Recenzje – Z CYKLU http://zcyklu.pl rozwijamy kulturę Tue, 30 Jun 2020 14:28:13 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.9 Kiedy Polki tworzyły komputery http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/cyfrodziewczyny-pionierki-polskiej-informatyki/ http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/cyfrodziewczyny-pionierki-polskiej-informatyki/#comments Tue, 30 Jun 2020 14:21:43 +0000 http://zcyklu.pl/?p=4665 Czasy PRL-u już dla dwóch przynajmniej pokoleń są na pewnym poziomie niedostępne poznawczo, przede wszystkim ze względu na dystans czasowy. Z tego powodu owiewa je mgiełka tajemniczości i niejakiej swojskiej egzotyki. Kilka klisz wyryło się na naszych umysłach dzięki lekcjom historii, opowieściom rodziców czy przekazom medialnym, ale co dociekliwsi od czasu do czasu mierzą się z zaskakującymi faktami.

Jak chociażby ten, że produkowaliśmy własne komputery oraz tworzyliśmy do nich oryginalne oprogramowanie. Oczywiście w tym okresie naznaczonym powszechnym wścibstwem władzy i wolnością dyktowaną (niezbyt starannie) ukrytą agendą partyjną nie za wiele udało się zdziałać w temacie nowych technologii. Ale póki wierchuszka nie wiedziała dokładnie, z czym te „maszyny matematyczne” się je, polska informatyka kwitła.

Mało tego, wśród pierwszych osób teoretycznie i praktycznie zainteresowanych komputerami, było wiele kobiet. Przyciągała je perspektywa odkrywania zupełnie nowej dziedziny, kreowania innowacji, dołożenia cegiełki do historycznych zmian. O nich właśnie napisała Karolina Wasielewska w książce Cyfrodziewczyny. Pionierki polskiej informatyki. Autorka dotarła do pierwszych polskich programistek, żeby dowiedzieć się, jak to było być kobietą w rodzącej się dopiero branży, która dzisiaj jest zdominowana przez mężczyzn.

I tutaj druga niespodzianka – płeć nie miała dużego znaczenia. Na gwałt potrzebowano osób odpowiednio wykształconych, więc specjalistów i specjalistki rekrutowano prosto z wykładów uniwersyteckich, na których wciąż więcej było o radiu i telewizorze niż komputerach. Jasna sprawa, że gdy coś było nowe, to jeszcze nikt nie mógł dziewczynom powiedzieć, że to nie dla nich. Dlatego ramię w ramię z kolegami konstruowały maszyny, szukały uproszczeń, pisały programy.

Co jednak znamienne – i charakterystyczne także dla współczesności – rozmówczynie Wasielewskiej nie uważały, że są warte opowieści. Nie widziały w swoich dokonaniach niczego nadzwyczajnego. Po części może dlatego, że ostatecznie z polskich komputerów nic nie zostało, ogólny projekt nie doczekał się kontynuacji. A po części pewnie chodzi także myślenie bliskie wielu kobietom, które umniejszają swoje zasługi, nie potrafią (i nie widzą potrzeby) zareklamować umiejętności, sukcesów.

Być może ze względu na to nastawienie bohaterek reportażu książka wydaje mi się nieco sucha. Z jednej strony dla takiego laika jak ja świetnie się sprawdziły opisy kontekstu, przybliżenie początków informatyki i programistyki na świecie i w Polsce, a także współczesny rys branży. Z drugiej strony dla takiego laika jak ja koszmarne były opisy sposobu działania kolejnych maszyn, długie fragmenty przybliżające ich konstrukcję, dane techniczne oraz cała litania nazw własnych (nazwiska, instytucje, firmy) czy terminów naukowych (matematycznych i komputerowych, w tym skrótowców).

Mam wrażenie, że w Cyfrodziewczynach więcej jest treści o maszynach i (zawiłym) sposobie ich działania niż o ludziach. Bohaterki giną w zalewie technikaliów. A kiedy już dochodzą do głosu, to żeby opowiedzieć mało pasjonujące anegdotki z życia codziennego. Oczywiście nie jest to standard, niektóre przekazy są naprawdę ciekawe. Nie widzę jednak w tej książce żadnej historii. Poza suchym faktem, że kobiety pracowały jako programistki, informatyczki itd., nic tu się nie dzieje, nie ma myśli przewodniej, motywu, czegoś do opowiedzenia.

Piszę to z ciężkim sercem, bo przecież opowiadanie o takich fragmentach naszych dziejów jest ważne, szczególnie w kontekście branż stereotypowo zamkniętych na kobiety. To ważne, żeby pamiętać, zachować nazwiska, dać przykład. Żeby pokazać, że kiedyś świat informatyki wyglądał zupełnie inaczej i było w nim miejsce na równouprawnienie. Może forma nie została najlepiej dobrana, ale ostatecznie treść liczy się tutaj najbardziej.


autorka: Karolina Wasielewska
tytuł: Cyfrodziewczyny. Pionierki polskiej informatyki
wydawnictwo: Krytyka Polityczna
miejsce i rok wydania: Warszawa 2020
liczba stron: 304
okładka: miękka

warto przeczytać

Jak to w ogóle jest z tym, co dziewczyny mogą, a czego nie mogą, kto to ustala i czy trzeba go słuchać – o tym przeczytacie w komiksie Słuchajcie dziewczyny! Katji Klengel.

Do świata PRL-u możecie się przenieść także za sprawą mebli i designu, w czym pomoże książka Asteroid i półkotapczan. O polskim wzornictwie powojennym Katarzyny Jasiołek.

Zainteresować Was mogą również inne książki z serii „Nie-fikcja” Wydawnictwa Krytyki Politycznej, np. Nie będzie żadnej rewolucji o zespole Cool Kids of Death albo Festiwale wyklęte o peerelowskich scenach muzycznych w Kołobrzegu i Zielonej Górze.

]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/cyfrodziewczyny-pionierki-polskiej-informatyki/feed/ 1
„JEŚLI SPOTKA CZŁEK TAKIEGO, CO BUSZUJE W ZBOŻU” – O J.D. SALINGERZE CZ. 3 http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/jd-salinger-podsumowanie/ http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/jd-salinger-podsumowanie/#respond Mon, 24 Feb 2020 17:41:37 +0000 http://zcyklu.pl/?p=4304 Tym razem będzie krócej. Bo niewiele już zostało do powiedzenia. Książki – omówione, peany – odśpiewane, co było do powspominania, to powspominałem. Wszystko upchnięte w dwa słodziutkie panegiryki na cześć pisarza, które uniżenie wystawiam na wasze kliknięcia, o: tutaj i tutaj. Teraz czas na jakieś zakończenie. Codę. Na przykład taką, która mogłaby się zaczynać słowami: „Po 1965 roku Salinger pisał już tylko do szuflady”…

Po 1965 roku Salinger pisał już tylko do szuflady. Jego ostatnim opublikowanym utworem było Hapworth 16, 1924. Opowiadanie pojawiło się 19 czerwca 1965 roku w „New Yorkerze”. Czytelnicy tego szacownego pisma, w którym Salinger prezentował swoje najważniejsze teksty, musieli odnieść wrażenie, że na ponad 80 stronach[1] autor chce im powiedzieć jedno: pieprzcie się. Buddy Glass, ponownie jako narrator, przytacza list napisany w dzieciństwie przez jego najstarszego brata. Słowa zawarte w tej korespondencji burzą obraz „świętego Seymoura”, który Salinger tworzył we wcześniejszych dziełach. Zamiast cudownego dziecka, amerykańskiego Buddy, oazy zrozumienia, opisany został nadinteligentny siedmiolatek, równie apodyktyczny, jak zgorzkniały. Nijak nie można się z nim utożsamić, a co dopiero – pokochać go. Ta brutalna wolta pozwoliła Salingerowi zrobić coś, czego pragnął już od publikacji Buszującego w zbożu – odciąć się od obowiązków życia publicznego[2]. Osieroceni w ten sposób czytelnicy mieli tylko jedno wyjście: uświęcać wydane dzieła tego mało przyjemnego introwertyka. I tak to trwało. I trwa do teraz, w czym, muszę przyznać, mam swój udział.

Tymczasem świat zapierdala dalej, nie dbając o bagaż, nie dbając o bilet, a tym bardziej – o amerykańskich pisarzy idealistów z lat 50. USA tamtego okresu wierzyły w przyszłość, rozwój i dobrobyt, w to, że demokracja zwycięży, a w niedzielę wszyscy będą jedli pieczonego kurczaka. Lecz bańka szybko prysła. Kolejne kulturowe rewolucje i kryzysy znów zaczęły mieszać lęki z nadziejami. W tym chaosie doturlaliśmy się do historii boleśnie najnowszej, w której (według znacznej części populacji) gówno ponownie jest na wierzchu.

Nikt nie zaprzeczy, że Salinger wielkim pisarzem był. Podobnie jak temu, że jest wzorem duchowego synkretyzmu. Ale szukając pomocy w kwestiach katastrofy klimatycznej, nierówności społecznych, rasizmu, homofobii, seksizmu, szowinizmu, populizmu, politycznej demagogii czy zbrodni turbokapitalizmu, nie rzucimy się po Franny i Zooey. A to z tego prostego powodu, że zadawane przez Salingera pytanie „jak żyć?”, zostało zastąpione przez „jak przeżyć?”.

Obecnie J.D.S. to typowy autor z kanonu lektur: nie zapominamy o nim, bo zbyt wielki, zbyt genialny, zbyt ważny. Ale traktować go serio też nie możemy, bo… zbyt wielki, zbyt genialny, zbyt ważny. Jego proza trafiła na czytelnicze ołtarzyki, wygodne miejsca dla zasłużonych, gdzie konserwuje się tak zwane „ponadczasowe wartości”. Liczyłem się z tym, że próbując go z tego poczesnego miejsca ściągnąć, by zdmuchnąć kurz, przywrócić do żywych i głosić wspaniałość jego przesłania, mogę zabrzmieć jak mierny wellness coach, wciskający ludziom proste przepisy na szczęście i spokój. Zabrzmiałem? No cóż… Ale wiecie co? Nie żałuję. Warto było podjąć ryzyko, bo przynajmniej udało mi się tego drania wyrzucić z głowy, gdzie, niczym astronautom zbyt długo przebywającym w stanie nieważkości, groziła mu atrofia mięśni. Tych, oczywiście, które umożliwiają myślom swobodne poruszanie się. Kisząc w sobie i na własny użytek idee pisarza prałem je z wszelkiej użyteczności i przełożenia na prawdziwe życie. Krótko mówiąc, pozwalałem, by powoli stawały się domeną abstrakcji. Jasne, mogłoby takie zostać, gdybym zapuścił metrową brodę, udał się na pustynię, jadł szarańczę i miód. Ale na razie tego nie planuję. No i, na rany boskie…! Wszędzie dookoła są ludzie, z którymi – czy tego chcę, czy nie – muszę żyć!

Urodziłem więc to, co miałem do urodzenia na temat wielkiego Salingera. Niech sobie to teraz pełza, niech raczkuje. Zobaczymy, gdzie dojdzie, do kogo trafi. Może poszerzy jakiś ciasny łeb. A może nie. Może po prostu ugrzęźnie w niskich zasięgach Facebooka? Skończy w szeolu tekstów pozbawionych czytelników? Zobaczymy. W każdym razie, skończyłem i lżej mi. Czuję, że spełniłem swój misjonarski obowiązek pisania o tym żydowsko-irlandzkim Amerykaninie narodowości nowojorskiej. Może nie najlepiej, jak się dało, ale z zaangażowaniem. No a, przede wszystkim, jest mi lżej, bo naprawdę miałem już dość tego tematu. Umęczyłem się, nadwyrężyłem chęci i ciekawość w masochistycznych sesjach pisania, kasowania i znów pisania. Przez najbliższe miesiące nie chcę słyszeć o Salingerze. Basta. Odpoczynek.

Choć szczerze przyznam, że ponowna przejażdżka torem jego myślenia, tym razem znacznie szybsza i pełna głupiej brawury, okazała się bardzo pouczającym doświadczeniem. Wiele rzeczy udało mi się zrozumieć lepiej, wiele innych udało mi się odzrozumieć, a najważniejszy wniosek jest taki: żeby spotkał człek takiego, co buszuje w zbożu, to najsampierw potrzebne jest zboże. Zdaje się, że dzisiaj mamy go pod dostatkiem. Jest cholernie wysokie i biegamy w nim wszyscy, na dobrą sprawę nie wiedząc, czy jeszcze się bawimy, czy już się w nim zgubiliśmy. Część z nas pewnie spadnie w przepaść, którą ono zasłania – zdarza się, jak by to powiedział inny z moich ulubionych pisarzy[3]. Ważne jednak, żebyśmy nie dali się złapać. Rozumiecie?


Tekst powstał dla uczczenia dziesiątej rocznicy śmierci J.D. Salingera, przypadającej 27.01.2020 roku. Pisząc, korzystałem ze wznowień jego dzieł opublikowanych w 2019 roku przez wydawnictwo Albatros z okazji setnych urodzin pisarza.

autor: J.D. Salinger
tytuły: Dziewięć opowiadań; Buszujący w zbożu; Franny i Zooey; Wyżej podnieście strop, cieśle. Seymour: wprowadzenie
przekład: Agnieszka Glinczanka i Krzysztof Zarzecki (Dziewięć opowiadań), Magdalena Słysz
wydawnictwo: Albatros
miejsce i rok wydania: Warszawa 2019
liczba stron: 256, 304, 240, 240


[1]    Redakcja „The New Yorker” zarezerwowała na Hapworth 16, 1924 niemal cały numer.

[2]    Ale nie od samego życia publicznego. To było niemożliwe ze względu na niemalejące zainteresowanie jego osobą.

[3]    Pozdro dla kumatych.

]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/jd-salinger-podsumowanie/feed/ 0
Beautiful Dark Twisted Fantasy http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/beautiful-dark-twisted-fantasy/ http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/beautiful-dark-twisted-fantasy/#respond Tue, 31 Jul 2018 12:17:29 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3754
Lee Alexander McQueen powiesił się 11 lutego 2010 roku, w noc przed pogrzebem matki. Następnego dnia obok klepsydry gazety drukowały fotografie z pokazów, głównie Atlantydy Platona, którą szybko obwołano jego szczytowym osiągnięciem. Świeżych futurystycznych form i barokowych tekstur nie można pomylić z żadnym innym twórcą. Dalekie od rzemieślniczej prozaiczności, wszystkie kolekcje McQueena łączyły w sobie niefiltrowaną cielesność, niepokój i ordynarną prawdę o człowieku.
Paweł (mianowany przez Antoniego znawcą tematu):

Nie zrewolucjonizował przemysłu odzieżowego i nie wymyślił mody od nowa, ale pisał ją własnymi słowami, bacznie obserwując i wykorzystując rewolucję technologiczną. Dlatego dokument, który recenzujemy, nie jest adresowany wyłącznie do zainteresowanych najnowszą historią ubioru. Poświęcono go projektantowi w znacznie mniejszym stopniu, a w znacznie większym – artyście, bo sylwetkę McQueena słusznie rozpatruje się w kategoriach sztuki wysokiej, rzeźby i performance’u.

Oczywiście martwych łatwo wpisać w dowolną narrację, szczególnie w gnieździe żmij. I choć filmowi nadano formę laurki, wybrzmiewa w nim surowa prawda o niezależności twórczej oraz wrażliwości emocjonalnej, których nie da się uciszyć propagandą post mortem. Pewnie spora w tym zasługa samego Lee, dokumentującego swoje prywatne życie na taśmie w sposób przypominający miejscami praktyki Beksińskiego. Graficzną i muzyczną oprawę filmu niewątpliwe podyktowały rozbuchane wizje prowokatora, który nie oddzielał roli designera od reżysera teatralnego. – Jeśli mój pokaz pozostawił cię obojętnym, to znaczy, że źle wykonałem swoją pracę – powtarzał. Najczęściej wzbudzał mieszankę zachwytu i obrzydzenia.

Z zainteresowaniem i współczuciem obserwujemy, jak zmiany w biografii reżysera rezonują w wybranych kolekcjach, których tytuły to jednocześnie rozdziały opowiadanej historii. Głęboki  symbolizm oniryczno-cmentarny, fetyszystyczny, metahistoryczny czy hellenistyczny – każdy wymiar twórczości McQueena miał związek z jego aktualnym stanem umysłu i stanowił artystyczny lub społeczny komunikat.

Mimo że zawsze chciał pracować, aby żyć, pod presją sukcesu i rosnących oczekiwań zaczął żyć wyłącznie po to, aby pracować, a upływ czasu wiązał się dla niego wyłącznie ze stratą najbliższych. Marka Alexander McQueen była jego osobistym dziennikiem, prywatnym warsztatem twórczym. Tuż po objęciu przez Rafa Simonsa stanowiska dyrektora kreatywnego Diora jego prawa ręka Pieter Mulier zauważył: „Nie zapominajmy, że ten ponadsześćdziesięcioletni dom był prowadzony przez swojego założyciela przez raptem dziesięć lat, co świadczy o tym, jak rewolucyjna była to dekada. (…) jest tak nasycony jego DNA, że trudno będzie tu o swobodę twórczą”. Zdaje się, że co najmniej równie patowa jest sytuacja Alexandra McQueena.

Choć od 2011 roku pracę w atelier kontynuuje Sarah Burton, jedna z najbliższych współpracowniczek założyciela marki – znana powszechnie jako autorka sukni ślubnej księżnej Cambridge – nietrudno zauważyć, że od śmierci Lee każda kolekcja to zasadniczo ksero-kolaż minionych arcydzieł, postprodukt i wariacja na temat źródła, które przedwcześnie wyschło.


Antoni (samozwańczy laik w dziedzinie):

Do tej pory Alexander McQueen nie był mi znany, a raczej nie zdawałem sobie sprawy, że ta napotkana w internecie zastanawiająca modowa migawka między mięsną kreacją Lady Gagi a płonącą suknią filmowej Katniss Everdeen to właśnie on. I w ten właśnie sposób uplasowałbym jego projektanckie dokonania: gdzieś pomiędzy usilną potrzebą szokowania zobojętniałej publiki a wyrafinowanym showmeństwem na pograniczu zasad BHP. Zarówno poruszane przez niego kontrowersyjne tematy (przemoc, śmierć, obłęd, zezwierzęcenie), jak i ich kostiumowe niemalże interpretacje na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasują do tego, co szary człowiek rozumie pod pojęciem „mody”. Sęk w tym, że nawet dla takiego ignoranta w kwestiach kanonów ubioru jak ja, jest w tych agresywnie bezkompromisowych strojach pewna jakość, której nie sposób nazwać inaczej jak tylko artystyczną. Takie też słowa padają niejednokrotnie w filmie Bonhôte’a ‒ McQueen był bardziej twórcą niż projektantem per se, niesłychanie indywidualistycznym, operującym częstokroć poniekąd barkerowską estetyką pięknej groteski, tworzącym na przemian (parafrazując jego współpracowników) rzeczy szalone i genialne. A takie osobowości najbardziej mnie fascynują.

Pomimo wzmiankowanej już nadmiernej pomnikowości filmu, trzeba mu oddać jedno: przedstawia wielowymiarową sylwetkę ikony świata mody w sposób bardzo przystępny oraz zwyczajnie zajmujący. Przeplatane imponująco gotyckimi wstawkami animacyjnymi segmenty pokazują nam niewiarygodną wędrówkę tragiczną w skutkach. Oto brytyjski chłopaczek wątpliwej urody, obdarzony ordynarnym poczuciem humoru i do reszty pozbawiony klasy, w błyskawicznym tempie pochłania wiedzę mistrzów fachu, przyciąga uwagę kogo trzeba, by w końcu wleźć adidasami na paryskie salony, szerząc dookoła twórczy chaos oraz za nic mając sobie kanony piękna. Klasyczna historia od pucybuta do milionera przeistacza się w studium upadku giganta przygniecionego własną marką, niespokojnej duszy udręczonej sławą oraz prywatnym nieszczęściem. Nie sposób jednak nie czuć podziwu, widząc, jak do samego końca pozostaje buntownikiem wiernym swoim ideałom i celom, który w kolekcje zdaje się niemal dosłownie przelewać samego siebie, w całości oddając się procesowi tworzenia. Nie może przy tym dziwić fakt, do jakiego stopnia toksyczny wpływ miała tego rodzaju osobowość na otoczenie McQueena.

Chociaż dokument w znakomity sposób wykorzystuje chociażby relacje z pokazów najwyrazistszych kolekcji pokroju Vossa czy Atlantydy Platona, intrygująca historia projektanta cierpi na wtłoczeniu w ramy klasycznej produkcji tego typu. Okazjonalna wizualna ekstrawagacja wydaje się ostatecznie jedynie połowicznie udaną próbą uatrakcyjnienia formuły, oddającej sprawiedliwość kreatywności twórcy, ale mogącej zarazem sprawiać wrażenie nadto wydumanej. Siłą rzeczy najlepiej działają w ostatecznym rozrachunku nie relacje świadków-gadających głów, ale słowa samego człowieka, zebrane fragmentaryczne wyznania oraz elementy osobistej filozofii. Niemniej jednak McQueen stanowi jako całość nad wyraz bogaty portret tytułowej figury świata mody, który warto polecić każdemu, nie tylko pasjonatom tematyki.


tytuł: McQueen

reżyser: Ian Bonhôte

scenariusz: Peter Ettedgui

czas trwania: 1 godz. 51 min.

data polskiej premiery: 20 lipca 2018

gatunek: dokumentalny

dystrybutor: Gutek Film


McQueena obejrzeliśmy dzięki współpracy z Cinema City

]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/beautiful-dark-twisted-fantasy/feed/ 0
Wykluczenie Cykady http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/wykluczenie-cykady/ http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/wykluczenie-cykady/#respond Wed, 25 Jul 2018 11:24:24 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1765
Shaun Tan jest australijskim rysownikiem, o którym mogliście słyszeć między innymi za sprawą ceremonii oskarowej z roku 2010. The lost thing zdobyło wtedy główną nagrodę w kategorii animowany film krótkometrażowy. Jeśli nie z tego powodu, to być może kojarzycie artystę jako autora rewelacyjnej książki ilustrowanej Przybysz (The arrival). A nawet gdyby dalej nic Wam nie świtało, to warto go poznać chociażby ze względu na jego najnowszą publikację pt. Cykada.
Shaun Tan specjalizuje się w książkach ilustrowanych o pokaźnej objętości. Tym bardziej dziwi fakt, że Cykada do nich nie należy. Ma trochę ponad trzydzieści stron, na których uświadczymy bardzo niewiele tekstu i całkiem sporo absolutnie fantastycznych ilustracji, budujących niepowtarzalną atmosferę. Każde słowo jest na swoim miejscu, każde ma swoje zadanie do wykonania. Odbiorca nie czuje ani przesytu, ani jakiegokolwiek braku. To, co w tekście stanowi niedopowiedzenie, dopowiadają ilustracje, które angażują czytelnika swoją wyrazistością i minimalizmem jednocześnie. Ponury nastrój, zimna kolorystyka oraz oszczędność tła (brak ozdobników) mają na nas wpływać w trakcie lektury. Stylistyka wypowiedzi zaś stawia Cykadę w pozycji obcokrajowca, kogoś wykluczonego. Ilustracja z tekstem tworzą całość nierozerwalną i silnie angażującą nas w losy bohaterki. A czym jest Cykada?

Cykada jest niewielka. W sensie metaforycznym, socjologicznym i dosłownym. Cykada nie zwraca na siebie uwagi. Cykada stara się dopasować. Cykada ciężko pracuje. W końcu Cykady nikt nie lubi, nie docenia, nie potrzebuje. Dlatego, gdy Cykada odchodzi na emeryturę, nikogo nie obchodzi jej los…

Cykada pokazuje nam świat wykluczenia z punktu widzenia ofiary, świat, który niczym boksy w open spasie w korporacji dzieli ludzi na grupy. Grupa A:osoby odnoszące sukcesy i lubiane, grupa B: odmieńcy, którzy nie znajdują zrozumienia u grupy A. To też świat, w którym – zagubieni w poszukiwaniu sensu – oddajemy się czynnościom zbędnym, głupim, godnym pożałowania i myślimy, że robimy to dla siebie, a w rzeczywistości mamy nadzieję, że ktoś zauważy nasze starania, doceni je. Czy warto?

Mimo oszczędności w słowach i braku ozdobników Cykada mogłaby dorobić się książki na temat swoich warstw interpretacyjnych. Tylko po co? Czyż nie jest znacznie bardziej wartościowa samotna lektura zakończona długą refleksją? Bez opracowań, bez wskazówek. Czysta, nieskażona niepotrzebnym nadęciem filozofia życia.


autor: Shaun Tan

tytuł: Cykada

wydawnictwo: Kultura Gniewu

miejsce i rok wydania: Warszawa 2018

liczba stron: 36

format: 215 x 280 mm

okładka: twarda

]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/wykluczenie-cykady/feed/ 0
Iniemamocniejsi http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/iniemamocniejsi/ http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/iniemamocniejsi/#respond Tue, 24 Jul 2018 12:18:28 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3757
Świat nie ufa już superbohaterom, których działania przynoszą więcej szkód niż pożytku, ale Bob i Helen Parr odczuwają delegalizację swojej działalności w sposób wyjątkowo dotkliwy: są bezrobotni, mieszkają w motelu i mają trójkę dzieci na utrzymaniu. Niespodziewanie szansa na odbicie się od dna sama puka do drzwi. Bo czasem trzeba złamać prawo, żeby je chronić.
Czternaście lat minęło, a w świecie Iniemamocnych nie dość, że nawet nie jeden dzień, to właściwie ledwie chwila. Reżyser Brad Bird bez zająknięcia podejmuje opowieść w miejscu, w którym została przerwana, udowadniając, że w dzisiejszym przemyśle filmowym wciąż jest miejsce na świetne sequele. Przejście jest płynne, zgrabne, zauważalne przede wszystkim w jakości technicznej. Podobnie jak w przypadku chociażby serii Toy Story dostajemy dokładnie to, co dawniej polubiliśmy, tyle że ze znacznym naddatkiem.

Trudno powiedzieć, co najbardziej cieszy, bo znakomitych elementów w tym filmie jest więcej niż kilobajtów animacji! Zacznijmy od tego, że Disney traktuje dzieciaki i ich rodziców zupełnie serio. Twórcy filmu nie stronią od moralnych dylematów dotyczących odpowiedzialności jednostki w społeczeństwie obywatelskim, zagadnień z obszaru marketingu i psychologii biznesu, polityki mediów, modnego obecnie dyskursu feministycznego czy studium związku w kryzysie wywołanym zamianą stereotypowych ról pełnionych przez małżonków. Wszystkie te zjawiska zostają jednak potraktowane w bardzo subtelny sposób i są mocno osadzone w fabule. Emancypacja Elastyny była niezbędna: w poprzedniej części bohaterkę potraktowano dość marginalnie. Zamiast wisienki na torcie, serwuje się widzowi mroczną stronę technologii, dramaty dorastania, bolączki opieki nad wyjątkowo aktywnym niemowlęciem i – o zgrozo! – bezsenne noce z matmą.

– Za dużo i za poważnie! – powiecie, ale nic bardziej mylnego! Iniemamocni 2 to kapitalne kino akcji, bardzo życiowa komedia i detektywistyczny thriller w jednym. Powodów do śmiechu jest więcej niż w 2004 roku. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wspomnieli w tym miejscu o mistrzowskim tłumaczeniu i dubbingu. Na tym polu wyjątkowo swobodnie czuje się Piotr Fronczewski, dla którego rola Pana Iniemamocnego wydaje się skrojona na miarę przez samą Ednę Mode (wyborna Kora)! Ale jest w tym i zasługa Jana Wecsile – dialogisty, tłumacza oraz scenarzysty telewizyjnego – który ponownie nie tyle przełożył, co wręcz zlokalizował film na polskim gruncie. Biało-czerwonych kąsków w ustach postaci jest tyle co w Shreku, a podane bez zająknięcia przez zawodową obsadę zadowolą najzagorzalszych wrogów dubbingu! Jako że superbohaterska załoga wzbogaciła się o tak niezapomniane ksywki jak Telesa – przywodząca na myśl Honolatę w pierwszej części – można wybaczyć lekkie potknięcie w postaci cokolwiek spłaszczonego imienia głównego złoczyńcy.

Jeśli chodzi o warstwę animacji, to Pixar przyzwyczaił nas do wysokiego poziomu swoich produkcji, więc i tu zaskoczeń nie będzie. Lokacje może mniej egzotyczne, ale wciąż robią duże wrażenie. Dopracowano wszystkie detale, stroje i wnętrza, dorzucając imponującą sekwencję, przed którą z konieczności ostrzega się epileptyków. Jeśli nie sam Oscar, z pewnością szykuje się dla studia kolejna nominacja. I choć kluczowy zwrot akcji można uznać za przewidywalny, a przesłanie typowe dla kina familijnego – w ostatecznym rozrachunku jakie to ma znaczenie, skoro prawie dwugodzinny seans mija błyskawicznie, a widz ma od razu ochotę na więcej? Furtka pozostaje otwarta!


tytuł: Iniemamocni 2

reżyser: Brad Bird

scenariusz: Brad Bird

Obsada (dubbing): Piotr Fronczewski, Dorota Segda, Kora, Piotr Gąsowski

czas trwania: 1 godz. 58 min.

data polskiej premiery: 13 lipca 2018

gatunek: animacja, przygodowy, komedia

dystrybutor: Disney


Iniemamocnych 2 obejrzeliśmy dzięki współpracy z Cinema City

]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/iniemamocniejsi/feed/ 0
Pudełko z niespodzianką http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/pudelko-z-niespodzianka/ http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/pudelko-z-niespodzianka/#respond Mon, 23 Jul 2018 12:42:01 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2103
Ogólnie rzecz biorąc, ostrożnie podchodzę do powieści science fiction – za bardzo leży mi na serduszku dobro tego gatunku, żeby przypadkiem rozpocząć jakąś miałką lekturę, a potem narzekać, na czym świat stoi. Wymagania mam wysokie, bo akurat literatury nie traktuję jak zwykłej rozrywki, nie chcę przy niej się po prostu tylko dobrze bawić.
Nagięłam jednak swoje własne reguły dla Świata w pudełku Katarzyny Rupiewicz. Ryzyko (dla takiego wariata jak ja) było spore, bo nazwisko autorki nie jest szeroko znane, chociaż to nie debiut. Wydawnictwo Genius Creations też do największych nie należy, ale ma w katalogu fantastyczne publikacje. Na domiar złego w tym przypadku trudno mi było nie oceniać książki po okładce, która raczej straszy i wzbudza wszystkie moje uprzedzenia, niż zachęca i pozytywnie nastraja. Co w takim razie skłoniło mnie mimo wszystko do wyboru tego tytułu? Ano właśnie rzeczona okładka, tyle że jej tylna strona.

Otóż w jednym z blurbów pojawiło się słowo „posthumanizm”, które przyciąga mnie zawsze swoim światłem niczym ćmę. Wszystko, co pokazuje człowieka w nie-ludzkiej perspektywie (czy ponad-ludzkiej, jak w jeszcze mocniej ukochanym przeze mnie transhumanizmie), otrzymuje z automatu stempel must have (czy też – jak tutaj – must read). Jako że łatwo się pogubić w całym oceanie różnych post -izmów, pozwolę sobie wtrącić słówko objaśnienia. Posthumanizm sprzeciwia się klasycznie pojmowanemu humanizmowi, który w centrum naukowego i filozoficznego zainteresowania stawiał owszem człowieka, ale człowieka witruwiańskiego – białego zdrowego mężczyznę w sile wieku. Tymczasem filozofowie z nurtu posthumanistycznego (w tym Rosi Braidotti w genialnej książce Po człowieku, na której opieram ten mój mały wywód) dostrzegają wartość w różnych formach inności, w wewnętrznym zróżnicowaniu podmiotu, który równocześnie jest ucieleśniony i lokalnie osadzony – a więc ma silne poczucie wspólnoty, kolektywności, odpowiedzialności.

Nie da się ukryć, że bohaterowie Świata w pudełku są właśnie nie-ludzcy, inni. Ale jako że mamy do czynienia za światem science fiction, to podmiotowość nie rozszerza się tutaj na przykład na światy zwierzęce czy roślinne, a obejmuje jednostki z iście fantastycznego panteonu. Obdarzone są one nadludzkimi umiejętnościami, wynikającymi po części z ewolucji, po części z naukowych eksperymentów, które noszą znamiona magii w postapokaliptycznych społeczeństwach odcinających się od zdobyczy technologii. W takich okolicznościach grupa „odmieńców” chce zawalczyć o swoją podmiotowość i prawo do życia, co na planie powieściowym oznacza niemal samobójczą misję i walkę z namiastką rządu.

Chociaż fabuła w paru miejscach jest nieco naiwna, autorka zdecydowała się też na niezręczne nazewnictwo (mocno mi zgrzytały te „pudełka” i „kukiełki”), to są to wszystkie minusy, które mogę wymienić. Świat przedstawiony jest bardzo ciekawie skonstruowany, a w parze idzie fenomenalna struktura powieści. Główna linia akcji przeplatana jest rozdziałami retrospekcyjnymi, które poświęcone są postaciom drugoplanowym. W ten nienachalny, naturalny sposób Katarzyna Rupiewicz pozwala czytelnikom lepiej poznać stworzonych przez siebie bohaterów, równocześnie tłumacząc przyczyny postapokaliptycznych realiów, w których zostali osadzeni.

I tak właśnie przekonałam sama siebie, że czasem warto wyjść poza czytelnicze przyzwyczajenia, a przy okazji chcę przekonać was do zamknięcia się (tylko na czas lektury!) w Świecie w pudełku.


autorka: Katarzyna Rupiewicz

tytuł: Świat w pudełku

wydawnictwo: Genius Creations

miejsce i rok wydania: Bydgoszcz 2018

liczba stron: 300

format: 125 × 195 mm

oprawa: miękka ze skrzydełkami


Ciut więcej o wspomnianym transhumanizmie na podstawie tekstów Dukaja przeczytacie tutaj
]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/pudelko-z-niespodzianka/feed/ 0
Morza szum http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/morza-szum/ http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/morza-szum/#respond Wed, 18 Jul 2018 09:31:50 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3377
Na plaży Chesil to kolejna ekranizacja powieści Iana McEwana. Wydawało się, że osiągnie podobny sukces jak Pokuta, więc oczekiwania zdecydowanie były ogromne. Reżyser zaprosił do współpracy zdolną Saoirse Ronan i Billy’ego Howle’a. Na plakacie reklamowym umieszczono hasło „Zjawiskowy film o sile pożądania”. Czy coś mogło pójść nie tak?
Główną oś filmu stanowi noc poślubna Florence (Saoirse Ronan) i Edwarda (Billy Howle). Pomiędzy zaś kolejnymi sekwencjami tejże sceny widz ogląda liczne retrospekcje z życia młodego małżeństwa, w pewien sposób pozwalające zrozumieć powody, dla których pierwsza wspólna noc potoczyła się tak a nie inaczej. Warto wspomnieć też o tym, że wydarzenia mają miejsce w latach 60. XX wieku, ale jeszcze przed rewolucją obyczajową, która zmieniła relacje damsko-męskie w Wielkiej Brytanii. Florence – wywodząca się z wyższych sfer absolwentka Królewskiej Akademii Muzycznej – i Edward – biedny absolwent historii – stanowią przeciwieństwa pod każdym względem. W ciągu niecałych dwóch godzin widz stara się zrozumieć, jakim cudem ta dwójka mogła się pobrać.

Różnice klasowe, dzielące parę, uwydatniają się dość szybko i w stereotypowy sposób. On pragnie czerpać z życia jak najwięcej, a ona – przeciwnie. Marzy o występach ze swoim kwartetem, spokoju i białym małżeństwie. Momenty, w których rodzi się między nimi uczucie, są nieszczere, płaskie i wręcz niewiarygodne, co wpływa na późniejsze odczucia widza – trudno przejąć się rozpadem związku Florence i Edwarda. A nawet można pokusić się o stwierdzenie, że w tym momencie odczuwa się ulgę. Sami aktorzy też niewiele wnoszą do filmu, pomiędzy nimi brakuje chemii, a ich gra ogranicza się do smutnych spojrzeń i wykrzykiwania wzajemnych pretensji.

Film drażni również swoją statycznością, na co być może wpływa fakt, że reżyser Dominic Cooke do tej pory zajmował się sztukami teatralnymi. Zachwyca za to muzyka, zwłaszcza klasyczne utwory wykonywane przez kwartet Florence. Poza tym okolice Dorset i Iver Heath, w których kręcono sceny, stanowią piękny obraz Anglii – urokliwej, spokojnej i kuszącej. Niektóre z retrospekcji faktycznie są w stanie poruszyć odbiorcę i pozwalają zrozumieć tragedię Florence i Edwarda – rozpad związku z powodu niezrozumienia i urażonej dumy istotnie jest tragedią. To jednak za mało, by uratować Na plaży Chesil – filmowi daleko do miana „zjawiskowego”. Niezbyt udanej całości dopełnia zakończenie, które jest sztampowe i przewidywalne, a zamiast poruszyć – denerwuje.


tytuł: Na plaży Chesil

reżyser: Dominic Cooke

scenariusz: Ian McEwan

obsada: Saoirse Ronan, Billy Howle, Anne-Marie Duff, Emily Watson

czas trwania: 1 godz. 45 min.

data polskiej premiery: 13 lipca 2018

gatunek: melodramat

dystrybutor: M2 Films



Na plaży Chesil obejrzeliśmy dzięki współpracy z Cinema City
]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/morza-szum/feed/ 0
Przeterminowany terroryzm http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/przeterminowany-terroryzm/ http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/przeterminowany-terroryzm/#respond Tue, 17 Jul 2018 12:42:02 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2104
Bohater wplątany w sieć intryg dyplomatów, szpiegów i anarchistów musi dokonać czynu wielkiego w swojej absurdalności i pozornej bezcelowości. Pozornej tylko, ponieważ każde z wymienionych środowisk ma w zamierzeniu wyraźnie odczuć jego konsekwencje. Czy w tej historii cokolwiek pójdzie zgodnie z planem i czy skutki zgadzać się będą z zamysłem przebiegłych architektów spisku?
Na wstępie mogę zdradzić, że w moim przypadku wrażenia czytelnicze na pewno nie są zgodne ze zmyślnym planem wydawców. Hasło na okładce Tajnego agenta, dumnie głoszące „być może najbardziej aktualna powieść Josepha Conrada”, i do tego cytat z powieści o zamachu bombowym sugerują oparcie o motyw terroryzmu czy teorii spiskowych. A Conrad co najwyżej wpisał ideologię anarchistyczną w nastroje ówcześnie panujące w Europie, niemające nic wspólnego ze współczesnymi problemami. Zatem chwyty marketingowe oceniam jako nieudane – tak bardzo, jak nieudany jest cały projekt okładki, straszący kolażem rodem z lat 90.

Wróćmy jednak do zawartości. Na pewno nie ma potrzeby kwestionować talentu Josepha Conrada. Jego powieść to piękne, płynnie snute opowiadanie, niemal gawęda – styl sprawia, że aż chciałoby się czytać tę książkę na głos. Trzeba jednak zachować czujność, bo raz po raz trafiają się Wydarzenia Językowe, które mogą skrywać się pod postacią kwestii dialogowej, opisu gestu bohatera czy w przytyku narratora. Takie Wydarzenie tylko maskuje się pośród zwyczajnie napisanego tekstu, ale w rzeczywistości jest bardzo znaczące, na pewno skupiłoby uwagę interpretatora podczas dokładnej analizy. I to właśnie sprawia, że tak lubię Conrada – jego teksty nie są udziwnione, ale jednocześnie urozmaicone językowymi niespodziankami.

„Tak jest, wszystkich tych ludzi trzeba otoczyć opieką. Opieka jest pierwszym warunkiem bogactwa i zbytku. […] Trzeba otoczyć opieką cały społeczny ład sprzyjający higienicznej bezczynności tej sfery, trzeba jej strzec przed płytką zawiścią niehigienicznej pracy. Trzeba to zrobić koniecznie – tu pan Verloc byłby zatarł ręce z zadowoleniem, gdyby nie miał wrodzonej niechęci do wszelkiego niepotrzebnego wysiłku” (s. 17).

Niestety w tym przypadku sam język nie wystarcza. Po niecałych stu stronach się zacięłam i już bardzo długo czytałam całą resztę. Tajny agent najzwyczajniej w świecie się zdezaktualizował, nie wciąga współczesnego odbiorcy – fabuła nie szokuje tak, jak sto lat temu, idee są przestarzałe. Nie brakuje tu oczywiście uniwersalnych wartości, jak chociażby poświęcenie dla drugiego człowieka, ale ich realizacja nijak się ma do obecnego postrzegania relacji międzyludzkich – czy to w rodzeństwie, małżeństwie, pracy, czy w polityce. Dlatego poszukiwaczy ciekawej klasycznej literatury odsyłam raczej do innych książek Conrada (np. nowego tłumaczenia Serca ciemności) albo do inspiracji cyklem „Klasyka do herbaty”. A Tajnego agenta zostawmy anglistom i wielbicielom pisarza, którzy do lektury podejdą hobbystycznie.


autor: Joseph Conrad

tytuł: Tajny agent

przekład: Aniela Zagórska

wydawnictwo: MG

miejsce i rok wydania: Warszawa 2018

liczba stron: 368

format: 145 × 205 mm

oprawa: twarda

]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/przeterminowany-terroryzm/feed/ 0
Komiksowe wojny http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/komiksowe-wojny/ http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/komiksowe-wojny/#respond Mon, 16 Jul 2018 15:55:26 +0000 http://zcyklu.pl/?p=558 Podczas gdy dawniej tylko czytelnicy, teraz – czytelnicy i widzowie pochłonięci byli obserwowaniem kolejnych potyczek Batmana z Jokerem i Spider-Mana z Zielonym Goblinem, w tle toczyła się prawdziwa wojna, której stawką nie były losy świata, lecz pieniądze. Reed Tucker w Mordobiciu. Wojnie superbohaterów Marvel kontra DC zagląda za kulisy komiksowego spektaklu, aby ujawnić historię walki dwóch branżowych gigantów.

Opowieść Tuckera rozpoczyna się ponad pół wieku temu, kiedy małe, nikomu jeszcze nieznane wydawnictwo rzuciło wyzwanie większemu i bardziej doświadczonemu konkurentowi. Wtedy to rozpoczęła się bezpardonowa walka, która trwa do dzisiaj. I chociaż konflikt między DC a Marvelem ciągnie się już od przeszło pięciu dekad, nie można jednoznacznie wskazać zwycięzcy.

W początkach tego sporu karty rozdawało wydawnictwo DC, które później próbowało przystosowywać się do zmian inicjowanych za sprawą konkurencji. Palma pierwszeństwa przechodziła z rąk do rąk, a nagrodą za jej przejęcie były oczywiście pieniądze. Dzięki Mordobiciu mamy okazję zajrzeć pod wizerunkową maskę obu firm i skonfrontować nasze wyobrażenia o branży z rzeczywistością. „Niezależnie od tego, jak bardzo czytelnicy tej książki chcieliby komiksowy biznes idealizować, on wciąż pozostanie biznesem” – możemy przeczytać już we wprowadzeniu.

Zgodnie z tą zapowiedzią autor skupia się na przedstawieniu branży jako dochodowego biznesu. Pierwsze skrzypce grają w nim nie ludzie obdarzeni niezwykłą wyobraźnią, pragnący zabawiać czytelników, a grube ryby stojące na czele firm, często nawet nierozumiejące idei komiksów. Sentymentalizmem nigdy nie kierowali się także poszczególni scenarzyści, rysownicy ani inkerzy. Bez zastanowienia przechodzili do konkurencji, kiedy tylko zaoferowała lepsze warunki. Ba, z książki dowiecie się nawet, że Stan Lee, będący twarzą Marvela, miał swój epizod w DC.

Po lekturze wnioski są jednoznaczne. Twórcy, których podziwialiśmy całe życie, byli tylko trybikami w machinach wydawniczych. Brali udział w teatrzyku wystawianym dla czytelników, aby zwiększyć sprzedaż. Wszystko, co robili wspólnie z włodarzami firm, okazuje się jedynie pozą. Spektaklem, za którego kulisami zabijane były idee przedstawiane na kartach komiksów.

Podawane informacje są w 2018 roku powszechnie znane miłośnikom komiksów. Tucker zebrał fakty z wieloletniej historii zarówno Marvela, jak i DC i zamknął je w nieco ponad 400 stronach, przez co miejscami pojawiają się niedopowiedzenia. Nie będzie to problemem dla osób zaznajomionych z publikacjami poświęconymi jednemu z wydawnictw czy nawet danej postaci. Mordobicie tak powierzchownie opisuje problem, że należałoby je uznać bardziej za ich uzupełnienie niż za samodzielną opowieść.

W momentach, kiedy autor wciela się w obiektywnego korespondenta wojennego, od jego książki nie można się oderwać. Ta opowieść jest niemniej ciekawa niż komiksy Alana Moore’a. Kulisy branży są tak interesujące, że bronią się same. Wiedział o tym Sean Howe, kiedy tworzył utrzymaną w podobnym duchu Niezwykłą historię Marvel Comics i pokazywał, jak wydawnictwo na przestrzeni lat traktowało swoich pracowników. Tucker nie poszedł jednak do końca jego śladem i postanowił podzielić się też osobistą opinią dotyczącą poszczególnych osób czy tytułów.

Dziennikarz łatwo wchodzi w rolę gawędziarza i można odnieść wrażenie, że spotkaliśmy się z nim w barze, a on przy piwie opowiada nam o międzywydawniczej wojnie. Mogłaby to być najmocniejsza strona publikacji. Zamiast tego okazuje się jej największym grzechem. Subiektywne wtręty bardzo często wyglądają tak, jakby autor na siłę chciał zaznaczyć swoją obecność. Można w nich również wychwycić niezgodność z faktami. Czołowym przykładem niech będzie fragment rozdziału Filmy o superbohaterach podbijają świat, w którym Tucker nazywa Dolpha Lundgrena „szwedzkim tępakiem”. Ten „szwedzki tępak” w rzeczywistości ma 160 punktów IQ, jest po dwóch fakultetach i należy do Mensy. Określenie jest więc wyjątkowo nietrafne.

Mordobicie. Wojna superbohaterów Marvel kontra DC miało być podsumowaniem pewnej epoki, u schyłku której właśnie jesteśmy. Przecież już od wielu lat wojna między DC a Marvelem toczy się nie na polu wydawniczym, a na wielkim ekranie. W publikacji zostaje również podane, że sprzedaż tytułów superbohaterskich nie jest już tak imponująca jak kilka dekad temu. Do tego Stan Lee lata młodości ma dawno za sobą. Niedługo cała branża może wyglądać zupełnie inaczej. Dlatego kronika walki między dwoma gigantami wydawniczymi zasłużyła na analizę nieco głębszą i pozbawioną wprowadzających w błąd opinii

autor: Reed Tucker

tytuł: Mordobicie. Wojna superbohaterów Marvel kontra DC

wydawnictwo: Agora

przekład: Krzysztof Kurek

miejsce i rok wydania: Warszawa 2018

liczba stron: 448

format: 210 ×135

oprawa: twarda

Więcej o komiksie możecie przeczytać w naszym cyklu Kultura w dymkach

]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/komiksowe-wojny/feed/ 0
L. Pank is not dead! http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/l-pank-is-not-dead/ http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/l-pank-is-not-dead/#respond Thu, 12 Jul 2018 15:00:17 +0000 http://zcyklu.pl/?p=339 „Lady Pank zagrało, kelner zgiął się w pół” – tak nieco zmieniając słowa piosenki Tańcz głupia, tańcz, śpiewa Maciej Maleńczuk na LP 1, czyli nagranej od nowa pierwszej płycie grupy Lady Pank. Krążek swoją premierę miał 35 lat temu, w czerwcu 1983 roku. Radiowa Trójka wylansowała na przeboje wszystkie 10 piosenek z albumu. To wyczyn niepowtórzony do dziś. 

Mała Lady Punk zabrzmiała w Programie Trzecim Polskiego Radia latem 1982 roku i wtedy usłyszałem grupę Jana Borysewicza po raz pierwszy. Audycja nazywała się „Zapraszamy do Trójki” i była głównym popołudniowym blokiem informacyjno-muzycznym tej stacji. Rok 1982 zresztą okazał się dla polskiej muzyki wyjątkowy: oprócz Lady Pank na scenie pojawiła się Republika, a Perfect nagrał swoje największe przeboje. No i była Radiowa Trójka – miejsce, w którym gniazdował na stałe dobry gust muzyczny redaktorów. Między zespołami a ich fanami dochodziło do rywalizacji: kto lubił Republikę, musiał nienawidzić Lady Pank. Głosowania do Listy Przebojów Marka Niedźwieckiego przypominały prawdziwe bitwy (a było to przed epoką internetu!). W takiej właśnie atmosferze wykuwała się pierwsza płyta Lady Pank.

Przy okazji premiery na nowo nagranego debiutu „punkowej panienki” odgrzebałem z szafki winyla i odpaliłem go na starym gramofonie marki Artur 2. Płyta zaskwierczała jak dobry boczek i panowie zagrali Mniej niż zero. 10 utworów, nieco ponad 40 minut muzyki – tyle gra krążek sprzed 35 lat (z przerwą w połowie na przełożenie go na drugą stronę). Okazało się, że pamiętam słowa wszystkich piosenek. Przez 35 lat zastanawiałem się, po co mój mózg zapisał sobie teksty Mogielnickiego, i teraz już wiem – po to, żeby wyłowić na nowej (starej) płycie wszystkie smaczki, które przygotowali autorzy tej reaktywacji.

Czy na nowej płycie basy Kieliszkiewicza brzmią tak samo jak te Mścisławskiego sprzed trzech dekad? Czy perkusja Jabłońskiego dorównuje bębnom Szlagowskiego? Czy Borysewicz szarpie Fendera tak jak wtedy? A Panasiewicz śpiewa nadal z taką samą dezynwolturą? Czy cała „punkowa panienka” brzmi w kwartecie tak samo jak w kwintecie?

LP 1 składa się nie z 10, lecz z 13 piosenek, bo dołożono trzy singlowe przeboje – na czele z tym najpierwszym, który stanowi źródło nazwy zespołu. Utwór otwierający płytę (Mniej niż zero) wyśpiewuje grupa przyjaciół grupy, a solówkę, pierwotnie gitarową, wykonuje teraz Marcin Wyrostek na akordeonie. Janusz Panasewicz dodaje tam gdzie trzeba swój charakterystyczny głos. Nie ma na płycie słabych wykonań piosenek. Każdy piosenkarz starał się pozostać blisko oryginału, ale zarazem zaznaczyć swój styl. Dlatego Wciąż bardziej obcy w wersji Artura Rojka jest bardziej depresyjne niż pierwowzór, Fabryka małp Krzysztofa Zalewskiego (świetny artysta!) to petarda emocji, a Minus 10 w Rio Katarzyny Nosowskiej powala na sam koniec płyty. Nie gorzej wypadają Piotr Rogucki i Organek, którzy trzy dekady temu dopiero uczyli się czytać. Są jeszcze: Grzegorz Markowski, Maciej Maleńczuk i Kasia Kowalska.

Geniusz tej płyty polega na tym, że piosenki napisane przez wówczas czterdziestoletniego Mogielnickiego dziś śpiewane są przez (mniej więcej) czterdziestoletnich wykonawców. Czasy powstania tekstów były zupełnie inne, ale także i teraz niejeden z nas może poczuć się Wciąż bardziej obcy, gdy słucha, jak niektórzy dookoła chcieliby znów wpajać ludziom Vademecum skauta. Czujemy, że Pokręciło (mi) się w głowie, bo przecież Polska to nie Fabryka małp. Wtedy zamiast budować Zamki na piasku, planuje się raczej Zakłócenie porządku.

Okładkę płyty LP 1 wystylizowano na dawny papierowy, nieco sfatygowany ochronny wkład do głównej koperty winylowego krążka. To biały arkusz charakterystycznie pomiętego papieru z czerwonymi literami, które wprost odnoszą się do pierwowzoru logotypu grupy. Płyta wygląda tak, jakby zapakowano ją w znane z PRL-u ostemplowane opakowanie zastępcze. W środku za to mamy same delicje. Słowem – „punkowa panienka” ma się dobrze po trzydziestce, a na dodatek podobno życie zaczyna się po czterdziestce, więc przed Lady Pank wciąż świetlana przyszłość. 

]]>
http://zcyklu.pl/na-czasie/recenzje/l-pank-is-not-dead/feed/ 0