieszanej wręcza się srebrne puchary.Także pod względem pieniędzy Wimbledon ma archaiczną naturę. Dopiero w 2007 roku zarobki kobiet i mężczyzn zostały zrównane, a organizatorzy turnieju ociągali się ze zmianami najdłużej w kręgu Wielkiego Szlema. Choć wydaje się to nieprawdopodobne, taka decyzja mogła budzić kontrowersje, gdyż panie, grając maksymalnie trzy sety w meczu, spędzają na korcie średnio o połowę mniej czasu niż mężczyźni, stąd w przeliczeniu na godzinę zarabiają dużo więcej.23 kwietnia 2013 roku All England Lawn Tennis and Croquet Club ogłosił rekordową pulę nagród dla zawodników, podniesioną względem roku 2012 o 40% – do rozdania było 22 560 000 funtów. Dla zainteresowanych: zwycięzca otrzymał 1 600 000, finalista – 800 000, a półfinalista – 400 000 funtów szterlingów, czyli kolejno mniej więcej 7 975 680, 3 987 840 oraz 1 993 930 złotych.
Jej Wysokość Królowa
Pojedynkom niejednokrotnie przyglądają się członkowie rodziny królewskiej. Do roku 2003 wszyscy gracze podczas wchodzenia i schodzenia z kortu mieli obowiązek ukłonić się dostojnikom zasiadającym w Loży Królewskiej. Hrabia Kent, prezes klubu AELTCC, zmienił przestarzałe reguły zachowania: dziś tenisiści powinni jedynie oddać cześć królowej Elżbiecie bądź księciu Karolowi, wszak cały turniej ma patronat dworu. Ciekawe, czy brak reklam sponsorów na terenie kortów ma z tym coś wspólnego…
Jeśli napiszę, że w Wimbledonie chodzi o coś więcej niż o sport, zabrzmię banalnie, ale to prawda. Cały jego ceremoniał, zwyczaje towarzyszące mu od pokoleń, barwy, smaki i dźwięki składają się na fenomen tego wyjątkowego wydarzenia. W dodatku każdy przyzna, że trudno znudzić się truskawkami z bitą śmietaną.
ŹRÓDŁA:1. Zasoby encyklopedii Wikipedia.2. http://www.tenis.net.pl/wimbledon; dostęp: 19.07.2013.
]]>1939/1946
Na całym świecie odbywa się ponad 4000 filmowych festiwali. Najstarszym z nich jest ten w Wenecji, powstały w 1932 roku jako wyraz mocno interesownego wkładu Benita Mussoliniego w rozwój kultury, najlepiej zgodnej ideologicznie z jego poglądami. Jednak to nie wenecki lew, lecz canneńska palma cieszy się największym prestiżem w festiwalowej rodzinie. Filmowe spotkania na francuskiej Riwierze teoretycznie organizowane są od 1939 roku, choć źródła wskazują raczej na rok 1946 ze względu na ciągnącą się w międzyczasie wojenną zawieruchę, która skutecznie odwróciła uwagę od filmowej szpuli i zwróciła ją na maszynowy karabin. Pierwsza po wojnie edycja festiwalu wypadła blado – twórcy potrzebowali czasu, aby uporządkować sprawy i zdobyć materiał, który można pokazać. Nie zmienia to faktu, że pomysł Philippe’a Erlangera, francuskiego oficera i historyka, wsparty przez Jeana Zaya, ówczesnego ministra edukacji narodowej, stał się kamieniem milowym europejskiego kina.
Wyczekiwane co roku filmowe wydarzenie zawsze ma miejsce w Pałacu Festiwalowym, specjalnie wybudowanym w tym celu. Nie od początku powalał on majestatem. W inauguracyjnym roku 1949 dach nie był jeszcze ukończony – nic dziwnego, że został bezpowrotnie oderwany od pałacu podczas jednej z burz. Nie zawsze też było za co festiwal zorganizować. W 1948 i 1950 roku impreza nie odbyła się właśnie z powodu finansowego deficytu. Dziś budżet gali ma się jednak bardzo dobrze.
Palme d’or
Jedyna gwiazda festiwalu, której nie sposób przyćmić niezależnie od podejmowanych starań, powstała dopiero w 1955 roku i zastąpiła wręczaną dotychczas statuetkę Grand Prix du Festival. Wielokrotnie ulegała też zmianom: od początku lat 80. okrągły kształt postumentu stopniowo przeszedł w piramidalny. Taki stan rzeczy utrzymał się do roku 1984. Osiem lat później Thierry de Bourqueney zaprojektował palmę na nowo, zmienił tym samym cokół na wykonany z ręcznie ciętego kryształu. Obecny kształt nagrody pochodzi z pracowni Caroline Scheufele, projektantki firmy Chopard (1997 rok). Od tamtej pory 24-karatowa złota palma spoczywa na pojedynczym kawałku kryształu w etui obitym safianem.
2013: deszcz i dekolt
Tegoroczna, 66. edycja trwała 12 dni – od 15 do 26 maja. Na czele jury konkursowego, w którym zasiadali między innymi Ang Lee, Nicole Kidman i Christoph Waltz, stał Steven Spielberg. Ceremonię otwarcia i zamknięcia festiwalu poprowadziła Audrey Tautou. Złotą Palmę otrzymał film w reżyserii Abdellatifa Kechiche’a „Życie Adeli”, przedstawiający wchodzenie w dorosłość i odkrywanie własnej seksualności przez nastoletnią dziewczynę. W myśl swojej bezprecedensowej decyzji jury postanowiło nagrodzić oprócz reżysera także obie aktorki pierwszoplanowe. W dniu pokazu filmu „All Is Lost” J.C. Chandora jako ostatni do Pałacu Festiwalowego wszedł odtwórca jedynej roli, Robert Redford. Po projekcji otrzymał 10-minutową owację na stojąco. Tyle z rzeczy ważnych. A teraz to, o czym pisali wszyscy.
Wieczór otwarcia należał do Francisa Scotta Fitzgeralda i Buzza Luhrmana. Pierwszy napisał w 1925 roku powieść, drugi wyreżyserował na jej podstawie efektowny film, który jednak nie został jednogłośnie okrzyknięty sukcesem – niektórzy stwierdzili, że również w tej adaptacji zabrakło literackiej wyjątkowości Fitzgeralda. Premiery nie zepsuły strugi deszczu lejącego się z nieba: spod rozpostartych parasoli Leonardo di Caprio i Carey Mulligan niestrudzenie pozowali fotografom spragnionym zdjęć.
Na czerwonym dywanie (odkurzanym dwa razy dziennie) u boku męża Romana Polańskiego pojawiła się Emmanuelle Seigner, aby wraz z nim promować „Wenus w futrze” i przy okazji zapewne swoje ciało. Purpurowa kreacja, niosąca ryzyko odsłonięcia odrobinę za dużo zarówno z góry, jak i z dołu, spełniła swoje groźby przy silniejszym podmuchu wiatru. Oczywiście nie umknęło to gazetom.
Cannes sp. z.o.o.
Zasadnicze pytanie brzmi: czy w Cannes chodzi jeszcze o film? W ciągu ostatnich dwudziestu lat najczęściej pokazywano dzieła Kena Loacha i Larsa von Triera; zdarzali się reżyserzy, którzy w ciągu czterech lat zostali zaproszeni na galę trzykrotnie, co oznacza, że wszystko, co w tym czasie stworzyli, lądowało w festiwalowym repertuarze. Bellochio, Almodóvar, De Oliveira oraz kilku innych znajdują się w gronie czekających jedynie na telefon, podczas którego ktoś po drugiej stronie słuchawki zapyta, czy wyrobią się do maja. Ciekawy przypadek stanowi ostatni z wymienionych panów. Manoel De Oliveira skończył 104 lata, a filmy zaczął tworzyć jeszcze w epoce kina niemego. Wciąż jest aktywny zawodowo i pracuje właśnie nad kolejnym obrazem. Podobnie jak tysiące młodych twórców, którzy zapewne nie dojdą do głosu, bo ich numer telefonu nie znajduje się na szczycie listy.
Poza hermetyczną siecią kontaktów niepokój budzi też handlowy charakter imprezy. Początkowo festiwale organizowano, żeby promować sztukę filmową, ułatwić producentom znalezienie dystrybutora dla ich filmów. Dziś obrazy, których nie ma w obiegu, selekcjonerów nie interesują.
Laur podnosi rangę filmu, a festiwal zyskuje darmową promocję, gdy ogląda go kilka milionów widzów, co jest ważne, gdyż z Cannes sprzężona jest cała machina sektora usługowego. Zeszłoroczny plakat z wizerunkiem Marylin Monroe zdmuchującej świeczkę na torcie został wydrukowany przez firmę Hewlett-Packard, po czerwonym dywanie przeszły ambasadorki marki L’Oreal, a ciała aktorek zdobiła biżuteria Chopard. Po dopisaniu do powyższej listy rewii przedpałacowej mody, konsumpcji całej gamy alkoholi oraz aktywności linii lotniczych, hoteli, restauracji, kawiarni i sklepów można dojść do wniosku, że oprócz artystycznego co najmniej równie ważny jest dochodowy charakter festiwalu. Póki jednak nie cierpi na tym jakość filmów pokazywanych publiczności, chyba nie powinno nas to martwić.
Latem na festiwalowej mapie Polski jest aż gęsto od fascynujących filmowych wydarzeń. Zachęcam do zapoznania się z harmonogramem opracowanym przez „Metro”:
A nuż podczas odpoczynku w danym miejscu okaże się, że warto wpaść na projekcję lub dwie, wypić kawę i zabrać głos w dyskusji?
ŹRÓDŁA:
1. Krakowski Andrzej, Festiwal festiwali, „Film” 2013, nr 2536, s. 28 – 31.
2. Ślotała Zofia Maria, Festiwal pod parasolem, „Viva!” 2013, nr 12, s. 8 – 13.
3. http://www.festival-cannes.fr/en.html ; dostęp: 27.06.2013.
4. Zasoby encyklopedii Wikipedia.
]]>Muzyczną ceremonię dowcipnie otworzył teatralny występ Taylor Swift, wciąż świeżego odkrycia Ameryki. Gdy w 2010 roku Swift odebrała nagrodę za najlepszy album country, okazało się, że sam gatunek wcale nie jest plamą na honorze narodu, wręcz przeciwnie: słuchają go wszyscy, mniej lub bardziej jawnie. Nagle zainteresowali się nim młodsi odbiorcy, dla których to pop był do tej pory wyznacznikiem tego, co fajne. Swift zasłużyła sobie również (jako najmłodsza artystka w historii) na statuetkę Artysty Roku, przyznawaną przez prestiżowe Stowarzyszenie Muzyki Country. Jak dotąd odebrali ją tacy twórcy jak Johnny Cash, Keith Urban czy Tim McGraw. Nie dziwi więc, że galę otworzył właśnie jej utwór, a ona sama była jedną z osób prowadzących koncert, podczas którego ogłoszono nominacje do tegorocznych gramofonów.
Wizualna strona gali została pieczołowicie przygotowana. Dwie sceny, bogata scenografia, widowiskowe oświetlenie i efekty specjalne. Podczas występu zespołu Fun spadł deszcz. Gdy śpiewała Carrie Underwood, na jej sukni pojawiały się ruchome obrazy, a najmniejszy krok Franka Oceana zsynchronizowano z krótkim nagraniem filmowym wyświetlanym na ekranach umieszczonych za i przed artystą.
Różnorodnie
To, co świadczy o sile corocznej gali, to różnorodność i równoważność gatunków muzycznych. W ciągu jednej minuty Elton John i Ed Sheeran wzruszają wspólnym, instrumentalnym wykonaniem ballady przy akompaniamencie gitary akustycznej i fortepianu, podczas następnej Miguel i Wiz Khalifa rapują, przechodząc przez całą aulę Staples Center. Nie zabrakło oczekiwanego Justina Timberlake’a, który w estradowym stylu lat 40. zaśpiewał dwa premierowe utwory z nadchodzącego wielkimi krokami trzeciego albumu studyjnego. Dołóżmy do tego jazzowy popis zespołu Chick Corea oraz muzyczny hołd dla Boba Marleya złożony wspólnie przez Bruna Marsa, Rihannę, Stinga oraz Damiana i Ziggy’ego Marleyów. Chwilę później zmarłemu Levonowi Helmowi (utalentowanemu doboszowi i muzykowi rockowemu) cześć oddali tacy artyści jak Brittany Howard, członkowie zespołu Mumford & Sons czy Mavis Staples.
Wszystkich różnią spojrzenia na muzykę i uprawiane style, łączy zaś miłość do dźwięków. Mimo to nie obyło się bez kontrowersji.
Z szacunkiem
Gdy Frank Ocean odebrał statuetkę za najlepszy album contemporary urban, jego główny konkurent Chris Brown nie tylko nie dołączył do owacji na stojąco, lecz także postanowił ostentacyjnie okazać niezadowolenie, pozostając na miejscu (a warto zauważyć, że siedział w pierwszym rzędzie). Reakcja była natychmiastowa – znana z ciętego języka Adele publicznie zwróciła mu uwagę i zganiła jego niedojrzałe zachowanie. Dlaczego o tym wspominam? Dlatego, że nie pierwszy już raz to sami muzycy dbają o wzajemny szacunek i uprzejmość podczas uroczystości, rezygnują z agresywnego epatowania indywidualizmem oraz chęci wyróżnienia się z tłumu. W 2011 roku ostre słowa krytyki zebrała Lady Gaga po tym, jak została paradnie wniesiona do auli w lektyce w kształcie jaja. Tegorocznej gali nie uświetniła swoją obecnością. W tym wyjątkowym dniu w centrum zainteresowania powinna znajdować się tylko muzyka.
Wspólnie
Moją uwagę przykuł jednak widok, którego jeszcze zapewne długo nie doczekamy się w polskim środowisku medialnym. W pewnym momencie kamera uchwyciła jeden z sektorów, gdzie – między parami pań i panów, zasłuchanymi z delikatnymi uśmiechami w wykonywaną na scenie balladę – siedziała znana i lubiana scenarzystka, aktorka komediowa oraz gospodyni talk show Ellen DeGeneres, obejmująca swoją żonę Portię de Rossi. Choć Amerykanie mieli sporo czasu, by przyzwyczaić się do tego widoku (odkąd w 1997 roku DeGeneres publicznie określiła swoją orientację seksualną), to właśnie ten kadr pozwolił uchwycić magiczny uniwersalizm muzyki i jej treści, w której wszyscy odbiorcy zostają zrównani, a wszelkie dyskryminujące podziały nie mają racji bytu. Podobne emocje towarzyszyły wykonaniu przez homoseksualnego Franka Oceana niedwuznacznego utworu „Forrest Gump”. Artysta po raz trzeci tego wieczora zebrał owację na stojąco.
W kontekście powyższych sytuacji zadaję sobie pytanie: czy nas, Polaków, stać na taką dojrzałość? W obliczu obecnego kształtu debaty społecznej szczerze w to wątpię. Na szczęście jest muzyka, która stale przypomina o rzeczach ważnych, o szacunku i akceptacji – wartościach zawsze obecnych na gali Grammy.
Po jednej z uroczystości Bono, lider zespołu U2, powiedział: „Było tu wszystko: wściekłość, miłość, wybaczenie, rodzina, społeczność i najgłębsze poczucie historii… Była tu pełna siła amerykańskiej muzyki (…). Grammy zaprosiły jazz, country, rocka i soul na jedną arenę.” Nic się nie zmieniło.
Statuetki przyznawane są corocznie od 1959 roku przez amerykańską Narodową Akademię Sztuki i Techniki Rejestracji. Kandydatów do nominacji zgłaszają nie tylko wytwórnie, lecz także osoby indywidualne. Propozycje przesyła się za pośrednictwem sieci, następnie kopia utworu trafia do NASiTR, gdzie ocenia ją ponad 150 ekspertów w dziedzinie przemysłu muzycznego. W trakcie ostatecznego głosowania członkowie Akademii zobowiązani są do kierowania się nie wynikami sprzedaży czy popularnością twórców, lecz jakością ich prac.
Podczas tegorocznej gali rozdano 81 statuetek. W tak zwanym obszarze generalnym mieszczą się jednak tylko cztery kategorie, w których gatunek muzyki nie ma znaczenia, a oceniane są wszystkie zgłoszone propozycje. Są to: album roku, nagranie roku, piosenka roku i najlepszy nowy artysta. Pierwsze dwie nagradzają wykonawcę i cały zespół produkcyjny, z kolei nagrodę za piosenkę odbierają autorzy i kompozytorzy. Nowy artysta wcale nie musi być nowy, liczy się to, że w określonym czasie wydał dzieło, które zapewniło mu rozpoznawalność. Co ciekawe, istnieje możliwość remisu.
Każda z kilkudziesięciu przyznawanych statuetek robiona jest ręcznie, składana część po części, a następnie pokrywana złotą patyną. Informację o zwycięzcy utrzymuje się w ścisłej tajemnicy do tego stopnia, że podczas gali rozdawane są co roku te same trofea. Statuetki z wygrawerowanym nazwiskiem artyści otrzymują dopiero po ogłoszeniu wyników.
Grammy’s Music Educator Award
55. gala to również wprowadzenie zupełnie nowej kategorii wyróżniającej wybitnych pedagogów muzyki, pracujących w przeróżnych amerykańskich placówkach: od przedszkola po uczelnie wyższe. Jej ideę doskonale wyraża specjalne hasło promocyjne: „Za sukcesem każdego artysty pojawiającego się na scenie podczas rozdania Grammy stoi nauczyciel, który odegrał kluczową rolę w jego rozwoju. Być może nauczył cię grać na pierwszym instrumencie, być może pomógł pokonać tremę, a może po prostu zainspirował cię do parcia przed siebie, gdy byłeś już pewien, że czas się poddać.”
Od przyszłego roku 10 finalistów odbierze nagrodę w wysokości 1000 dolarów. Zwycięzca poleci do Los Angeles, by wziąć udział w rozdaniu nagród i – poza honorarium w wysokości 10 000 dolarów – oficjalnie przyjąć statuetkę. Kandydaturę może zgłosić każdy.
Jedenaście dni zmagań niepełnosprawnych sportowców uwieńczono wyjątkowym widowiskiem. Ceremonia nosząca miano „Festiwalu Ognia” rozpoczęła się o godzinie 20:30 brytyjskiego czasu letniego i z powodzeniem mogłaby trwać w nieskończoność. Najważniejszymi artystami wieczoru, wyznaczającymi jego środek ciężkości i odpowiadającymi za porywającą głębię znaczeń byli członkowie światowej sławy rodzimego zespołu Coldplay.
„Otwórzcie oczy!”
Pierwszy uderzający moment zawdzięczamy pochodowi sportowców w rytm organicznej melodii instrumentalnego utworu „Life In Technicolor” autorstwa wspomnianej czwórki muzyków. Ten piękny przemarsz pokazał, jak wspaniale różnorodni są ludzie, stanowił akceptację odmienności i feerię barw państwowych flag, kolorów skóry oraz symboliki rozmaitych kultur, których reprezentanci brali udział w zawodach.
Część artystyczną z teatralnym rozmachem rozpoczął odbywający się po całym obwodzie stadionu konwój pojazdów inspirowanych steampunkiem, prowadzony przez zastęp artystów z Mutoid Waste Company. Parada stalowych zwierząt, wymyślnych istot na fantasmagorycznych ruchomych platformach, tancerzy i kaskaderów rodem z surrealistycznego obrazu dosłownie zawładnęła areną. W tle rozbrzmiewał utwór “Politik” i jego wymowne, zaangażowane społecznie przesłanie jakby specjalne skrojone na tę okazję.
Pierwsze słowa padły z ust kapitana Luke’a Sinnotta. Podzielił on los wielu paraolimpijczyków, gdy na służbie w Helmand w Afganistanie stracił obie nogi w wyniku eksplozji. Mężczyzna, który podczas Paraolimpiady w 2016 roku zamierza startować w zawodach żeglarskich, demonstracyjnie wdrapał się na szczyt stalowego masztu, by zawiesić na nim flagę Wielkiej Brytanii, symbolizując tym aktem ludzkie dążenia i niezłomność.
„ … tak było, kiedy rządziłem światem”
Mechaniczny gad, ciała rytualnie pomalowane farbami w kolorach ziemi i armia statystów z miotaczami ognia- w samym środku tych wizualnych pokazów odnoszących się do lata, z płonącą twarzą Króla Słońca i tancerzami zwieszającymi się z balonów, artyści z zespołu zaśpiewali „Paradise“. Podobnie jak inne ich utwory, tej nocy nabrał on zupełnie nowego znaczenia.
Świat na moment zatrzymał się w orientalnej baśni o nieszczęśliwej miłości, gdy na telebimach ujawniono tożsamość kobiety, która z okrytą czerwonym woalem twarzą i w długiej szkarłatnej sukni wjechała na stadion na mechanicznym pirackim okręcie. Rihanna wyraźnie wzbudziła ogólne podniecenie tłumu – ten z każdą minutą z coraz wyraźniejszym zaangażowaniem wrastał w to, co działo się na dwóch dużych scenach.
Tancerze doświadczeni kalectwem ramię w ramię z tymi pełnosprawnymi towarzyszyli zespołowi w zabawnej choreografii podczas skocznego i optymistycznego utworu „Strawberry Swing”, wykonywanego przez muzyków u boku zachwycającej, siedemnastoosobowej Paraorkiestry Brytyjskiej. Gdy patrzyłem na tę zabawę, uśmiech pełen zadowolenia i nadziei, że kiedyś nikogo to nie zdziwi, sam cisnął się na usta.
Tę część ceremonii zakończyła słynna „Viva La Vida”, zaśpiewana z tysiącami widzów zgromadzonych na arenie. O tym, jak emocjonalnie absorbujący był to moment, niech świadczy skandowanie przez uczestników widowiska wołania z tego utworu w trakcie opuszczania obiektu, krótko po zakończeniu uroczystości i zgaszeniu świateł. Muzyka płynęła z ludzi.
Do 2012 był to pirat
Protokół nie musi wiązać rąk, tak jak nie wiąże szczerej radości, co udowodnili podczas aktu zdjęcia paraolimpijskiej flagi ważni urzędnicy państwowi. Po tym, jak z masztu usunięto proporzec, burmistrz Londynu przekazał go Prezydentowi Międzynarodowego Komitetu Paraolimpijskiego, a ten burmistrzowi Rio de Janeiro, gdzie odbędą się kolejne igrzyska. W ich zachowaniu nie było przy tym widać ani odrobiny spięcia: z pełną godnością cieszyli się i bawili jak wszyscy.
Od czasu nalotów bombowych na Londyn w czasie II wojny światowej, kiedy wielu żołnierzy straciło kończyny, igrzyska zmieniły postrzeganie sportu i niepełnosprawności przez społeczeństwo. Prezydent MKP sir Philip Craven w swoim przemówieniu opowiedział poruszającą anegdotę o pewnym pięcioletnim chłopcu, którego mama zapytała o tożsamość postaci z książkowej ilustracji. Na widok pirata z drewnianym kołkiem zamiast nogi i hakiem zamiast ręki chłopiec stwierdził z pełnym przekonaniem, że musi to być olimpijczyk. Craven słusznie zauważył, jak przemożny i pozytywny wpływ na młodych ma Paraolimpiada, gdzie ci znajdują sobie idoli i bohaterów o wiele bardziej imponujących i godnych naśladowania niż pełnosprawni sportowi celebryci z płatków śniadaniowych.
Punktualnie o 22:33 sir Philip uznał Igrzyska za zakończone, nie oznaczało to jednak końca widowiska.
Jakby gwiazdy rozpadły się na kawałki
Wiele zdarzyło się jeszcze na londyńskiej arenie podczas tego ponaddwugodzinnego spektaklu. Coldplay zamknął cały wieczór rozbudzającym “Every Teardrop Is A Waterfall”, choć na stadionie z całą pewnością nikt nawet nie mrugnął. Oszałamiający pokaz sztucznych ogni, gra wielobarwnych świateł, konfetti w kształcie motyli i zapierające dech w piersiach różnokolorowe wizualizacje w królewskim stylu pokazały, na co stać Wyspiarzy.
Na zakończenie na ścianach Pałacu Westminsterskiego pojawiła się projekcja najpierw flagi Union Jack, a po niej słowa: „Dziękujemy Londynie. Dziękujemy Wielka Brytanio”. Tak od nas wszystkich.
Brak transmisji w Telewizji Polskiej był ciosem szczególnie w niepełnosprawnych Polaków. Całą ceremonię warto obejrzeć od początku do końca.
Galeria składająca się z 11 fotografii na oficjalnej stronie Igrzysk Olimpijskich w Londynie:
http://www.london2012.com/paralympics/photos/galleryid=1428634/#general-view-inside-the-olympic-stadium-1428636