Adaptacje&Sensacje – Z CYKLU http://zcyklu.pl rozwijamy kulturę Wed, 27 Nov 2019 13:45:29 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.9 Dreampunk, Badalamenti i ciasto wiśniowe http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/dreampunk-badalamenti-i-ciasto-wisniowe/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/dreampunk-badalamenti-i-ciasto-wisniowe/#respond Wed, 31 May 2017 12:10:18 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2671
Ostatnich parę lat obfitowało w telewizyjne powroty (Samuraj Jack, Z archiwum X, Skazany na śmierć, Heroes: Reborn etc.), ale to przede wszystkim jeden z nich budził zarówno szczególne obawy, jak i ogromne nadzieje fanów. Nie tylko ze względu na wielkie nazwisko Davida Lyncha czy imponującą obsadę (Dern, Belluci, Duchovny, Leigh, Watts). Nie tylko ze względu na wciąż pamiętne, szokujące zakończenie poprzedniej serii. Przede wszystkim dlatego, że mamy tu do czynienia z legendą małego ekranu, produkcją, która zmieniła oblicze telewizji – i nie ma w tych słowach ani krztyny przesady.
Wielu z was zapewne wie, jak się to wszystko zaczęło, albo przynajmniej zna podstawowe fakty. A zatem na początku, to jest około roku 1990, było sobie dwóch mężczyzn, którzy poznali się, współpracując przy niezrealizowanym filmie o życiu Marilyn Monroe. Wskutek nagabywań agenta jednego z nich – konkretnie Davida Lyncha – ten zgodził się spróbować swoich sił w telewizji, uważanej przez niego za medium nienadające się do przekazywania porządnych historii. Miała powstać rzecz o małomiasteczkowej wizji Ameryki, przypominającej to, co reżyser pokazał w Blue Velvet. Do pomocy zaangażowano drugiego z panów, Marka Frosta, jako tego, który zna mechanizmy działania tego rodzaju produkcji. A potem machina ruszyła. Fabuła (nawet lokalizacja!) uległa licznym zmianom, z pomysłu Dickensowskiej opowieści o życiu całego szeregu postaci zrodziła się idea ubrania całości w sztafaż kryminału przemieszanego z operą mydlaną. Pojawiła się Laura Palmer – prowadząca podwójne życie, na pozór idealna dziewczyna z sąsiedztwa, ofiara straszliwej zbrodni. Stacja ABC dała twórcom zielone światło, i tak powstał Northwest Passage (długo jedyny odcinek posiadający oficjalny tytuł, pozostałe zawdzięczamy niemieckiej telewizji, przy czym przedostatni został nadany przez samych fanów, gdyż pierwotnie odcinek wyemitowano tam łącznie z finałem). Półtoragodzinny pilot pokazano wpierw jako regularny film w kinie w ramach Miami Film Festiwal, potem zaś dopiero na antenie. Efekt? Rekordowa oglądalność emitowanego normalnie odcinka (34,6 mln widzów!). Na wypadek gdyby serial nie został zamówiony, dograno dodatkowe sceny, w tym alternatywne zakończenie oraz pierwsze zawierające elementy później tak silnie obecnego oniryzmu. Pomimo pewnych wahań szefów stacji, związanych między innymi ze sporą dawką przemocy oraz scen o podtekście erotycznym, zlecono ostatecznie nakręcenie kolejnych siedmiu odcinków pierwszej serii. Reszta jest już historią.

Jej kulisy są niewiele mniej ciekawe od fabuły Twin Peaks, a z pewnością w równym stopniu usiane zaskakującymi zbiegami okoliczności, tajemniczymi zdarzeniami oraz surrealistycznymi wizjami. Garderobiany, który – już wcześniej przyciągnąwszy uwagę Lyncha – przypadkowo nagrał się na taśmie w odbiciu w lustrze i z czasem stał się znaczącym antagonistą serii, BOB-em. Sheryl Lee, która miała po prostu grać trupa, ale dzięki dwóm scenom przekonała twórców do dopisania większej ilości wątków z jej udziałem (w podwójnej roli!). Zapis nutowy motywu z czołówki stworzonego wspólnie przez głównego pomysłodawcę projektu oraz mistrzowskiego kompozytora, Angela Badalamentiego – notabene zasługującego na miano współautora sukcesu produkcji, gdyż bez jego wkładu atmosfera Twin Peaks nie byłaby taka sama – który graficznie przypomina podwójne wzgórza, takie jak te tytułowe. Mrugające same z siebie światła na planie, a także aktor drugiego planu przez przypadek podający swoje prawdziwe imię zamiast tego widniejącego w scenariuszu, utrwaleni na zawsze na teleodbiornikach. Obraz czerwonego pokoju i tańczącego w nim karła, który przyszedł Lynchowi do głowy, gdy dotknął boku rozgrzanego auta. Oto otoczka godna równie niezwykłego serialu.

Dlaczego niezwykłego? Bo wszystko zagrało w nim idealnie (przynajmniej do pewnego momentu). Obłędna, hipnotyzująca muzyka, metafikcyjne wstawki, powracające motywy (zabójczo dobre ciasto z wiśniami), zapadające w pamięć pojedyncze sekwencje, wprowadzana stopniowo konwencja dreampunku, czyli niepokornego, posmodernistycznego podejścia do świata nocnych mar, który zaczyna niekiedy przenikać się z naszym. Zaludnionego przez plejadę momentami bardzo manierycznych postaci, których zachowanie (pamiętny taniec Audrey!), sposób bycia czy mówienia sprawiają, że zdają się wyjęte z jakiejś inne bajki, istnieją jak gdyby w świecie poza światem. Jak w przypadku małomównego przedstawiciela FBI Dale’a Coopera, nagrywającego non stop wiadomości dla tajemniczej Diane (co ciekawe, zarówno jego, jak i inne rzadziej odzywających się bohaterów napisał Lynch, stwierdzając przy tym, że z ust agenta wychodzi wiele słów, które on sam mógłby powiedzieć) czy snującej się na drugim planie fenomenalnej figury Damy z Pieńkiem, kawałkiem drewna przekazującym jej enigmatyczne wiadomości. To oni właśnie oraz ich skomplikowane losy, nie zaś intryga kryminalna, mieli w praktyce stanowić trzon Twin Peaks, o czym więcej już za moment. Mamy tu również do czynienia z istną kopalnią cytatów: „cholernie dobra kawa”, „sowy nie są tym, czym się wydają”, żeby wymieniać tylko parę, wyjątkowym klimatem oraz przynoszącą więcej pytań niż odpowiedzi dynamiczną fabułą, która sprawiała, że cały świat snuł teorie na temat tego, kto zabił Laurę Palmer, wątku, którego Lynch i Frost… nigdy nie chcieli jednoznacznie rozwiązać.

Wobec budzącego wątpliwość kierunku serialu zostali jednak do tego praktycznie zmuszeni (zaanonsowano to nawet uroczyście w gazetach!), co poskutkowało nie tylko powstaniem kilku z najlepszych odcinków, ale też powolnym zgonem produkcji. Obaj ojcowie niezwykłego miasteczka oddali się nowym projektom, powierzając swe dziecię całemu gronu scenarzystów. Efekt był zauważalny niemal od razu – fascynująca mieszanka gatunkowa zaczęła niebezpiecznie dryfować w kierunku groteski, tempo siadło, klimat gdzieś uleciał. Po 15. odcinku oglądalność spadła na tyle, że ABC ogłosiło zawieszenie emisji na czas nieokreślony. I tak właśnie Twin Peaks stało się obiektem kultu, bo gdy sam David Lynch zaapelował do widzów o walkę na rzecz dokończenia tej historii, odzew był niesamowity. Tysiące listów, pikiety i protesty grupy o zabawnym akronimie COOP (od nazwiska głównego bohatera granego przez Kyle’a MacLachlana) rozdającej przywoływane w serialu kawę, pączki czy gumę do żucia, skłoniły stację do zmiany decyzji. Ale tylko na cztery odcinki, gdyż wyniki wciąż były dalekie od zadowalających. Jednak po ponownej żywiołowej reakcji fanów światło dzienne ujrzały dwa ostatnie epizody, co na dobre przypieczętowało status całości jako telewizyjnej legendy, między innymi ze względu na znów bardziej surrealistyczny kierunek obrany przez Lyncha w ostatnim z nich.

Prędko okazało się, że reżyser nie skończy tak szybko z wykreowanym przez siebie światem. W roku 1992 powstał kinowy prequel (a poniekąd także kontynuacja wątków) opatrzony podtytułem Ogniu, krocz za mną. Pomimo pewnych perturbacji – aktorka wcielająca się w najlepszą przyjaciółkę Laury, Donnę, nie chciała wracać na plan, Kyle MacLachlan się wahał, Sherilyn Fenn, czyli serialowej Audrey, nie pasował terminarz – powstało ponad pięć godzin materiału, który trzeba było przyciąć, pozbywając się głównie scen z udziałem bohaterów oryginalnej produkcji. Fabuła koncentrowała się na siedmiu ostatnich dniach piękności, której ciało zostaje znalezione w odcinku pilotażowym, głęboko wchodząc w psychikę dziewczyny, a także przybliżając jej coraz ściślejsze relacje z niewyjaśnionymi zjawiskami zachodzącymi w miasteczku. Gęsta atmosfera nieuchronnej tragedii oraz większa koncentracja na metaforycznym aspekcie historii nie zaskarbiły sobie sympatii odbiorców, przynajmniej nie na początku. Gdy film pokazano na festiwalu w Cannes, został wygwizdany i wyśmiany. Dopiero z czasem zaczęto go doceniać w oderwaniu od pierwowzoru, jako element bogatej filmografii, a także oryginalnego stylu Lyncha. Aktorka, która ponownie odegrała rolę wiodącej podwójne życie nastolatki, zwracała też niejednokrotnie uwagę na pozytywny oddźwięk, jaki wywołał on wśród ofiar relacji kazirodczych. W 2014 roku odbył się specjalny pokaz Missing Pieces, czyli wspomnianych wyciętych scen, a krótko potem ogłoszono, że ruszają prace nad nową, trzecią serią.

Wreszcie stało się: Twin Peaks po 26 latach powróciło do świata popkultury, a pełni niepokoju widzowie zostali ponownie zaproszeni między czerwone kurtyny i na wzorzyste posadzki Czerwonego Pokoju. Reakcje na dwugodzinną premierę były różne. Głównie dlatego, że pomimo licznych odwołań, m.in. do Ogniu, krocz za mną, okazała się ona czymś zupełnie innym, niż można było oczekiwać. W Cannes tym razem nagrodzono to oniryczne tour de force reżysera Zagubionej autostrady owacjami na stojąco. Niektórzy orzekli, że stary wizjoner dał się zbytnio ponieść swej jakże twórczej fantazji. Twórcom zarzucono złe potraktowanie klasycznych postaci, które fani dawnej serii zdążyli całym sercem pokochać (do wyjaśnienia nieobecności niektórych z nich można także podchodzić różnie, chociaż ciężko byłoby sprowadzić chociażby wykazującego pewne niepokojące symptomy Michaela J. Andersona, publikującego od pewnego czasu tweety o zabarwieniu antysemickim, a nawet oskarżającego Lyncha o gwałt dokonany na córce, morderstwo swojego przyjaciela, Jacka Nance’a, czy skłanianie jego samego do samobójstwa). Inni natomiast docenili świeże, nowe podejście, świadomi, że kampowy, raz komediowy, raz kryminalny, raz melodramatyczno-obyczajowy charakter serialu nie miałby szans sprawdzić się współcześnie. Pewne jest, że nie wszyscy byli gotowi na tak ciężkie, mroczne oraz silnie eksperymentalne dzieło, o czym świadczą dość niskie wyniki oglądalności (wypadające blado przy poprzednim rezultacie 1,7 mln), co ciekawe, przyjęte przez stację Showtime z zadowoleniem. Zdecydowanie do fenomenu kulturowego o takiej skali nie sposób podejść obojętnie.

Na koniec warto wspomnieć o często niedocenianym elemencie franczyzy, a mianowicie powiązanych z nią książkach. Dwie najważniejsze ukazały się nawet w Polsce. Mam na myśli Sekrety Twin Peaks i Sekretny dziennik Laury Palmer, który został niedawno wznowiony przez wydawnictwo Znak z okazji premiery trzeciej serii. Chronologicznie jako pierwsza powstała ta druga publikacja, ale za obie (a właściwie – za praktycznie wszystkie tytuły powiązane z serialem) odpowiadają członkowie rodzin twórców. W coraz bardziej zdesperowaną i przerażoną Laurę wczuć się postanowiła córka Lyncha, brat drugiego ze scenarzystów zebrał w formie książkowej transkrypcje taśm agenta Coopera (The Autobiography of F.B.I. Special Agent Dale Cooper: My Life, My Tapes), sam Mark Frost spisał zaś wspomnianą kronikę dziejów tytułowego miasteczka, skrywającą podobno wiele wskazówek na temat przyszłych zdarzeń, a także zawierającą zaskakująco dużo, rzekomo nieprzypadkowych, rozbieżności z serialem. Stanowi ona lekturę bardzo ciekawą – szczególnie pod względem formy, czyli zbioru stylizowanych wycinków prasowych, ściśle tajnych dokumentów oraz artykułów – ukazuje kontekst historyczny i całkiem zmyślnie bawi się wątkami ufologicznymi oraz amerykańskimi teoriami spiskowymi. Drugi z ojców kultowej produkcji zapowiedział również Twin Peaks: Final Dossier z premierą zaraz po zakończeniu nowych osiemnastu odcinków.

Najlepsze w jego powrocie – niezależenie od tego, jak ocenić jego premierę – jest to, że doprawdy nie sposób przewidzieć, w jakim kierunku ta historia zmierza. Niejedna niespodzianka przed nami, niejeden szok i zgroza. Być może wzrośnie nawet zapotrzebowanie na konsultacje psychiatryczne. Ale mimo to Mark Frost oraz David Lynch mają powody do dumy, bo dokonali po raz kolejny rzeczy niebywałej – dostarczyli nam produkt niespotykany we współczesnej telewizji, w 100% autorski, frapujący, a także dający do myślenia. Sprawili, że wśród widzów znów krążą przeróżne teorie, internet huczy od interpretacji, świat popkultury żyje i przez kolejnych kilkanaście tygodni prawdopodobnie będzie żył Twin Peaks. Nie bez zasługi w tym sukcesie pozostaje stacja HBO, która nie dość, że transmituje na świat wszystkie odsłony serialu, to na dodatek już na samym początku ofiarowała osobom korzystającym z usługi HBO GO możliwość zapoznania się z dodatkowymi dwoma odcinkami, które otwierają szerszą perspektywę na całość, nadają jej większą spójność i ogólnie mogą znacząco poprawić odbiór poprzedzającej je niemalże ciągłej, po lynchowsku dreampunkowej, ekspresji. Teraz pozostaje nam jedynie czekać na ciąg dalszy (i kolejną zapowiedzianą przez Frosta książkę), czas pokaże zaś, czy trzecia seria, podobnie jak jej głośne poprzedniczki, zapisze się na stałe w annałach telewizji. 

]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/dreampunk-badalamenti-i-ciasto-wisniowe/feed/ 0
Ted Chiang: geniusz, który pisze zbyt rzadko http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/ted-chiang-geniusz-ktory-pisze-zbyt-rzadko/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/ted-chiang-geniusz-ktory-pisze-zbyt-rzadko/#respond Fri, 16 Dec 2016 13:53:50 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2752
Zapewne każdy z nas po przeczytaniu wyjątkowo dobrej książki lub świetnego opowiadania myśli: „tego to by się chyba nie dało dobrze zekranizować”. Nie dałoby się, bo konstrukcja ma zbyt wiele cech charakterystycznych, fabuła jest zbyt złożona, język odgrywa zbyt wielką rolę… Do podobnych wniosków mogła prowadzić lektura Historii twojego życia Teda Chianga, a mimo to w tym roku do kin trafił film Arrival (zgodnie z polskim zwyczajem tytuł, nie wiedzieć czemu, przetłumaczono na Nowy początek) z imponującymi efektami specjalnymi oraz dodatkową aktorską zanętą w postaci Amy Adams czy Foresta Whitakera. Zwiastun nie nastrajał szczególnie pozytywnie, ale reżyserowi koniec końców udała się rzecz niemal niemożliwa – w pełni oddał sprawiedliwość prozie pisarza. Dlaczego? Dlatego, że skoncentrował się dokładnie na tym samym co Chiang: na człowieku. 
Ale kto to w ogóle ów Ted Chiang – człowiek, który niemal każdym swoim utworem dokłada swoją cegiełkę do obrazu literatury, przyciąga uwagę krytyków i wzbudza zachwyt u czytelników? Otóż bardziej niż twórcą beletrystyki jest on informatykiem (z wykształcenia) i autorem tekstów specjalistycznych dla branży oprogramowania (z zawodu); nowojorczykiem azjatyckiego pochodzenia, który po prostu ukończył warsztaty pisarskie na University of Michigan w Seattle. Publikuje nieregularnie – czasem raz na rok, czasem co dwa lata, kiedy indziej trzeba na kolejną rzecz czekać cztery lata, a i tak na światło dzienne wychodzą tylko krótkie formy, co każe się zastanawiać, jak mogłaby wyglądać pełnoprawna powieść stworzona przez tego autora. Dzięki zapleczu technicznemu Chianga oraz jego szerokiemu kręgowi zainteresowań wszystkie te dzieła charakteryzuje nie tylko niezwykłe dopracowanie pod względem idei, olbrzymie bogactwo tematyki oraz wielka erudycja, lecz także niezwykła aktualność, wynikająca ze znajomości środowiska inżynieryjno-komputerowego. Niesłychana dbałość o tło opowieści i długotrwały research trochę upodabniają tego twórcę do Jacka Dukaja, czekającego na chwilę, w której nauka dogoni fikcję. Przede wszystkim Chiang jest jednak – co może wydać się paradoksalne – humanistą.

Jedną z najbardziej niezwykłych cech jego prozy stanowi to, że bez względu na konwencję czy wszelkie gatunkowe myki, literackim tematem może stać się wszystko, co ludzkie: emocje, zachowania, wspomnienia, mechanizmy działania naszego mózgu, świadomość, pęd do wiedzy. I tak chociażby Historia twojego życia, wspomniana już na samym początku, bardziej niż rewelacyjnym lingwistycznym traktatem science ficton staje się wraz z rozwojem akcji dramatycznym opisem losów pewnej rodziny. Fantastycznonaukowe elementy dopełniają obraz, zamiast go przyćmić, i przynoszą logiczne wyjaśnienie wszystkiego, co przeczytaliśmy. W Dzieleniu przez zero udowodnienie, że matematyka w pojęciu euklidesowym jest błędna, znajduje konsekwencje w życiu osobistym pani matematyk, która dokonała tego druzgoczącego odkrycia. The Truth of Fact, The Truth of Feeling wykorzystuje wynalazek udoskonalonego, cyfrowego zapisu pamięci, aby na przykładzie intymnego konfliktu na linii ojciec – córka ukazać, jak za pomocą wspomnień kreujemy bardzo subiektywną wizję czynów zarówno własnych, jak i czyichś. Natomiast w cokolwiek apokaliptycznym utworze Piekło jest nieobecnością Boga tragedia mężczyzny, który stracił żonę, staje się pretekstem (a zarazem – integralnym elementem) do silnie ambiwalentnych rozważań nad istotą religii, mocno zresztą zaznaczającej swoją obecność w wielu historiach Chianga (na przykład w Wieży Babel, według której człowiek dosłownie sięgnął niebios, czy Siedemdziesięciu dwóch literach, mieszance kabały i genetyki).

Za drugi element wspólny dla większości opowiadań pisarza mogą zostać uznane zagadnienia z kognitywistyki. Uwagę artysty zdaje się szczególnie zaprzątać kwestia poznania i jego granic, czego dowód stanowi fenomenalne Zrozum. Jego poniekąd faustowski bohater po zażyciu nowego, cudownego, farmakologicznego specyfiku staje się coraz bardziej inteligentny, stopniowo tracąc jednak zainteresowanie bliźnimi – przynajmniej do momentu gdy znajduje dla siebie przeciwnika godnego intelektualnie. Pojedynek wybitnych jednostek ma przy tym absolutnie fascynujący finał, który sam w sobie jest dostatecznym powodem do lektury tego tekstu. Także i miniatura Ewolucja ludzkiej nauki rozważa, jakie konsekwencje mógłby przynieść taki postęp, w wyniku którego dalsze poszerzanie wiedzy stałoby się niemożliwe bez udoskonalania samego mózgu. Pod wieloma względami symptomatyczna dla prozy Chianga Historia twojego życia w swojej naukowej warstwie zajmuje się zaś potencjalnymi powiązaniami między językiem a sposobem postrzegania czasu, a nawet szerzej: percepcją rzeczywistości. Znalazło się miejsce również na konkluzje dotyczące sztucznej inteligencji. Frapujący Cykl życia oprogramowania pozwala nam śledzić proces osiągania przez cybernetyczne zwierzaki kolejnych poziomów świadomości, a jednocześnie zacierania się granicy między istotą komputerową a żywą, skutkującego autentycznym, głębokim przywiązaniem człowieka-opiekuna do sztucznie stworzonego pupila.

Istotą geniuszu w literaturze jest to, że niekiedy trudno zdefiniować jego źródło. Jeśli chodzi o Amerykanina, to największy podziw budzi chyba ogrom wiedzy oraz swoboda łączenia tematyk i estetyk. Chiang równie dobrze czuje się w konwencji orientalnej baśni (Kupiec i wrota alchemika), jak i w niejako lemowskiej „bajce robotów”, osadzonej w teorii termodynamiki (Wydech). Eksperymentuje z opowieścią epistolarną tudzież reportażem (Co ma cieszyć oczy. Reportaż). Potrafi zgrabnie zestawiać ze sobą biblijne konteksty, filozofię, naukę, a także psychologię, tworząc karkołomny miszmasz, który jednak jakimś cudem wygląda wyśmienicie. Niektórzy zarzucają temu twórcy, że to głównie warstwa teoretyczna stanowi o sile jego tekstów, mimo że opisy wewnętrznych przeżyć postaci pozostawiają nieco do życzenia. Niezbyt można się z tym zgodzić, skoro utwory Chianga potrafią wzruszać do łez. Jego dzieła odbiera się podczas czytania jako kompletne, widzialne dowody imponującego perfekcjonizmu (chociaż pisarz odmówił przyjęcia nominacji do prestiżowej nagrody dla Co ma cieszyć oczy, tłumacząc, że ze względu na naciski edytora nie zdołał odpowiednio doszlifować tekstu), a także konceptualnej i językowej maestrii. Trudno zresztą dyskutować z porażającą liczbą zdobytych nagród ważnych w środowisku: po 4 Nebule, Hugo oraz Locusy. Również najnowszy utwór, Wielka cisza, opublikowany w tegorocznym numerze Nowej Fantastyki, dostąpił zaszczytu uwzględnienia w antologii The Best American Short Stories, co w przypadku historii z obszaru rozlegle pojętej fantastyki zdarza się rzadko.

Chiang napisał zaledwie piętnaście krótkich form (w większości przełożonych na język polski), a jednak niemal każda wnosi do gatunku science fiction coś absolutnie unikalnego, zachwyca świeżością pomysłów czy odmienną perspektywą. Z jednej strony żal, że ten autor nie pisze częściej albo że nie zabierze się do powieści, z drugiej zaś – podobnie jak w przypadku Dukaja – bez równie gruntownego przygotowania i absolutnego oddania poruszanej kwestii historie te nie byłyby choć w połowie tak samo zachwycające. Ciekawe, ile przyjdzie nam czekać na następną fantazję pisarza, na kolejną intelektualną ucztę. Niemal pewne natomiast, że okaże się ona tego warta. A jeśli w międzyczasie kino będzie dalej odnajdywać zaskakująco skuteczne metody przełożenia wyobraźni twórcy na język obrazu, to przyszłość gatunku rysuje się w naprawdę jasnych barwach.
]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/ted-chiang-geniusz-ktory-pisze-zbyt-rzadko/feed/ 0
Czy to komedia? Czy to dramat? Nie! To dramedy! http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/czy-to-komedia-czy-to-dramat-nie-to-dramedy/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/czy-to-komedia-czy-to-dramat-nie-to-dramedy/#respond Mon, 31 Oct 2016 13:53:50 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2755
Mawia się, że śmiech to lekarstwo na wszystko. Pomaga poradzić sobie ze zbyt intensywnymi emocjami, dać im ujście i stawić czoła temu, co nas przeraża (pamiętacie zajęcia z obrony przed czarną magią z Harry’ego Pottera i więźnia Azkabanu?). Nic zatem dziwnego, że zabiegi komediowe często stosuje się w kinie, aby wprowadzić przeciwwagę dla przemocy, wykpić mrożące krew w żyłach strachy, przystępnie opowiedzieć o trudnych, poważnych kwestiach. Szczególnie interesująco przedstawia się to w ostatnim z wymienionych przypadków.
Komedia z domieszką dramatu nie jest wcale wynalazkiem nowym. Jej korzenie sięgają nawet przełomu lat 60. i 70., kiedy studio Fox emitowało raczej nieznany w Polsce serial Room 222, w którym obecność bohaterów ze środowiska uczniowskiego pozwalała poruszyć nie tylko kwestię tożsamości rasowej czy seksualnej, lecz także aktualne problemy polityczne (wojna w Wietnamie, prawa kobiet, Watergate). Kolejny etap rozwoju dramedy zbiegł się w czasie z narodzinami sitcomu: dla przykładu w All in the Family odniesiono się do wspomnianych niewygodnych społecznie zagadnień (a także innych, bardziej intymnych, w rodzaju poronienia, gwałtu, raka, impotencji) bezpośrednio, przełamując swego rodzaju tabu. Stały się one nie elementem tła kulturowego, lecz głównym tematem.

Od tej pory nawet w wyraźnie rozrywkowych produkcjach komediowych znajdzie się miejsce na szczyptę powagi, chociażby dlatego, że tego rodzaju podejście czyni całość bardziej wiarygodną, bardziej angażującą dla widza. Warto w tym miejscu zauważyć, że często właśnie odcinki poruszające trudne zagadnienia znajdują się potem w czołówce najlepiej ocenianych bądź najbardziej lubianych przez fanów, doceniających okazjonalne wyjścia poza strefę humorystycznego komfortu.

Co ciekawe, ostatnimi czasy status quo w serialach komediowo-dramatycznych uległ radykalnej zmianie. Stopniowo to element dramatyczny zaczął dominować, a efekty tego procesu są doprawdy nietuzinkowe. Przesunięcie środka ciężkości wynikało z pewnością częściowo z tego, że znaczna większość sitcomów zaczęła się do siebie bliźniaczo upodabniać, świeższe podejście było zatem koniecznością, biorąc pod uwagę szybko postępującą ewolucję telewizji jako medium. Między innymi dlatego w 2012 roku HBO stanowczo zabrało głos w feministycznym dyskursie przez wyemitowanie produkcji Dziewczyny Leny Dunham (która na dodatek oparła ją na własnych doświadczeniach). Serial okazał się ważnym elementem dyskursu. Losy czterech mieszkanek Nowego Jorku stawiających czoła życiowym wyzwaniom wzbudzają tyleż zachwytu, co kontrowersji, ale nie da się ukryć, że przez cztery lata silnie zaznaczyły swoją obecność w popkulturze (w 2017 będzie można zobaczyć finałowy, szósty sezon). Idąc za ciosem, stacja poruszyła także tematykę homoseksualizmu w dwusezonowych Spojrzeniach oraz w wieńczącym serialowe wątki filmie pełnometrażowym, który miał premierę 23 lipca tego roku. Jak większość dokonań tej platformy telewizyjnej, zarówno ten, jak i kolejny zwrot w stronę dramedy cieszyły się sporą popularnością. Jednak wyemitowana w 2015 roku Bliskość braci Duplass pomimo ożywczo autentycznego podejścia do codzienności oraz relacji międzyludzkich została ostatecznie wycofana z ramówki po drugiej serii.

Jak to zwykle w tej sytuacji bywa, platformy streamingowe walczące o prym z HBO nie mogły zostać w tyle. Netflix podszedł do tematu z tradycyjną już przekorą  i zdecydował się na ukazanie w niezwykle gorzkim Love uczucia, które obu stronom raczej szkodzi, niż przynosi szczęście. Cięty humor Judda Apatowa w scenariuszu oraz znakomita gra głównych aktorów – znanej z Community Gillian Jacobs i Paula Rusta – spodobały się publiczności, dzięki czemu perypetie dwójki niezwykle zagubionych w życiu ludzi będzie można śledzić w 2017 roku w kolejnym sezonie serialu. Podobnie daleki od ideału obraz miłości zaprezentowało Hulu w bardzo ciekawym Casual (którego druga seria całkiem niedawno dobiegła końca), tam jednak posunięto się o krok dalej. Oprócz ostrego komentarza o stanie społeczeństwa (internetowe randki, reinterpretacje tradycyjnej koncepcji związku etc.) w serialu pojawiają się bowiem wątki biseksualności, radzenia sobie ze śmiertelną chorobą, a nawet wyjątkowo szokująco ukazany problem eutanazji. W obu tych produkcjach podczas seansu widz szybko uświadamia sobie, że śmianie się z sytuacji upokarzających dla bohaterów wynika bardziej z reakcji obronnej na ich uderzający realizm niż z samego komizmu. To przykład humoru, który skłania do myślenia, zmusza do zadania fundamentalnych pytań o własne życie i podejście do niektórych spraw.

Najbardziej treściwa i poruszająca dramedy nie pojawiła się jednak za sprawą telewizyjnego giganta ani pionierów programów internetowych. Za You’re the Worst odpowiada FX (obecnie FXX, należące do Fox Studios). W ciągu trzech sezonów (jeden nadal w trakcie) ta z pozoru prosta opowieść o próbie zbudowania relacji przez dwójkę wyjątkowo toksycznych ludzi niejednokrotnie ujawniała drugie dno. Wspomniani główni bohaterowie to Jimmy Shive-Overly, cyniczny pisarz, który zawsze ma gotową listę obelg na każdą okazję, i Gretchen Cutler, prawdziwa dziewczyna z problemami zajmująca się PR-em gwiazd. Krytycy często wyrażają opinię, że serial stanowi jedno z lepszych przedstawień klinicznej depresji na małym ekranie, ale to zaledwie czubek góry lodowej, choć zarazem i najmocniejszy wątek tej produkcji. Głównie dlatego, że każdy członek paczki przyjaciół tworzącej się wokół głównych bohaterów, wypaczonej wersji popularnego sitcomowego leitmotivu, ma swoje własne demony. Począwszy od trudnych relacji z ojcem, niechcianych ciąż czy problemów małżeńskich, a skończywszy na PTSD. A tym, co sprawia, że cała ta (w gruncie rzeczy niezwykle obciążająca psychicznie) mieszanka działa, jest świetne aktorstwo, momentami ordynarna bezpośredniość i scenariusz mocno osadzony we współczesnych realiach (chociaż o pewnych rzeczach, np. o tym, na czym polega cocking, pewnie nie chcielibyście wiedzieć). W rezultacie widz szybko przywiązuje się do bohaterów (jakkolwiek okropnymi byliby ludźmi), cierpi razem z nimi, cieszy się z ich sukcesów lub martwi popełnionymi przez nich błędami. Niewiele seriali wygospodarowuje tyle czasu antenowego na pogłębianie charakteru postaci (także drugoplanowych), a w tym przypadku niekiedy cały odcinek opowiada przeżycia jednej z nich. You’re the Worst potrafi w ciągu 30 minut rozbawić do rozpuku, sprawić, że poczujemy się niezręcznie, wzruszyć, a później zdruzgotać. A że po trzech latach wciąż nie traci rozpędu, należy mu się tym większy szacunek jako bodaj najlepszej amerykańskiej produkcji komediowo-dramatycznej.

Wielbicielom amerykańskiego podejścia do dramedy można również polecić najnowsze This is Us. Produkcja ukazująca losy trójki bohaterów na kilku przeplatających się płaszczyznach czasowych już zbiera pozytywne recenzje. Protagoniści to troje dzieci urodzonych tego samego dnia – biologiczni brat i siostra oraz ich adaptowany brat, mający zastąpić ostatniego, przedwcześnie zmarłego trojaczka. Już po tym krótkim opisie widać, że twórcy nie boją się podejmować ryzyka. Dodatkowymi atutami serii są postaci, które budzą prawdziwą sympatię oraz umiejętność ciągłego zaskakiwania widza. Stacja NBC zwiększyła liczbę odcinków sezonu do 18 – wobec takiego kredytu zaufania zdecydowanie warto rzucić na ten serial okiem.

Nie jest bynajmniej tak, że nasz kraj zupełnie odciął się od tego rodzaju prób połączenia poważnych tematów z bardziej swobodnym do nich podejściem. W Polsce są one jednak obecne nie w telewizji, lecz w kinie. Ostatnio – a szczególnie w zeszłym roku – dużą popularnością cieszył się gatunek nazywany przez niektórych cancer comedy, czyli komedia o raku. Już sam pomysł wydaje się ryzykowny jak na nasze warunki, no bo jak można śmiać się z czegoś tak przerażającego? Ale na szczęście nie do końca o to tutaj chodzi: filmy mają spełniać funkcję poniekąd terapeutyczną. Do pewnego stopnia oswajają ludzki dramat, pokazując, że nawet w tego rodzaju sytuacjach nie musi być zupełnie beznadziejnie. Często zresztą są inspirowane autentycznymi zdarzeniami.

Najsłabiej na tle innych cancer comedies wypada Chemia, oparta na historii założycielki fundacji Rak’n’Roll Magdy Prokopowicz. Jej twórcom nie udało się to, czego dokonano w Żyć nie umierać z Tomaszem Kotem czy wyśmienitych Moich córkach krowach (ze świetnymi Kuleszą i Dziędzielem w rolach głównych), czyli właśnie zgrabne połączenie tragizmu z komizmem, luzu z powagą. Nie wspominając już o nietrafionych eksperymentach formalnych i nie do końca przekonującym aktorstwie. Natomiast dwa pozostałe wyżej wymienione tytuły zwyczajnie dobrze się ogląda pomimo trudnego tematu, do bohaterów łatwiej się przywiązać, a przez to współprzeżywać z nimi życiowe trudy. Dobrze, że staramy się podchodzić z dystansem do rzeczy ważnych, radzić z bolesnymi kwestiami, ale miejmy nadzieję, że będziemy to robić raczej w stylu Moich córek, z autentyzmem i lekkością, ale też świadomością wagi problemu.

XXI wiek przyniósł ze sobą zastanawiającą dominację dramatu nad komedią, przełamanie stagnacji w sitcomach oraz na srebrnym ekranie i świeże podejście do bieżących zagadnień społecznych. Uważam ten proces za zdrowy przejaw prężnego rozwoju filmu i telewizji. Dobrze jest czasem nie tylko pośmiać się czy odprężyć, ale również doświadczyć odrobiny katarktycznego dyskomfortu, skłaniającego do myślenia. Lub też przestać na chwilę traktować wszystko śmiertelnie poważnie, zakosztować odrobiny humorystycznego dystansu. Na szczęście nie brak ludzi, którzy mają pomysł na inteligentne opowiedzenie wcale niełatwych historii, i stacji, które gotowe są postawić na tak niepewnego konia i okazują godne podziwu zaufanie widzom. Mawia się, że śmiech to zdrowie, ale zdrowo też czasem wyjść poza strefę komfortu, postawić na rozrywkę nieco mniej oczywistą.

]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/czy-to-komedia-czy-to-dramat-nie-to-dramedy/feed/ 0
Bezwzględny demistyfikator ideału http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/bezwzgledny-demistyfikator-idealu/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/bezwzgledny-demistyfikator-idealu/#respond Fri, 10 Jun 2016 13:26:40 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2813
Międzynarodowe festiwale filmowe to okazja nie tylko do wyróżnienia twórców za szczególne dokonania w kinie mainstreamowym, ale także do wypromowania frapujących dokonań niebanalnego kina eksperymentalnego. Właśnie przy takiej okazji, w Toronto, w 2005 roku po raz pierwszy wybrzmiało nazwisko Jorgosa Lantimosa, niezwykłego greckiego reżysera, który w swój własny, przedziwny sposób poddaje filmowej wiwisekcji rozmaite aspekty człowieczeństwa.
ŻYCIE/ŚMIERĆ

Pomińmy współreżyserski (wraz z mentorem, Lakisem Lazopoulosem) debiut Lantimosa w głównym nurcie zatytułowany My Best Friend i przejdźmy od razu do Kinetty, dzieła nieco zapomnianego, przyćmionego przez swych głośnych następców. Całość zaczyna się dość niepozornie. Oto w tytułowym podupadłym miasteczku-kurorcie dochodzi do serii morderstw dokonanych na kobietach. Miejscowy policjant angażuje fotografa oraz hotelową pokojówkę, by przy ich pomocy skrupulatnie odtworzyć sceny zbrodni. Z czasem pierwotny sens amatorskich inscenizacji ustępuje miejsca dziwacznej obsesji, na jaw zaś wychodzi prawda nie o sprawcy zabójstw, lecz o uczestnikach groteskowego projektu.

Śmierć w pierwszym samodzielnym filmie reżysera jest czymś zupełnie oderwanym od rzeczywistości, czystą ideą, obiektem fascynacji, abstraktem; los nieszczęsnych ofiar zabójcy nie ma absolutnie znaczenia. Stanowi ledwie pretekst do realizacji skrywanych fantazji, ucieczkę od rutyny i „zwyczajnych” pasji (czy to rosyjskich kobiet, czy samochodów, czy czegokolwiek innego). Bohaterowie Lantimosa, bezimienni, jak praktycznie we wszystkich innych jego dziełach, odzywający się z rzadka, są odarci z człowieczeństwa, sprowadzeni bardziej do roli symbolu – w tym wypadku dwoistości ludzkiego życia, dwóch jego wymiarów: noszonych przez nas każdego dnia pozorów zwyczajności oraz tego, co utajone.

Jakkolwiek jest to refleksja banalniejsza niż w przypadku późniejszych rozważań reżysera i znacznie prostsza niż one, to od strony technicznej produkcja prezentuje się o wiele ciekawiej. Stylizacja na ziarnisty materiał, kręcony z ręki, więc i poruszony (niektóre rzeczy dzieją się zupełnie poza kadrem, by przydać całości dodatkowego realizmu) sprawia, że widz nie tylko zostaje włączony w naturalistycznie rejestrowany ciąg zdarzeń, ale wręcz przyjmuje rolę nagrywającego wszystko biernego obserwatora. I już choćby dla tego wrażenia warto skonfrontować się z tym dziełem.

RODZINA

Ale to dopiero drugi samodzielny film Greka, Kieł z 2009 roku, wywołał falę kontrowersji i wzbudził zachwyt krytyków. W dyskusji często przywoływano głośną austriacką sprawę Josefa Fritzla, więżącego swoją córkę w piwnicy i wykorzystującego ją seksualnie (urodziła mu ona siódemkę dzieci, z czego trójkę wychowywał wraz z żoną jako własne). Jednak nie dość, że scenariusz filmu powstał jeszcze przed wypłynięciem tych strasznych faktów na światło dzienne, to na dodatek reżyser kładzie w nim nacisk na coś zgoła innego.

Fabuła obraca się wokół rodzinnego mikroświata skonstruowanego przez pewne małżeństwo z myślą o synu i dwóch córkach i rządzącego się przedziwnym prawami. Chociaż pragnienie ochrony młodszego pokolenia przed zagrożeniami świata doczesnego, przed zepsuciem współczesności wypływa z troski, przybiera ono tutaj wymiar ewidentnie opresyjny. Niczym w orwellowskiej dystopii rzeczywistość ulega rekreacji za pomocą języka – słowa potencjalnie niebezpieczne, prowokujące niepożądane pytania zostają zastąpione zupełnie przypadkowymi, co wzmaga efekt absurdu, odrealnienia, surrealności obserwowanych zdarzeń.

W domu zupełnie odizolowanym od świata panują surowe reguły, obowiązuje system kar (głównie fizycznych) i nagród (gwiazdki, specjalne przywileje), promuje się w nim wieczną rywalizację. Potrzeby erotyczne syna zaspokaja specjalnie opłacana kobieta z zewnątrz (ale nie prostytutka), a potem nawet starsza z sióstr. Utrzymywane w stanie zupełnej ignorancji (jedynymi dostępnymi im książkami są encyklopedie anatomiczne) dzieci z łatwością potrafią uwierzyć, że zabawkowe samoloty spadają z nieba, ich idylli zagrażają krwiożercze koty dachowce, a przekroczenie progu posiadłości równa się śmierci (mityczny przypadek brata zaginionego za żywopłotem), choć jest w teorii dopuszczalne, kiedy wypadnie im kieł. Z zacięciem dokumentalisty Lantimos ukazuje codzienność w tej bańce mydlanej, nieuchronnie skazanej na pęknięcie, czy to ze względu na szkodliwe wpływy zewnętrzne, czy budzącą się w dojrzewającym rodzeństwie seksualność – specjalnie wykadrowane ujęcia oraz stonowana gra aktorska umożliwiają dobitne ukazanie, w jak wielkim stopniu jest to fikcja wyzuta ze wszelkich emocji, pusta, boleśnie sztuczna. Mimo to dla jej ochrony rodzice mogą posunąć się do wszystkiego.

Kieł to przejmujący i uderzający obraz tego, jak destruktywne mogą się stać wypaczone relacje rodzinne. Po mistrzowsku operując przesadą, twórca zadaje pytanie o granice kontroli rodzicielskiej, kształtowania młodych przez starsze pokolenie. Rozbija przy tym w drobny mak kulturowy archetyp szczęśliwego domowego ogniska, rzuca cień wątpliwości na słuszność autorytetu wieku. Ale ta rozprawa – choć jak dotąd najmocniejsza – stanowi w rzeczywistości dopiero początek jego artystycznego oporu wobec banalnej, jednowymiarowej interpretacji czołowych aspektów naszej rzeczywistości. Kontestacji, która w tym przypadku przyniosła reżyserowi nagrodę na przeglądzie Un Certain Regard w Cannes i nominację do Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny.

ŻAŁOBA

Ciąg dalszy natomiast stanowiły nieco słabsze Alpy z 2011 roku, które stały się dla Lantimosa pretekstem do pochylenia nad sposobami radzenia (albo nie-radzenia) sobie z utratą bliskiej osoby. Główną bohaterkę, z której perspektywy obserwujemy wykreowane przez Greka ponure theatrum mundi, zostaje wyśmienicie wykreowana przez Aggeliki Papoulię (Starszą z Kła) – wyrasta ona na ulubienicę reżysera i dowodzi, że wprost idealnie nadaje się do jego eksperymentalnych fabuł. Tym razem grająca oszczędnie, a mimo to szalenie ekspresywna aktorka wprowadza nas do tytułowej agencji. Za opłatą oferuje ona zdecydowanie nietuzinkową usługę: możliwość wynajęcia osoby, która wcieliłaby się w zmarłego. Jednak to, co z początku wydaje się służyć altruistycznemu ulżeniu cierpiącym po stracie okazuje się raczej próbą ucieczki od samego siebie, własnych problemów i rozterek. Podobnie jak klientom firmy Alpy łatwiej jest ominąć w żałobie etap akceptacji, karmiąc się ułudą, cieniem kontaktu z ukochanymi, tak protagonistom tego filmu o wiele lżej jest udawać kogoś innego niż oni sami. Zostaje to posunięte do tego stopnia, że na koniec widz nie jest w stanie jednoznacznie określić, gdzie przebiega granica między przedstawieniem a realnością, kto jest sobą, a kto przybiera jedynie kolejne maski.

Chociaż Alpy stanowią dzieło znacznie spokojniejsze zarówno pod względem atmosfery, jak i formy, to i tak warto je postrzegać jako potrzebny powiew świeżości w kinie europejskim i dowód na wielką kreatywność Jorgosa Lantimosa. Jego inwencję twórczą doceniono w Wenecji, przyznając mu wyróżnienie za wyjątkowy scenariusz.

MIŁOŚĆ

Za apoteozę buntowniczych działań reżysera i chyba największe jego dokonanie artystyczne należy uznać zeszłorocznego Lobstera. Pomimo bardziej gwiazdorskiej obsady niż dotąd (Farrell, Weisz, Whishaw) jest to dzieło absolutnie autorskie, ba! chyba najbardziej niezwykłe zarówno fabularnie, jak i estetycznie ze wszystkich przeze mnie przywołanych. Dodajmy, że także szalenie niewygodne ze względu na to, jak bezwzględnie potraktowano w nim ukochany hollywoodzki temat: miłość.

Oczom widza ukazuje się złożony i dopracowany obraz dystopijnej przyszłości, w której nie ma miejsca na samotność. Osobniki, które się temu nowemu prawu nie podporządkują, zostają skazane albo na wieczną tułaczkę w głuszy, ucieczkę przed łowcami albo zamienienie we wcześniej wybrane zwierzę. Dlatego też całe mnóstwo samotnych mężczyzn, w tym główny bohater, przybywa do specjalnego Hotelu, żeby tam znaleźć dla siebie odpowiednią partię. Rezydenci mają na to, rzecz jasna, ograniczoną ilość czasu (45 dni), dlatego niejednokrotnie posuwają się do oszustwa, usilnie starając się nawiązać nić porozumienia z partnerem, zwiększyć procent dopasowania (jednym z bardziej absurdalnych przykładów jest sztuczne prowokowanie krwotoku!). W opozycji do tego przesiąkniętego miłością środowiska, gdzie uczucie to jest narzuconym odgórnie przymusem, enklawa uchodźców, którym udało się uniknąć „zezwierzęcenia”, rządzi się wprost odwrotnymi prawami. Tam z kolei relacje natury romantycznej stanowią tabu, są zabronione pod karą straszliwej kaźni. Mimo to, jakby kusząc los, jej członkowie starają się od czasu do czasu udawać normalne pary i tym sposobem oszukać system.

Colin Farrel tworzy tu niezwykłą kreację, po lantimosowsku beznamiętną. Wciela się człowieka, którym los miota od jednego środowiska do drugiego, by wreszcie cisnąć go w ramiona niefortunnej miłości. To niemal bezwolny everyman, człowiek bez właściwości, nieumiejący funkcjonować w ramach jakiejkolwiek struktury. Stanowi on wprost idealne narzędzie do bezlitosnej demitologizacji romantycznego obrazu bezwarunkowego uczucia (zwłaszcza w scenach o zabarwieniu miłosnym, paradoksalnie nadzwyczaj chłodnych). Reżyser nie pozwala odbiorcy nawet na chwilę wytchnienia w postaci klarownego, oczywistego finału – urywa wątek tak, aby zmusić nas do zastanowienia się nad tym, jaką decyzję podejmie bohater, czy oddanie drugiej osobie wygra z wrodzonym egoizmem człowieka jako rządzonego pierwotnymi instynktami zwierzęcia. Jako całość Lobster uderza w naszą wrażliwość, zadaje celny cios, po którym wcale nie tak łatwo się podnieść i wrócić do normalności. Tego rodzaju odważną refleksję po prostu należało docenić Nagrodą Jury Festiwalu w Cannes.

Filmy Jorgosa Lantimosa porównuje się z dokonaniami Luisa Buñuela pod względem surrealistyczności, wskazuje na powiązania z Larsem von Trierem, jeśli chodzi o kontrowersyjność, czy Michaelem Hanekem w kwestii celności i ostrej krytyki naszych czasów. Wszystkie te tropy są bardzo dobre, ale dzieła greckiego eksperymentalisty to przede wszystkim zupełnie nowa jakość w światowym kinie – odważny, silny oraz unikatowy głos artysty. Osobiście wprost nie mogę się doczekać, kiedy się dowiem, jaki kolejny ideał zostanie przez niego wzięty na warsztat, podany w wątpliwość i brutalnie wydobyty z wygodnego schronienia konwencji kulturowej.
]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/bezwzgledny-demistyfikator-idealu/feed/ 0
Żyje się tylko wielokrotnie http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/zyje-sie-tylko-wielokrotnie/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/zyje-sie-tylko-wielokrotnie/#respond Wed, 16 Mar 2016 14:39:29 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2859
„YOLO!” – krzyczą internet i młode pokolenie, po wielu wiekach wciąż czerpiące z krynicy mądrości epikurejczyków. Kultura jednak wie swoje i udowadnia, że o wiele lepsze rezultaty daje przewrócenie tego sposobu myślenia na nice. Bo czyż perspektywa wielu żyć nie brzmi szalenie ciekawie?
Wyjaśnijmy sobie jedno: nie chodzi tu bynajmniej o Jamesa Bonda udającego trupa w Żyje się tylko dwa razy ani o ideę reinkarnacji. Chociaż nasz pierwszy przykład do tej drugiej poniekąd nawiązuje. Komiksowy świat pełen jest nietypowych pomysłów, dlaczego by więc nie sięgnąć także po ten i nie nadać mu superbohaterskiego sznytu, który znamy i kochamy? Na małym ekranie, na stacji The CW, możemy obecnie oglądać serial Legends of Tomorrow, gdzie bliżej przedstawiono m.in. losy niezwykłego duetu Hawkgirl–Hawkman, który stanowi część cokolwiek makabrycznego cyklu odrodzenia. Otóż historia kochanków sięga już czasów starożytnego Egiptu – ona była księżniczką imieniem Chay-Ara, on zaś księciem Kufu. Jak na tragiczną historię przystało, wszedł między nich (jedynie w wersji serialowej) zazdrosny kapłan, który z czasem miał się stać najstraszliwszym złoczyńcą wszech czasów, nieśmiertelnym Vandalem Savage’em. Na skutek działania tajemniczego meteorytu wszyscy uwikłani w mordercze starcie zyskali dar długowieczności. Książę i księżniczka co jakiś czas odradzają się więc z inną tożsamością oraz czasową amnezją, a ich straszliwy wróg spędza każdą wolną chwilę na pościgu, gdyż jedynie zabicie tej pary pozwala mu żyć wiecznie. Podobieństwa do wschodniej filozofii reinkarnacji są dość oczywiste, lecz zachodzi między nimi bardzo znacząca różnica: w samej swej istocie oryginalna doktryna zakłada wędrówkę dusz pomiędzy fizycznymi ciałami, a ciała Chay-Ary oraz Kufu nie ulegają zmianie. Sam koncept wydaje się całkiem intrygujący, gorzej jednak wygląda jego realizacja. Ze smutkiem trzeba przyznać, że stanowi on najsłabszy wątek tego serialu – wina spoczywa przede wszystkim na aktorach, bo nie tylko Hawkgirl i Hawkman nie potrafią przekonująco ukazać swojego uczucia, lecz także – co gorsza – Vandal Savage jest zagrany tak, że w większości przypadków trudno odczuć owo potworne zagrożenie, które rzekomo stanowi.

Dosłowniej traktuje temat David Mitchell, a, co za tym idzie, także siostry Wachowskie (wtedy jeszcze brat i siostra Wachowscy) w dość niedocenionym – przynajmniej jako film – Atlasie chmur. Na to dzieło składa się szereg pomniejszych opowieści z różnych epok (również przyszłych), które stopniowo zaczynają się ze sobą przeplata. Z czasem okazuje się, że wszyscy bohaterowie odgrywają pewną rolę także w cudzych losach, chociaż niekiedy z początku tego nie widać. Jest to, dodajmy, całkowicie uzasadnione fabularnie, co otwiera pole do dyskusji oraz różnych interpretacji. W tym momencie otwierają się możliwości dla obrazu, które zostają wykorzystane w imponujący sposób dzięki nieocenionemu środkowi, jakim jest makijaż. Atlas warto obejrzeć kilkakrotnie, nie tylko dlatego, że to niesłychanie ciekawy, niebanalny film, ale również po to, żeby wyłapać, kto kogo zagrał w danej scenie (niby autorzy wyjawiają to w napisach końcowych, ale co to za frajda?). Najlepsi aktorzy zebrani przez twórców trylogii Matrix (Hugo Weaving w roli żeńskiej to widok doprawdy niezapomniany), a także zmyślna zabawa gatunkami również ani trochę nie przeszkadzają.

Porzućmy jednak kwestię wędrówki dusz i skupmy się dla odmiany na fikcyjnych bohaterach, którzy otrzymali poniekąd drugą szansę. Warto w tym momencie zaznaczyć, że punktem wspólnym ich historii jest niekiedy pewna fragmentaryczność pamięci. Dlaczego to takie istotne? Ze względu na „efekt motyla”, czyli wpływ poszczególnych – nawet niewielkich – czynów człowieka na pełen obraz sytuacji. W praktyce popkulturowej działa to tak, że niezależnie od tego, co dany protagonista zrobi po odbyciu podróży w przeszłość, rezultat jego działań może pozostać niezmienny. Wystarczy, że nadepnie eponimicznego motyla, wywołując tym samym nieodwołalne konsekwencje. Okazuje się bardzo często, że wszystkie czyny bohatera kierowały go nieuchronnie ku określonej z góry przyszłości, a luki w jego wspomnieniach obejmują momenty, w których rzeczywistość ulega zmianie na skutek działań jego przyszłej wersji. Wobec tego właśnie problemu staje między innymi bohater Efektu motyla, grany przez Ashtona Kutchera. Podczas lektury swoich dzienników sprzed lat odkrywa on sposób na cofnięcie się do dawnych czasów i dokonanie zmian. Niestety, wszystkie próby kończą się katastrofą.

Ciekawiej niż jako zwykła utrata przytomności zostaje ukazana tego rodzaju podróż wstecz w nowiutkim anime Boku dake ga inai machi (albo ERASED), opartym na mandze o tym samym tytule. Główny bohater tej serii ma zdolność „przewinięcia” swojego życia do odpowiedniej chwili, kiedy tylko dostrzeże w otaczającym go świecie coś wykraczającego poza normę. W ten sposób udało mu się wielokrotnie zapobiec wypadkom czy nieprzyjemnym incydentom. Sprawa okazuje się jednak bardziej skomplikowana, kiedy musi się cofnąć do czasów dzieciństwa, aby zapobiec zabójstwu matki, która mimowolnie odkryła prawdę o niepokojącej serii morderstw sprzed lat. Dzięki wyważonemu połączeniu elementów życia szkolnego oraz śledztwa świetnie poprowadzona fabuła natychmiast wciąga, skłaniając widza do snucia własnych domysłów, i niejednokrotnie go zaskakuje. Pomimo że przez większość czasu patrzymy na wszystko oczami dziecka (co prawda z dorosłym w środku, ale jednak), nie mamy tu do czynienia z opowieścią w jakimkolwiek stopniu niewinną. Śmierć jest wszechobecna, protagonista wielokrotnie ponosi zaś porażkę w swojej misji pomagania osamotnionym ofiarom psychopaty, chociaż ma do dyspozycji całą wiedzę ze swoich czasów. W serii porusza się ważne tematy, takie jak przemoc w rodzinie czy niszczący wpływ własnych przeświadczeń na temat innych. Równie ciekawy jak sama historia jest w Boku dake sposób przedstawienia skoków w przeszłość – oto bohater może obserwować latające wokół niego taśmy filmowe, na których dostrzega stopklatki z całego dotychczasowego życia: pojedyncze sceny, istotne osoby, refleksje. Niezwykle współczesną metaforykę ludzkiej egzystencji jako dzieła kinowego wykorzystuje się zresztą już w świetnym openingu.



Miłośnikom japońskiej animacji powyższa pozycja wyda się zapewne podobna do krwawej serii Higurashi no naku koro ni, której tematem były wydarzenia z pewnej niewielkiej wioski, które zakończyły się iście makabrycznym festiwalem śmierci. Podstawą dla tej produkcji stały się tzw. visual novels, czyli coś pomiędzy grą a komiksem. Opowieść, podobnie jak jej adaptacja, dzieli się na dwie główne części: pytania oraz odpowiedzi. Każdy z rozdziałów przybliża zaś opisywane zdarzenia z innej perspektywy, różniącej się od pozostałych pewnymi szczegółami oraz cokolwiek zmienionym, ale zawsze (poza ostatnim przypadkiem) potwornym finałem. Z początku oglądającemu mogą się wydać niezrozumiałe wstawki komediowe, z czasem jednak przyczyniają się one znakomicie do budowania napięcia, płynnego przechodzenia od swobodnej sielskości do morderczego horroru (prawdziwy szok dla nieprzygotowanego odbiorcy). Nie zdradzę, jak łączą się te wszystkie alternatywne scenariusze, ale później (a dokładnie z początkiem drugiego sezonu o podtytule Kai) całość nabiera większego sensu, a kolejne tajemnice zyskują choćby częściowe wyjaśnienie. Wyjątkowymi atutami Higurashi są też pogłębiona psychika bohaterów, z których każdy ma własną, złożoną historię, oraz wielce satysfakcjonujące zakończenie. Radzę jednak pominąć zupełnie zbędne miniserie OVA. O wiele lepiej od nich prezentuje się natomiast specjalny odcinek wypuszczony pięć lat po zakończeniu oryginału.

W kontekście wyżej wzmiankowanego anime istotne jest ograniczenie czasu właściwej akcji (tam – krótki okres przed letnim festynem i po nim). Niekiedy protagoniści dostają do dyspozycji nawet mniejszy przedział czasowy, ot, chociażby marne osiem minut. Tyle ma właśnie na znalezienie bomby i powstrzymanie wybuchu bohater interesującego Kodu nieśmiertelności, biorący udział w szemranym eksperymencie wojskowym. Co więcej, ostatnie chwile jego życia nie należą nawet do niego, lecz naocznego świadka zamachu. To jednak zaledwie początek nieprzewidywalnej opowieści, która choć nie obfituje w liczne sceny akcji, nieustannie trzyma widza w napięciu.

Jak pokazuje poprzedni przykład, ciągłe doświadczanie tej samej chwili może być dalekie od przyjemnego. Przekonał się o tym już Phil, prezenter telewizyjnej prognozy pogody, który przybył do niewielkiego miasteczka zrelacjonować lokalny Dzień Świstaka. Co zdarzyło się dalej, wiemy chyba wszyscy – nieszczęśnik utknął w doprowadzającej go do rozpaczy (i szaleństwa) pętli czasowej i wciąż przeżywa ten sam dzień. Od czego jednak jest miłość… Bardziej interesujące od aspektu komediowego są w tym klasyku sposoby, jakie stosował bohater, aby przerwać uporczywy cykl: szereg kreatywnych samobójstw czy liczne próby wywołania paradoksów.

Skoncentrujmy się na tym pierwszym zagadnieniu. Śmierć to wdzięczny temat ze względu na ogromną liczbę jej obliczy. Wyobraźcie sobie zatem, że zostaliście uwięzieni w jednej konkretnej dobie, która rozpoczyna się puszczaną w radiu radosną piosenką, a kończy… zgadliście, śmiercią waszego ukochanego brata! Za każdym razem inną, zdałoby się, że nieuniknioną, z początku druzgocącą, potem coraz bardziej nużącą i doprowadzającą do furii. Tak właśnie doświadczył braci Winchesterów z Supernatural (a.k.a. Nie z tego świata) pewien złośliwy bożek nazywany Tricksterem i tak właśnie powstał jeden z najlepszych odcinków tego leciwego serialu (sezon 11. w trakcie, o dziwo całkiem przyzwoity). Byłoby to zapewne straszliwie przygnębiające, gdyby nie absurdalność i niezaprzeczalny komizm wielu zgonów (np. wyjęte z kreskówki spadające pianino) oraz genialny montaż.

Nietrudno się dziwić, że podobny motyw, w różnych odsłonach, zyskał sobie sporą popularność zarówno w kinie, jak i w telewizji. Od zaskakującego thrillera (Piąty wymiar, rozgrywający się w dusznej atmosferze statku widma) przez kampową parodię horrorów (komiczne Dziewczyny śmierci, rzecz o grupie nastolatków uwięzionych w popularnym slasherze i wciąż od nowa przeżywających jego fabułę) aż po ubrany w sztafaż science fiction film Na skraju jutra, gdzie wzbudzający ogromną dozę współczucia Tom Cruise w roli żołnierza, który pragnie za wszelką cenę uniknąć koszmaru wojny, zostaje skazany na wieczne doświadczanie dnia inwazji, by potem odkryć, że może zmienić przyszłość, jeśli tylko uda mu się przeżyć odpowiednio długo. Warta uwagi jest zwłaszcza ostatnia pozycja, udatnie łącząca schematy gatunkowe z ciekawym światem przedstawionym i dobrym aktorstwem (szczególnie w przypadku Emily Blunt, stworzonej do ról twardzielek). Pierwowzorem tej produkcji była powieść Hiroshiego Sakurazaki, która doczekała się również wersji mangowej.

Ale chyba każdy z nas wiele by oddał, żeby powtórzyć pewien szczególny dzień z przeszłości, zmienić coś, co mogłoby zaważyć na reszcie naszego życia, przynieść nam upragnione szczęście. Bo wszyscy czegoś żałujemy i marzymy momentami, żeby jak bohater Czasu na miłość (brytyjskiej komedii twórców To właśnie miłość) móc swobodnie podróżować w czasie, spełniać marzenia, delikatnie korygując bieg rzeczy. Jak przekonuje uroczy One-Minute Time Machine, wystarczyłoby czasem móc przycisnąć jeden guzik i zacząć rozmowę od nowa, nie bacząc na wszelkie możliwe konsekwencje.

]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/zyje-sie-tylko-wielokrotnie/feed/ 0
Erotyczna inwazja XXI wieku http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/erotyczna-inwazja-xxi-wieku/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/erotyczna-inwazja-xxi-wieku/#respond Wed, 04 Feb 2015 16:26:04 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2977
„Wygląda na to, że dziś nic, tylko przemoc w kinie i seks w telewizji” – takiego podsumowania obecnych czasów dokonują w początkowej piosence bohaterowie Głowy rodziny, animowanego serialu Setha MacFarlane’a. Zdecydowanie coś w tym jest. Telewizyjne hity, zdobywcy nagród i nominowani do nich, filmy oraz seriale budzące emocje stanowią często dowód na to, że aspekt erotyczny stał się poniekąd wymogiem, gwarantem powodzenia. Bez seksu nie ma sukcesu, można by rzec.



A jak było kiedyś? Większość z nas widziała kiedyś przynajmniej jeden z tych starszych filmów o Jamesie Bondzie. Choć nie stroniły od przemocy, obrazy te posiadały szczególną cechę: ukazywały sceny łóżkowe w całkiem zmyślny sposób. Sekwencja zazwyczaj kończyła się w momencie, gdy szpieg zaciągnął już kobietę do łóżka; czasem przedstawiano nam jeszcze scenę pocałunku, a potem kamera kierowała się w stronę sugestywnie rozrzuconych ubrań i… następowało zgrabne przejście do poranka, pozostawiające całą resztę wyobraźni widza.

Wtedy była to, rzecz jasna, kwestia swego rodzaju tabu – ileż kontrowersji wywołała chociażby scena przesłuchania Sharon Stone w Nagim instynkcie! Teraz, kiedy konwencję już ostatecznie przełamano, a społeczeństwo wydaje się o wiele bardziej wyzwolone, ma miejsce tendencja odwrotna. Zamiast stronienia od erotyki ładuje się ją w utwory aż do przesady, pod byle jakim pretekstem, nawet nachalnie. Przykład? Jeden z tych głośniejszych to Gra o tron – serial, którego fabułę ukształtowano w taki sposób, aby wypełnić, zdawałoby się, jakieś dziwne standardy nagości wyznaczone dla każdego odcinka (nie wspominam na razie o wyeksponowanych wątkach homoseksualnych, ponieważ do tej kwestii jeszcze wrócimy). Zupełnie niepotrzebnie wciśnięto również incydentalny (? Oby!) trójkąt miłosny do drugiego sezonu wyśmienitego serialu House of Cards.

Nie zrozumcie mnie źle – nie istnieje żaden powód, dla którego seks nie powinien być obecny w kinie lub telewizji; nie bądźmy pruderyjni, to nie czasy na podobne zachowanie. Wielką rolę odgrywa jednak sposób wykorzystania erotyki. Niektóre produkcje zwyczajnie bazują na seksie (smutne, że często pochodzą one ze stajni HBO, słynącej przecież z naprawdę dobrych dzieł): Czystą krew na przykład od początku promowano jako opowieść przesyconą brutalnością i erotyzmem, wampiry i inne nadnaturalne istoty funkcjonowały tam tylko na dokładkę. Dopóki można było mówić o równowadze między przygodami sensu stricto a łóżkowymi ekscesami, dopóty serial chwalili zarówno widzowie, jak i krytycy. Z czasem jednak sypiał tam każdy z każdym, a historia traciła smak i sens.

Przykładem lepszego wykorzystania tego rodzaju motywów jako fabularnej bazy może być kanadyjska Zagubiona tożsamość (aczkolwiek ostatnimi czasy serial zaczyna cierpieć z powodu podobnych bolączek – w końcu to już piąty krzyżyk na karku). Protagonistka telewizyjnej produkcji, Bo, jest sukkubem, czyli istotą, która „żywi się” przez seks, odbierając partnerom część (albo całość, wtedy pojawiają się problemy) ich energii życiowej. W związku z tym urodziwa heroina ląduje z kimś w łóżku podczas prawie każdego odcinka, a ponieważ nie ma ona przy tym szczególnych preferencji co do płci, możemy oglądać nader liczne sceny o charakterze, no cóż, lesbijskim. Oprócz tego jednak, co niezwykle istotne, mamy do czynienia z ciekawym przykładem opowieści spod znaku urban fantasy, pełnej zwrotów akcji, sympatycznych bohaterów oraz ciekawych odwołań kulturowych. W ramach przyjętej konwencji całość jak najbardziej gra, nie przekraczając przy tym granic dobrego smaku.

Dwa lata temu stacja Showtime pokazała, że o seksie naprawdę można opowiadać ciekawie i inaczej, a zrobiła to, cofając się w przeszłość. O Masters of Sex zrobiło się swego czasu całkiem głośno – nie tylko dlatego, że próbował on, jak głosił slogan, „pobudzić amerykańską ciekawość [wobec seksu]”. Źródłem zaskoczenia stał się sposób, w jaki tego dokonywano. Robiono to bardzo elegancko, jednocześnie prezentując widowni kawałek historii (rzecz dotyczy pionierskich badań nad seksualnością), a także opowieść o dążeniach do przełomu oraz o zmaganiach ze społeczno-kulturowymi konwenansami.

Kwestię, którą teraz poruszę, sugerowałem już kilkakrotnie. Mam na myśli mnożące się od dłuższego czasu w kinie i telewizji wątki homoseksualne. O ile Tajemnica Brokeback Mountain czy świeże obyczajowe Spojrzenia starają się przez to coś powiedzieć, zabrać głos w dyskusji nad seksualnością, o tyle sztucznie tworzone fabuły stanowiące pretekst do ukazania stosunku osób tej samej płci stanowią deklarację innego rodzaju. Czasem można odnieść wrażenie, że mamy tu do czynienia albo z chęcią zaszokowania widza (jednak takie sceny wprawiają raczej w obrzydzenie niż w osłupienie), albo z próbą publicznego zakomunikowania: jestem na czasie, nie potępiam! Zahacza to o autoreklamę; nie wahajmy się użyć tego stwierdzenia. Ponownie zaznaczam – potrzebujemy dyskusji, ale nie tędy droga.

W literaturze mamy do czynienia z kłopotem innego rodzaju. Wraz z zawitaniem na listach bestsellerów – o tak, jakżeby inaczej – Pięćdziesięciu twarzy Greya, z kontynuacją tej powieści, a także z rozkwitem beletrystyki ewidentnie odtwórczej konceptualnie, tendencje sadomasochistyczne znalazły się na językach. Jakżeż popularne stało się z dnia na dzień to połączenie markiza de Sade z baśnią o zagubionym dziewczęciu, czekającym na swego uroczego księcia! I za pstryknięciem palca – pstryk! – mamy już film, ba, mamy idealny prezent na walentynki. Co kto lubi, ale według mnie tendencja zdecydowanie zakrawa na niepokojącą.

W dziwnych czasach żyjemy. Niby jesteśmy nowocześni, tolerancyjni – parady równości, politycy odmiennej seksualności etc. – ale niejako na pokaz, bo „nie wypada inaczej”. Widać to tak na dużym czy małym ekranie, jak i na kartach książek. Może nieco generalizuję tę kwestię, doszukuję się dziury w całym, a nawet dokonuję nadinterpretacji. Spójrzmy jednak chociażby na małostkową sprawę dewastacji warszawskiej tęczy. Przed nami jeszcze daleka droga do prawdziwej otwartości. Brak oporów przed ukazywaniem erotyki w popkulturze to żaden dowód tolerancji, a jedynie kolejny wyznacznik nieco kuriozalnej epoki. Cytując znów otwarcie Głowy rodziny (i nie negując przy tym zalet postępu): „gdzie się podziały te dawne wartości, na których wcześniej polegaliśmy”, a przynajmniej niektóre z nich?

]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/erotyczna-inwazja-xxi-wieku/feed/ 0
Kto mitem wojuje… http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/kto-mitem-wojuje/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/kto-mitem-wojuje/#respond Fri, 05 Sep 2014 16:10:09 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3060
Nie da się ukryć, że świat ludzkich wierzeń zadziwia złożonością i zróżnicowaniem. Zachwyca odmiennością ujęć tych samych zagadnień (chociażby kosmogonii), bogactwem detali – słowem: imponującą inwencją umysłów ze wszystkich stron świata. Opowieści o egzotycznych bogach, fantastycznych istotach, wojnach, a także bohaterskich czynach elektryzowały moją wyobraźnię od najmłodszych lat. Ten niesamowity zdrój pomysłów aż prosi się, żeby z niego czerpać. Jeśli już kultura ma wciąż przetwarzać te same motywy, niech chociaż sięga do nieco zapomnianego, za to jakże wiekowego materiału. Potencjał jest przeogromny. Rzecz w tym, że twórcy rzadko kiedy potrafią z niego odpowiednio skorzystać, a w środowisku filmowym (i nie tylko) ciężko o umiar, jeśli chodzi o eksploatację już sprawdzonego źródła.
Do czego piję? Do wszechobecnej ostatnimi czasy na ekranach małych i dużych, na stronicach książek oraz komiksów, w grach komputerowych, planszówkach etc. mitologii greckiej. Pomimo jej niezaprzeczalnej wartości, mnogości konceptów oraz bezwzględności robiącej wrażenie, nieodmiennie sięga się po te same, sprawdzone wątki, postaci czy całe historie. Powtarzalność jest tak duża, że od czasu do czasu następuje zwyczajna rewitalizacja zakurzonego podania. Tak ma się sytuacja ze świeżym, tegorocznym Herkulesem z Dwaynem Johnsonem w roli głównej. Film ten na szczęście nie próbuje nawet udawać ambitnego, pozostając czystą, męską rozrywką, odległą od oryginału, przeszarżowaną i schematyczną, ze skromnym dodatkiem humoru. Niestety istnieje parę innych dzieł wpisujących się w rzeczoną tendencję, które poniosły spektakularne porażki, a na dodatek pozostawiły po sobie jedynie niesmak.

Jednak zanim o tym, przyjrzyjmy się obecności w popkulturze panteonów innych kultur, pozostających w cieniu wytworów greckiej imaginacji.

Zacznijmy od wiecznego numeru dwa: podań nordyckich, gawęd z kraju walecznych wikingów. Imiona takie jak Odyn, Thor czy Loki nie pozostają obce widowni ani czytelnikom. Jednak dopiero XXI wiek przekuł je w rozrywkę masową przez powrót do komiksowego wizerunku boga piorunów jako superbohatera i uczynienie z jego kłamliwego brata obiektu adoracji fanek. Elementy mitycznego anturażu służą jedynie za tło albo ukryty smaczek, dostrzegalny dla nielicznych. Nie zrozumcie mnie źle, nie krytykuję ani tych działań, ani filmów ze stajni Marvela. W żadnym razie! Szkoda jednak wciąż żywego ducha kultury północnych ludów. Dobrze chociaż, że jej okruchy rozsiane są po różnych zakamarkach świata powieści obrazkowych, a także w literaturze sensu stricto. Przykładem – choćby niepozorna książeczka Neila Gaimana Odd i Lodowi Olbrzymi, pełna czarownych odwołań do klasycznych treści. Zdarzają się też intrygujące ujęcia spod znaku parodii (Montypythonowski w klimacie Eryk wiking) lub niebanalne reinterpretacje, lecz i do tego dojdziemy.

Uwięzione we własnym kulturowym kręgu trwają wierzenia germańskie. Dzieje Zygfryda, Brunhildy i pierścienia Nibelunga goszczą jedynie na telewizyjnych odbiornikach (Pierścień Nibelungów z 2004). A przecież ta opowieść to jedna z inspiracji Tolkiena, przodek Władcy Pierścieni. Znajdziemy tu wielką miłość, klątwy, zdrady, smoki, śmiertelników uwikłanych w sprawy boskie… Lecz czasy świetności opery i tryumfów Wagnera (cień na nie wciąż rzuca uwielbienie, którym darzył go Adolf Hitler), nawet Fritza Langa i niemej Śmierci Zygfryda (1924) dawno już przeminęły. Powoli zapomina się o tej epickiej sadze i daremne próby jej uratowania czynią tylko twórcy pokroju Craiga P. Russela, próbując zakląć ją w wysmakowane kadry.

A czy słyszeliście o jakiś blockbusterach nawiązujących do jakże cudownej mitologii egipskiej, wierzeń Mezopotamii z jej boginią Isztar i eposem o Gilgameszu, mrocznych tradycji ludów Ameryki Południowej (czyż imię Quetzalcoatl, Pierzasty Wąż, nie brzmi rozkosznie nietypowo?), prostych, ale przepięknych gawęd inuickich, nie wspominając o rozlicznych podaniach afrykańskich, indyjskich czy w szerokim pojęciu indiańskich? Próbowałem odszukać jakieś ukryte skarby, przepadłe w mrokach dziejów perełki, zdolne zaprzeczyć moim obawom, lecz bezskutecznie. Gdyby nie pewne frapujące zjawisko, o którym nie omieszkam jeszcze wspomnieć, pozostawiono by wyżej wymieniony dorobek kulturowy do swobodnego wykorzystania autorom horrorów pokroju Grahama Mastertona albo naukowcom.

Mieszkańcy Olimpu mają się natomiast z pozoru dobrze. Ich popularność jedynie rośnie, to VIP-y pośród mitologicznych postaci. Od animowanego Herkulesa poprzez miniserie Hallmarku i efekciarską Troję aż po dwie szmiry – Starcie tytanów oraz jego kontynuację: Gniew tytanów. Nie ma niczego złego w odrobinie przyjemnej, niewymagającej tandety i przekombinowania, lecz twórcy, Louisowi Leterrierowi, przyświecał wyższy cel: chciał na nowo powołać do życia rozczulająco anachroniczny klasyk o identycznym tytule (przynajmniej po angielsku, polskie tłumaczenie brzmi bowiem Zmierzch tytanów), dostroiwszy go do tego, czego w jego mniemaniu oczekują współcześni widzowie. Być może miał rację, ale z pewnością jego „dzieło” mało ma niewiele wspólnego z klasyczną opowieścią o dzielnym Perseuszu, a wciśnięcie do fabuły tak wielu rozpoznawalnych istot zahacza o absurd. Pierwsza część broni się w tym wszystkim swego rodzaju logiką oraz efektami specjalnymi, natomiast druga… przekracza granice, gdyż stawia w pełni na widowiskowość i czyni grę aktorów (nomen omen niezgorszych, bo między innymi Liama Neesona i Ralpha Fiennesa) zaledwie pretekstową. Dylogia stanowi ostateczny dowód, że tej krowy doić się już nie powinno.

Pojawia się jednak pewna szansa, o dziwo w obszarze powieści młodzieżowej. Pisarz nazwiskiem Rick Riordan z wielką wprawą i znawstwem, wykazując się fenomenalnym poczuciem humoru, stara się na nowo zaszczepić w młodych miłość do mitologii. Jego seria Percy Jackson i bogowie olimpijscy wnosi jakże potrzebny powiew świeżości. Silnie postmodernistyczny w charakterze, intertekstualny pięcioksiąg ucząc, bawi – i tyle wystarczy. W tych okolicznościach cieszy, że pisarz nie poprzestał na Grecji, ale przeniósł się także do Egiptu. Cykl odniósł umiarkowany sukces na gruncie beletrystycznym, co skłoniło Hollywood do próby przeniesienia go na ekran. Rezultat? Nieszczególny, ale ostało się zaskakująco dużo wyjątkowego klimatu. Pozycja naprawdę dobra na początek znajomości z mitologią.

To właśnie takie twórcze reinterpretacje oraz inteligentne nawiązania miałem na myśli, odnosząc się wcześniej do frapującego zjawiska, stanowiącego obecnie główną nadzieję dla ginących opowieści. Żyjemy w czasach, kiedy popularne jest brawurowe mieszanie mitów, motywów literackich i filmowych z historią, ze współczesnością; wrzucanie do jednego worka składników, których nikt inny nie próbowałby połączyć. W wyniku tego rodzaju eksperymentów wychodzą często na jaw naturalne podobieństwa, nie tak oczywiste inspiracje, a przede wszystkim zagadkowo sensowne powiązania. Stosując taktykę znaną już z wczesnego urban fantasy, twórcy mogą popuścić wodze wyobraźni, a przy okazji przyczynić do ocalenia części kulturowego dorobku ludzkości. I tak w wydawanych przez oficynę Nasza Księgarnia Kronikach Imaginarium Geographica (do tej pory ukazało się pięć tomów) spotykają się: Mordred, Grajek z Hamelin, okręt Argo Jazona oraz tajemnica Trójkąta Bermudzkiego, na dodatek w zaledwie jednym tomie!

Takie powieści mogą dostarczyć przedniej zabawy zarówno autorowi, jak i czytelnikowi, poszukującemu w nich poszczególnych odniesień (jak w powyższym przypadku oraz w świetnej trylogii Zasłona, której niestety jedynie pierwszy tom, o znaczącym tytule Łowcy Mitów, został wydany w Polsce), ale także wstęp do poważniejszych rozważań. Przy pomocy mitologicznej różnorodności wzmiankowany już Neil Gaiman starał się pokazać złożoność życia w Stanach Zjednoczonych w swoich słynnych Amerykańskich bogach (szykuje się serial Bryana Fullera, twórcy nowego Hannibala). Brytyjski pisarz czuje się zresztą bardzo dobrze, manipulując mitami i nie tylko, co pokazuje chyba najlepiej legendarny Sandman, największe komiksowe osiągnięcie twórcy.

Podobnie ma się rzecz w telewizji. Fantastyczne stworzenia i motywy z rozmaitych kręgów kulturowych pojawiają się niezwykle często w serialach o charakterze (w jakiejś mierze) procedurala, takich jak: Nie z tego świata a.k.a. Supernatural (który z tego właśnie względu pojawi się zapewnie w moich tekstach niejednokrotnie), Grimm czy Zagubiona tożsamość. Ich heterogeniczność staje się w tym wypadku nawet atutem.

Niektórych z was być może zastanawia tytuł niniejszego tekstu; przecież o druzgocących porażkach w starciu z mitem napisałem tak mało. Nie chodzi tu też wyłącznie o fakt, że mamy do czynienia z niezwykle wymagającym materiałem. Akcent postawiłbym bardziej na słowo „kto”, bo takich ludzi, którzy czyniliby to odważnie i z głową jest coraz mniej. Filmowcy nie traktują swojego materiału zbyt serio, nie o niego zazwyczaj w obrazie chodzi; trzeba go należycie wymodelować, ocenzurować, po czym dopasować do własnych potrzeb. Literatura zdobywa się na hołd tradycji, ale wciąż raczej ją przetwarza, aniżeli daje od siebie coś nowego, podczas gdy telewizja jedynie się nią bawi, aczkolwiek z ujmującą gracją. Wciąż jednak liczę na to, że pomimo ciężkiego życia oraz niesprzyjających warunków, mitologia powróci w formie czystej, silna, zapadająca w pamięć, pełna treści i barwna, czyli taka, jaką była zawsze.

]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/kto-mitem-wojuje/feed/ 0
Dzieje Planety Małp http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/dzieje-planety-malp/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/dzieje-planety-malp/#respond Fri, 08 Aug 2014 16:10:13 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3067
Pięć starych filmów (z których pierwszy zyskał sobie status kultowego), dwa seriale (w tym jeden animowany), kiepski remake, a potem udane ożywienie serii oraz jeszcze lepsza kontynuacja – oto w wielkim skrócie historia Planety Małp, a wszystko stało się za sprawą jednej małej książki o takim właśnie tytule. I nic nie wskazuje na to, żeby dobra passa tej opowieści o ewolucyjnej dominacji małp człekokształtnych nad ludźmi miała prędko dobiec końca.
Pisząc w 1963 roku swoją drugą obok Mostu na rzece Kwai najpopularniejszą powieść, Pierre Boulle nie spodziewał się zapewne, jak wielki odniesie ona sukces. Jest to literatura niezwykle ciekawa – warto zwrócić uwagę nie tylko na obraz świata odwróconych ról i dominacji naczelnych nad zezwierzęconymi przedstawicielami gatunku homo sapiens, lecz także na technologiczne zaawansowanie małpiej społeczności, która posiada własną naukę, założyła rozwinięte miasta, a także dokonała wielu zaawansowanych wynalazków. Klamrowa konstrukcja książki wraz z zakończeniem jawi się natomiast jako prawdziwie intrygująca i zaskakująca.

Właśnie do wspomnianych koncepcji nawiązuje większość dotychczas powstałych adaptacji. W najsłynniejszej ekranizacji z 1968 roku znaczące sugestie z powieści zyskują potwierdzenie w słynnej scenie rozgrywającej się na plaży (możecie zobaczyć ją powyżej). Reżyser, Franklin J. Schaffner, postanowił przy tym cofnąć nieco cywilizację człekokształtnych w rozwoju (głównie ze względu na brak funduszy na film) i nadać traktowaniu przez nią człowieka – gatunku niższego – znamion większego okrucieństwa, zarysowując wątek barbarzyńskich eksperymentów. W rezultacie otrzymaliśmy niezgorszą historię spod znaku fantastyki naukowej, opowiadająca o dramatycznych perypetiach kosmicznych rozbitków, którzy na własnej skórze przekonują się, jak bardzo władcy planety przypominają ludzi – tak w dobrych, jak i w złych aspektach swej natury. Oprócz inteligentnego finału produkcja ta wyróżnia się nadzwyczaj udaną jak na dawne czasy charakteryzacją postaci. To taka perełka starego kina.

Ciąg dalszy, który nastąpił dwa lata później, okazał się znacznie gorszy. Pozornie obiecujący koncept odsłaniania tajemnic podziemi świata znanego z pierwszej części zniweczono przez przekombinowany scenariusz i boleśnie archaiczne efekty specjalne. Film nie przetrwał niestety próby czasu. Zresztą także kolejne ekranizacje nawet nie zbliżyły się do poziomu legendarnej „jedynki”.

W Ucieczce z Planety Małp, Podboju Planety Małp oraz Bitwie o Planetę Małp ciekawi jednak to, że ich akcja ma miejsce już na ziemi. Bohaterami owych produkcji są kolejne pokolenia inteligentnych naczelnych, które przypadkiem trafiły do naszego świata, nieco tylko ubranego w futurystyczne szaty. Pewne wątki przypominają te obecne w najnowszych ekranizacjach powieści Boulle’a. Dla przykładu: pojawia się Cezar, który zapoczątkowuje bunt pobratymców zniewolonych przez ludzi, rozpoczyna się starcie pokrewnych gatunków. Aż szkoda, że temu wszystkiemu zabrakło dopracowania i klimatu, lecz wyraźnie można dostrzec potencjał, który wykorzystano z lepszym skutkiem ponad czterdzieści lat później. O tym jednak za chwilę.

Dwie serie telewizyjne (kolejno z 1974 oraz 1975 roku), mimo że nie odniosły szczególnego sukcesu, wzbogacały tematyczne uniwersum, sięgając po rozwiązania obecne w oryginale i skupiając się bardziej na podstawach funkcjonowania cywilizacji małp: dorobku kulturowym, politycznym zorganizowaniu, gospodarce etc. Na szczególnie wartą uwagi wygląda w tym kontekście animacja Powrót na Planetę Małp: przedstawia ona podobieństwo tamtejszych zwyczajów do tego, co niegdyś wytworzyła ludzkość (jako cenne należy ocenić zwłaszcza zmyślne nawiązania do filmów oraz gry słowne). Są to dzieła cokolwiek zapomniane, zupełnie niesłusznie znajdujące się w cieniu swych braci z wielkiego ekranu.

Po skasowaniu obu seriali nastąpiła długa przerwa w zajmowaniu się Planetą Małp, potem zaś pomysłem zainteresował się wirtuoz wyobraźni – Tim Burton. Wszystko wskazywało na to, że widzowie otrzymają prawdziwy hit: imponujący budżet, znane aktorskie nazwiska… Niestety, obraz okazał się kompletną klapą – finansową, ale i fabularną. Całość historii karygodnie spłycono, aczkolwiek znalazło się miejsce dla końcówki niemalże identycznej co książkowa; postawiono na rozmach, który ostatecznie wcale nie robił zamierzonego wrażenia, nie wspominając o licznych nieścisłościach. Broniły się za to efekty specjalne oraz aktorstwo – tradycyjnie tych, którzy grali małpy, a w szczególności fenomenalnie demonicznego Tima Rotha. To jednak, jak wiadomo, nigdy nie wystarczy. Jako wielki fan reżysera mówię to z wielkim smutkiem, ale tego jego filmu stanowczo nie polecam.

Przerwa zrobiła cyklowi naprawdę dobrze. Powrócił efektownie, z niebanalną fabułą i świetną rolą Andy’ego Serkisa, który jest wprost stworzony do grania postaci tworzonych techniką performance capture. W Genezie Planety Małp oraz tegorocznej Ewolucji Planety Małp wszyscy inni aktorzy pozostają w jego cieniu.

Oba filmy, jak już wspomniałem, korzystają ze ścieżek wydeptanych już przez starsze produkcje. Pierwszy z nich przybliża widzom okoliczności wybuchu zarazy, która przetrzebiła ludzkość, a także drogę szympansa Cezara do roli lidera rewolty jego pobratymców wykorzystywanych naukowo i trzymanych w zamknięciu. Wychowanie pośród ludzi nadaje temu protagoniście głębi, tworzy grunt pod problemy poruszane w kontynuacji. Geneza Planety Małp rozwija się może niespiesznie, nie wystrzegając się przy tym pułapki schematyczności, stanowi jednak naprawdę świetną rozrywkę.

Jednak to dopiero Ewolucja Planety Małp wykorzystuje pełnię potencjału bazowego pomysłu. Pokazano tutaj krajobraz po apokalipsie oraz narodziny społeczności małp, możemy obserwować wewnętrzne konflikty na tle politycznym (bardzo dobry wątek samozwańczego wodza Koby, przejmującego władzę po Cezarze) oraz zarzewie nadchodzącej wojny. I choć podlane jest to wszystko sosem przeszarżowanej widowiskowości (małpy z karabinami maszynowymi jadące na koniach…), a także hojną garścią patosu, to w gruncie rzeczy mamy do czynienia raczej z przejmującym dramatem znakomicie rozpisanym na role aniżeli z kinem rozrywkowym. Na oczach widza kończy się stara epoka, a rozpoczyna nowa era – era, którą paradoksalnie znamy z poprzednich produkcji. Twórcom filmu udało się na dodatek dokonać rzeczy pozornie niemożliwej: w trakcie seansu odbiorca bardziej identyfikuje się z przedstawicielami rzędu naczelnych niż z resztkami cywilizacji ludzi. I jedynie szkoda trochę Gary’ego Oldmana, który niewiele mógł wyciągnąć z otrzymanej roli.

Wygląda na to, że opowieść zapoczątkowana przez dzieło Pierre’a Boulle’a przeżywa swój renesans. Jej nowa odsłona sprawiła, że mam dobre przeczucia co do dalszego ciągu, a nawet będę na niego czekać z niecierpliwością. Nim on nastąpi, jest jednak wystarczająco dużo czasu, aby nadrobić znajomość tych najwcześniejszych produkcji – naprawdę warto prześledzić drogę, którą w międzyczasie przebyła planeta przechodząca przez doświadczenie drastycznej ewolucyjnej roszady. I przy okazji zastanowić się, czy ta wizja faktycznie zakrawa na tak bardzo nieprawdopodobną.

]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/dzieje-planety-malp/feed/ 0
Rzut oka za kurtynę kłamstw http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/rzut-oka-za-kurtyne-klamstw/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/rzut-oka-za-kurtyne-klamstw/#respond Wed, 18 Jun 2014 18:08:30 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3112
W świecie ludzi sukcesu oraz ludzi wpływowych panują kłamstwa i półprawdy. Kryją się one za niemal każdą fortuną; możni mają trupy w szafach. Sprawiedliwość i uczciwość od dawna już nie są na czasie, a oszuści podbijają rynek kronikami własnych malwersacji. Zapanowała globalna moda na ujawnianie mechanizmów niegodziwości, jednak – paradoksalnie – jej moc bynajmniej nie zmalała. Ale cóż z tego, skoro telewizja i kino mają do dyspozycji materiał najlepszy z możliwych, bo w znacznej mierze autentyczny.
Istnieje wiele dzieł, które boleśnie przypominają nam, że praktycznie nikt nie jest niewinny, nie ma prawa rzucić pierwszego kamienia. Nawet Kościół. Abstrahując od obecnych problemów wewnętrznych, sama jego historia nie przysparza powodów do dumy. Pragnąłby on zapewne zupełnie zapomnieć o niechlubnym dziedzictwie handlu odpustami, niesłusznych prześladowań czy wątpliwej moralności dawnych papieży, lecz choć przeszłość odeszła już bezpowrotnie, nie da się jej wymazać. Nie da się zanegować faktu, że żyli niegdyś tacy ludzie jak Rodrigo Borgia.

W annałach figuruje on jako Aleksander VI, jeden z najbardziej zepsutych następców świętego Piotra, ojciec domniemanej trucicielki Lukrecji oraz Cezara (z którym rzekomo miała żyć w kazirodczym związku), a także dwóch jeszcze synów, którzy nie mieli czasu aż tak zapisać się na kartach historii. Był wybitnym politykiem, patronem znanych artystów, a to, że miał nie tylko żonę, lecz także kochankę, nie było niczym szczególnie dziwnym jak na ówczesne standardy. Jednak zarówno Rodrigo, jak i cały ród Borgiów słyną przede wszystkim z tego, iż nazywa się ich niekiedy pierwszą w historii rodziną mafijną.

Powstało wiele książek historycznych rzucających światło na ich poczynania, dementujących plotki oraz podważających powszechne przekonania na temat chociażby Lukrecji, ale czy dziwić może fakt, że największym zainteresowaniem cieszy się wydana pośmiertnie powieść Maria Puza – człowieka, który dał nam literacki pierwowzór Ojca chrzestnego? To właśnie na jej kanwie oparto ten ciekawszy z dwóch seriali o włoskiej familii: Rodzina Borgiów Neila Jordana, gatunkowy następca uznanej przez krytykę Dynastii Tudorów.

W produkcji w sposób fascynujący mieszają się historia i spekulacja, wypełniają ją pełnokrwiste, najczęściej autentyczne postaci pokroju Machiavellego czy Katarzyny Aragońskiej, intrygi, spiski, podstępy, zdrady, mordy, wojny… słowem: wszystko, co potrzebne w serii tego pokroju, co przyciągnie do niej publikę. Serial posiada też czołowy atut – Jeremy’ego Ironsa. Aktor z niekłamanym wdziękiem wciela się w Rodriga i tworzy niezapomnianą kreację jednostki, którą gardzimy, nie będąc przy tym w stanie wyjść z podziwu dla jej przebiegłości oraz talentu polityka. Już od samego początku ta telewizyjna opowieść (niestety zakończona po trzech sezonach) bezwzględnie pokazuje, jak mało liczyła się cnota w czasach, gdy przekupić się dało nawet kardynałów. Oto oblicze renesansu, jakiego dotąd nie znaliście.

Może i minęły całe wieki, lecz prawidła władzy nie uległy drastycznej zmianie, co widać w niepokojąco realistycznym House of Cards platformy Netflix. Już od dwóch lat oferuje ona opowieść o zdradliwym bagnie polityki – ekosystemie, w którym powiedzenie „człowiek człowiekowi wilkiem” jest przygnębiająco zasadne, w którym nie ma żadnych zasad poza tą, że zawsze wygrywa silniejszy. Protagonista, Frank Underwood (grany wprost fenomenalnie przez nagrodzonego za tę rolę Złotym Globem Kevina Speceya), wraz ze swoją żoną (zatrważająco zimna Robin Wright) tworzą potężny duet, który na drodze do absolutnej władzy nie cofnie się przed niczym, nawet mordem, choć zazwyczaj nie brudzi sobie rąk osobiście. Obserwacja ich losów jest doprawdy fascynująca, wzbudzają one bowiem uczucia ambiwaletne, podobnie jak dzieje Aleksandra VI.

Emocje działają tym silniej, gdyż ukazuje się cały proces sterowania mediami oraz publicznym wizerunkiem, prawne manewry, deklaracje bez pokrycia i ociekające fałszem wystąpienia – wszystko to przecież wprost niezwykle przypomina wolty polityków całego świata, współczesnych demagogów, wykorzystujących niecnie podatny na manipulację elektorat.

Co ciekawe, to nie tylko druga z rzędu wysoko oceniana produkcja o tym samym tytule (akcja pierwszej miała miejsce w Anglii), lecz także adaptacja trzytomowego cyklu autorska nie kogo innego jak… polityka z Wysp, Michaela Dobbsa. Tym bardziej skłania to do refleksji.

Kolejnym źródłem potęgi – silnie powiązanym z kontrolą nad innymi – jest pieniądz, a droga do jego posiadania nie jest ani łatwa, ani przeznaczona dla ludzi ze skrupułami. Może on zresztą doprowadzić do skorumpowania nawet tych, którzy wierzyli niegdyś w szumne ideały prawości. I chyba dlatego Jordan Belfort, bohater Wilka z Wall Street (no i postać z krwi i kości) budzi większą odrazę niż poprzedni obłudnicy, a przy tym także bardziej go nam żal. Niegdyś był ambitnym młodzieńcem, który po prostu chciał wybić się na giełdzie, z czasem natomiast stał się zepsutym do cna, egoistycznym cynikiem, który jest gotów na wszystko, byle tylko pozostać na szczycie, i dla własnej wygody wyzbył się wszelkich ideałów.

Nie da się zaprzeczyć, że telewizyjny Rodrigo Borgia bardzo cenił sobie rodzinę, Frank zaś prawdopodobnie sądzi w głębi duszy, że pod jego silnymi rządami czeka Amerykę lepsza przyszłość. Z kolei bohaterem filmu Scorsese kieruje tylko chęć rozrywki, pragnienie wiecznej beztroski. By je spełnić, nie waha się łgać, nie dotrzymywać obietnic, a nawet zwalać winę na przyjaciół. Co więcej, otwarcie się tym pyszni, zarówno na srebrnym ekranie, jak i kartach fabularyzowanych wspomnień.  Częściowo pod ich wpływem reżyser tworzy swoją jakże ciętą opowieść o moralnym upadku, świadom ironii losu, która pozwoliła Belfortowi utrzymać się na powierzchni, choć powinien był pójść na dno. Mówi to coś o sprawiedliwości nowoczesnego świata.

Wielkie brawa (i Oscar, ach, niesprawiedliwość Akademii!) należą się Leonardowi di Caprio, dzięki grze którego oddana została stopniowa przemiana byłego maklera, film zaś ma taką, a nie inną moc oddziaływania. Bo – jak widać we wszystkich trzech omawianych przypadkach – bez dobrego aktorstwa na nic by się zdał dobry scenariusz, a trzy godziny seansu byłyby czasem nie do zniesienia.

Współcześni blagierzy kina oraz telewizji zwracają się niekiedy bezpośrednio do widza, jakby zwierzając się, to jednak kolejny element gry. Są świadomi, że nic im nie grozi, bo co jak co, ale oni potrafią znakomicie zwodzić, mylić tropy, zacierać ślady, a także tuszować przestępstwa. Wystarczy, że sypną groszem, a sprawa pójdzie w zapomnienie. Fałsz może się dla ich wygody przeistoczyć w prawdę. Przez tę otwartą deklarację potęgi, ukrytą za płaszczykiem fikcji, zasięg wpływów ludzi znaczących i bogatych wydaje się jeszcze bardziej zatrważający. Kto wie – może taki był właśnie cel, a to wszystko jeden wielki kant? Kłamstwo ma wiele obliczy i przyjmuje rozmaite postaci.

]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/rzut-oka-za-kurtyne-klamstw/feed/ 0
Nie trać głowy! http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/nie-trac-glowy/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/nie-trac-glowy/#respond Mon, 04 Nov 2013 19:34:50 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3150
Halloween – w Polsce niemal nieobecne ze względu na silny związek naszego narodu z religią chrześcijańską, natomiast w Ameryce świętowane regularnie i z pompą. Mieszkańcom Stanów Zjednoczonych stanowczo nie można odmówić w tej kwestii oryginalności: tradycja zbierania cukierków przez dzieci w wymyślnych kostiumach zadomowiła się tam na dobre, a zróżnicowanie inspiracji do przebrań jest imponujące. Oczywiście ostatnimi czasy mamy do czynienia z rosnącym zamiłowaniem do tandety (strój pielęgniarki zombie), ale początki były intrygujące…
No właśnie, jak to w ogóle jest z tym dniem? Skąd się wzięła ta tradycja? Szczerze wątpię, by ktokolwiek pamiętał, że początkowo Celtowie świętowali tzw. Samhain. Wtedy to granica między światem doczesnym a domeną duchów, demonów oraz innych potworów zacierała się, one same zaś mogły ją przekroczyć w celu nękania nieszczęsnych śmiertelników. Intruzów trzeba było jakoś odstraszyć, stąd zwyczaj noszenia strasznych masek. Ale to tylko jedna z teorii, moim zdaniem najciekawsza.

Nic więc dziwnego, że wiele maszkaronów, które straszą w Halloween, wywodzi się z tradycji celtyckiej bądź germańskiej. To samo dotyczy niezwykle popularnej opowieści mrożącej krew w żyłach –historii Jeźdźca bez Głowy. Amerykanie chcą wierzyć, że upiora wymyślił ich rodak – Washington Irving, który uczynił go bohaterem opowiadania „Legenda o Sennej Kotlinie” (w oryginale, co będzie miało znaczenie później, „The Legend of Sleepy Hollow”), lecz prawda jest zupełnie inna.

Sam motyw wywodzi się z folkloru Europy czasów średniowiecza. W Irlandii opowiadano o dullahanie, mrocznym człowieku, który (odziany w czarną pelerynę) dosiadał karego rumaka. Swoją głowę trzymał zazwyczaj w dłoni, jednocześnie wypatrując ofiary. Jeśli zaatakowany biedak spoglądał tej głowie w oczy, tracił wzrok, a w pobliżu miejsca, gdzie stwór zatrzymywał się na popas, ktoś umierał. W Niemczech istnieje wiele gawęd o podobnych istotach. Jedna pojawia się nawet wśród baśni braci Grimm. Tu dla odmiany jeździec nosi się na szaro i dosiada płowego konia oraz dmie w róg myśliwski, aby ostrzec ludzi przed czekającym ich nieszczęściem lub zapowiedzieć rychłą karę za popełnione zbrodnie. Zdarza się też, że towarzyszy mu wataha piekielnych ogarów o płomiennych językach.

Irving zgrabnie wkomponował zjawę w amerykańską rzeczywistość. Uczynił ją heskim żołnierzem najemnym (a więc pochodzącym z państwa należącego niegdyś do Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego) na usługach Brytyjczyków, walczącym w rewolucji amerykańskiej. Został on dekapitowany podczas bitwy, lecz powrócił z zaświatów, gdyż nie zapewniono mu godnego pochówku. Jego ofiarami mieli okazać się przypadkowi podróżni, których ścinał, a następnie kradł im głowy. W jednej z wersji historii czynił to, gdyż nie potrafił znaleźć własnej.

Jeździec szybko wpasował się w tradycję Halloween. Jego postać z czasem została nawet odpowiednio do niej dostosowana dzięki groteskowej głowie wyciętej z dyni (Jack o’lantern – jeden z symboli święta). Stał się idealną ikoną Halloween i straszakiem, bohaterem filmów (w tym kilku animowanych) oraz opowieści przy ognisku. Niestety, wraz z tym wszystkim utracił swoją pierwotną naturę.

„Legenda o Sennej Kotlinie” to gotycka opowieść z nutką tajemnicy, a także wątkiem romantycznym z niesamowitym zakończeniem, ponieważ los głównego bohatera Ichaboda Crane’a pozostawał zagadką. Do tego klimatu powrócił w świetnym stylu wielki wielbiciel mrocznych opowieści – Tim Burton. Mowa o jego filmie „Sleepy Hollow” z 1999 roku, znanym w Polsce jako „Jeździec bez głowy”. Crane (grany przez Johnny’ego Deppa) jest w nim postępowym detektywem-sceptykiem, który musi zmierzyć się z niewytłumaczalnym. Obraz twórcy „Edwarda Nożycorękiego” straszy, fascynuje i porywa tą nutką niepokojącej niesamowitości, z kolei bezgłowa maszkara finalnie przybiera postać demonicznego Christophera Walkena. Ostateczny rezultat to znakomita adaptacja, wzbogacona dodatkowo o motyw starcia nauki z tym, co paranormalne.

W tym roku do tej samej historii wrócili włodarze telewizji Fox, dając zielone światło projektowi scenarzystów „Star Treka” oraz twórców seriali „Lost”, a także „Once Upon a Time”. Podobieństwo jest jednak powierzchowne. Jeździec to znów heski najemnik służący siłom zła (bo pragnący uniemożliwić Stanom niepodległość), ale Ichabod stał się w wizji scenarzystów brytyjskim szpiegiem na usługach George’a Washingtona, który tuż po dekapitowaniu swego wroga sam umiera… by ocknąć się w grobie kilka stuleci później, w dzisiejszych czasach! Na tym jednak nie koniec: żądne krwi monstrum to jedynie jedna z czterech istot o niepojętej mocy, które wspólnie mogą sprowadzić na ziemię wszelkie możliwe nieszczęścia. Brzmi znajomo? Powinno, bo mamy do czynienia z brawurową mieszanką historii (geneza „bostońskiej herbatki”), motywów z Apokalipsy, tekstów apokryficznych (wątek Mniejszego Klucza Salomona) oraz różnego rodzaju legend (m.in. dziejów zaginionej koloni Roanoke).

Na daną chwilę, po pięciu odcinkach, zdaje się, że taki koncept jest strzałem w dziesiątkę, jeśli chodzi o nowatorstwo, natomiast koniec świata to temat zawsze na czasie. Całkiem dobre aktorstwo, niesamowita pomysłowość w warstwie fabularnej, zabawna konfrontacja człowieka z przeszłości z rzeczywistością XXI wieku, dopracowane wizualia i nuta tajemniczości czynią tę produkcję wartą uwagi. Na tyle udaną, że stacja zamówiła już drugi sezon. Dla fanów grozy – pozycja obowiązkowa. Amerykanie zresztą lubią szaloną żonglerkę schematami równie mocno jak samo Halloween, o czym świadczy niesłabnąca popularność serialu „Supernatural” (w polsce znanego jako „Nie z tego świata”) opowiadającego o przygodach dwóch braci walczących z monstrami z piekła – i nie tylko – rodem. Dowodem jest to, że produkcja doczekała się trwającego już dziewiątego sezonu.

Nie mówmy jednak, że tylko Irlandia, Niemcy i Stany Zjednoczone mają swoich bezgłowych jeźdźców. Co ciekawe, Polska może się poszczycić własną opowieścią. Związana ona jest z ruinami zamku Szczerba w Sudetach (moim skromnym zdaniem najmagiczniejszym rejonie naszego kraju). W XIV wieku mieszkał tam okrutny rycerz imieniem Głębosz, który aby zawładnąć okolicznymi ziemiami, planował korzystny mariaż swojej córki. Ta tymczasem zakochała się jednak w młodym i pięknym giermku, a dowiedziawszy się o zamiarach ojca, postanowiła uciec wraz z ukochanym w nadziei na szczęśliwe życie. Niestety jakimś sposobem despota dowiedział się o ich planie, a następnie zastawił na nich zasadzkę w leśnych ostępach. Dziewczyna zginęła raniona oszczepem z ręki samego Głębosza, który doścignął także giermka, ścinając mu głowę. Krótko potem rządca zmarł z żalu po swoim dziecku, a w okolicach podupadłego zamku pozostał jedynie duch zamordowanego młodzieńca. Dawny kochanek konno oraz z własną głową pod pachą przemierza lasy, aby udać się do miejsca, gdzie został zabity. Legenda głosi, że jego przeklętą tułaczkę zakończyć może jedynie dziecko wychowane w kołysce ze świerka, u stóp którego jeździec zakończył swój żywot.

Halloween to czas, kiedy na krótko ożywają wszystkie mroczne legendy, przypominane ludziom w telewizji oraz kinach. Jeśli już wolicie myśleć raczej o przebieraniu się w kostiumy czy wycinaniu dyń, uważam, że warto przy tej okazji zastanowić się nad historią stwora, za którego się przebierzecie (no chyba że ma być to pielęgniarka zombie) oraz nad tradycją zdobienia pomarańczowych warzyw. To właśnie w tych detalach kryje się zazwyczaj prawdziwy czar tego niezwykłego dnia.

]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/adaptacjesensacje/nie-trac-glowy/feed/ 0