Dziesięc kochanek filmu – Z CYKLU http://zcyklu.pl rozwijamy kulturę Wed, 27 Nov 2019 18:22:42 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.9 Jak superbohaterski blockbuster zmienić w artystyczny geniusz http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-superbohaterski-blockbuster-zmienic-w-artystyczny-geniusz/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-superbohaterski-blockbuster-zmienic-w-artystyczny-geniusz/#respond Sun, 25 Jan 2015 14:56:36 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2387
W ubiegły piątek swoją polską premierę miał film Alejandra Iñárritu Birdman. Za niespełna miesiąc walczyć on będzie o dziewięć oscarowych statuetek (w tym za najlepszy film), a już teraz czeka na Wasze nominacje do nagród za najznakomitszy obraz, jaki ostatnio widzieliście – i ma spore szanse wygrać w niejednej kategorii.
Jeszcze przed ogłoszeniem oscarowych pretendentów Birdman zasługiwał na uwagę i wykreślanie w kalendarzu dni do jego premiery. Po pierwsze, reżyserska opieka Alejandra  Iñárritu – twórcy mającego na swoim koncie takie mistrzowskie obrazy, jak Babel i 21 gramów – zwiastowała nieprzeciętną produkcję. Po drugie, nazwiska tworzące obsadę układały się w piękną listę pod hasłem przewodnim „obejrzałabym ten film choćby tylko dla niego/niej”. Michael Keaton, Zach Galifianakis, Edward Norton, Emma Stone, Naomi Watts – aktorzy tak różnorodni, uwielbiani za tak odmienne filmy, muszą wspólnymi siłami zebrać pokaźną grupkę fanów. Później przyszedł czas na teasery i trailery, które tylko podgrzewały atmosferę dawaniem zaledwie mglistych wyobrażeń o fabule, łączącej w sobie historię podstarzałego aktora i superbohatera, historię świata teatru i kinowych blockbusterów. A wszystko to przeplatane wizją Edwarda Nortona w kiczowatych gatkach.

Wyobrażenia na temat filmu mogły być różne, ale i w rzeczywistości film okazał się niejednoznaczny. Status ontologiczny świata przedstawionego niełatwo zdefiniować, ponieważ łączy on w sobie twardy realizm z baśniową fantazją. Z jednej strony akcja toczy się w najprawdziwszym Nowym Jorku, na najprawdziwszych deskach brodwayowskiego teatru. Z ust bohaterów padają najprawdziwsze nazwiska współczesnych aktorów w kontekście ich najprawdziwszych ról w najprawdziwszych produkcjach filmowych. Niekłamana jest także otoczka wokół kina popularnego, na którą w równej mierze składają się aktorskie talenty, nagrody i wyróżnienia, jak i wskaźniki box office, lajki na Facebooku oraz hasztagi na Twitterze. To samo z bohaterami, którzy obnażają się fizycznie, psychicznie oraz intelektualnie, co nie zawsze daje ładne efekty. Z drugiej jednak strony bardzo wyraźnie zaznacza się warstwa fantastyczna, reprezentowana w głównej mierze przez alter ego Riggana Thomsona (Michael Keaton) – tytułowego Birdmana. Ten człowiek-ptak to uosobienie kariery, która przypadła w udziale odtwórcy roli superbohatera. Idzie za nią sława i uwielbienie, idzie kicz, idzie duża kasa, rozpoznawalność i poczucie, że coś się na tym świecie znaczy, że w historii ludzkości nie pozostanie się niezauważonym. Na dwuwymiarowe wygląda także środowisko aktorskie, rozdarte między kinem a teatrem. Podział sympatii i antypatii nie jest wcale taki oczywisty i przewidywalny – zarówno jednemu, jak i drugiemu obozowi dostaje się po równo.

A jednak taki bipolarny świat może złożyć się na bardzo spójny obraz. Te wyznaczniki różnych dychotomii należy wyłuskiwać z całości i szufladkować po swojemu – nie podano ich jak na tacy. Różnorodność rzeczywistości nie konfunduje odbiorcy, nie czyni z filmu wizji trudnej w odbiorze. Wszystko ma swoje miejsce, każdy gest i każde słowo są doskonale wyreżyserowane, a równocześnie wydają się w pełni naturalne.

Nie znam się za bardzo na wszystkich technicznych trikach związanych z produkcją filmu, ale nie trzeba być ekspertem, aby docenić koncepcję wypracowaną przez Alejandra Iñárritu, Emmanuela Lubezkiego (zdjęcia) i Douglasa Crise’a (montaż). Birdmana tworzą bowiem długie ujęcia, a montaż je łączący został bardzo sprytnie ukryty, co przekłada się na wrażenie oglądania pasmowej sekwencji. Sam reżyser w wywiadzie podkreślał, że tym przecież jest życie: jednym ciągłym ujęciem, nieprzerywanym nagłymi cięciami. Jesteśmy zamknięci w naszej rzeczywistości, z której nie ma ucieczki – wszystko musimy przeżyć, wszystko zarejestrować. Nie można się schronić za kurtyną opuszczaną między aktami. Dlatego też kamera (a wraz z nią także i my) podąża stale za bohaterami, zanurza się w ciasne i kręte korytarze teatru, kieruje swoje oko na ich wzrok, wyławiając z drugiego planu jakiś szczegół lub ginąc w nieskończonej perspektywie nieba.

Wrażenie zagubienia, uwięzienia, zamknięcia staje się bardzo cenne również ze względu na fabułę. W każdej recenzji i każdym opisie filmu przeczytamy, że Riggan Thomson marzy o powtórnym zakosztowaniu sławy – tym razem nie jako odtwórca roli superbohatera, ale jako artysta, który samodzielnie zaadaptował i wyreżyserował sztukę teatralną oraz zagrał w niej jedną z ról. Oczywiście, to prawda, a raczej fragment prawdy. Osobiście widziałabym w tym wybijający się na pierwszy plan element większej konstrukcji, mówiącej sporo o ludzkich lękach i marzeniach, o człowieku jako takim. Niemal każdy bohater potrzebuje uwagi, chce, aby go dostrzegano czy może po prostu zauważano. I ta potrzeba bynajmniej nie kończy się na fantazjach o popularności, wyjątkowości i chwale. Można wyczuć, że problem dotyka ogólnej kondycji ludzkości, której historię odlicza się drobnymi kreskami na długim papierze toaletowym. Chodzi o to, aby na tym paśmie dziejów zostawić swój własny ślad.

Birdman mówi więc o rzeczach ważnych, ale bez pomnikowej powagi, bez wydumanego napuszenia. Nie bez przyczyny jest to przecież komedia, chociaż z powodzeniem możemy w tym przypadku dołączyć przedrostek „tragi-” lub epitet „czarna”. Z mieszanki środków artystycznych, gatunków, talentów aktorskich, głosów w dyskursie o sztuce wysokiej i niskiej łatwo wyodrębnić wszystkie elementy, a potem je nazwać. Dużo trudniej uchwycić sedno, które sprawia, że film nosi znamiona geniuszu. Bo to nie prosta suma wymienionych zalet daje ostateczny efekt. Jest w tym coś jeszcze. Coś, co trzeba przeżyć, oglądając film, i czego nie są w stanie oddać ani rozbudowane opisy, ani entuzjastyczne pochwały.  

 

Tytuł: Birdman
Reżyseria: Alejandro Iñárritu
Scenariusz: Alejandro Iñárritu, Nicolás Giacobone, Alexander Dinelaris, Armando Bo
Obsada: Michael Keaton, Zach Galifianakis, Edward Norton, Emma Stone, Naomi Watts
Czas trwania: 1 godz. 59 min.
Gatunek: dramat, komedia
Premiera: sierpień 2014 (świat), styczeń 2015 (Polska)

]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-superbohaterski-blockbuster-zmienic-w-artystyczny-geniusz/feed/ 0
Film i Film – romans narcystyczny http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/film-i-film-romans-narcystyczny/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/film-i-film-romans-narcystyczny/#respond Mon, 22 Dec 2014 14:56:38 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2390
Nareszcie nadszedł ten uroczysty moment, w którym Szanowni Czytelnicy oraz autorka niniejszych słów podejmą wspólną refleksję nad tematem zawartym w ostatnim już rozdziale cyklu Dziesięć Kochanek Filmu. Będzie to część wyjątkowa nie tylko ze względu na funkcję epilogową oraz – standardowo – gloryfikację kolejnej Muzy, lecz także dzięki elementom autotematyzmu i podejściu do tematyki ponad podziałami.
Ostatnia bohaterka cyklu to X Muza. Nie znajdziemy jej wśród klasycznego apollińskiego orszaku, nie przydzielimy symbolicznego atrybutu, nie nadamy finezyjnego imienia. Jej obecność  w tak szacownym gronie – jako najmłodszej spośród swoich sióstr – może ciągle wywoływać oburzenie u bardziej konserwatywnych wyznawców sztuki. Mowa o kinie, fabryce snów, dużym ekranie, filmie. Filmie, który chętnie nawiązuje w swoich opowieściach do pozostałych Muz i nie broni się przy tym przed autofascynacją, samokrytyką, metatwórczością. Co więcej, w historii kina odnajdziemy nie tylko filmy o innych filmach, lecz także – wcale nie tak głęboko schowane – filmy o filmach i innych Muzach! Filmowo-Muzowa incepcja!

1.

Kaliope – odpowiedzialna za literaturę – jak zwykle dostarcza wielu przykładów. Za jeden z nich może posłużyć Adaptacja, film, którego fabuła skupia się na losach scenarzysty (w tej roli uwielbiany przez internety Nicolas Cage), który pracując nad adaptacją powieści, zakochuje się w jej autorce. To właśnie wszelkiego rodzaju adaptacje i ekranizacje pozwalają twórcom połączyć w jednej fabule elementy metafilmowe i literackie. Tak też postąpiono z Operacją Argo, stworzoną na podstawie autentycznych wydarzeń opisanych w książce The Master of Disguise, w której sposobem na uratowanie amerykańskich dyplomatów z placówki okupowanej w Iranie staje się produkcja nieistniejącego filmu-wymysłu. Do tego tytułu dorzucić można jeszcze Hugona i jego wynalazek oraz Kochanicę Francuza.

2.

Najbardziej typowy zabieg autotematyczny – nazwijmy go zabiegiem historycznym, przywołującym wielkie postacie kina – można łatwo przypisać Klio. Bo jak rzetelniej zaprezentować warsztat wielkiego reżysera jak nie poprzez film właśnie? Jakie inne medium zasługuje na przedstawienie historii aktorki kochanej przez miliony fanów? Bez wątpienia słusznego wyboru dokonali twórcy Mojego tygodnia z Marylin czy Hitchcocka.

3.

Bądź co bądź filmowcy to artyści – doskonale wiedzą, jak posługiwać się emocjami. Zapewne dlatego Erato chętnie zabiera ich do krainy miłosnych inspiracji. I czy to będzie namiętny romans aktorki z żonatym mężczyzną (Wszystko gra), czy przekształcanie małżeńskich historii w scenariusz filmowy (Maybe baby), czy nawet niewinne uczucie zrodzone na planie filmu pornograficznego (Zack i Miri kręcą porno) – nie ma takich namiętności, z którymi nie poradzono by sobie na dużym ekranie!

4.

Istnieje wiele powodów, dla których należy obejrzeć film Holiday – chociażby ze względu na zbliżający się okres świąteczny. Dzisiaj dorzucę kolejny. Otóż ta sympatyczna historia jest również przykładem połączenia dziesiątej muzy z Euterpe – opiekunką muzyki. Nie sposób przecież zapomnieć o roli Jacka Blacka, który wciela się w kompozytora muzyki filmowej oraz twórcę dzieł artystycznych, które wywołują u widzów na przemian łzy wzruszenia i radosny śmiech.

5.

Swoją filmowo-filmową reprezentację ma także Melpomena. Śpiewający i tańczący aktorzy grający śpiewających i tańczących aktorów – takie rzeczy możliwe tylko w musicalach! Jako potwierdzenie można przywołać: Nine oraz Deszczową piosenkę – obie produkcje opowiadają o losach bohaterów związanych ze światem kina.

6.

Nie tak łatwo odnaleźć film nawiązujący jednocześnie do własnego warsztatu oraz teatru. Nie wypadało jednak pozostawić Polihymnii samej sobie. A że mocno naciągane przykłady i teorie zdarzały się już w trakcie tego cyklu, nie inaczej zamierzam wybrnąć i tym razem. Skórę uratuje mi film Jej wysokość Afrodyta, który na wielu poziomach odwołuje się do tragedii greckiej, a równocześnie jednej z bohaterek przypisuje się profesję aktorki porno.

7.

Aby móc mówić o samym sobie, potrzebujemy dystansu. Niektórzy osiągnęli taką perfekcję w dystansowaniu się wobec własnej osoby, że jedyną naturalną reakcją na to, co dzieje się dookoła, staje się dla nich śmiech. Takim twórcom na pewno patronuje Talia, a dzięki takiej opiece powstało już wiele niesamowitych komedii. Za idealny tego przykład może nam posłużyć film To już jest koniec, który mniej zachwyca wykonaniem, a bardziej – całą gromadą aktorów grających samych siebie. W innej produkcji – Last Vegas – aktorzy-legendy wcielają się w role, które stanowią starsze (stare?) wersje bohaterów z Kac Vegas.

8.

Tańczących aktorów możemy podziwiać przede wszystkim w musicalach, ale i sama Terpsychora wytwarza przykłady na filmowy miraż tańca i filmu. I to przykłady jakże różnorodne i odmienne! Zauważmy choćby Artystę, w którym to właśnie taneczne sceny pomagają widzom przenieść się do świata starego kina, oraz – na drugim biegunie – Bling Ring, gdzie zmysłowa zabawa przy muzyce obok włamań do domów hollywoodzkich gwiazd pomaga bohaterom poczuć się wyjątkowo.

9.

Udało mi się znaleźć w pamięci tylko jednego przedstawiciela, który wykorzystuje przemieszanie science fiction i filmu. Urania nie powinna czuć się jednak dotknięta tym faktem, gdyż jest to nie byle jaki przedstawiciel, a mianowicie – wnuk wielkiego Stanisława Lema. Kongres – zrealizowany na podstawie opowiadania polskiego pisarza – z powodzeniem łączy w sobie tematy futurologiczne między innymi z odwiecznym pragnieniem zachowania wiecznej młodości, dotykającym nie tylko tych fikcyjnych aktorów, lecz także nas samych.

10.

Film to straszliwie pojemny worek. I nikt już chyba teraz nie zaprzeczy, że bogactwo inspiracji, motywów i konceptów w tymże worku nigdy się nie wyczerpie! Tylko w kontekście niniejszego tekstu można wyliczyć mnóstwo tytułów, które nie mieszczą się w narzuconych schematach. Jednak poznawanie świata filmowego nigdy nie jest stratą czasu, dlatego zapraszam za miesiąc na ostatnie już spotkanie w ramach cyklu Dziesięć Kochanek Filmu – ostatnią recenzję romansu Filmu z Filmem.

]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/film-i-film-romans-narcystyczny/feed/ 0
Jak kosmiczną wyprawę zmienić w nerdowski orgazm http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-kosmiczna-wyprawe-zmienic-w-nerdowski-orgazm/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-kosmiczna-wyprawe-zmienic-w-nerdowski-orgazm/#respond Mon, 17 Nov 2014 14:56:38 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2391
Pora na recenzję pod patronatem Uranii perfekcyjnie zeszła się z czasem, w którym w kinach króluje hit science fiction Interstellar. Temat tego artykułu nie mógł zatem być inny – Christopher Nolan nie pozostawił mi wyboru.
Z góry muszę uprzedzić, że nie będzie to nazbyt profesjonalna recenzja, ponieważ nie potrafię w tym wypadku zachować się obiektywnie. Science fiction to może i moja działka, ale łączy nas relacja fan-obiekt kultu, więc w grę wchodzą ogromne pokłady emocjonalności, tłumiące przy okazji mój racjonalizm i dystans. Jeśli człowiek znajdujący się w takim stanie dostanie odpowiednią pożywkę, ignoruje on pojedyncze oznaki niedoskonałości rzeczy i wyolbrzymia jej zalety. Tym sposobem na przykład ja nie dopuszczam do siebie żadnych nieprzychylnych komentarzy na temat filmu Interstellar, choćby były one uzasadnione. Możecie wątpić w mój trzeźwy osąd: swoją wysoką ocenę tego filmu opieram przede wszystkim na wrażeniu, uczuciach, doświadczeniach, których doświadczyłam podczas seansu. Nie są więc to przesłanki wymierne, konkretne i łatwe do analizy – ba! – trudno je nawet nazwać.

Jeśli jeszcze Was do siebie nie zraziłam i jeśli jednak chcielibyście dowiedzieć się, co sprawiło, że Interstellar wywołuje u mnie taką ekscytację, to już nie zanudzam słowem wstępnym i przechodzę do meritum. Wydaje mi się, że klucz do tego filmu odnalazłam dzięki miłości zarówno do kosmosu, jak i do jego (rzeczywistej oraz sfabularyzowanej) eksploracji. Mało tego – stałam się widzem idealnym, gdyż wspomniany przeze mnie klucz pozwala zaakceptować nieakceptowalne zazwyczaj wątki czy chwyty. Mój sposób na Interstellar to RETRO HARD SCIENCE FICTION! Jeśli spojrzeć na Interstellar w takiej kategorii, wszystko staje się harmonijne, potrzebny jest każdy element – nagle współgrający z pozostałymi i tworzący doskonałą całość. Zanim doznałam epifanii, Nolan dwukrotnie zraził mnie do siebie naiwnością i schematycznością. Pomyślałam wtedy: przecież w powieści przyjęłabym takie wątki bez przewracania oczami, uznałabym je za zupełnie naturalne ogniwo! Czemu krzywię się na nie w sali kinowej?

Może przedstawię durną hipotezę, ale moim zdaniem przyzwyczailiśmy się do tego, że twórcy pewnego typu filmów starają się przydać im więcej estymy, zwiększyć ich rangę, sprawić, by były postrzegane w poważnych kategoriach. Boją się zostać wyśmiani czy zbyci za swoje zbyt fantastyczne, zbyt śmiałe pomysły. To dlatego nawet w filmach o Batmanie trzeba dbać o wiarygodność psychologiczną i społeczną obrazu (choć mamy do czynienia z facetem, który wymierza sprawiedliwość w rajtuzach i przebraniu nietoperza). Gdy czytamy książki, cała akcja toczy się w wyobraźni każdego z nas; jest zneutralizowana przez naszą własną inwencję, przez co od razu oswojona. W kinie dostajemy natomiast czyjąś wizję, często niemieszczącą się w ramach naszych osobistych konotacji – po prostu obcą. Zwykła różnica wyobrażeń sprawia, że taki obraz trudniej się przyjmuje w umysłach odbiorców. Interstellar jednak, mimo że oparty na ścisłych teoriach fizycznych i badaniach naukowych, nie stroni od dziwacznych koncepcji i drażniących wątków. W moim mniemaniu wystarczy się jedynie otworzyć na cudzą inwencję, pozwolić wchłonąć się obcemu światu oraz przez niespełna trzy godziny wyłączyć własne schematy postrzegania rzeczywistości i niejasne nawet przeczucia przyszłości.

Oczywiście nawet odpowiednie nastawienie (ja go przed filmem nie miałam: wszystko ładnie sobie obmyśliłam częściowo w trakcie seansu, a dokładniej  – już po nim) może okazać się niewystarczające, bo wejście w Nolanowski świat nie jest łagodne. Reżyser od razu wrzuca nas w realia odległe od tych, które znamy, nie wyjaśnia zbyt wiele i oszczędnie karmi pojedynczymi podpowiedziami. Na dodatek szybko opuszczamy zapchloną Ziemię i lądujemy w rozległym kosmosie pełnym technologicznych i fizycznych wyzwań. Jacek Dukaj zahartował mnie już w takim waleniu po głowie obcą rzeczywistością, więc podobny (ale jednak bardziej bezbolesny) zabieg przyjęłam z ekscytacją. Za chwilę byłam już w domu – nerdowskim domu pełnym fantastycznych niespodzianek; wówczas na ekranie kolejno pojawiły się planety i zjawiska pozaziemskie oparte na wspaniałych konceptach, nieludzko znakomite roboty czy zagwozdki na wskroś wibly-wobly i timey-wimey. Nie mówiąc już o niespodziance aktorskiej, która naprawdę miło zaskakuje w świecie, gdy przed premierą dostajemy prawie cały materiał zdjęciowy w postaci niezliczonych teaserów i trailerów.

Jest wiele arcyciekawych elementów filmu Interstellar do opisania, jednak stworzenie recenzji pod wpływem niegasnącej ekscytacji tak, by uniknąć w niej spoilerów, to niełatwe zadanie. Zostawiam Was zatem z wyzwaniem doświadczenia tego na własnej skórze oraz z zachętą do dyskusji. Wybitne dzieło poznajemy bowiem po tym, że żyje ono w nas i zapładnia naszą wyobraźnię na długo po bezpośrednim kontakcie z nim, po czym zmusza do ponownych przemyśleń i ciągłych analiz, a także do porównywania własnych wrażeń i emocji z odczuciami pozostałych odbiorców.  



Tytuł: Interstellar
Reżyseria: Christopher Nolan
Scenariusz: Christopher Nolan, Jonathan Nolan
Obsada: Matthew McConaughey, Anne Hathaway, Jessica Chastain, Michael Caine
Czas trwania: 2 godz. 49 min.
Gatunek: science fiction
Premiera: listopad 2014 (Polska), październik 2014 (świat)

]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-kosmiczna-wyprawe-zmienic-w-nerdowski-orgazm/feed/ 0
Science fiction i Film – romans nie z tego świata http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/science-fiction-i-film-romans-nie-z-tego-swiata/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/science-fiction-i-film-romans-nie-z-tego-swiata/#respond Thu, 23 Oct 2014 13:56:38 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2393
Urania, jako dziewiąta z cór Dzeusa, ostatnia starogrecka Muza, wciąż dostarcza nam sporej frajdy. Grubo ponad dwadzieścia wieków temu opiekowała się wszystkimi amatorami astronomii i geometrii, dzisiaj zaś pod swe opiekuńcze ramiona wzięła… geeków, nerdów i całą resztę zafascynowaną gatunkiem science fiction.
W dziedzinie filmu fantastyka naukowa zajmuje wyjątkowe miejsce gatunku pogranicznego, paradoksalnego – nie ma stałego zbioru konwencji, cech i stylu, nie wyróżnia się konkretnym sposobem narracji czy obrazowania – przez co wymyka się normatywnym definicjom. Nie będzie więc zbytnim uproszczeniem, jeśli zrównamy SF z powszechnym wyobrażeniem o nim i ograniczymy się do filmów, których akcja toczy się w dalekiej przyszłości i/lub na odległych planetach. Ważny, rzecz jasna, jest pierwiastek naukowy, odróżniający science fiction od baśni (w których pojawiają się elementy magii) i opowieści niesamowitych (w których pojawiają się wilkołaki, wampiry, duchy itp.) oraz umożliwiający snucie domysłów o dniu jutrzejszym i wszelkich jego problemach[1].

A już w dniu dzisiejszym wielki problem mają ci, którzy w filmowym dorobku SF w ogóle się nie orientują. Wyobrażacie sobie konsternację osoby, której nieznane są takie dzieła jak Matrix, Gwiezdne wojny czy Star Trek? Przecież nawiązania do tej klasyki znajdziemy w niejednym tekście kultury, gadżety z nią związane to hity o niesłabnącej popularności, a z internetów wręcz wylewają się memy z jej bohaterami w rolach głównych. Dodatkowo trylogia rodzeństwa (przypominam: już nie „braci”) Wachowskich inspiruje niezliczonych hakerów do poszukiwania wejścia do prawdziwej rzeczywistości, ukochane dziecko George’a Lucasa dostarczyło tysiącom mieszkańców piwnic ideału kobiety (patrz księżniczka Leia w wersji „niewolnica Jabby”), a pewien pół człowiek, pół Wolkan uczy kolejne pokolenia logicznie myśleć.

Jakby tego było mało, w gatunek science fiction wpisują się też niemal bez wyjątku adaptacje superbohaterskich komiksów. Ci wszyscy nadludzie dzielnie walczący w obronie sprawiedliwości swoje moce zawdzięczają temu, co dla SF najbardziej charakterystyczne. Superman na przykład to przecież nikt inny jak obcy z odległej planety. Strażnicy Galaktyki i członkowie Korpusu Zielonej Latarni działają głównie w kosmosie. Batman oraz Iron Man to  w zasadzie technicy-naukowcy, wysoko zaawansowanymi gadżetami dodający sobie splendoru. Legendy Spidermana, Hulka czy Kapitana Ameryki powstały zaś z laboratoryjnej fiolki. Mamy więc do czynienia z kombinacją obcych cywilizacji, podróży kosmicznych i rozwoju nowoczesnej technologii, czyli tego, co w science fiction najlepsze.

Oczywiście istnienie wszystkich superbohaterów jest poniekąd uzasadnione istnieniem superprzestępców. Świat pajęczych zmysłów, laserowych oczu i latających zbroi to również świat, w którym najgorsze ludzkie koszmary przybierają bardzo realne formy. Tak dzieje się także w bardziej prawdopodobnych wizjach rodem z filmów SF. Scenarzyści wyłuskują z nastrojów społecznych wszystkie lęki i obawy, a potem rzucają je na duży ekran. I jak można z tych rzutów wywnioskować, człowiek wciąż częściowo siedzi w swojej jaskini, przerażony błyskawicą, grzmotem i dziwną reakcją odruchową na podrażnienie zakończeń nerwowych w błonie śluzowej górnych dróg oddechowych. Innymi słowy: nieokiełznana siła przyrody lub epidemia groźnego wirusa – oto główni podejrzani w sprawie przyszłej eksterminacji ludzkości. A czy to będzie wirus zamieniający ludzi w krwiożercze bestie (Jestem legendą) albo powodujący ich szybką śmierć (Contagion. Epidemia strachu), czy może powrót epoki lodowcowej (Snowpiercer. Arka przyszłości, Pojutrze), destabilizacja skorupy ziemskiej (2012) lub jądra Ziemi (Jądro Ziemi), czy może jeszcze coś innego – nie wiadomo. Na ten moment możemy mieć tylko nadzieję, że katastrofa nie nastąpi za naszego życia.

Scenariusze będące bardziej na czasie, idące z duchem postępu, upatrują zagłady ludzkości lub chociaż znanej nam obecnie formy cywilizacji w czymś nieco innym: w  najnowszych wynalazkach. Wziętym motywem jest koncepcja osobliwości technologicznej (ang. technological singularity), według której nadejdzie w dziejach moment stworzenia sztucznej inteligencji przewyższającej intelektualnie człowieka i zdolnej do samodzielnego tworzenia odrębnych bytów. Taka wizja niepokoiła w 1982 roku, kiedy powstał film Łowca androidów, i nie przestaje niepokoić dzisiaj, czego dowodzą Transcendencja i Ona. Nie słabnie także siła nieśmiertelnych teorii spiskowych, w tym wypadku zakładających wykorzystywanie zdobyczy technologicznych przez kartele przestępcze lub autorytarną władzę (Pamięć absolutna, Looper. Pętla czasu, Wyspa, Wyścig z czasem, Niepamięć).

Jak się okazuje, na parszywej Ziemi rządzonej przez parszywych ludzi nie znajdziemy wytchnienia od zła, zepsucia i destrukcji. A co z przestrzenią kosmiczną? Istnieją co prawda pozytywne wyjątki, gdy ratujemy z opresji obce cywilizacje jak w Gwiezdnych wrotach albo kontaktujemy się z naszymi praprzodkami/stwórcami jak w Misji na Marsa. Ale to – właśnie – wyjątki. Znacznie częściej niszczymy ulubione drzewa obcych (Avatar), budujemy orbitujące więzienia dla psychopatycznych przestępców (Lockout), toczymy wyczerpujące wojny międzyplanetarne (Gra Endera) albo dowiadujemy się, jak maleńki, nic nieznaczący i nic nierozumiejący jest człowiek wobec potęgi wszechświata (2001: Odyseja kosmiczna, Grawitacja).

Aby nie kończyć takim pesymistycznym akcentem, specjalnie wynalazłam kilka filmów ku pokrzepieniu serc. Paradoksalnie jednak albo nie są one w sposób oczywisty kojarzone z nurtem science fiction, albo traktuje się w nich ten gatunek z przymrużeniem oka. Bo czy myśląc o Seksmisji, pamiętamy dziś, że to film o przyszłości? Czy oglądając Kapuśniaczek z doskonałym Louis de Funèsem, pojmujemy to doświadczenie w kategoriach SF? I czy możemy serio traktować motyw podróży w czasie w produkcjach Jutro będzie futro i Podróże w czasie: najczęściej zadawane pytania? A co ważniejsze: czy w ogóle musimy to robić?

Niech te mniej poważne przykłady filmów SF nauczą nas, jak przyjmować całość tego gatunku – jako dobrą rozrywkę. Rozrywkę, która wzbudza lęk i trwogę, ale dzięki temu pozwala je oswoić i oczyścić z nich umysł. Zaufajmy więc starożytnym i bez niepokoju poddawajmy się terapeutycznym zabiegom Uranii.



[1] Słownik filmu, red. Rafał Syska, Kraków 2005.
]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/science-fiction-i-film-romans-nie-z-tego-swiata/feed/ 0
Jak kręcenie tyłkiem zmienić w ostateczną rozrywkę dla kobiet http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-krecenie-tylkiem-zmienic-w-ostateczna-rozrywke-dla-kobiet/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-krecenie-tylkiem-zmienic-w-ostateczna-rozrywke-dla-kobiet/#respond Mon, 29 Sep 2014 14:06:15 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2429
Gdy nadszedł czas pisania tanecznej recenzji ku chwale Terpsychory, opadły mnie wątpliwości poniekąd natury moralnej: być profesjonalistką czy pozwolić sobie na luzacki wybryk. Udało mi się chyba przecież dobitnie zaznaczyć w poprzednim tekście, że nie po drodze mi z ósmą Muzą, taniec to nie mój żywioł, a co za tym idzie, filmy o tańcu nie są na mojej liście kinomaniaka priorytetem. Jako że brak obecnie w kinach premier z pląsami w roli głównej, byłam zmuszona wybrać jakiś starszy film i nadrobić zaległości. Jako pierwsza przyszła mi na myśl Pina – wtedy jednak musiałabym pisać na poważnie o poważnym filmie, opowiadającym o poważnej artystce i jej poważnych dokonaniach. Na szczęście moja uwaga została przypadkiem skierowana w zupełnie inną stronę…
Magic Mike – przyznacie, że klimat całkowicie odmienny? A jednak wydał się kuszący. Długo się nie opierałam i uległam zachciance na prostą rozrywkę (mam zresztą dziwną słabość do produkcji, które zasługują co najwyżej na sześć gwiazdek na Filmwebie). Siadłam zatem przed ekranem i spędziłam prawie dwie godziny z dokładnie taką samą miną jak kobiety w wielu scenach z tego właśnie filmu – mieszanką zawstydzenia czy nawet zażenowania oraz szerokiego uśmiechu. I jedno jest pewne: w swoim rodzaju, w odpowiednich okolicznościach i dla odpowiednich osób Magic Mike to całkiem przyzwoita propozycja.

To może teraz coś o tym rodzaju, sprzyjających okolicznościach i potencjalnych odbiorcach. Przede wszystkim nie należy mieć żadnych wątpliwości – Magic Mike to czysta rozrywka, której brakuje aspiracji do miana wielkiego dzieła kinematografii. I bardzo dobrze, nie samymi bowiem wielkimi dziełami kinematografii człowiek żyje. A jeśli twórcy filmu są świadomi gatunku i praw rządzących przemysłem rozrywkowym, omija nas niesmak, często pojawiający się podczas seansu miernego filmu o ambicjach wielkiego dzieła. Magic Mike trzyma się schematów, nie zaskakuje na wpół udanymi zabiegami, które miałyby sztucznie podwyższać jego rangę, proponuje historię, której zakończenie znamy już na początku (i to bynajmniej nie dzięki inwersji). Jest to prosta opowieść przekazana w prosty sposób. Dodajmy – opowieść o facetach, którzy dla kasy i (lokalnej) sławy zdejmują przed kobietami ubrania w rytm muzyki. I tu, rzecz jasna, zaczyna się cała zabawa.

Nie sądzę, by można obejrzeć ten film z innych powodów niż właśnie zabawa. Jeśli myślę o tym, kto chciałby oglądać Magic Mike’a, automatycznie staje mi przed oczami grupka dziewcząt/kobiet na jakimś babskim posiedzeniu, na którym rozmawia się o mężczyznach, ciuchach i głodzie na świecie, zakąszając lodami. Ewentualnie delikatna niewiasta w drażliwym momencie miesiąca. Jednym słowem: okoliczności ociekające estrogenem. Ciężko wyobrazić sobie za to mężczyzn entuzjastycznie reagujących na wyczyny Channinga Tatuma i spółki, chyba że mówimy o mężczyznach dzielących z kobietami obiekty miłosnych podbojów. Inaczej sprawę ujmując, Magic Mike może przypaść do gustu jedynie wielbicielom obnażonych męskich klat i pośladków, bo to właśnie na tych elementach anatomii opiera się cała siła wrażeń estetycznych, których dostarcza film.

A tych jest cała masa, bo przecież obsada musiała zostać dobrana nie tyle ze względu na talent aktorski, ile przede wszystkim na przymioty natury fizycznej. Channing Tatum, Matthew McConaughey, Alex Pettyfer, Matt Bomer i Joe Manganiello stanowią całkiem gorącą reprezentację, a to jeszcze nie wszyscy przedstawiciele rozrywkowej paczki. Najważniejsi dla filmu są trzej pierwsi aktorzy. Adam (postać grana przez Pettyfera) to swoisty motor napędowy akcji – – właśnie jego poczynania zbliżają do siebie (lub od siebie odpychają) bohaterów, od niego też zaczynają się fabularne zwroty. Największą gwiazdą – zarówno filmu, jak i show – jest jednak tytułowy Magic Mike grany przez Tatuma. On też w większości przypadków odpowiada za aspekt taneczny. Muszę jednak przyznać, że niełatwo skupić się na ocenie jego zdolności, bo choć występy są niezwykle efektowne, to wzrok i uwaga skupiają się raczej wokół tego, kiedy Mike ściągnie koszulkę i czy pokaże tyłek (zazwyczaj to robi). Tak czy inaczej, jest na co popatrzeć.

Trzecim aktorem, o którym nie sposób nie wspomnieć, jest oczywiście Matthew McConaughey we własnej (namacalnej) osobie. Wciela (!) się on w postać założyciela, szefa, wodzireja i gospodarza męskiego show. I jedno jest pewne: ten facet może zagrać każdego, byle tylko pozwolić mu na wygłoszenie w ramach roli krótszego lub dłuższego monologu. I nieważne, czy jest to mowa oscarowa, wyrażenie poglądów filozoficznych w Detektywie czy też przemówienie motywacyjne i lekcja kręcenia tyłkiem dla nowego striptizera. Facet jest mocny w gębie i to przede wszystkim swoim gadanym kupuje moje uwielbienie. A że na deser potrafi się rozebrać i atrakcyjnie wyeksponować rozebrane części ciała – to tylko dodatkowa zaleta.

Ale Magic Mike to też garstka nie najgorszego humoru (elektryzujące wymiany ripost między Nim i Nią w stylu „kto się czubi, ten się lubi”). A także kilka ciekawostek związanych z tak egzotyczną branżą jak striptiz męski: wśród nich na pewno na pierwsze miejsce wychodzi pompowanie penisa (potwierdzony fakt – sprawdziłam odpowiedni zakątek internetu, możecie wierzyć mi na słowo), dalej jest prostowanie banknotów wyciągniętych ze skąpej bielizny oraz profesjonalne gadżety, które o dziwo kojarzą się z preferencjami homoseksualnymi (o dziwo, ponieważ kobiety zainteresowane podobnym show pragną zobaczyć umięśnionych, męskich facetów, którzy – eufemistycznie mówiąc – znają się na rzeczy). Dodatkowo miło (dla odmiany od współczesnych teledysków i reklam) zobaczyć mężczyzn w roli uprzedmiotowionych jednostek.

Podsumowując wszystkie powyższe wywody, całkiem poważnie polecam ten film! Zdecydowanie polecam Magic Mike’a czytelniczkom. Ale i czytelnicy umiejący z dystansem podejść do filmu i przyjąć go z całym dobrodziejstwem inwentarza nie powinni wzgardzić tą łatwą i przyjemną rozrywką. Ja tam jestem gotowa na planowany w 2015 roku sequel Magic Mike XXL.    



Tytuł: Magic Mike
Reżyseria: Steven Soderbergh
Scenariusz: Reid Carolin
Obsada: Channing Tatum, Matthew McConaughey, Alex Pettyfer, Cody Horn, Olivia Munn
Czas trwania: 1 godz. 50 min.
Gatunek: dramat, komedia
Premiera: czerwiec 2012 (świat), lipiec 2012 (Polska)

]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-krecenie-tylkiem-zmienic-w-ostateczna-rozrywke-dla-kobiet/feed/ 0
Film i Taniec – romans dynamiczny http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/film-i-taniec-romans-dynamiczny/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/film-i-taniec-romans-dynamiczny/#respond Fri, 29 Aug 2014 14:06:16 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2433
Taniec – dla mnie osobiście doświadczenie bardzo przykre, a zapewne jeszcze gorsze dla świadków moich nielicznych występów. Dla bardzo wielu jednak taniec to wolność, to sposób na wyrażanie siebie, pasja, bunt wobec wszelkich ograniczeń. Właśnie nad nimi czuwa Terpsychora – Muza opiekująca się wszystkimi, którzy bez poruszania ciałem w rytm muzyki nie wyobrażają sobie życia. Dzisiaj więc przede mną jako tanecznym laikiem stoi ciężkie zadanie przeniesienia siebie i czytelników do filmowego świata podrygów, pląsów, tańców i wygibasów…
Istnieją filmy, które bez tańca – i to najczęściej grupowo wykonywanego – nie potrafią się obejść. To rzecz jasna musicale. Taniec i śpiew wpisują się w definicję tego gatunku. W cyklu Dziesięć Kochanek Filmu była już mowa o musicalu jako o protegowanym Melpomene (tutaj możecie sobie przypomnieć tekst Film i Musical – romans spektakularny), ale i w niniejszym artykule należy poświęcić mu nieco miejsca. Te najpopularniejsze tytuły i najefektowniejsze widowiska dostarczyły publiczności wielu niezapomnianych tanecznych momentów, które długo inspirowały zarówno małe dziewczynki, w tajemnicy nagrywające swoje próby, jak i profesjonalne szkoły tańca, korzystające z charakterystycznych kostiumów i elementów choreografii. Bo nawet taki laik jak ja potrafi docenić tango Cell Block z filmu Chicago – czyż ten taniec to nie najlepszy sposób opowiedzenia historii zmysłowego związku z krwawym zakończeniem? Czy równie elektryzujący motyw w Roxanne z Moulin Rouge! (o dziwo bez największych gwiazd tego filmu w roli głównej). Albo wariacki sposób ekipy Seaweeda z Hairspray, która w piosence Run and Tell That! pokazuje białasom, jak należy się poruszać.

Nie wszystkie jednak musicale mają wybitną choreografię – o ich wartości artystycznej decydują przecież jeszcze piosenki i popisy wokalne. Po więcej przykładów tanecznych trzeba więc sięgnąć do filmów, których głównymi bohaterami są tancerze: w końcu, jak słusznie zauważa William Butler Yeats w wierszu Among School Children, „nie sposób odróżnić tancerza od tańca”[1]. Dobrze zacząć od czegoś znanego i lubianego, dlatego na pierwszy ogień pójdzie Dirty Dancing. To świetne potwierdzenie faktu, że taniec przynosi ludziom zaangażowanym wyzwolenie z ograniczających zasad i konwenansów, a swobodę ciała łatwo przełożyć na swobodę ducha. Dodatkowej atrakcyjności dodaje taneczne podkreślenie pasji, jaka może zrodzić się między dwojgiem ludzi, co polscy dystrybutorzy filmu wyeksponowali fantazyjnym tytułem Wirujący seks… Utrzymana w innej stylistyce, ale eksponująca podobne motywy jest saga Step Up. Jak przekonują twórcy wszystkich czerech filmów, praca w grupie tanecznej to najlepszy sposób na stworzenie trwałych i wartościowych relacji międzyludzkich i przy okazji dogłębne poznanie samego siebie. Niemniej jednak poza efektownymi układami tanecznymi w produkcjach tych (a przynajmniej w pierwszej części, którą jako jedyną z tej serii udało mi się obejrzeć osobiście) mamy do czynienia z prostymi historiami i przewidywalnymi fabułami, co nie tworzy z nich dzieł wybitnych. Inaczej ma się sprawa z Czarnym łabędziem. Reżyser Darren Aronofsky zdecydowanie postawił na badanie ludzkiej natury, a w szczególności jej mrocznej strony, co tworzy obraz niezwykle zajmujący (nawet jeśli zapomnimy o gorącej „scenie łóżkowej”). Jednakże główny motyw jest na tyle uniwersalny, że mógłby zostać osadzony w dowolnym kontekście, co nie zmienia faktu, że środowisko baletowe dodaje całości finezyjnej nuty. Taniec w końcu może stać się synonimem wielkiego marzenia, do którego realizacji należy dążyć wbrew przeciwnościom losu, jeśli tylko w głębi serca czujemy, że dokonaliśmy słusznego wyboru – taką bajkową wizję proponują twórcy filmu Billy Elliot.

Mnie jednak najlepiej o pozytywnej wartości tańca przekonują filmy wykorzystujące go tylko jako epizodyczny dodatek. To wtedy osoby, którym nie danoodczuć walorów, jakie niesie ze sobą oddanie ciała we władanie muzyki, mogą uszczknąć odrobiny tej magii. James Cameron wiedział przecież co robi, gdy w Titanicu, by pokazać Rose, co traci jako więzień luksusu i wygód arystokracji, stworzył scenę irlandzkiej imprezy pasażerów trzeciej klasy, z szaleńczymi tańcami oraz atmosferą braterstwa i wolności. Z kolei w filmie Maska, by podkreślić niespotykane supermoce głównego bohatera oraz talenty komiczne Jima Carrey’a, należało wpleść więcej niż jeden obłąkańczy i błazeński taniec. A Pulp Fiction? Cóż więcej trzeba, by zawładnąć parkietem na każdej potańcówce, niż odtworzyć kilka klasycznych, twistowych kroków Mii i Vincenta? Nie mówiąc już o demonicznym show w Spider-Manie 3, chociaż takie wybryki uchodzą na sucho tylko superbohaterowi owładniętemu mrocznym działaniem kosmicznego pasożyta. Godne uwagi są też rodzinny (i ekstremalnie dziwaczny) popis taneczny w Małej miss, psychodeliczny miraż z musicalowymi wpływami w filmie Big Lebowski oraz taniec, który zbawił wszechświat w Strażnikach Galaktyki (nie zapominajmy też o słodkim dodatku z małym Grootem w roli głównej!).

Pasja. Wolność. Wyrażanie siebie. Swoboda. Otwartość. Współpraca. Poświęcenie. Spełnienie marzeń. Bunt. Tym wszystkim może być taniec. Ale może też być czystą rozrywką, pozwalającą odpocząć umysłowi i ożywiającą ciało. Rozrywką, której równie przyjemnie doświadczać osobiście, jak i pośrednio, dzięki licznym filmom pod natchnieniem Terpsychory podejmującym motyw tańca.


[1] O body swayed to music, O brightening glance, / How can we know the dancer from the dance?
]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/film-i-taniec-romans-dynamiczny/feed/ 0
Jak prawdziwą makabrę zamienić w komedię http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-prawdziwa-makabre-zamienic-w-komedie/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-prawdziwa-makabre-zamienic-w-komedie/#respond Fri, 18 Jul 2014 14:06:18 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2436
Główną rolą komedii jest zapewnianie odbiorcom rozrywki, uciechy, radości. Ale w ramach tego gatunku powstają także całe grupy filmów i spektakli, których przekaz nie jest tak jednoznaczny. Dobrym tego przykładem jest czarna komedia, łącząca elementy humorystyczne z makabrycznymi.
Wywodzi się z nurtu surrealistycznego, operuje poetyką absurdu i stara się przede wszystkim ukazać mroczną stronę natury ludzkiej. Odnajdziemy więc w filmach tego rodzaju motywy śmierci, cierpienia, kalectwa i zbrodni – wszystkie przedstawione jako przedmiot żartu[1]. Choć gatunek jest bez wątpienia specyficzny, zawiera w sobie niezwykle intrygujące i oryginalne przykłady. Przyjrzyjmy się bliżej jednemu z nich – filmowi Bernie z 2011 roku.

Tytułowy bohater jest pracownikiem domu pogrzebowego – możemy więc spodziewać się pierwiastków makabrycznych. A to, że został on powołany do życia dzięki aktorskim talentom Jacka Blacka, zapowiada pierwiastek humorystyczny. I rzeczywiście: profesja Berniego pozwala wpleść w fabułę sceny przygotowywania ciała zmarłego do pochówku czy liczne obrazki z samych pogrzebów (chociaż, rzecz jasna, na tym nie koniec makabry). Ale religijne zaangażowanie związane z zawodem sankcjonuje także to, w czym Jack Black jest najlepszy – śpiew! Nie raz i nie dwa sympatyczny aktor ma możliwość pochwalić się swymi przednimi umiejętnościami wokalnymi. Nie przyćmiewają one bynajmniej zdolności aktorskich, w przypadku Blacka często trudnych do zauważenia ze względu na rodzaj filmów (w większości dosyć głupkowatych), z jakimi go kojarzymy. Bernie natomiast, też na pierwszy rzut oka mało poważny (ostatecznie jest to komedia!), stworzył warunki, w których członek grupy Tenacious D (polecam ten comedy rock, w końcu chłopcy byli o krok od nagrania najlepszej piosenki na świecie!) był w stanie naprawdę zabłysnąć, przede wszystkim dzięki ambiwalencji wpisanej w charakter granej postaci, co zawsze daje pole do popisu.

Jeszcze przez chwilę skupmy uwagę na głównym bohaterze. Jak już wiemy, specjalizuje się on w przywracaniu witalności trupom (przynajmniej od strony wizualnej), przekształcaniu pogrzebów w małe formy artystyczne oraz odpędzaniu pesymistycznych myśli pięknymi popisami wokalnymi. Innym jego zajęciem, do którego podchodzi z dużą przyjemnością, jest pocieszanie świeżo owdowiałych starszych pań, tzw. DLOLs – dear little old ladies, jak tytułują je mieszkańcy Carthage, małego miasteczka w Teksasie. Z jedną z takich dam, panią Nugent (Shirley MacLaine), zaczyna go łączyć (oczywiście po śmierci jej małżonka) dziwna relacja. Dziwna nie tylko dlatego, że on jest nazywany złotym człowiekiem, chodzącą dobrocią i pomocną dłonią, a ją przyrównuje się raczej do okrutnej wiedźmy, bogaczki bez serca i cienia empatii. Dziwna również dlatego, że rola żigolaka miesza się w niej z rolą sługi i męczennika, po chwilach beztroskiego korzystania z przywilejów klasy wyższej następowały momenty upodlenia i zmieszania z błotem, a wzajemna troska i nić porozumienia ustępowały obopólnej nienawiści i chęci ucieczki przed swoim towarzystwem. Nic dziwnego, że starsza pani po jakimś czasie zniknęła z życia mieszkańców Carthage…

W tym miejscu do akcji wkracza detektyw Danny Buck, grany przez – notabene – Matthew McConaugheya. Dziwnie się ten film i tego aktora ogląda w takiej roli po znakomitym serialu Detektyw. Bo przecież podczas pierwszego seansu, kiedy jeszcze nie śniłam o cyklu odcinków tak bardzo dopieszczonych, tak efektownych wizualnie, tak poruszających fabularnie i tak mocnych aktorsko, ze spokojem przyjmowałam niestandardowe metody detektywa Bucka, który dowodził homoseksualnej natury Berniego na podstawie noszonych przez niego sandałów… Już wtedy jednak McConaughey mnie zachwycił – w moim bowiem wyobrażeniu (jak pewnie w wyobrażeniu wielu innych kinomaniaków, a szczególnie żeńskiej części) słynął on przede wszystkim z ponętnie wyrzeźbionej klatki piersiowej oraz ról romantycznych kochanków. W Berniem nie jest ani atrakcyjny fizycznie, ani zaangażowany w żadne miłostki. Dzięki temu można skupić się na jego właściwej pracy, to znaczy na grze aktorskiej, i zauważyć, że ma wiele do zaoferowania! A jeśli ktoś nie widział jeszcze filmów Uciekinier, Witaj w klubie lub kilku znaczących scen z jego udziałem w Wilku z Wall Street, powinien zdecydowanie pójść tym tropem i nadrobić zaległości. Właśnie dla Matthew McConaugheya.

O wyjątkowości filmu decyduje jednak to, że przedstawione w nim wydarzenia są autentyczne! Gdy w trakcie napisów końcowych pojawiły się prawdziwe zdjęcie Berniego Tiedego i Marjorie Nugent oraz fragment nagrania ze spotkania Jacka Blacka z Berniem w więzieniu, nie mogłam w to uwierzyć. Musiałam przewertować internet, by zdobyć pewność. I tak, ta absurdalna, niejednoznaczna, komiczno-makabryczna historia nie została stworzona w studiu przez specjalistów, ale napisało ją samo życie! Mało tego. Przed kamerami pojawili się prawdziwi mieszkańcy miasteczka, którzy znali osobiście i Berniego, i Marjorie. Dlatego też film ma charakter reportażowy – w fabułę są wplecione komentarze naocznych świadków (rzeczywistych oraz zastąpionych przez profesjonalnych aktorów), którzy dzielą się z widzami swoim spojrzeniem na minione wydarzenia i ich bohaterów.

Fantastycznie dobrana obsada (choć wybory wcale nie są oczywiste), znane nazwiska, znakomita gra aktorska, ciekawy gatunek, nieszablonowy pomysł z oryginalnymi rozwiązaniami – a jednak film Richarda Linklatera (trylogia Przed wschodem słońca, Przed zachodem słońca, Przed północą) nie trafił do polskich kin! Wyroków dystrybutorów filmowych w naszym kraju nie sposób przeniknąć (szczególnie gdy pomyślimy o polskich tytułach zagranicznych filmów oraz co poniektórych hasłach reklamowych…), ale tym razem możemy wspólnie pokazać im figę, oglądając Berniego i zachwycając się nim w domowym zaciszu.


Tytuł: Bernie
Reżyseria: Richard Linklater
Scenariusz: Skip Hollandsworth, Richard Linklater
Obsada: Jack Black, Shirley MacLaine, Matthew McConaughey
Czas trwania: 1 godz. 44 min
Gatunek: czarna komedia
Premiera: czerwiec 2011 (świat)


[1] [hasło:] Czarna komedia, [w:] Słownik filmu, red. R. Syska, Kraków 2005.
]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-prawdziwa-makabre-zamienic-w-komedie/feed/ 0
Film i Komedia – romans nie do końca poważny http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/film-i-komedia-romans-nie-do-konca-powazny/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/film-i-komedia-romans-nie-do-konca-powazny/#respond Mon, 09 Jun 2014 14:12:49 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2464
Kilku bohaterkom cyklu Dziesięć kochanek Filmu opornie szło przenoszenie ich zainteresowań do świata filmu. Trzeba było się nieco pogimnastykować, aby z poezji lirycznej i gry na flecie zrobić muzykę, z poezji chóralnej i pantomimy – musical, a poezję epicką, retorykę i filozofię zespolić w literaturę. Jednak siódma z kolei siostra mieszkanek Olimpu, o słodko brzmiącym imieniu Talia, nie będzie sprawiać podobnych problemów. Otoczyła ona bowiem swą opieką komedię, która z antycznej tradycji teatralnej przeniosła się do sfery kinematografii i przeobraziła w jeden z najważniejszych gatunków filmowych.
Klasyka gatunku

Ale i tym razem pojawia się mały kłopot – komedia to przecież worek z ogromną ilością bardzo różnorodnych i zwykle bardzo popularnych produkcji. Przeciętny kinomaniak mógł wyuczyć się technik stosowanych w poszczególnych odmianach produktów natchnienia zesłanego na filmowców przez Talię, różnych w zależności od czasu. Okres kina niemego przyniósł nam komedię typu slapstic, charakteryzującą się anarchicznym poczuciem humoru, spiętrzeniem absurdalnych sytuacji, obecnością przemocy oraz szaleńczymi scenami pogoni w końcowej części filmu. Reprezentował go głównie niesamowity Charlie Chaplin. W latach 30. i 40. XX wieku przyszła pora na „komedię wyrafinowaną” (ang. sophisticated comedy) z błyskotliwymi dialogami, eleganckimi kostiumami i scenerią oraz tematyką obyczajową, w tym wątkami erotycznymi. Za mistrza tej odmiany uważa się Ernsta Lubitscha (m.in. Ninoczka z Gretą Garbo), natomiast w późniejszych czasach z sukcesem korzystał z niej Mike Nichols (Absolwent, Porozmawiajmy o kobietach). Równocześnie na ekranach kin królowała screwball comedy, swymi korzeniami sięgająca Szekspira. W tym przypadku fabuła, obfitująca w niespodziewane zwroty akcji, budowana była wokół dwojga głównych bohaterów, którzy uwagę partnera starali się przyciągnąć poprzez wzbudzanie zazdrości. W późniejszych czasach triumfy święciła komedia z wyraźnie zaznaczonym tłem społecznym i psychologicznym (w tym miejscu pokłony dla starego dobrego Woody’ego Allena) oraz komedia romantyczna, która w swych lepszych lub gorszych wydaniach dostarcza nam rozrywki i dziś.

Cały ten mądry wstęp to komediowa klasyka. Coś, co każdy widział, każdy zna. Artykuł poświęcony takim przykładom nie mógłby się pochwalić zbyt dużą oryginalnością. Idąc tym tropem, postanowiłam przyjrzeć się twórcom komediowym i zobaczyć, co takiego robią oni sami, by zasłużyć na miano „oryginalnych”.

Chwyty z literackiego podwórka

Komedia to przede wszystkim śmiech – przedstawianie rzeczywistości w żartobliwy sposób oraz wyśmiewanie typów ludzkich, sytuacji, instytucji, miejsc, czasów. Śmiech może czemuś służyć, np. krytyce porządków społecznych, pewnych poglądów czy środowisk. Tak dzieje się w filmowych satyrach. Przykładem może być produkcja Wiadomości bez cenzury, która – jak sama nazwa wskazuje – obnaża największe absurdy telewizji i programów informacyjnych. Znajdziemy więc w niej filmiki instruktażowe dla początkujących terrorystów oraz teledyski gwiazdki pop, która zapewnia o swej niewinności i niezbrukanym wianuszku, śpiewając jednocześnie piosenki typu Shoot Your Love All Over Me podczas oblewania twarzy wodą z węża ogrodowego…

Popularny jest także śmiech autoironiczny, czyli wszelkiego rodzaju parodie. Interesujący wydaje się fakt, że filmy tego typu najczęściej obierają za obiekt drwin kino ze śmiechem niemające zbyt wiele wspólnego. Ale może właśnie o to chodzi, żeby nauczyć filmowców dystansu do siebie. I tak poważne filmy akcji mają swoje bardziej frywolne rodzeństwo w postaci chociażby produkcji z Leslie’m Nielsenem w roli głównej (seria Naga broń, czy filmy Szklanką po łapkach i Ściągany). Najwyraźniej również twórcy filmów katastroficznych zbyt poważnie podchodzą do swojej pracy, ponieważ o parodiach samych horrorów można by napisać osobny artykuł (i to całkiem obszerny), a przecież swój krotochwilny odpowiednik ma także popularny nurt postapokaliptyczny. Ciekawie do tego tematu podeszli twórcy filmu Taka piękna katastrofa, którzy koniec ludzkiego świata uczynili wątkiem toczącym się gdzieś obok (dosłownie, bo za oknami grupy przyjaciół uwięzionych razem w domu). James Franco, Jonah Hill, Seth Rogen, Jay Baruchel, Danny McBride, Craig Robinson, Michale Cera, Emma Watson i wielu, wielu innych – to także grupa przyjaciół postawionych w obliczu apokalipsy. Filmem, który zebrał tak doborowe towarzystwo amerykańskich komików, jest To jest już koniec w reżyserii samego Setha Rogena i Evana Goldberga. Aktorzy zagrali tu samych siebie, więc zdecydowanie wiedzą, co to autoironia. Nie obce są im również idiotyczne (piszę to z czułością) gagi, choć po takich gigantach niewybrednego żartu można było spodziewać się większej uczty. Nie najlepsze wrażenie ogólne robi też film Wiecznie żywy, czyli komedia o zombie. Zjadacz mózgów zakochujący się we wciąż ciepłej nastolatce to niedorzeczny pomysł, ale ta produkcja ma w sobie pewien urok miernych filmów, które nie chciały nigdy być artystycznym hitem, więc warto dać mu szansę.

Himalaje absurdu

Dobrym sposobem, by zapisać się wraz ze swym komediowym dziełem w pamięci widzów, jest podkręcenie regulatorów dowcipu do oporu. A nawet przekroczenie wszystkich granic – w szczególności granic absurdu! Wtedy film wraca do odbiorcy bardzo często (najczęściej jako koszmar), wywołuje w nim silne emocje (obrzydzenie, zniesmaczenie), a czasem nawet śmiech (lecz raczej ten histeryczny, z towarzystwem zdziwionego spojrzenia i wykrzywionej twarzy, zostawiający po sobie wspomnienie zażenowania). Ja przecież dobrze rozumiem, że żarty z puszczaniem bąków mogą być nadzwyczaj zabawne, ale kto chciałby oglądać sceny eksplozywnej biegunki z akompaniamentem różnorakich odgłosów (trwającą ponad dwie minuty!)? A jednak film Głupi i głupszy ma wielu zagorzałych fanów, powracających do niego nie tylko ze względu na sentyment z dzieciństwa. Podobnie jak nonsensowne Stary, gdzie moja bryka z Ashtonem Kutcherem i Seannem Williamem Scottem oraz bzdurny do kwadratu Luźny gość. Ale i takie produkcje mogą dostarczać coś więcej niż (masochistyczną) rozrywkę. Spoza skąpego kostiumu kąpielowego, szarego garnituru lub wojskowego munduru, spoza durnowatych i obleśnych scen w filmach Sachy Barona Cohena (Borat: Podpatrzone w Ameryce, aby Kazachstan rósł w siłę, a ludzie żyli dostatniej, Dyktator) prześwieca zjadliwa krytyka amerykańskiego snu, pogardliwego stosunku do państw takich jak Kazachstan, Polska czy inna Europa, skorumpowanych polityków i biznesmenów oraz hollywoodzkiego gwiazdozbioru. Brytyjski prześmiewca zdecydowanie zna powiedzenie „bawiąc, uczyć”…

Tons of fun

Jako autorka własnego cyklu pozwolę sobie teraz na subiektywny wybór jednego z mistrzów komedii, by poświęcić mu choć mały akapit w całości. Mistrzem tym jest gruby, brodaty i geekowaty Kevin Smith, szerszej publiczności znany jako Cichy Bob, spędzający leniwie czas ze swym niereformowalnym towarzyszem Jay’em. Ma na swoim reżyserskim koncie filmy lepsze i gorsze, filmy, które mógłby zrobić każdy (Dziewczyna z Jersey, Cop out. Fujary na tropie), i filmy o stylu absolutnie nie do podrobienia. Do tej ostatniej grupy należy z pewnością zaliczyć pierwszą i drugą część Sprzedawców oraz W pogoni za Amy. Co sprawia, że są tak wyjątkowe? Otóż Kevin Smith łączy w nich poczucie humoru obejmujące prymitywne wygłupy i cięty dowcip, „międzygatunkową erotykę” oraz filozoficzne dysputy o przyjaźni i miłości, politycznie niepoprawne (anty)wzorce osobowe i trafne porady życiowe. Gdyby ktoś jednak wolał komedie mniejszego kalibru, to mocno nasycona treściami z pogranicza religii i fantasy Dogma (Ben Affleck, Matt Damon, Linda Fiorentino) lub romantyczne nieprzyzwoitości w Zack i Miri kręcą porno (Seth Rogen, Elizabeth Banks) powinny trafić w odporne na herezję i nieobyczajność gusta.

Obsceniczne gesty, absurdalne pomysły, bezlitosne szyderstwo, rzeki wymiocin, cięta ironia, błazeńskie teksty – tego na co dzień nie tolerujemy, staramy się unikać i nie wpuszczać do skonwencjonalizowanego świata, rządzonego poprawnością polityczną i dziesięciorgiem przykazań. Ale raz na jakiś czas potrzebny nam jest detoks od nieomylności i rzetelności, a wtedy warto postawić na komediowe katharsis z Porucznikiem Frankiem Drebinem, Boratem oraz Jay’em i Cichym Bobem, którzy za nas złamią wszelkie zakazy, pozwolą sobie na szaleńcze decyzje i znieważą każdą żywą istotę. Wszystko, by wydobyć z nas zbawczy chichot, rechot, rżenie, kwik, zrywanie boków – w końcu śmiech to zdrowie.

]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/film-i-komedia-romans-nie-do-konca-powazny/feed/ 0
Jak próbę teatralną zmienić w walkę płci http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-probe-teatralna-zmienic-w-walke-plci/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-probe-teatralna-zmienic-w-walke-plci/#respond Fri, 30 May 2014 14:12:50 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2465
W 1870 roku Leopold von Sacher-Masoch (od jego nazwiska powstało słowo „masochizm”) napisał powieść z wątkami autobiograficznymi pt. Wenus w futrze. Powieść ta, jako obraz skomplikowanych relacji damsko-męskich, jest źródłem inspiracji dla wielu artystów z różnych dziedzin, między innymi dla zespołu Lou Reeda The Velvet Underground (mowa o Venus in Furs, piosence z ich debiutanckiej płyty), dla Guida Crepaxa – twórcy komiksów z pogranicza erotyki i pornografii, dla scenarzysty teatralnego Davida Ivesa (autora uwspółcześnionej wersji przeznaczonej na deski sceniczne) oraz dla Romana Polańskiego – naszego rodaka i wybitnego reżysera filmowego. To właśnie dzieło tego ostatniego będzie dziś obiektem naszego zainteresowania.
Wenus w futrze Romana Polańskiego to przede wszystkim kolejny głos w wielkiej debacie na temat stosunków damsko-męskich. Tym razem Ona jest aktorką, On zaś  reżyserem. Ze względu na zaistniałe okoliczności (przesłuchanie do roli teatralnej) wspomniana aktorka staje się także bohaterką sztuki, dominą, boginią, a On przyjmuje rolę jej towarzysza, sługi i wyznawcy. Kulturowe wyobrażenia męskości i kobiecości wprzęgnięte zostały w napięte relacje poddaństwa i władzy. Nie ma tu miejsca na partnerstwo i równość. W świecie fabularnym Severin Kusiemski powierza swoje życie Wandzie Dunajew, pozwala się dowolnie upadlać i poniewierać, arównocześnie narzuca swoją fantazję kobiecie, która nie możne odnaleźć się w podobnej roli i ostatecznie czuje pogardę do siebie i swego towarzysza. Z kolei w świecie realnym reżyser Thomas po serii porażek na przesłuchaniu do swojej sztuki zostaje owładnięty przez pewną siebie i pozbawioną kompleksów Vandę. Aktorka zniewala go swoim talentem, wpływa na kształt sztuki, ingeruje w życie osobiste reżysera, aż w końcu składa go – całkowicie opętanego i bezbronnego – na ołtarzu kobiecości.

Cały film emanuje napięciem erotycznym. Bohaterowie, początkowo oddzieleni zasłoną wzajemnej niechęci, szybko znajdują wspólny język na przestrzeni artystycznej. Ich wizje sztuki uzupełniają się i prowokują ogólne rozmowy o twórczości, pragnieniach, związkach, seksualności. Emocje często sięgają zenitu, a pasja zastępuje spokój i wyważenie – jesteśmy wtedy świadkami elektryzujących kłótni, rzucania przedmiotami i przekleństwami. Thomas i Vanda są od siebie niewątpliwie zależni, jedno nie mogłoby istnieć na scenie bez drugiego. Poza tym wrażenie wyjątkowej intymności zawdzięczamy temu, że para ma całą scenę dla siebie – jedynie ich przeżycia, emocje i wrażenia są pożywką dla widzów. I chociaż ta dwójka nigdy nawet się nie całuje, to seksualne wrzenie odczuwamy lepiej niż w niejednych znanych scenach erotycznych. Swoją drogą dodatkowego smaczku dodaje fakt, że rolę kobiecą odegrała Emmanuelle Seigner – prywatnie żona Polańskiego, a w roli męskiej obsadzono Mathieu Amalrica – przez wielu porównywanego do samego Polańskiego ze względu na łączące ich podobieństwo fizyczne.

Duże napięcie można odczuć również w sferze artystycznej. Thomas jako reżyser i autor sztuki obnaża się przed potencjalnymi odbiorcami. Swoje dzieło, cząstkę siebie wystawia na widok publiczny i musi się liczyć z różnorodnymi próbami analizy. Vanda śmiało wchodzi w rolę pierwszego krytyka. Na przesłuchanie przychodzi z gotową interpretacją, własnymi rekwizytami i kostiumami. Steruje oświetleniem i scenografią. Przekonuje Thomasa, że to on powinien wcielić się w postać głównego bohatera. W ten sposób robocze odczytanie dialogów przeradza się w próbę generalną, żywą sztukę, nazwijmy to – rzeczywistość. Oboje zatracają się w swoich kreacjach, aż do momentu, w którym to chwile odpoczynku i komentarzy zdają się nienaturalne, zagrane – kiedy trzeba przybrać maskę śmiałej aktorki, niezachwianego wizjonera, partnera w szczęśliwym związku. To dlatego wkrótce nastąpi odcięcie od świata realnego, zerwanie wszelkich z nim więzów: złożenie Thomasa w ofierze kobiecości i przerodzenie się Vandy / Wandy von Dunajew w rzymską Wenus.

Film na dwoje aktorów to nie lada wyzwanie dla reżysera – ma on przecież ograniczone środki do zbudowania interesującej akcji. Jest to jednak równocześnie świetna okazja do rozwinięcia artystycznych skrzydeł. W filmie tego typu liczy się każdy gest, każde słowo, ponieważ to aktorzy stają się jego główną atrakcją. A dobrze poprowadzeni aktorzy to niejednokrotnie wszystko, czego nam na ekranie potrzeba. Polański bez dwóch zdań poradził sobie z tym zadaniem, podobnie jak Seigner i Amalric. Mówiąc szczerze, moment, w którym Vanda zaczyna odgrywać swoją rolę, wstrząsnął nie tylko Thomasem – mnie także zabrakło słów. A takich momentów Wenus w futrze oferuje nam bardzo wiele. Właśnie dla nich, a także dla świetnych dialogów i dla refleksji nad naszą zmysłowością oraz dla próby odnalezienia swojego stanowiska w odwiecznej walce płci warto dać temu filmowi szansę.

 

Tytuł: Wenus w futrze
Reżyseria: Roman Polański
Scenariusz: Roman Polański, David Ives
Obsada: Emmanuelle Seiger, Mathieu Amalric
Czas trwania: 1 godz. 36 min.
Gatunek: dramat, komedia
Premiera: maj 2013 (świat), listopad 2013 (Polska)

]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/jak-probe-teatralna-zmienic-w-walke-plci/feed/ 0
Teatr i Film – romans kazirodczy http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/teatr-i-film-romans-kazirodczy/ http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/teatr-i-film-romans-kazirodczy/#respond Mon, 03 Feb 2014 15:12:52 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2470
Aktorstwo, reżyseria, scenariusz, kostiumy, scenografia, publiczność – są to aspekty wspólne dla filmu i teatru. Te dwie dziedziny sztuki są sobie bardzo bliskie, wiążą je wręcz siostrzane relacje. Twórcy filmowi  często jednak fantazjują na temat teatru, fantazjują o Polihymnii. Szósta już z kolei Muza w czasach antycznych patronowała pantomimie i poezji chóralnej, natomiast współcześnie zmieniła odrobinę swoje kwalifikacje i na potrzeby cyklu o Dziesięciu kochankach filmu występuje jako opiekunka teatru właśnie.
O tym, jak niesamowicie bliska jest relacja filmu i teatru, może zaświadczyć pewien pan, którego dramaty zostały zekranizowane około 220 razy. Rzecz jasna mowa tu o Szekspirze i jego genialnym dorobku. Na dużym ekranie najczęściej ujrzymy najpopularniejsze utwory najpopularniejszego dramatopisarza, a więc: Romea i Julię, Hamleta oraz Makbeta, które z desek teatralnych  przeniesiono przed kamery odpowiednio: 47, 33 i 24 razy. Wśród tego natłoku materiału warto wyróżnić film prezentujący uwspółcześnioną wersję Romea i Julii, będący częścią Trylogii czerwonej kurtyny wyreżyserowanej przez Buzza Luhrmanna. Pozostałe filmy składające się na tę całość to Roztańczony buntownik na podstawie sztuki wykreowanej przez reżysera i jego kolegów w czasach studiów oraz sławne Moulin Rouge! z Nicole Kidman i Ewanem McGregorem. Innym ciekawym nawiązaniem do Szekspirowskiego dzieła jest specyficzna adaptacja Hamleta zatytułowana Rosencrantz i Guildenstern nie żyją. Tom Stoppard – najpierw w spektaklu, a potem w filmie o tym samym tytule – głównymi bohaterami uczynił postaci oryginalnie epizodyczne, w które wcielili się Gary Oldman i Tim Roth. Z kolei obraz Hurlyburly Davida Rabe’a, choć fabularnie od Szekspira odległy, swój tytuł zawdzięcza cytatowi z Makbeta (akt I, scena I): „First Witch: 'When shall we three meet again / In thunder, lightning, or in rain?’ Second Witch: 'When the hurlyburly’s done, / When the battle’s lost and won’.”[1].

Zostawmy na chwilę Szekspira, by przyjrzeć się innym adaptacjom mniej i bardziej znanych dramatów. Oczywiście mamy całą masę „lekturowych” ekranizacji, jak chociażby Wesele i Zemstę z polskiego podwórka – obie w reżyserii „lekturowego” Andrzeja Wajdy. Ale bardzo często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że to, co oglądamy w sali kinowej, inni mogli wcześniej obejrzeć na sali teatralnej. Chociażby taki Alfie w 1996 roku grany przez Michaela Caine’a a w 2004 przez Jude’a Law – adaptacja opowiadania i sztuki Billa Naughtona. Albo Bliżej – nagradzany dramat autorstwa Patrica Marbera oraz doceniony film Mike’a Nicholsa z doborową obsadą (Natalie Portman, Jude Law, Julia Roberts, Clive Owen). Dwanaście nominacji i pięć nagród (Oscar, BAFTA, Złota Palma) to z kolei dorobek Szaleństwa króla Jerzego z wyśmienitą kreacją Nigela Hawthorne’a, u którego boku pojawiła się równie bezbłędna Helen Mirren. Po sztukę teatralną sięgnęli również Kenneth Branagh przy tworzeniu Pojedynku oraz Roman Polański przy Rzezi. Większość tych filmów – jak i wiele podobnych, przeze mnie niewymienionych – charakteryzują wyraziste aktorskie kreacje. To właśnie w nich najlepiej widać teatralne korzenie Oszczędność efektów specjalnych oraz umiarkowanie rozbudowana fabuła są wynagrodzone dzięki przenikliwym dialogom i wyrazistym talentom aktorskim.

Poza samymi dramatami świat filmowy interesuje się również ich twórcami. I tutaj znowu króluje Szekspir. Mowa choćby o romansowo-komediowej wersji Johna Maddena – Zakochanym Szekspirze z gwiazdorską obsadą, siedmioma Oscarami, trzema Złotymi Globami, Trzema BAFTA-mi, Srebrnym Niedźwiedziem, Grammy i wieloma innymi nagrodami filmowymi. Jest też mniej znany film telewizyjny Tajemnica Szekspira i jego sonetów, który podejmuje temat pozateatralnej twórczości pisarza, wplecionej w tok akcji jako myśli tytułowego bohatera. Inaczej do tej materii podszedł reżyser Roland Emmerich, znany przede wszystkim z hitów nieco innego gatunku (Dzień Niepodległości, Pojutrze, 2012, Świat w płomieniach). W swojej produkcji pod tytułem Anonimus stworzył atrakcyjną intrygę, w której aktor o imieniu Wiliam Szekspir to tylko przykrywka dla prawdziwego autora genialnych, ale i niebezpiecznych politycznie dzieł – hrabiego Oxfordu Edwarda de Vere’a (w tej roli znakomity Rhys Ifans). Innym wielkim i genialnym (tym razem francuskim) komediopisarzem, który zainteresował filmowców, jest Molier. Obraz z 2007 roku pt. Zakochany Molier (zakochany, według osób odpowiedzialnych za polskie tytuły, był także Goethe) nawiązuje do Świętoszka i opowiada historię, jak to pod wpływem miłości kiepski dramatopisarz staje się twórcą wielkich komedii. Jako że od teatru do opery niedaleko, warto też przypomnieć arcydzieło Miloša Formana Amadeusz. A zasługuje ono w tym miejscu na naszą uwagę również dlatego, że i ten film był pierwotnie sztuką napisaną przez Petera Schaffera, który z kolei inspirował się dramatem Mozart i Salieri Aleksandra Puszkina.

Środowisko filmowe w swoich fantazjach o teatrze nie musi być jednak tylko odtwórcze. Różne filmy na różne sposoby wykorzystują motyw inspirowany przez Polihymnię. Możemy zatem zapoznać się z teatrem czerpiącym siły z nieograniczonej wyobraźni (Marzyciel) a także z teatrem pozwalającym wyjść poza szarą rzeczywistość i oddać się całkowicie swojej pasji (Stowarzyszenie umarłych poetów). Możemy obserwować zmagania debiutującego dramatopisarza, który gotów jest pójść na liczne ustępstwa (z gangsterką w tle), by zobaczyć swoje dzieło na deskach teatru (Strzały na Broadwayu Woody’ego Allena). Możemy towarzyszyć reżyserowi w poszukiwaniu idealnego spektaklu – realistycznego w każdym calu, realistycznego do tego stopnia, że pochłania swego twórcę, który nie potrafi już odróżnić fikcji od rzeczywistości (Synekdocha, Nowy Jork). Możemy śledzić niezwykłą historię pewnego miasteczka w niezwykłej scenerii: bardzo oszczędnej, nawet prowizorycznej, ktoś powiedziałby – teatralnej (Dogville). Jednakże i tutaj nie unikniemy znakomitego Szekspira! Tym razem postanowił się nim zająć Al Pacino w swoim reżyserskim debiucie Sposób na Szekspira. Jest to film o robieniu filmu i to filmu na podstawie Ryszarda III, dlatego asystujemy bohaterom przy zbieraniu materiałów, rozmowach z historykami literatury i aktorami, ankietowaniu przechodniów na temat Szekspira oraz w odwiedzinach w domu pisarza w Stratfordzie.

„All the world’s a stage, / And all the men and women merely players: / They have their exits and their entrances”[2] to także Szekspir. Jego geniuszowi wstyd nie zaufać – skoro zatem cały świat jest sceną, wszystko jest teatrem, życie to jedna wielka sztuka, więc i film nie może się z tego schematu wyłamać. Dlatego twórcy filmowi wciąż z zainteresowaniem teatr odkrywają, teatrem się fascynują, do teatru nawiązują, o teatrze mówią. Dają dobry przykład swojej publiczności.



[1] „1. Czarownica: Gdzie, kiedy nowe spotkanie? / W grzmotach, błyskach, huraganie? 2. Czarownica: Gdy wrzawa bitwy ustanie, / Jedno wojsko z pola pierzchnie(W. Szekspir, Makbet, akt I, scena I, tłum. Leon Urlich)  
[2] „Świat jest teatrem, aktorami ludzie, / Którzy kolejno wchodzą i znikają” (W. Szekspir, Jak wam się podoba, akt II, scena V, tłum. Leon Urlich)
]]>
http://zcyklu.pl/na-ekranie/dziesiec-kochanek-filmu/teatr-i-film-romans-kazirodczy/feed/ 0