Imaginacje & Inspiracje – Z CYKLU http://zcyklu.pl rozwijamy kulturę Wed, 27 Nov 2019 14:21:36 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.3.3 1001 zwariowanych wyspiarskich opowieści 2.0. Śmiechu warte! http://zcyklu.pl/1001-zwariowanych-wyspiarskich-opowiesci-2-0-smiechu-warte/ http://zcyklu.pl/1001-zwariowanych-wyspiarskich-opowiesci-2-0-smiechu-warte/#respond Fri, 19 Aug 2016 12:54:08 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2761
Witajcie po krótkiej przerwie. Po tym, jak w pierwszej części naszej wycieczki po szalonym świecie brytyjskiej telewizji przedstawiłem wam co bardziej wymyślne i nieszablonowe produkcje z różnych gatunków oraz stylistyk, uświadomiłem sobie, że już samych seriali jednego konkretnego rodzaju powstało na Wyspach tyle, że życia nie starczy na obejrzenie choćby tych najlepszych. Mam tu na myśli komedie. Wypada zatem poświęcić im osobną chwilę uwagi.
Wspominałem już o niektórych cechach charakterystycznych angielskiego poczucia humoru, podałem też kilka ciekawych przykładów jego zastosowania. Warto jednak podkreślić raz jeszcze – żart wyspiarski to żart często bezkompromisowy, rubaszny, pełen ironii i dystansu. Wśród telewizyjnych produkcji utrzymanych w tej stylistyce spotkamy: satyry na brytyjską mentalność (Mała Brytania) i politykę (The Thick of It z Peterem Capaldim, Dwunastym Doktorem z Doktora Who), zwyczajne wygłupy (Benny Hill) czy mniej lub bardziej udane skecze (fenomenalny Kawałek Fry’a i Laurie’ego, a także Cudaczny świat Mitchella i Webba, który wygląda już nieco gorzej, ale miewa świetne momenty). Zetkniemy się z – parafrazując pewnego krytyka – absurdem stanowiącym mieszankę Monty Pythona oraz kukiełkowego Labiryntu Hensona w postaci Yonderland, w którym znudzona gospodyni domowa odkrywa w szafce kuchennej drzwi do fantastycznej krainy, która to czeka na swego zbawcę, ale zgubiła zwój z informacją, co też ten zbawca ma uczynić. Wreszcie niejednokrotnie wyprawimy się w kosmos (Hyperdrive z Nickiem Frostem i przebojową Mirandą Hart, o której więcej za chwilę). Cofniemy się nawet w czasoprzestrzeni – na przykład do starożytnego Rzymu, żeby przyjrzeć się podobieństwom tych realiów do współczesności (Plebs). Ale oprócz tak nietypowych powodów do śmiechu Anglicy są w stanie naigrywać się nawet z pracowników supermarketów (Trollied) czy hotelarzy (absolutnie klasyczna perełka od Johna Cleesa, Hotel Zacisze)

Jeszcze jedna rzecz czyni brytyjskie dokonania na małym ekranie absolutnie unikalnymi: ich zdolność do wręcz idealnego dozowania dramatyzmu. Dzięki temu komedie zyskują głębię, a kiedy nacisk zostaje położony na realizm, efekt staje się bezbłędny. Z tej przyczyny równie warte obejrzenie są seriale nieco bardziej cierpkie lub poważniejsze w wymowie – wielu widzów ceni sobie dogłębną analizę życia nastolatków zaprezentowaną w Skins, poruszającą także kwestie społecznie drażliwe (homoseksualizm, uzależnienia, anoreksję, patologie). Wzmiankowani już panowie Mitchell i Webb próbowali też swoich sił (z lepszym skutkiem) w obyczajowym sitcomie Peep Show, kręconym z punktu widzenia bohaterów z narracją z offu – mimo że serial był nieszczególnie dochodowy, stał się później pozycją kultową. Także naczelny szaleniec BBC, Steven Moffat, po równi wielbiony i nienawidzony przez fanów Sherlocka Holmesa i przygód właściciela niebieskiego TARDIS-u, odcisnął swoje piętno na sitcomowym gatunku\w postaci produkcji porównywanej (trzeba już ocenić samemu, czy słusznie) do amerykańskich Przyjaciół, zatytułowanej Coupling (po polsku przetłumaczono to jako Każdy z każdym). Opowiada ona, jak się nietrudno domyślić, o miłosnych perypetiach grupki sześciu przyjaciół (w duchu równości płci są to trzy kobiety i trzech mężczyzn), a dwojgu z nich Moffat i Sue Vertue, zainspirowani swoim związkiem także przy tworzeniu serialu, użyczyli nawet swoich imion.

O różnych odmianach brytyjskiej komedii można by pisać jeszcze długo, postanowiłem zatem zamiast tego dokonać po raz kolejny czysto subiektywnego wyboru seriali szczególnie wyróżniających się na tle innych dokonań wyspiarskiej kultury.

Świat angielskiego sitcomu ma jedną królową: Mirandę Hart. Liczący sobie cztery krótkie sezony serial o niefortunnych przypadkach bohaterki, której aktorka użyczyła swojego imienia, stanowi jedną z najzabawniejszych i najbardziej angażujących produkcji tego gatunku, jakie miałem przyjemność oglądać. Miranda to jednak nie tylko ciepła opowieść o nadnaturalnie wysokiej współwłaścicielce niezbyt dochodowego sklepu ze śmiesznymi gadżetami, która doskonale zdaje sobie sprawę ze swojej nieszczególnej urody, nieustannie wpada w tarapaty i ma problemy z normalnym wymówieniem słowa „sex”. To też fenomenalny przykład łamania konwencji czwartej ściany – protagonistka wielokrotnie udowadnia, że świetnie zdaje sobie sprawę z obecności widzów, która zresztą zupełnie jej nie przeszkadza. Ba! Bohaterka często zwraca się bezpośrednio do publiczności, zwierza się jej, komentuje dla niej niektóre zdarzenia, żartuje z nią („Te ciasteczka wyglądają niezwykle apetycznie, prawda? Macie ochotę? Są tylko dla mnie!”). W rezultacie odbiorca odczuwa coraz silniejszą więź z sympatyczną niezgułą i tym gorliwiej kibicuje jej staraniom o pozyskanie względów przystojnego kucharza Gary’ego (w tej roli Tom Elliot, obecnie podnoszący swym aktorstwem poziom średniej telewizyjnej ekranizacji komiksu Lucyfer). Miranda to gwarantowana świetna zabawa, moc wrażeń, a także nadzwyczaj satysfakcjonujący finał, innymi słowy: kompletny zestaw.

Równie przyjemny w odbiorze, a z pewnością nawet bardziej szalony jest – stanowczo zbyt krótki! – Szpieg. Zacznijmy od samego zarysu fabuły: oto nieporadny ojciec młodego mądrali przypadkiem trafia na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie stanowiska agenta brytyjskiego wywiadu… i zostaje przyjęty! Od tej pory musi nie tylko zmagać się z całym mnóstwem życiowych wyzwań, lecz także wykonywać niebezpieczne misje, zachowując przy tym w tajemnicy prawdziwą naturę swojej profesji. Ta zupełnie absurdalna formuła działa z czterech powodów, a dokładnie dzięki czterem aktorom wcielającym się w kluczowe role. Mam tu na myśli: Darrena Boyda (uroczo niezgułowaty Tim), młodego Jude’a Wrighta (absolutnie bezbłędnie zagrany, irytująco przemądrzały dzieciak), Roberta Lindsaya (takiego szefa jak Egzaminator nie życzyłbym najgorszemu wrogowi), a także comic reliefowego Mathew Bayntona, który pojawia się to tu, to tam i jakoś tak zawsze jest szalenie zabawny. Gdyby nie genialna obsada, wzbogacana o świetne występy gościnne, cała ta wybuchowa mieszanka przerysowania (szkoła zostaje pralnią brudnych pieniędzy, dziecięca sypialnia zamienia się w nocne kasyno i wiele, wiele innych wątków) posypałaby się jak domek z kart. Na dokładkę mamy bardzo zgrabny wątek romantyczny, no i najbardziej poruszający motyw walki o uczucie własnego syna. Koniecznie trzeba zobaczyć!

Świeży powód, aby kochać angielskie szaleństwo, to niedoceniony serial Tripped, czyli nowe spojrzenie na motyw światów alternatywnych. W tej pędzącej przed siebie, narkotycznie odjechanej (stosownie do tytułu) komedii, próbujący ułożyć sobie życie „porządny” Danny zostaje wmieszany przez Milo, swojego wiecznie naćpanego kolegę z dawnych lat, w czasoprzestrzenną intrygę, w której najistotniejsze role zdają się odgrywać inne wersje ich samych. Warto to obejrzeć choćby ze względu na zabawę klasycznym podejściem do tematu, zaskakujące zwroty akcji, duet głównych bohaterów i jedyną w swoim rodzaju atmosferę. Po cichu trzymam kciuki za drugi sezon, bo pierwszy zakończył się okropnym cliffhangerem.

Wielbicielom klimatów nieco mroczniejszych można polecić w szczególności dwie pozycje. Pierwszą jest kolejne dokonanie duetu Steve Pemberton i Reece Shearsmith (Liga dżentelmenów, Psychoville), tym razem korzystające z formatu antologii Inside No. 9. Jak sam tytuł wskazuje, poszczególne odcinki łączy jedynie to, że rozgrywają się w miejscach oznaczonych numerem 9 (inspiracją był odcinek Psychoville rozgrywający się w jednym pomieszczeniu). Ta swoboda umożliwia mieszanie gatunków od thrillera przez horror, a niekiedy nawet dramat, aż po czarną komedię (której elementy i tak są praktycznie zawsze odczuwalne). Za każdym razem twórcom udaje się wlać w konwencję odrobinę świeżości, zaskoczyć widza lub go zbulwersować, a przy tym utrzymać wysoki poziom scenariusza. Gościnne występy oraz typowe dla obu panów wcielanie się w coraz to kolejne role gwarantują natomiast wysoki poziom aktorski. To taka mała perełka wisielczego humoru, którą szkoda przegapić. Zamówiono trzeci sezon.

Drugą ciekawą propozycję stanowi mieszanka thrillera i komedii, Funland, w której tajemnica miesza się z okrucieństwem i perwersją. Losy grupy ludzi krzyżują się w nadmorskim mieście Blackpool, które z czasem ujawnia swoją mroczniejszą stronę. Pruderyjna parka, Dudley i Lola, lądują w motelu prowadzonym przez złowrogiego Leo Fincha. Carter Crantz desperacko poszukuje człowieka, który zabił jego matkę piłą mechaniczną. Skorumpowany burmistrz miasta nieskutecznie stara się je oczyścić ze zbrodni. Historia zamknięta w jedenastu odcinkach wyróżnia się ponurą stylistyką i podlana została sporą dawką iście brytyjskiego humoru, ale nie do końca satysfakcjonuje rozwiązaniem.

Na zakończenie drobna niespodzianka – przenieśmy się na chwilę do świata słuchowisk radiowych, w którym znajdziemy Cabin Pressure, przykład świetnej komedii o przemyśle lotniczym. Tworzą ją doskonale dobrane głosy bohaterów (Benedicta Cumberbatcha chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, a obezwładniąco brytyjski akcent Rogera Allama i chłopięca naiwność twórcy audycji, Johna Finnemore’a, wywierają chyba nawet lepsze wrażeniena słuchaczu), sytuacyjne żarty i kulturowe smaczki. Ta rozbawiająca do łez opowieść o załodze linii – którą właściwie trudno nazwać linią, skoro ma tylko jeden samolot – MJN Air (nie będę zdradzał, od czego to skrót, ale zapewniam, że motyw jest przekomiczny) momentalnie wciąga, skłaniając do kibicowania protagonistom, kiedy wplątują się w tarapaty (z których jakimś cudem zawsze wychodzą co najmniej bez szwanku). Obsadzie udaje się rzecz najważniejsza: aktorzy tchnęli życie w swoje postacie, uczynili je autentycznymi (i autentycznie zabawnymi). Po czterech krótkich sezonach oraz dwóch finałowych odcinkach specjalnych będziecie odczuwali żal na myśl o końcu przygód zmyślnego Douga, ciapowatego Martina, prostodusznego Arthura i despotycznej Catherine. Jeśli zatem chcecie dowiedzieć się, czy istnieje na tym świecie coś, czego młody Arthur nie uważa za genialne, czy reszcie załogi uda się kiedykolwiek powstrzymać Douga przed wyrafinowaną kradzieżą drogiej whisky albo co to takiego Birling Day, poszperajcie w internetach, a na pewno znajdziecie! Co ciekawe, jest nawet polski akcent: jeden z odcinków nazywa się Gdańsk. Tylko ostrzegam – po przesłuchaniu słuchowiska podróżowanie samolotem już nigdy nie będzie takie samo.

Widzicie zatem, że jeśli chodzi o komediowe akcenty, Wielka Brytania ponownie nie zawodzi. Niemal każdy znajdzie tu coś dla siebie, a wybór jest doprawdy ogromny. Powyższe przykłady to znów jedynie ułamek, ale żywię nadzieję, że stanowią całkiem porządny pakiet startowy. Teraz pozostało jedynie włączyć odcinek serialu albo nastawić odpowiednią głośność słuchowiska i pozwolić sobie na zdrową dawkę śmiechu. Wprost idealna rozrywka na wakacje. A zatem – dobrej zabawy!

]]>
http://zcyklu.pl/1001-zwariowanych-wyspiarskich-opowiesci-2-0-smiechu-warte/feed/ 0
Szatański szyk http://zcyklu.pl/szatanski-szyk/ http://zcyklu.pl/szatanski-szyk/#respond Mon, 16 Nov 2015 14:46:09 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2899
Nie da się ukryć – kopyta, chwost, rogi czy włochate cielska są mocno passé. Dlatego też diabeł musiał sięgnąć po inne metody, żeby dobrać się człowiekowi do skóry, tym razem nie przez przerażenie go, lecz przez oszukanie, wyprowadzenie go w pole. Przyodział się więc w bardziej wykwintne szaty i przybrał ludzką postać – stał się niemożliwy do odróżnienia od reszty społeczeństwa, praktycznie niewidzialny. I chyba tak naprawdę właśnie takie oblicze szatańskiego manipulatora możemy uznać za najbardziej przerażające, a przy tym najdobitniej ukazujące, jak potężna oraz szalenie niebezpieczna to istota. Jak wielką włada siłą, z którą należy się liczyć i której trzeba się strzec.
Rzecz jasna jest to wizerunek nieszczególnie nowy. Już na kartach Fausta Johanna Wolfganga Goethego Mefistofeles, wysłannik piekła, przybywa zawrzeć układ (ważny element literackiego wizerunku upadłych aniołów) z tytułowym bohaterem ubrany w odpowiednio imponujący strój. Nosi bowiem jedwabny płaszcz, strój w szlacheckich barwach, na czapce ma ptasie pióra, a u boku – szpadę. Co istotne, wyróżnia go maestria w operowaniu językiem, a co za tym idzie – w manipulowaniu znaczeniami, oszukiwaniu oraz zwodzeniu pięknymi słówkami. To niezwykle przekonujące, najbardziej adekwatne, oblicze diabła stanowi jeden z powodów, dla których romantyczne dzieło Goethego można uważać za szczególnie wybitne.

Koncepcja została w logiczny sposób rozwinięta przez Bułhakowa w kolejnym klasycznym dziele, Mistrzu i Małgorzacie, mocno zresztą czerpiącym z dramatu niemieckiego. Otóż do Moskwy przybywa niejaki Woland, z pozoru profesor okultyzmu, historyk i poliglota, w rzeczywistości natomiast szatan we własnej osobie, który szykuje się do wyprawienia w mieście wiosennego balu pełni księżyca. Prezentuje się on śmiertelnikom jako wielki intelektualista o nienagannych manierach i fenomenalnym guście. Większe problemy sprawiał opis jego wyglądu, który każdemu jawił się diametralnie różnie. W książce możemy przeczytać, że „Woland nie utykał na żadną nogę, nie był ani mały, ani olbrzymi, tylko po prostu wysoki. Co zaś dotyczy zębów, to z lewej strony były koronki platynowe, a z prawej złote. Miał na sobie drogi szary garnitur i dobrane pod kolor zagraniczne pantofle. Szary beret dziarsko załamał nad uchem, pod pachą niósł laskę z czarną rączka w kształcie głowy pudla. Lat na oko miał ponad czterdzieści. Usta jak gdyby krzywe. Gładko wygolony. Brunet. Prawe oko czarne, lewe nie wiedzieć czemu zielone. Brwi czarne, ale jedna umieszczona wyżej niż druga. Słowem – cudzoziemiec”. Stanowił więc esencję człowieka światowego oraz ekscentryka. Charakterem bohater ten nie różnił się specjalnie od Mefista z utworu Goethego – może poza tym, że bardziej podkreślono jego złośliwy charakter i skrajną deprawację. Mimo tych przywar Bułhakowski szatan pozostaje jednak niebezpiecznie fascynującą figurą, magnetyczną osobowością, która uwodzi czytelnika zupełnie tak jak tytułową Małgorzatę.

Szatan-elegant to motyw na wskroś filmowy, co udowodniło z czasem wiele popularnych (i zazwyczaj naprawdę dobrych) produkcji. Potrzeba jednak dobrego aktora, żeby właściwie oddał dwulicowość diabła oraz jego urzekający wdzięk. Na szczęście lista odtwórców tej roli zawiera mnóstwo potężnych nazwisk. A pierwsze z nich brzmi: Robert de Niro. Harry Angel to dość niedoceniony film (być może nowe wydanie książki, na podstawie której powstał, nieco to zmieni), powitany przez widzów oraz krytyków z mieszanymi uczuciami. W tym thrillerze rodem z kina noir Harold Angel, prywatny detektyw (ciekawa rola Mickeya Rourke’a), otrzymuje od enigmatycznego arystokraty zadanie odnalezienia jego dłużnika, które, skuszony hojną zapłatą, przyjmuje. Na pierwszy rzut oka sprawa wygląda na prostą, ale z każdym kolejnym tropem wychodzą na jaw nowe fakty, a trup zaczyna ścielić się gęsto. Wszystko nabiera sensu, kiedy przyglądamy się nazwisku zleceniodawcy – Louis Cyphre – a następnie przeczytamy je sobie kilkakrotnie na głos.

W filmie Harry Angel mamy do czynienia z wcale nieoczywistą fabułą i całkiem zaskakującym zakończeniem, nawiązującą przy tym (co rzadkie) także do wierzeń voodoo. Kluczowa rola została przy tym pomyślana pierwotnie dla Marlona Brando, ale de Niro zdaje się pasować do niej idealnie – roztacza aurę władczości, tajemnicy i podskórnie wyczuwalnego mroku. Rezultat warto ocenić samemu.

Na temat dość komediowej intepretacji Jacka Nicholsona z Czarownic z Eastwick rozpisywał się za bardzo nie będę, bo za dużo w niej niefrasobliwego playboya, a za mało szatańskiego malwersanta. Przejdziemy więc od razu do Adwokata diabła i niezapomnianego występu Ala Pacina. Postawienie znaku równości między prawnikiem a figurą szatana okazuje się nadzwyczaj zasadne – moralna ambiwalencja działań, zawodowa obłuda, tendencja do przeinaczania faktów, a także skłonność grania na ludzkich emocjach wprost idealnie pasują do obrazu faustowskiego Mefistofelesa. John Milton (od razu kłania się Raj utracony), który wprowadza utalentowanego (acz idealistycznego), młodego Kevina Lomaxa (to jeszcze te czasy, w których Keanu Reeves był dobrym aktorem) w tajniki zawodu, to świetna interpretacja wizerunku diabła-człowieka z wyższych sfer. Pacino bawi się rolą (na przykład w pamiętnej scenie z wodą święconą), a nawet łamie symboliczną czwartą ścianę sceny, mistrzowsko igrając z widzem (jak na prawdziwego Króla Kłamstw przystało). Milton nie cofa się przed niczym, działa z cieni i w cieniu, za nic ma ludzkie życie oraz wszelkie wartości, a mimo to aż chce się go oglądać. Czar zepsucia absolutnego wciąż na nas działa.

W literaturze często po diabelski motyw sięgał Stephen King. W Człowieku w czarnym garniturze ze zbioru Wszystko jest względne główny bohater, dziewięcioletni Gary, spotyka niby to zwyczajnego mężczyznę, który okazuje się szatanem we własnej osobie. Oprócz obowiązkowego garnituru piekielny przybysz ma tu bladą skórę i szponiaste palce, otacza go swąd przypalonych główek zapałek, a kiedy się uśmiecha, widać igiełkowate zęby jak u rekina. Tego rodzaju obraz prześladuje protagonistę aż do starości, kiedy to wyraźnie czuje, że drugi raz już przed tym potworem nie ucieknie.

Wątek upadłego anioła w Sklepiku z marzeniami jest bardziej stonowany, ale chyba nawet mroczniejszy. Do małego miasteczka Castle Rock przybywa Leland Gaunt – uroczy staruszek i wędrowny sprzedawca – który zakłada sklepik oferujący klientom towar co najmniej niespotykany, bo spełniający ich najskrytsze sny. Nawiązania do klasycznych motywów w tym przypadku wyglądają na dość oczywiste, nietrudno się również domyślić, że podpisanie umowy z Gauntem kończy się tragicznie, a zrealizowane życzenia obracają się przeciwko tym, którzy je wypowiedzieli. W nieudanej adaptacji w tę rolę wcielił się hipnotyzujący Max von Sydow, stanowiący bodaj jedyny atut telewizyjnego filmu.

Idea sprawdza się równie dobrze na małym ekranie. Znakomicie ogląda się Lucyfera w białym (o ironio!) garniturze w piątym sezonie Nie z tego świata (aka Supernatural), a aktor Jared Padalecki (tak, ma polskie korzenie) uderza tam w mroczniejsze tony, odgrywając postać, która morduje śmiertelników z dziecinną łatwością, bez mrugnięcia okiem. Do aspektu zawierania umów nawiązuje intrygujący, lecz niestety wycofany po jednym sezonie serial 666 Park Avenue, w którym właściciel apartamentowca pod tytułowym adresem, zawsze szykowny Gavin Doran (wyśmienity Terry O’Quinn, który zasługuje na porządną rolę w jakimś filmie), trzyma w szachu swoich lokatorów, dysponując ewidentnie piekielnymi zdolnościami i jako przynętę wykorzystując uniwersalne ludzkie pragnienie spełnienia marzeń. Niebawem będziemy mogli również oglądać perypetie Lucyfera rodem z komiksu Mike’a Carreya (zwiastun i pilotażowy odcinek sugerują jednak, że niewiele ostało się z oryginału) – tego diabła ujrzymy jako kreaturę znudzoną władzą w piekle i rozwiązującą zagadki kryminalne w przerwach między prowadzeniem klubu nocnego Lux. I choć zarys fabuły brzmi nieszczególnie, zachęca rola Toma Ellisa, wyśmienicie sprawdzającego się jako czarujący drań w drogim garniaku, któremu ludzie mimowolnie mają ochotę zdradzić najgłębsze sekrety i najbardziej wyuzdane chętki. Także w anime Ao no Exorcist odnajdziemy całkiem interesującą wersję Mefistofelesa – z niewiadomych przyczyn został on jednym z egzorcystów, dążących do zaprowadzenia pokoju między światem ludzi a światem demonów. On także nosi się na biało i szczyci eleganckim cylindrem oraz peleryną. I choć obecność połatanej różowej parasolki nieco psuje ogólne wrażenie, sprawiając, że całość okazuje się cokolwiek przerysowana, należy pamiętać, że taka już bywa stylistyka mang oraz ich adaptacji.

Minęło tyle dziesięcioleci, a szykowny kusiciel wciąż trzyma nas – odbiorców popkultury – w garści. Może obecnie nieco więcej go na małym ekranie, ale dalej czai się i uwodzi doskonałą prezencją, zgrabnymi frazami, mistrzowską elokwencją oraz nienaganną kulturą osobistą. Szatan poszedł z duchem czasu i wyszło mu to zdecydowanie na dobre. Trupy (a w tym przypadku zwierzęce szczeciny bądź racice) lepiej ukryć w szafie, na grzbiet zaś narzucić coś z klasą: modny fason, dobry krawat. Ludzie to kupią.

]]>
http://zcyklu.pl/szatanski-szyk/feed/ 0
Metapoetyka fikcji http://zcyklu.pl/metapoetyka-fikcji/ http://zcyklu.pl/metapoetyka-fikcji/#respond Fri, 25 Sep 2015 14:04:58 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2933
Niedawny sukces Birdmana udowadnia, że twórcy wciąż lubią snuć metahistorie. Nie powinno to nikogo dziwić, w końcu na czym filmowiec zna się lepiej niż filmie, a pisarz – na pisaniu i literaturze? Metafikcja oraz metakino (termin częściej używany za granicą) to jednak nie tylko wdzięczne środki artystycznego wyrazu. Służą one do czegoś więcej niż tylko do popisywania się zasobem wiedzy z danej dziedziny czy zmyślnej zabawy motywami lub konwencją. Stanowią narzędzie autotematycznej analizy, refleksji nad naturą sztuki, prawami nią rządzącymi, a także rolą artysty w świecie. I już choćby to czyni ich odbiór prawdziwie ciekawym doświadczeniem.
Postanowiłem przybliżyć polskiemu odbiorcy kilka szczególnych przykładów z dziedziny kina, telewizji i literatury (także powieści graficznej czy mangi). Niektóre z nich, ku mojemu ubolewaniu, nie trafiły jak dotąd do głównego obiegu i pozostają skrytymi w otchłani internetu perełkami, czekającymi na wyłowienie. 
Na pozór filmy o kręceniu filmów bądź świecie filmu w ogóle to nic niezwykłego. Prawdziwa zabawa zaczyna się, kiedy granica między fikcją a rzeczywistością zostaje zaburzona, a zszokowany widz – wrzucony w sam środek fabuły, która wykracza poza wszelkie jego oczekiwania. Idealnym tego rodzaju przypadkiem jest film Być jak John Malkovich na podstawie scenariusza Charliego Kaufmana, otwierający swoistą trylogię. W tym dziele Spike’a Jonze’a obserwujemy bohatera – lalkarza, który odkrywa pewne nietypowe wrota, a następnie za ich pośrednictwem wkraczamy wraz z nim do umysłu fikcyjnego aktora Johna Malkovicha, granego przez prawdziwego Johna Malkovicha, nad którym protagonista stopniowo przejmuje kontrolę. Z podobnie absurdalnym podejściem spotykamy się przy kolejnych projektach Kaufmana. W Adaptacji mamy do czynienia z fabularyzowanym opisem jego zmagań z adaptowaniem prawdziwej książki pt. Złodziej orchidei. Co więcej, w tej wersji rzeczywistości scenarzysta ma brata imieniem Donald (Nicolas Cage w podwójnej roli), który na dodatek widnieje oficjalnie jako współautor scenariusza do faktycznego filmu. Oto gra z odbiorcą na zupełnie nowym poziomie. Synekdocha, Nowy Jork z fenomenalnym Philipem Seymourem Hoffmanem (niestety już świętej pamięci) pokazuje natomiast w przewrotny sposób, jak katastrofalne skutki może mieć nadmierne, obsesyjne wręcz, przywiązanie do realizmu. Bariera umowności zostaje przełamana przez wysiłki ambitnego reżysera chcącego idealnie odzwierciedlić zwyczajność codziennego życia. Choć powyższe filmy prezentują się najciekawiej z dorobku artysty, praktycznie każde dzieło sygnowane nazwiskiem Kaufman gwarantuje wprost niezwykłe doświadczenia i jest zdecydowanie godne rekomendacji.
Samokrytyka w świecie szołbiznesu to prawdziwa gratka, dlatego kiedy człowiek zetknie się z produkcją, która w formie mockumentu opowiada o życiu i karierze gwiazdy jednego serialu, grającej w nowym, na tej samej stacji, która emituje właściwy serial (wiem, że to skomplikowane, tak bywa w świecie metafikcji), to wiadomo, że będzie to coś wyjątkowego. Uprośćmy to zatem – mamy oto HBO znane ze swoich różnorodnych projektów oraz Lisę Kudrow z kultowych Przyjaciół, która po prawdzie w niczym szczególnym potem nie zagrała. Mamy także serial The Comeback (polski tytuł Wielki powrót), w którym rzeczona aktorka gra gwiazdę jednego sitcomu, Valerie Cherish próbującą wrócić na szczyt rolą w nowej produkcji oraz powiązanym z nią reality show o nazwie – nie inaczej – The Comeback. Powstaje z tego rzecz jak na komedię jakoś mało śmieszna, ale w znaczeniu jak najbardziej pozytywnym. Otrzymujemy bowiem – bezwzględną i nieprzefiltrowaną – relację z pierwszej ręki z tego, jak działa Hollywood, jak wygląda prywatne życie gwiazdy, która w zasadzie utraciła prawo do prywatności, a także na jakiej zasadzie rozstrzyga się kwestię „być albo nie być” serialu albo aktora. Dodajmy, iż główna bohaterka jest do bólu ludzka, przeszkody na jej drodze wiarygodne, przez co łatwiej się nam utożsamiać z jej sytuacją. A sama idea okazała się na tyle ożywcza, że po pierwszej serii w roku 2005 historia ta zyskała sobie status kultowej w pewnych kręgach. Była jednak również na tyle niszowa, że zakończyła wtedy swój żywot… by dziewięć lat później zyskać drugą szansę oraz potwierdzić swoją siłę jako satyry, czego skutkiem było zamówienie także trzeciej serii. The Comeback jest o tyle szczególnym przykładem metafikcji, że skupia się bardziej na samych ludziach aniżeli na środowisku, rozdaniach nagród czy całej tej hollywoodzkiej otoczce. Każda z drugoplanowych postaci otrzymuje odpowiednią ilość czasu ekranowego i jest nie mniej ciekawa od protagonistki, w szczególności jej fryzjer homoseksualista (tak wiem, zaleciało stereotypem). Lisa Kudrow powróciła więc z sukcesem na mały ekran w unikalnej, słodko-gorzkiej opowieści, której z pewnością warto dać szansę. 
Przenieśmy się do świata słowa pisanego, gdzie przedrostek „meta-” może wskazywać na książkę opowiadającą o samej sobie bądź taką, która odnosi się do esencji literatury w szerszym pojęciu lub idei, które stworzyli w ciągu wieków niezliczeni pisarze. Moim ulubionym przykładem pierwszego nurtu jest, rzecz jasna, Niekończąca się historia, której bohater zostaje dosłownie wciągnięty do powieści o tym samym tytule, aby przeżywać wraz z bohaterami, o których do tej pory jedynie czytał, cudowne przygody. Ta baśniowa historia jest wszystkim tym, czym powinna być literatura i do czego powinna dążyć – ma bowiem maksymalnie angażować czytelnika w doświadczaną z zewnątrz fabułę, wzbudzać w nim pragnienie stania się jej częścią. To jednocześnie przestroga przed odrzuceniem realności ze względu na dręczące nas problemy, pełni zatem funkcję poniekąd wychowawczą.
Nieco innaczej dzieje się w przypadku krótszych form literackich, które łączy wspólny mianownik – mityczna wręcz księga, częstokroć zawierająca tajemnice nieprzeznaczone dla ludzkiego umysłu, wiecznie obecna w opowieści, ale nigdy w pełni. Z tego rodzaju frapującym zjawiskiem zetknie się czytelnik noweli grozy H.P. Lovecrafta czy Roberta Chambersa. Nad pierwszym z tych klasycznych horrorów unosi się widmo bluźnierczego Necronomiconu, nad drugim – przeklętego dwuaktowego dramatu Król w żółci. Necronomicon, dzieło szalonego Araba Abdula Al-Hazreda, to grimoire wyznawców mrocznej religii, w której bogami są Wielcy Przedwieczni, byty sprzed eonów, wciąż roszczące sobie prawa do naszego świata. Paranoiczny charakter mitologii Cthulhu, charakterystyczny zresztą także dla dzieł Chambersa, przyczynił się do ich ciągłej popularności wśród współczesnych pisarzy, czerpiących inspirację z niepokojących fantazji samotnika z Providence. Król w żółci natomiast został pomyślany jako dzieło zbyt doskonałe – i stylistycznie, i ideologicznie – dla człowieczego pojmowania. Zarówno ta nieskazitelność, jak i kontrowersyjna natura treści (dlaczego? Odpowiedź na to pytanie nigdy nie pada) sprawia, że książka zostaje zepchnięta do zbiorowej podświadomości, a nieliczne jednostki, które mają z nią styczność, zazwyczaj popadają w obłęd. Opowiadania sygnowane tytułem tej pozycji dodatkowo wyróżnia to, że autor zaledwie sugeruje w nich nadnaturalność: wskazują na nią pojawiające się z rzadka obce nazwy czy obraz czarnych gwiazd. Głównym obiektem zainteresowania jest tutaj umysł ludzki, nie zaś złożona mitologia. Warto zderzyć oba wymienione podejścia, tym bardziej że obydwa cykle należą przecież do klasyki literatury grozy. 
Czasem mówi się, że książki dzięki ich czytaniu otrzymują nowe życie. Ciekawie rozwija ten pomysł trylogia młodzieżowa autorstwa Cornelii Funke (Niemcy zdecydowanie mają dryg do fantastyki, ale o tym kiedy indziej) zatytułowana Atramentowy świat. Główni bohaterowie – Mo oraz jego córka Maggie, introligatorzy – posiadają pewną szczególną umiejętność: potrafią przez wyczytanie powoływać do istnienia fikcyjne postacie. Dar ten niesie ze sobą jednak poważne konsekwencje. Fabuła książek z tej serii dzieje się w równej mierze w prawdziwym świecie, jak w uniwersum powieści Atramentowe serce, książki najważniejszej dla tej historii (ten tytuł nosi także pierwszy tom serii). Daje to pisarce możliwość puszczenia wodzy wyobraźni. Fantastyczna opowieść o przeznaczeniu i naturze fikcji została dodatkowo wzbogacona o rozliczne cytaty z mniej lub bardziej znanych dzieł gatunku, które otwierają każdy z rozdziałów. Ze względu na swoją popularność pierwszy tom doczekał się nawet ekranizacji, choć średnio udanej. 
Koncepcje metafikcji znacznie dalej posuwa cykl Jamesa A. Owena Kroniki Imaginarium Geographica. Nie dość, że główni bohaterowie okazują się sławnymi pisarzami brytyjskimi (nie zdradzę nazwisk, żeby nie psuć niespodzianki, odradzam też czytanie Wikipedii), to autor wyprawia ich w podróż, podczas której napotykają na swej drodze całą masę bohaterów literackich, częstokroć z zupełnie innej bajki. Przy tego rodzaju utworach zawsze istnieje ryzyko, iż całość nie będzie wewnętrznie spójna, Owenowi udaje się jednak rzecz niewiarygodna – mieszające się na Archipelagu Snów mitologie (Parki, Argonauci), legendy arturiańskie (Mordred, Artur), baśnie (smoki, gadające zwierzęta), czy klasyczne motywy w żadnym wypadku nie rażą. Ów stan wydaje się w opisanych okolicznościach zupełnie naturalny. Czytelnika czeka wiele niespodzianek, wielokrotnie przy tym odkryje on ze zdziwieniem, że autorskie asocjacje naprawdę mają sens, a zabawa w wykrywanie mniej oczywistych powiązań dostarczy mu dodatkowej rozrywki. Interesujący jest także sposób ukazania relacji pomiędzy Archipelagiem a prawdziwym światem, odgrywających w cyklu całkiem istotną rolę. Także pojawianie się w powieściach Owena elementów dzieł innych twórców nie jest ani trochę przypadkowe. Kroniki to literatura czysto rozrywkowa, ale jest to rozrywka inteligentna, zmuszająca do myślenia i promująca słowo pisane. Do tej pory ukazało się w Polsce pięć części (miejmy nadzieję, że ostatnie dwie także do nas trafią), a każda nadaje się do czytania zarówno dla młodszego czytelnika, jak i dla tego starszego, ale wciąż czerpiącego przyjemność z opowieści pełnych przygód oraz emocji, na dodatek wyśmienicie ilustrowanych przez samego autora. 
Inspiracją dla kolejnego dzieła, tym razem komiksowego (sporego, bo liczącego jedenaście tomów zbiorczych) była historia Christophera Milne’a, czyli ni mniej, ni więcej, tylko Krzysia z przygód Kubusia Puchatka. Syn nigdy nie wybaczył ojcu użycia swojej osoby, ponieważ czuł się, jakby ten ukradł mu dzieciństwo i wykorzystał go dla zysku. Podobnie wygląda sytuacja głównego bohatera The Unwritten fenomenalnego duetu Mike Carey–Peter Gross, serii, która jakoś nie może trafić na polski rynek, a szkoda, gdyż należy do moich ulubionych utworów graficznych w ogóle. Tom Taylor, tak bowiem brzmi imię protagonisty, stanowi pierwowzór Tommy’ego Taylora, postaci z popularnej serii bestsellerowych powieści ewidentnie nawiązujących do perypetii Harry’ego Pottera. Tom żywi wielką z tego powodu niechęć do swojego ojca, który zaginął w tajemniczych okolicznościach przed skończeniem ostatniej książki z cyklu. Sam jest zupełnym nieudacznikiem, utrzymującym się głównie z udziału w konwentach i innych tego rodzaju spotkaniach. Na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności zostaje zmuszony do zakwestionowania podziału na to, co rzeczywiste, i to, co fikcyjne, odkrywa bowiem, że jest pionkiem w intrydze przekraczającej ludzkie pojęcie. Uniwersum The Unwritten opiera się na prostym założeniu, że świat prawdziwy oraz fikcyjny koegzystują ze sobą na tych samych prawach, a słowo pisane ma nadzwyczaj potężną moc. Na nim autorzy osnuwają opowieść o literaturze, inspiracji, potędze człowieczej wyobraźni, ale przede wszystkim tożsamości. Na drugim planie napotkamy wiele postaci, które przypominają ikony popkultury lub wręcz nimi są, często w niespodziewanych konfiguracjach i wariantach. Należy zaznaczyć, iż jest to komiks dla dorosłych, co umożliwia twórcom przekraczanie pewnych granic narzuconych przez ramy gatunku choćby wspomnianemu już Owenowi. Carey z prawdziwą swadą i diaboliczną wręcz ochotą obraca w pył bezpieczne schematy, ukazuje deprawację wpisaną w na pozór grzeczne historyjki, kryjącą się wszędzie moralną ambiwalencję oraz zupełny upadek wartości. Wykreowane przez niego światy rządzą się prawem silniejszego, obfitują w spiski, mord, a dominującym stanem jest nieszczęście. Ta okrutna artystyczna wizja nie jest jednak pozbawiona nadziei, o czym świadczy chociażby postać samego Toma – kolejnego bohatera wcale-nie-z-przypadku, który decyduje się ostatecznie walczyć w słusznej sprawie (a z czasem także w imię miłości). Komiks cechuje w szczególności niesłychanie przemyślany i nieszablonowy scenariusz (zachodzi nawet crossover z inną serią imprintu Vertigo, Baśniami), uzupełniany przez bogate w detale rysunki Grossa, który od czasu do czasu bawi się konwencją i nawiązuje stylistyką do innych epok. To dzieło pełne, zwieńczone – co rzadkie – zupełnie satysfakcjonującym finałem. Nic, tylko polecać!
Na samym medium komiksu bardziej skupia się w swojej twórczości Nowozelandczyk, Dylan Horrocks. Jego pierwsza powieść graficzna Hicksville opowiada o pisarzu, który przybywa do tytułowej miejscowości w ramach researchu poświęconego Dickowi Burgerowi, twórcy, który zrewolucjonizował świat historii w obrazkach, tylko po to, aby odkryć, że praktycznie każdy mieszkaniec przewyższa go wiedzą w tej dziedzinie, a wszyscy zgodnie pałają do Burgera otwartą nienawiścią. Ta zaskakująca, przeplatana fikcyjną kroniką rozwoju gatunku opowieść stara się odpowiedzieć na pytanie, czym tak naprawdę jest komiks i jakie wartości reprezentuje. Podobnie jak w innym swoim dziele, Samie Zeblu i magicznym piórze, Horrocks konstruuje postaci, których pierwowzorami stali się prawdziwi rysownicy, i często odwzorowuje przy tym ich styl. I to właśnie w tym drugim tytule (który w przeciwieństwie do Hicksville trafił do nas dzięki Timofowi i Cichym Wspólnikom) jeszcze bardziej zagłębia się w temat, rozważając rolę twórcy oraz dzieła, a także wpływu dzieła na twórcę, ale i na odbiorcę. Przy pomocy figury komiksiarza tracącego wiarę w sens własnej pracy (a pośrednio także egzystencji), zupełnie przypadkiem trafiającego do wnętrza jednego z zeszytów, narysowanych tytułowym magicznym piórem, i udającego się na niezwykłą wyprawę poprzez rozmaite typy powieści graficznej autor wychwala potęgę wyobraźni, równocześnie podkreślając wagę choćby częściowego zakorzenienia w rzeczywistości. Graficzna prostota czyni odbiór tego wcale nielekkiego dzieła tym przyjemniejszym. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla wielbicieli gatunku.
Przenieśmy się na Wschód i pochylmy nad jedną z ciekawszych mang, z którymi dane mi było się zapoznać (również nieprzetłumaczoną na polski). Jej twórca, Naoki Urasawa, znany jest z niesłychanie rozbudowanych historii, pełnych wyrazistych bohaterów. W jego opowieściach każdy element układanki ma znaczenie, a pełen obraz ujawnia się dopiero na sam koniec. Nie inaczej jest z Billym Batem. Ten wciąż publikowany w rozdziałach komiks przybliża nam historię pewnego mangaki, Kevina Yamagaty, twórcy tytułowego nietoperza-detektywa przypominającego Myszkę Miki. W miarę rozwoju akcji protagonista okrywa, że jego dzieło stanowi część sięgającej daleko w przeszłość burzliwej walki o władzę oraz kontrolę nad ludzkością. Urasawa mnoży intrygi, dynamiczne zwroty akcji, skacze po całym globie, miesza plany czasowe, nigdy nie tracąc jednak z oczu głównego wątku. Bo bardziej niż teorie spiskowe (Jak to było z lądowaniem na Księżycu? Kto zabił prezydenta Kennedy’ego?) liczy się tutaj kwestia symboli oraz ich wpływu na całe społeczeństwa. Mangaka pokazuje, że komiks pokroju Myszki Miki, ze względu na niezwykłą popularność, w nieodpowiednich rękach swego czasu mógł łatwo stać się narzędziem propagandy, narzucającej odbiorcom „właściwy” sposób myślenia. W przekazaniu tego komunikatu pomagają liczne odwołania do prawdziwych, dramatycznych zdarzeń, które, co nie dziwi, są bezpośrednio powiązane z główną osią fabuły oraz zagadką prawdy o Billym Bacie. Całość ciężko zdefiniować gatunkowo – znajdziemy tu thriller szpiegowski, kryminał, elementy kina samurajskiego, komentarz do problemów społecznych (prawa czarnych, rasizm etc.), a nawet wzorcowy dramat. Ale jakkolwiek jest ona gęsta treściowo, mangę czyta się szybko, a apetyt na kolejne odsłony monumentalnego widowiska rośnie w miarę lektury. Polskojęzycznemu czytelnikowi pozostaje mieć nadzieję, że skoro inne dzieło Urasawy, wybitny Monster, trafiło na półki księgarń, ten sam los czeka i Billy’ego Bata… kiedy już cykl dobiegnie końca. Trzeba przyznać, że prędko się na to nie zanosi (liczy na razie ponad 180 rozdziałów zebranych w 17 tomach). 
Poprzez tak wielką różnorodność przytoczonych przykładów miałem zamiar pokazać, jak wielki potencjał niesie ze sobą metafikcja. Z odpowiednim pomysłem i odpowiednią osobą za sterem możliwości są praktycznie nieograniczone. Ale poza tym, że tego rodzaju twórczość stymuluje wyobraźnię i dodatkowo angażuje odbiorcę uwikłanego w grę nawiązań, jest ona także w stanie powiedzieć nam dużo o świecie, w którym żyjemy, naszej kulturze czy systemie wartości, w ramach którego funkcjonujemy. Każdy rodzaj fikcji stanowi w jakiejś mierze zwierciadło rzeczywistości, tu zaś mamy dodatkowo do czynienia z wyjątkową samoświadomością oraz skłonnością do odkrywczej autoanalizy. Dzieła tego gatunku odkrywają przed nami kolejną warstwę ukrytych treści. Naprawdę warto niekiedy zajrzeć głębiej i przekonać się w ten sposób, co w kulturze piszczy. Zwłaszcza że bywa to wspaniała przygoda.
]]>
http://zcyklu.pl/metapoetyka-fikcji/feed/ 0
9(9) kocich żywotów http://zcyklu.pl/99-kocich-zywotow/ http://zcyklu.pl/99-kocich-zywotow/#respond Wed, 05 Aug 2015 14:04:59 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2934
Witam Państwa ponownie. Być może niektórzy z Was mieli przyjemność odbyć ze mną wycieczkę po hotelach i hostelach popkultury, a teraz, po mniej więcej dwóch latach, wrócili po więcej. Pozwolą Państwo, że przedstawię się tym, którzy mnie nie znają: nazywam się Antoni Kaja i będę Waszym przewodnikiem po pierwszej w historii Międzynarodowej Wystawie Kotów Telewizyjnych oraz Filmowych. Proszę za mną, czeka nas dużo wrażeń!
Z góry uprzedzam pytania panów – Kobiety-Kot z produkcji o mścicielu z Gotham niestety tutaj nie spotkacie. Znajdziecie za to całe mnóstwo puszystych czworonogów: zarówno tych posiadających fizyczne ciała, jak i animowanych (bądź rysowanych). Wystawa została podzielona na sektory, aby ułatwić orientację zwiedzającym. My zaczniemy od bohaterów kreskówek oraz animacji.

Na początek idealny towarzysz zwolenników włoskiej kuchni… spożywanej w olbrzymich ilościach. Leń, cynik, grubas o rudej sierści, który podbił serca czytelników komiksu w paskach niemalże czterdzieści lat temu (i który wciąż ma się dobrze!). Ale, ale! Niech państwo lepiej schowają te kanapki, obecnie Garfield jest – czy też próbuje być – na diecie. W związku z tym nie bardzo dopisuje mu humor, a dzisiejsza wizyta innego bohatera jego serialu, uroczego Nermala, nie sprzyjała poprawie nastroju zwierzaka. W innej części wystawy można zobaczyć filmową wersję tego znanego obżartucha, ale osobiście jej nie polecam. A telewizyjnych aberracji rodem z 2004 czy 2008 roku nawet byśmy tutaj nie chcieli – prawdziwy Garfield jest tylko jeden!

Dalej kłania nam się nonszalancki Kot w butach. Trochę się nudzi od czasu końca serii Shrek, a na dalszy ciąg jego indywidualnych przygód nie zanosi się przed rokiem 2018. Drogie panie, proszę uważać na wykwitną mowę wspomnianego delikwenta. To znany amant oraz podrywacz – prawdziwy animowany Casanova. Proszę go również nie wypuszczać, mamy wyraźną umowę z DreamWorks Animation. Nawet jeśli zrobi te swoje słynne oczka.

Tu mamy aleję kotów Disneya. Prawdziwa aryskotracja, jeżeli wiedzą Państwo, co mam na myśli. To także postaci drugiego planu. Ot, paskudne syjamy z Zakochanego kundla. Proszę się nie obawiać, mają przycięte pazury. O, byłbym zapomniał: jeśli gdzieś w powietrzu pojawi się uśmiechnięta kocia głowa, proszę natychmiast dać znać! Zagubiła nam się jedna z wersji Kota z Cheshire.

Za klatkami Filemona i Bonifacego proszę skręcić w lewo. Jeśli ktoś z sentymentem wspomina czasy kanałów Fox Kids czy Jetix, niech wie, że odwiedził nas pechowy Kot Ik oraz Maurycy z Wunschpunsch (to ten z muszką). Ale myślę, że rezydent, który czeka na nas nieco dalej, wzbudzi u Państwa większe zainteresowanie. W tym miejscu proszę o wyrozumiałość:  te wszystkie wypadki na planie  (nie wiem, czy Państwo wiedzieli, ale w serialu nie wykorzystywano kaskaderów) i wieczna sława – no cóż, nieco mu odbiło. Ale dość o tym! Oto Tom, który był tak miły, że znalazł dla nas chwilę w swoim pełnym grafiku. Właśnie skończyli z Jerrym kręcić kolejny film na rynek video. Niestety nie znam szczegółów fabuły.

Z Niemiec przyjechał do nas kot Francis, jeden ze zwierzęcych detektywów, który po serii książek Akifa Pirinçciego doczekał się w 1994 własnej produkcji. Zastrzegam, że to rzecz dość brutalna, choć bez dwóch zdań warta uwagi. Dodam, że nie jest on jedynym animowanym gościem z zagranicy. W sektorze francuskim czeka na nas Dino z Paryża, kot prowadzący podwójne życie. Wyobraźcie sobie Państwo: dnie spędza z dziewczynką, której matka to policjantka, a noce z włamywaczem o imieniu Nico. Doprawdy, historia godna dużego ekranu! A jeśli mają Państwo ochotę na nieco poważniejszą pogawędkę o życiu czy religii, to możemy zatrzymać się na dłużej przy kocie rabina. Ten pochodzący z Algierii domorosły filozof jako jedyny zwierzak na świecie gada nie tylko w Wigilię (a wszystko dlatego, że pewnego razu skosztował papugi). Czasem mógłby trochę przystopować z tą paplaniną, ale doprawdy nie sposób go nie lubić.

Przenosimy się na Wschód. Gościmy japońską Hello Kitty (nie wiem jak Was, ale mnie jednak ten pyszczek bez mordki nieco przeraża). Tuż za nią znajduje się znacznie milszy w obyciu, choć czasem nieco sarkastyczny,  Jiji, który pomaga swojej pani Kiki – początkującej czarownicy – w prowadzeniu jej latających usług pocztowych. Brzmi trochę jak stary dobry Salem z Sabriny, nastoletniej czarownicy, prawda? Jeśli dobrze poszukacie, to jego też gdzieś tutaj znajdziecie. Z magią mają też powiązania dwaj pomocnicy Usagi Takino z Czarodziejki z Księżyca, Artemis i Luna. A wyglądają tak niewinnie.

Zastanawiacie się pewnie, co z gwiazdami internetu? Dla nich również znalazło się u nas miejsce, choć nazwa mogła sugerować coś innego. Oprócz naburmuszonego Grumpy Cata gdzieś w górze błąka się Nyan Cat, jak zwykle napełniający świat tęczą. Kot Simona obżera się zaś pewnie gdzieś w kącie. Powiem Państwu szczerze, nie jesteśmy w stanie nad nimi zapanować. Ta sieć strasznie korumpuje biedne stworzenia, a przez tę swobodę dostępu są w stanie dostać się praktycznie wszędzie. Pewnego razu, kiedy obudziłem się po smacznej drzemce, powitał mnie Grumpy, a jego mina wyraźnie sugerowała, że równie dobrze mogłem się nigdy nie budzić, bo życie nie ma sensu. Brrrr. Naprawdę niemiłe doświadczenie.

Za chwilę zobaczą Państwo jeszcze zwariowanego kota w kapeluszu, prosto ze stronic szalonych tekstów dra Seussa. Ciekawi mnie, co wymyślił tym razem, w końcu po nim można spodziewać się wszystkiego. Zaraz za zakrętem zacznie się również strefa kotów prawdziwych, choć fikcyjnych. A tam między innym pupile Ernsta Stavra Blofelda, czołowego wroga agenta 007, a nawet samego Don Vita Corleone… Ale proszę mi na chwilę wybaczyć, zdaje się, że mam wiadomość z centrali…

Najmocniej Państwa przepraszam, ale wygląda na to, że musimy się czym prędzej stąd zbierać. Wygląda na to, że uczestnicy wystawy zawiązali spisek, wydostali się z klatek i planują natychmiastowy podbój ludzkiej rasy! Jeśli chcemy się stąd wydostać żywi, sugeruję przyspieszenie kroku. Jeszcze raz przepraszam w imieniu organizatorów i swoim własnym, licząc na to, że – jeśli uda nam się bezpiecznie dotrzeć do domów – w przyszłości zechcą jednak Państwo ponownie skorzystać z moich usług. Proszę przy tym nie oceniać surowo tych puchatych czworonogów, to naprawdę przemiłe stworzenia, tylko odrobinę humorzaste. Zdaję mi się, że widzę drzwi. Dziękuję zatem za Państwa uwagę, życzę powodzenia i miłego dnia!
]]>
http://zcyklu.pl/99-kocich-zywotow/feed/ 0
Śnieżka na Manhattanie, czyli baśń postmodernistyczna http://zcyklu.pl/sniezka-na-manhattanie-czyli-basn-postmodernistyczna/ http://zcyklu.pl/sniezka-na-manhattanie-czyli-basn-postmodernistyczna/#respond Fri, 22 May 2015 15:26:01 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2972
Współczesność wygoniła je z chatek z piernika, warownych zamków, leśnej głuszy, magicznych krain i zaczarowanych lamp. Stwierdzono, że są zbyt archaiczne, że przyda im się swoisty lifting, bo teraz odbiorca szuka czegoś świeżego, szokująco odmiennego. A potem wrzucono je w sam środek cywilizacji, w samo serce bezwzględnego świata ludzi – bohaterów ramię w ramię z łotrami, jako barwne wytwory różnych kultur oraz okresów. Zmuszono do radzenia sobie w warunkach, do których absolutnie nie były przygotowane. Baśnie wyległy na ulice i – jak czas pokazał – radzą sobie tam doprawdy znakomicie.
Jakkolwiek by na to spojrzeć, tego rodzaju zagranie było jedynie kwestią czasu. Już literacki gatunek urban fantasy zwiastował pewien kierunek kulturowego rozwoju. Proces zaczął się zresztą na początku tego tysiąclecia wraz z nieco zapomnianym miniserialem Hallmarku (pamiętacie tę swego czasu bardzo płodną stację?) Dziesiąte królestwo. Była to niezwykle nowoczesna, śmieszna i klimatyczna opowieść o zderzeniu dwóch światów: baśniowych realiów oraz rzeczywistości, w której obracamy się my sami. Miało ono przy tym charakter raczej humorystyczny, co wcale nie jest tak częste, jak mogłoby się wydawać. W centrum znajdowali się natomiast bohaterowie wędrujący (dzięki magicznemu zwierciadłu) z jednego świata do drugiego, czyniąc przy tym mnóstwo zamieszania. Co ciekawe, miejsce zamieszkania protagonistki, Virginii Lewis – nowojorski Manhattan – zdaje się odgrywać pewną rolę w wielu z przywołanych przeze mnie dzieł, prawdopodobnie ze względu na swój cokolwiek ikoniczny status w Stanach Zjednoczonych. Dziesiąte królestwo charakteryzowane jest przez bogaty świat przedstawiony, ale przede wszystkim zmyślną zabawę kliszami gatunku. W swoim klimacie przypomina natomiast bardzo Narzeczoną dla księcia. Klasyczne postaci są absurdalnie przerysowane, ale w taki sposób, by wyeksponować ich baśniową naturę. Przoduje – nie po raz pierwszy i ostatni – Wilk (tutaj akurat półwilk, ale kto by tam się tym przejmował), ale poza nim napotkamy w tej historii księcia przemienionego w psa rasy Golden Retriever czy trzy pechowe trolle ze słabością do zespołu Bee Gees. Niech za dodatkową zachętę posłużą gościnne występy nieodżałowanego Warwicka Davisa albo Rutgera Hauera w epizodycznej roli Łowczego z Królewny Śnieżki. Ogólnie rzecz biorąc, serial zapewnia prawie dziesięć godzin przedniej rozrywki i aż szkoda, że nie zrealizowano zapowiadanej w finale kontynuacji. Dodajmy, że wcale się aż tak bardzo nie zestarzał.

W tym roku wraz z nadchodzącym 150. zeszytem dobiegnie końca żywot jednej z najbardziej utytułowanych i najdłuższych fantastycznych serii komiksowych (14 nagród imienia Eisnera, w sumie 22 tomy zbiorcze!) – Baśni. Ta obdarzona oszałamiającymi okładkami seria opowiada, jak się nietrudno domyślić, właśnie o perypetiach postaci z baśni. Nękane przez wojska potężnego Adwersarza zmuszone są one do ucieczki do świata ludzi (zwanych „docześniakami”) i założenia nowej siedziby – tak, zgadliście, na Manhattanie. O tym, że wspomniana historia jest jednak o wiele mroczniejsza, świadczy już adnotacja z tyłu okładki: „tylko dla czytelnika dojrzałego”. Trup ściele się gęsto, szokujące zwroty akcji są na porządku dziennym, a bohaterowie odgrywają w tej epopei role, których byśmy się po nich nie spodziewali: Wilk Bardzo Zły zostaje szeryfem, Żabi Książę pełni funkcję dozorcy, Jaś (brat Małgosi) jest Inkwizytorem, a Pinokio wcale ale to wcale nie okazuje się grzecznym chłopcem, nie wspominając już o tym, jak przedstawia się Gepetto (gdyż zdradziłbym za wiele). Także relacja z naszą rzeczywistością ma mroczniejsze reperkusje: w wojnie baśniowcy używają zaawansowanej broni znanej człowiekowi, przede wszystkim broni palnej (dodajmy też, że jedna bitwa ma miejsce na ulicy Nowego Jorku). Tak szeroko zakrojona fabuła powinna zaimponować każdemu – nigdzie indziej nie mamy do czynienia z tak złożoną mitologią, tak licznymi odwołaniami kulturowymi, tak przemyślanymi i pogłębionymi portretami charakterologicznymi protagonistów. Pomimo trzynastu lat na karku ta seria wciąż pozostaje istnym emocjonalnym rollercosterem, przy czym happy end wcale nie jest koniecznością. To pozycja obowiązkowa dla wielbicieli komiksu, baśni, inteligentnych scenariuszy oraz historii nieco bardziej krwistych. Do tego dołóżmy parę serii czy też albumów pobocznych. Swego czasu miała powstać serialowa adaptacja, na którą fani czekali z nadzieją przemieszaną z obawą (w końcu materiał jest szalenie wymagający) jednak na drodze ku jej powstaniu stanął inny serial o podobnej tematyce, o którym napiszę trochę więcej na sam koniec.

Przenieśmy się na chwilę do roku 2007, kiedy to Disney w niespodziewanym napadzie chwalebnej autoironii wypuścił komedię Zaczarowana. Poprzez połączenie techniki klasycznej animacji oraz filmu aktorskiego studio sparodiowało własne produkcje, bawiąc się wytworzonymi przez siebie archetypami i wrzucając schematyczną księżniczkę Giselle w obcy świat, jakżeby inaczej, tętniącego życiem Wielkiego Jabłka. I tak młoda, naiwna dziewczyna musi zmierzyć się z wyzwaniami wielkiej metropolii. Produkcja wprost roi się od nawiązań – niech za przykład posłuży przekomiczna scena ze sprzątającymi zwierzętami.  Nawet postać czarownicy granej przez Susan Sarandon stanowi połączenie Złej Królowej oraz Maleficent ze Śpiącej Królewny. Ot, ciepły i zabawny film familijny. Od jakiegoś czasu przebąkuje się o jego kontynuacji.

W tym samym roku powstał pierwszy z trzech miniseriali stacji Sci-Fi Channel (obecnie SyFy), redefiniujących klasyczne powieści dla młodych czytelników – kolejno Czarnoksiężnika z Krainy Oz, PrzygodyAlicji w Krainie Czarów i Piotrusia Pana. Przyjrzymy się dwóm pierwszym tytułom. Nie tylko są one najlepsze, ale przede wszystkim pokazują, że inwazja nowoczesności może przebiegać również w drugą stronę, miasto może wtargnąć do baśni. W trzyczęściowym Tin Manie twórcy nadali Krainie Oz mroczny rys futurystyczno-steampunkowy, a skromna kelnerka DG (nietrudno się domyślić, co mogą znaczyć te inicjały), grana przez Zooey Deschanel, wraz z towarzyszami zwiedza w pewnym momencie miasto rodem z Blade Runnera. To między innymi dzięki połączeniu magii i technologii oraz dzięki ciekawym wizualiom seria mocno zapada w pamięć. Należy dodać, że niektórym krytykom wydała się jednak zbyt przygnębiająca. Podobnym tropem i z równym sukcesem podążyła Alice z 2009 roku. Główna  bohaterka, imienniczka oryginalnej Alicji, trafia przez magiczne lustro do cokolwiek postapokaliptycznej Krainy Czarów, którą rządzi syndykat Królowy Kier pozyskujący w niemoralny sposób ludzkie emocje i posiadający monopol na handel nimi. Napotykane przez protagonistkę postaci z książki (podobnie jak w przypadku poprzedniego serialu) przyczyniają się do wytworzenia odpowiedniej atmosfery szaleństwa i narkotyczności, a znakomicie zinterpretowana przez Cathy Bates Królowa jest wprost idealnym łotrem. Obie produkcje należą do najoryginalniejszych i najciekawszych adaptacji wzmiankowanych powieści i jako takie zdecydowanie zasługują na polecenie.

Na sam koniec została historia, która utrzymuje się w ramówce już cztery sezony, a kolejny został niedawno zamówiony. Mam na myśli Once Upon a Time, znane niekiedy jako Dawno, dawno temu, wspomnianą przyczynę zarzucenia telewizyjnej wersji Baśni. Już sam pomysł wyjściowy wydawał się intrygujący – oto postaci z baśni padają ofiarą klątwy rzuconej przez Złą Królową i tracą swoje szczęśliwe zakończenia, skazane na banicję do Świata Bez Magii, gdzie złowieszcza macocha Królewny Śnieżki będzie sprawowała nad nimi zupełną kontrolę. W wolnym tłumaczeniu: lądują w małej mieścinie Storybrooke w Stanach, w hrabstwie Maine, a czarownica, Regina Mills, zostaje ich burmistrzem. I wszystko potoczyłoby się po myśli tych złych (chociaż raz!) bohaterów, gdyby nie pewne szczególne dziecko (Śnieżki i Uroczego, więc jakżeby inaczej). Otóż zdążyło ono w międzyczasie dorosnąć, a w danej chwili zmierza, zupełnie nieświadome, do na spotkanie własnego przeznaczenia. Właśnie ta dziewczynka, Zbawczyni imieniem Emma, staje się bohaterką tej opowieści. Mamy tu do czynienia z dziełem współscenarzystów Lost. Zagubieni, nie obeszłoby się więc bez całego worka fabularnych twistów, mnóstwa pytań bez odpowiedzi, zamotanych rodzinnych koligacji i dwoistej formy całości. Właściwa historia przeplatana jest – początkowo – jedynie retrospekcjami z życia w baśniowym świecie sprzed klątwy. Przy czym częstokroć owe fragmenty większej układanki prezentują zupełnie inne podejście do materiału źródłowego, łącząc często bohaterów zupełnie różnych baśni, a także głębszy wgląd w psychikę postaci. Im dalej w las (Zaczarowany rzecz jasna), tym więcej istot z różnych kulturowych kręgów zaludnia ten bogaty świat – pojawiają się tam przeróżni złoczyńcy: począwszy od Królowej Kier, po Piotrusia Pana (tak, tak, dobrze widzicie), Złą Wiedźmę z Zachodu, Królową Śniegu, Ursulę z Małej syrenki, Maleficent czy Cruellę de Mon. Charyzmatyczni, wielowarstwowi i niebanalni przeciwnicy są zresztą szczególnym atutem serii, na czele z Rumpelstiltskinem Roberta Carlyle’a, Złą Królową Lany Parilly, Corą Barbary Hershey, a także znaną z Lost Rebeccą Mader w roli Wiedźmy z Zachodu. Mnożą się smaczki dla wielbicieli Disneya, protagoniści ulegają zauważalnym wewnętrznym przemianom (tutaj złoczyńca może stać się z czasem pozytywnym bohaterem – czyż nie podnosi to na duchu?), a praktycznie każdy finał – tak całego sezonu jak i tak zwanego midseason – wprowadza serial na nowe tory. Niektóre decyzje mogą się nie podobać (choćby wprowadzenie Elzy i spółki z Krainy Lodu), jednak nie da się ukryć, że pomysł na tę historię nadal jest wyjątkowy, a wiele rzeczy z czasem nabiera większego sensu. Once Upon a Time ma jeszcze wiele do zaoferowania i jest to dobry moment, aby dać mu szansę, choćby ze względu na tak złożony i ciekawy świat. Interesujące, że pokazane jedynie częściowo w trzecim i czwartym sezonie Oz zdaje się przypominać konceptualnie krainę z Tin Mana, zmodernizowane oraz pełne reflektorów rozświetlających niebo (i byłbym zapomniał, Manhattan też odgrywa całkiem ważną rolę, stanowi nawet tytuł jednego odcinka). Powstał również w miarę udany spin-off o tytule Once Upon a Time in Wonderland. Cierpiał on jednak z podobnego powodu co serial-matka, a więc przez kiepskie efekty specjalne. Jednak jeśli przymknie się na to oko (niekiedy również na pewną baśniową umowność historii, a także kilka grubymi nićmi szytych rewelacji), oba dostarczą mnóstwa przyzwoitej rozrywki. Bywają przy tym zaskakujące –  pozytywnie lub wręcz przeciwnie, bo (podobnie jak w Grze o tron) nie można tu być do końca pewnym bezpieczeństwa lubianych postaci.

Powyższe przykłady mówią nam jedno: mimo że ostatnio podejmuje się próby rewitalizacji klasycznego wizerunku baśniowych postaci (patrz: Czarownica, W głębi lasu, Kopciuszek itp.), one na dobre zadomowiły się w mieście i z dumą paradują po ulicach. Postmodernistyczna kuracja dodała im sił i wigoru, aby dalej wzbudzać sentyment, a przy tym intrygować kolejne pokolenie. Magia w kulturze wciąż jest żywa, musiała jedynie pójść z duchem czasu. Należy się cieszyć, że wyszło jej to tak sprawnie, ponieważ nawet w nowoczesnej szacie baśniowe historie mogą nas wiele nauczyć. Mówią one – teraz nawet bardziej – o świecie, w którym żyjemy, ale przede wszystkim o uniwersalnych wartościach, a przecież od zawsze o to w tym głównie chodziło.

]]>
http://zcyklu.pl/sniezka-na-manhattanie-czyli-basn-postmodernistyczna/feed/ 0
I jeszcze jedno o Gaimanie http://zcyklu.pl/i-jeszcze-jedno-o-gaimanie/ http://zcyklu.pl/i-jeszcze-jedno-o-gaimanie/#respond Wed, 18 Mar 2015 16:26:03 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2974
Przyszła pora na coś, co planowałem i zapowiadałem już jakiś czas temu – przybliżę Wam wszystkie pozostałe artystyczne dokonania Neila Gaimana. Pisałem już szczegółowo o Nigdziebądź oraz (razem z Magdą Pawłowską) o komiksach Brytyjczyka, jednak wciąż zostało parę rzeczy do dopowiedzenia. Przede wszystkim dotyczą one dorobku literackiego pisarza, który w Polsce możemy poznać niemalże w całości, jako że każde jego nowe dzieło trafia do nas – nakładem wydawnictwa MAG – stosunkowo krótko po swojej premierze. Ale fantasta z Wysp jest kimś o wiele więcej niż jedynie literatem…
Scenarzysta, reżyser, poeta, okazjonalny muzyk. Zdobywca wielu nagród, ceniony celebryta beletrystycznego światka. Ekscentryk wiecznie noszący się na czarno. Miłośnik kotów (jakżeby inaczej). Mąż uznanej piosenkarki Amandy Palmer. Przyjaciel wielu innych artystów. I wreszcie autor mniej więcej dwunastu powieści (jednej napisanej wspólnie z niedawno zmarłym Terrym Pratchettem), czterech w pełni oryginalnych zbiorów opowiadań (najnowszy w kwietniu zawita do naszych księgarni, a jego recenzji możecie się spodziewać również na naszym portalu), a także niezliczonej ilości publikacji innego rodzaju (w tym specjalnego tekstu na pięćdziesięciolecie Doktora Who i… oficjalnego przewodnika po świecie serii Autostopem przez Galaktykę, a zarazem artykułu o jej autorze, Douglasie Adamsie). Posiada on wiele przeróżnych obliczy, które tak naprawdę dopełniają się, tworząc w miarę spójny obraz doprawdy nietuzinkowej persony.

Jednak jaki jest Gaiman-pisarz? Mniej więcej taki jak Gaiman-komiksiarz, tylko bardziej. W swoich utworach prozaik nie tylko zachwyca oryginalnością idei czy bogactwem wyobraźni, lecz także na postmodernistyczną modłę bawi się wyświechtanymi motywami kultury. Odświeża i reinterpretuje mity, przedstawia alternatywne wersje zdarzeń baśniowych i biblijnych, świeże spojrzenie na znanych fikcyjnych bohaterów. Widać przy tym, jak wielką sprawia mu to często przyjemność. Weźmy na przykład radośnie groteskowy tytuł jednego z tekstów ze zbioru Rzeczy ulotne: Zbłąkane oblubienice złowieszczych oprawców w bezimiennym domu nocy potwornego pożądania (uwaga: to tytuł już skrócony). Kompilacje opowiadań Gaimana mają przy tym jeszcze jedną szczególną cechę – poszczególne historie przeplatane są utworami poetyckimi, miniaturami lub nawet quasi-filmowymi scenkami, czyniąc całość bardziej różnorodną i pozwalając czytelnikowi poznać artystę z różnych jego stron. Obszerne wstępy pełne refleksji umożliwiają natomiast zajrzenie za kulisy procesu tworzenia.

Pełnowymiarowe utwory pisarza można podzielić na dwie zasadnicze kategorie: baśniowe opowieści oraz odmienne oblicza świata. Oczywiście oba gatunki często się przeplatają, jednak aby uprościć sprawę, dokonam jasnego rozróżnienia. Do pierwszej grupy zaliczają się więc przede wszystkim: mroczna Koralina, magiczny Gwiezdny pył, nieco upiorna Księga cmentarna, a także przeznaczony dla młodszych czytelników Odd i Lodowi Olbrzymi. Pierwsze dwie pozycje doczekały się (kolejno) bardzo dobrej animowanej oraz całkiem udanej aktorskiej ekranizacji z udziałem znanych artystów – Dakoty Fanning, Michelle Pfeiffer, Roberta De Niro i innych. Każda z pozycji odwołuje się do innego wzorca baśni: począwszy od wędrówki w poszukiwaniu własnej tożsamości i miejsca na ziemi aż do wypełnienia jakiejś szczególnej misji. To jednak wyjątkowe szczegóły, doprawienie tych gawęd hojną porcją fantazji sprawia, że w każdej z nich – choć niektóre oddziałują na odbiorcę słabiej niż inne – znaleźć można coś wyjątkowego, niezaprzeczalnie wartego uwagi.

Książki z drugiej dziedziny odznaczają się większą złożonością fabuły i, można by rzec, bardziej ambitnym wydźwiękiem. Ich bohaterowie odkrywają nieznane oblicza pozornie znanego świata, a niekiedy całe alternatywne przestrzenie (trylogia InterŚwiat). W tych krainach wciąż panuje dawna magia, a bóstwa zapomnianych religii starają się koegzystować z żyjącymi, skryte dzięki nowoczesnemu sceptycyzmowi. Opowieści stanowią często komentarz do współczesnego świata, jego prawideł, jednolicącej natury, która odziera życie z wszelkiej wyjątkowości (szczególnie wyraźne staje się zderzenie rzeczywistości oraz sfery wyobraźni w ostatniej powieści Gaimana Ocean na końcu drogi). Wyobraźnię artysty zaludniają na dodatek postaci szalenie wyraziste i zapadające w pamięć, takie jak Markiz de Carabas z Nigdziebądź czy Cień z Amerykańskich bogów – bohaterowie niejednoznaczni i odmienni, odszczepieńcy, którzy dzięki swej szczególnej pozycji zyskali inną perspektywę. Skrzące się specyficznym (często smoliście czarnym) humorem opowieści Brytyjczyka w udatny sposób łączą podszyte mrokiem szaleństwo ze swego rodzaju odczuwaną podskórnie nostalgią. Dodatkowym atutem jest plastyczny, bogaty język daleki od pretensjonalności, przy którego pomocy pisarz odmalowuje krajobrazy wzięte wprost ze swojej głowy.

W teorii powinno to czynić z powieści idealny materiał dla filmowców. Mimo to bodaj najbardziej cenione dzieło artysty – wspomniani już Amerykańscy bogowie – nie mogło znaleźć nikogo, kto zechciałby sprawować pieczę nad jego realizacją. Projekt wędrował od HBO do stacji Starz, a jego los pozostawał przez długi czas zagadką. Ostatecznie ogłoszono, że powstanie serial pod egidą chyba najlepszego z możliwych kandydatów, wizjonera telewizji Bryana Fullera (twórcy nowego Hannibala mam zamiar we właściwym czasie poświęcić osobny tekst). Zapewniono również, że autor silnie angażuje się w prace nad realizacją produkcji. Pozostaje nam tylko czekać na rezultat.

Przygoda Gaimana z kinem i telewizją zaczęła się jednak znacznie wcześniej. Jest on autorem scenariuszy do znanej space opery Babylon 5, pierwotnej odcinkowej wersji Nigdziebądź z 1996 roku, dwóch (oby było ich więcej!) pod wieloma względami wyjątkowych odcinków kultowego Doktora Who (jeden z nich jest szczególnie uwielbiany przez fandom), angielskiego tłumaczenia filmu Hayao Miyazakiego Księżniczka Mononoke oraz współscenarzystą raczej nieudanego widowiska Beowulf (Pamiętacie? To ten obraz ze złotą Angeliną Jolie i smokiem). Żadne z nich nie oddaje jednak jego artystycznej natury lepiej niż oniryczna Lustrzana maska, owoc współpracy z nikim innym jak Dave’em McKeanem, wieloletnim przyjacielem twórcy. Ten niesamowity obraz pełnometrażowy utrzymany w konwencji baśni czaruje nietypową stylistyką, bogactwem świata przedstawionego, a przede wszystkim obłędną atmosferą. I choć za wizualia odpowiada w dużej mierze rysownik, to nad całością unosi się niepodrabialny gaimanowski duch. Prawdziwa gratka, nie tylko dla fanów. Nieco mniejsze wrażenie robi krótkometrażówka Statuesque z Billem Nighy’ym w roli głównej, choć opowiadana historia jest z pewnością niezwykła. Można by wspomnieć jeszcze jeden dokument o twórczości pewnego komiksowego rysownika, nie wyróżnia się on jednak niczym specjalnym.

Pewnie nie wiedzieliście, ale artysta wraz z niezależnym studiem The Odd Gentleman stworzył także grę przygodową Wayward Manor. Gracz wciela się w niej w ducha, który musi wystraszyć intruzów w jak najbardziej wyszukany sposób. Projekt spotkał się z umiarkowanie ciepłym przyjęciem.

A co robi Gaiman, kiedy nie pisze? Udziela porad początkującym pisarzom, śpiewa wraz z żoną napisane przez siebie piosenki (w tym fenomenalne I Google You), bierze udział w inicjatywach charytatywnych (np. Ice Bucket Challenge), odczytuje prace zwycięzców / przegranych w konkursie na najgorsze opowiadanie gaimanowskie, opracowuje radiowe słuchowiska na podstawie własnych tekstów (przerobiony w ten sposób rezultat kooperacji z Pratchettem, Dobry omen, był przez jakiś czas dostępny za darmo na stronie BBC)… Generalnie jest sobą. Cały czas, w każdym aspekcie, nieodmiennie. Stały w swoich poglądach. Autentycznie wyjątkowy. I już choćby za to należy go podziwiać. A na dodatek potrafi wyrecytować z pamięci Jabberwocky’ego Lewisa Carrolla, i to jak!

   

]]>
http://zcyklu.pl/i-jeszcze-jedno-o-gaimanie/feed/ 0
Sam przeciw wszystkim http://zcyklu.pl/sam-przeciw-wszystkim/ http://zcyklu.pl/sam-przeciw-wszystkim/#respond Mon, 08 Dec 2014 16:38:17 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3016
Od zarania dziejów ludzkość dąży ku pełnej integracji. Metody wykorzystywane w tym celu bywają diametralnie różne: od łagodnej (niekiedy podprogowej) perswazji aż po brutalną siłę. Agitacje, podboje, przymusowe nawrócenia, rewolucje, wojny – wszystko to zawsze służy jednemu, a mianowicie narzuceniu innym (w sposób niekoniecznie oczywisty) własnej woli, zestawu norm, który uważa się w danej chwili za najwłaściwszy, może nawet jedyny słuszny.
Choć systemy wykreowane w ten sposób łączy idea zjednoczenia ludzi, z samej swej natury muszą ich podzielić. Najczęściej to zwyczajna hierarchizacja, od grupy pełniącej kluczową rolę aż do marginesu społecznego. Kiedy indziej klasyfikacja ma naturę dualistyczną. Z jednej strony mamy tych, którzy wpasowują się w schemat, z drugiej zaś wyłamujących się. Ci pierwsi muszą podporządkować sobie drugich bądź ich wyeliminować. Indywidualność zawsze postrzegano ambiwalentnie: bądź sobą, ale w ramach obowiązującego modelu. A przecież właśnie wykraczanie poza standardy myślenia umożliwia postęp, postawienie kolejnego kroku naprzód. Dlatego też do grona zwalczanych rewolucjonistów należeli najwięksi myśliciele. W konsekwencji spotykały ich prześladowania, ekskomunika, śmierć. Z tym, że moralne zwycięstwo poległych w imię idei stopniowo zmieniało schemat, aż do momentu, kiedy pojawiali się ich następcy i proces zaczynał się od nowa.

Kultura nie znosi próżni, dlatego tak koncepcja idealnego społecznego organizmu, jak jednostek wychodzących mu naprzeciw musiała prędzej czy później zostać wyrażona. Przyjmijmy, że na dobre zaczęło się to od Thomasa Moore’a oraz jego Utopii (z łac. „nie-miejsca”). Pisarz wykreował w niej topos absolutnej równości – idealistycznej mrzonki (wbrew pozorom wcale nie doskonałej), która zrealizowana, przeistoczyłaby się bez wątpienia w niebezpieczną ideologię (patrz: komunizm). Podobną drogą podążyli inni twórcy, starający się przy pomocy tego motywu ukazać wszelkie niedoskonałości swych czasów. Warto w tym kontekście przywołać chociażby powieść Ludzie jak bogowie H. G. Wellsa, która sprowokowała Aldousa Huxleya do napisania dystopii Nowy wspaniały świat – jednej z najwybitniejszych przedstawicielek gatunku.

Tym sposobem płynnie przeszliśmy do literackiej antytezy utopii: antyutopii, tudzież dystopii właśnie. Podstawowa różnica między tymi ostatnimi leży w stopniu prawdopodobieństwa oraz oparciu fabuły na socjologicznych obserwacjach, w czym przoduje ta druga. Za pierwszy XX-wieczny przykład antyutopii uważa się dzieło Rosjanina Jewgienija Zamietina, zatytułowane My, z 1921 roku. Opowieść o opresyjnym Państwie Jedynym zawiera wszystkie podstawowe elementy: organ nadzorczy (nazwany ironicznie Dobroczyńcą), techniki ograniczenia i kontroli obywateli (tzw. Dekalog Godzinny), śmiałków pragnących zniesienia reżimu i wreszcie pesymistyczną konkluzję – ludzie mogą do tego stopnia przywyknąć do zniewolenia, że nie widzą już innego rozwiązania. Poprzez propagandowe hasła: „Nie ma ja, jesteśmy my” czy „Rezygnujemy z wolności, żeby być szczęśliwymi” autor ukazuje potęgę systemu jako tworu, z którym jednostka (a nawet grupa jednostek) nie ma praktycznie szans, jest skazana na uległość.

Wiele z idei wprowadzonych przez Zamietina do kanonu odnaleźć można w fabule czołowych przedstawicieli tego rodzaju literatury. Koncept został nieco poszerzony w słynnym Nowym wspaniałym świecie Huxleya. Mieszkańcy Republiki Świata, uszeregowani w pięciu grupach (alfy, bety, gammy, delty oraz epsilony), są produktami klonowania oraz warunkowania, genetycznie predestynowanymi do określonych ról. Cywilizacja natomiast opiera się na trzech zasadach: Wspólności, Identyczności i Stabilności, odrzuca przeszłość oraz zachowania wykraczające poza normę, a wszelkie namiętności neutralizuje narkotykiem somą. Motyw braku akceptacji silnych emocji, które uniemożliwiają w pełni logiczne myślenie, stanowi zresztą kolejny popularny element większości dystopii, podkreślającyz gruntu nieludzki charakter idealnego państwa. W dziele Aldousa Huxleya nawet żywy obraz dawnych czasów – Rezerwat – odgrywa rolę dowodu na wyższość nowej cywilizacji. Pomiędzy tymi dwiema rzeczywistościami znajduje się John „Dzikus”, wychowany w prymitywnym społeczeństwie. Ma on większe aspiracje, jednak zetknąwszy się z kulturą londyńskiej metropolii, odkrywa, że nie pasuje do żadnej z grup, wybiera więc samotność. A kiedy nawet ten przywilej zostaje mu odebrany, dochodzi do dramatycznego wybuchu o tragicznych konsekwencjach. Zwieńczenie historii tego bohatera idealnie wpisuje się w pesymistyczny charakter powieści (aczkolwiek zasiane zostaje ziarenko nadziei, ale szczegółów zdradzać nie będę), wynikający z obawy autora o przyszłość rodzaju ludzkiego, czyniący z całości poruszającą przestrogę.

Także w Roku 1984 George’a Orwella kładzie się nacisk na podział społeczny. W miejscu akcji – totalitarnym mieście Londyn, części imperium Oceanii – wyróżnić można trzy warstwy ludzi: Partię Wewnętrzną, złożoną z najwyższych urzędników, sprawujących faktyczną kontrolę, Partię Zewnętrzną, urzędników niższego stopnia, wprowadzających w życie doktryny i postanowienia Wielkiego Brata (na poły boskiej figury, co do której istnienia nie można mieć nawet pewności), a także proli, klasę robotniczą, de facto cieszącą się największą swobodą ze względu na swoje całkowite zindoktrynowanie oraz polityczne zobojętnienie. Świat wykreowany w tej klasycznej powieści to świat wszechobecnej inwigilacji, terroru, a przede wszystkim manipulacji informacją, słowem, prawdą. Główny bohater, Winston Smith, jest w ten proces osobiście zaangażowany, zajmując się wymazywaniem wszelkich śladów po ludziach, którzy złamali prawo, przepisywaniem historii oraz redakcją tekstów w służbie Partii. Jako jednostka nieszczęśliwie świadoma wyraża protest przeciw systemowi, wpierw nieśmiały, w postaci tzw. myślozbrodni, potem – otwarty sprzeciw poprzez zakochanie się. Uczuć tego rodzaju bowiem zakazano. Winston ostatecznie ponosi klęskę, zostaje poddany praniu mózgu oraz zmuszony do zdrady ukochanej i przewartościowania swego sposobu postrzegania świata. Pomimo otwartego zakończenia, jego los został już rozstrzygnięty – zostanie zupełnie zapomniany, a jedynym ratunkiem dla ludzkości pozostaje nikła możliwość buntu proli.

Przenieśmy się teraz do Stanów Zjednoczonych i przyszłości, która w każdym miłośniku słowa pisanego wzbudzi ciarki przerażenia. Oto świat, w którym książek nie wolno czytać ani posiadać, w którym media ubarwiają szarą rzeczywistość, pokazując jej sfałszowaną wizję, w którym nastąpił upadek instytucji rodziny, a dzieci muszą non stop odreagowywać agresję wywoływaną przez szkolne nauczanie filmem. Taki obraz odmalował w 1953 roku Ray Bradbury w głośnym Fahrenheit 451. I tu główny bohater, Guy Montag, stanowi integralną część ideologicznej maszyny, bezwolny trybik – jest bowiem jednym ze strażaków odpowiedzialnych za niszczenie kontrabandy literackiej. Jego nienawiść względem beletrystyki pryska jak bańka mydlana po pierwszym kontakcie z literaturą. Wzbudza w nim ona głębszą refleksję, która skutkuje wystąpieniem przeciw systemowi. W odróżnieniu od poprzednich pozycji, w tej mamy do czynienia ze szczęśliwym finałem: oto rozpoczyna się proces odbudowy cywilizacji.

Swoisty konglomerat tych wszystkich idei to zaskakująco udany i ciekawy film Equilibrium z Christianem Bale’em w roli głównej. Wielkiego Brata zastępuje tu Ojciec, strażaków – klerycy, a somę – lek zwany Prozium. Historię utrzymano w naprawdę dobrym klimacie, choć ubrano ją rzecz jasna w szatę bardziej rozrywkową. Problemu tłumienia uczuć dotyka również debiut reżyserski George’a Lucasa, THX 1138, w którym to filmie ludzkość kontrolują policjanci-androidy, obowiązkowa jest spowiedź przed zatwierdzonym przez rząd bóstwem OMM-0910, a stosunków seksualnych zabroniono. Obywatele posiadają zamiast imion dziwne skróty oraz ciągi liczb. Odarcie z imienia służy pozbawieniu tożsamości, uczynieniu z jednostek funkcjonalnych narzędzi. Emocje za zbędne uznawane są też przez przywódców komuny z niedawno zekranizowanej powieści Dawca. W opisanej w niej społeczności, odizolowanej od reszty świata, każdy ma ściśle przydzieloną funkcję. Protagonista, młody chłopak Jonasz, otrzymuje istotne zadanie przechowania wspomnień o przeszłości. Niesie to ze sobą poważne konsekwencje, ponieważ z czasem zaczyna on dostrzegać niesprawiedliwość i okrucieństwo świata, w którym żyje.

Ostatnimi czasy nastąpił renesans gatunku (tak literacki, jak i kinowy), a wszystko to za sprawą trylogii Suzanne Collins Igrzyska śmierci wraz z ich ekranizacjami. Klasyki przywodzi na myśl podział państwa Panem na dystrykty, z których każdy dostarcza jakiegoś surowca tudzież pełni inną rolę, oraz Kapitol – enklawę zmanierowanej burżuazji. Pisarka stworzyła rzecz jasna państwo terroru, w nieświadomości trwają jednak jedynie mieszkańcy stolicy, mamieni przez władzę czczymi rozrywkami. Autorka wprowadziła też do opowieści nową taktykę podporządkowywania niepokornych: odbywające się rokrocznie tytułowe igrzyska, do których wybranych zostaje po dwóch uczestników z każdego dystryktu. Zostają oni zmuszeni do walki na śmierć i życie, kontrolowanej przez organizatorów uroczystości, zapewniających coraz to nowe zagrożenia. Główna bohaterka, Katniss Everdeen, poprzez swoje poświęcenie i męstwo na arenie oraz sprzeciw wobec narzuconych norm wyrasta na mimowolną bohaterkę, twarz rodzącej się rewolty. Pomimo koniecznego wątku miłosnego (notabene stanowiącego zazwyczaj istotny element dystopii) powieści wnoszą powiew świeżości, zaskakując przy tym brutalnością oraz bezwzględnością. Najciekawsze są jednak metody szerzenia propagandy i przeinaczania faktów za pomocą telewizji, kulisy praktyk, tak bardzo przypominających medialną dezinformację i machinacje, jakże charakterystyczne dla współczesnej polityki.

Znacznie mniejszą siłę rażenia ma cykl Niezgodna Veronici Roth. Kolory ubiorów,odróżniające poszczególne kasty – Życzliwych, Nieustraszonych, Altruistów, Prawych i Erudytów –przedstawionego w nim społeczeństwa (oddzielonego od nieprzyjaznego świata zewnętrznego wysokim murem), nie stanowią żadnej nowości, lecz wiążą się ze ścieżką wytyczoną przez dzieło Huxleya. Bardziej interesujący jest wątek tytułowych Niezgodnych. O przydzieleniu do danej grupy decyduje tutaj specjalny test osobowości, a osoby, które wykazują anomalne wyniki, określa się właśnie tym terminem i postrzega jako potencjalne zagrożenie. Dlatego protagonistka musi ukrywać swoją naturę, nieustannie narażona na śmiertelne niebezpieczeństwo. Podobnie jak w przypadku Igrzysk dochodzi tutaj do buntu, a sprzeciw kosztuje wiele. To także kolejny młodzieżowy bestseller, który trafił na duży ekran.

Podział na warstwy społeczne nie jest jednak jedynym spotykanym na kartach książek. Istnieje również starsza typologia: istnieją bowiem od zawsze ludzie zwyczajni oraz inni. O ile takich proli czy epsilony traktowano jak swego rodzaju podludzi, o tyle istnieją także jednostki, które reprezentują wyższy poziom ewolucyjny, narażone na brak akceptacji w równym (jeśli nie większym) stopniu.

Termin homo superior po raz pierwszy użyty został w Dziwnym Johnie Olafa Stapledona z 1935 roku. Powieść ta relacjonuje zdarzenia z życia tytułowego Johna, którego zdolności wykraczają poza te standardowo spotykane w społeczeństwie. Chłopiec coraz bardziej zdaje sobie sprawę ze swojej odmienności, przejawiającej się przede wszystkim w szybszym rozwoju. Staje się jasne, że kieruje się on również zupełnie inną moralnością, popełnia bowiem czyny przez normalnego człowieka postrzegane jako niezrozumiałe i odrażające. Odcinając się od ludzkości, ten nietzscheański Übermensch zaczyna poszukiwać podobnych sobie, a z czasem tworzy własne państwo na wyspie. Wskutek braku zrozumienia dochodzi ostatecznie do konfliktu podopiecznych Johna z przedstawicielami brytyjskiej floty, co poskutkowało inwazją oraz destrukcją kolonii. W świecie rządzonym przez podludzi jednostki pokroju głównego bohatera dzieła musiały ponieść klęskę, różnice okazały się zbyt wielkie. Najmocniejsza strona książki to właśnie sposób przedstawienia Innego, pokazanie go z perspektywy jednego z nas, z ukrytą sugestią, że pełne zgłębienie jego natury nigdy nie będzie nam dane.

Najważniejszym bohaterem swej opowieści czyni nadczłowieka także Osamo Tezuka w jednej z wczesnych mang Metropolis. Michi to sztuczna istota, wytworzona z komórek w warunkach laboratoryjnych na skutek promieniowania wywołanego przez plamy na słońcu. O wyjątkowości postaci świadczy głównie jej niezwykła siła, a jej wygląd zainspirowała rzeźba, znaleziona w muzeum. Nieświadom swojej tożsamości, żyje jak normalny człowiek do czasu, kiedy znajduje go zachłanny baron zbrodni, pragnący uczynić z niego swoją broń. Dzieło Tezuki szalenie trudno ocenić – z jednej strony cechuje je potworna naiwność, a hołd Disneyowi przejawiający się już w samej grafice jest aż nadto nachalny, z drugiej – odnajdziemy w tej mandze całe mnóstwo ciekawych odniesień kulturowych, a finał pozytywnie zaskakuje. W momencie poznania swej prawdziwej natury Michi jednoczy się bowiem ze swoimi prawdziwymi braćmi, robotami, i decyduje się zniszczyć ludzkość, buntując się przeciwko opresji człowieczeństwa (automatony bowiem wykorzystuje się do najpodlejszych prac, a w razie niesubordynacji – niszczy). Następuje niesamowita przemiana sympatycznego bohatera w antyherosa, gniewnego mściciela. Ostatecznie ponosi on jednak klęskę i traci życie. Niestety, niejednoznaczną konstrukcję protagonisty niweczy nieco idealistyczny obraz reakcji świata na jego śmierć: ludzkość przebacza, a nawet oddaje hołd nieszczęsnemu chłopcu. Mimo tych wszystkich wad, manga Tezuki pozostaje komiksem wartym uwagi, choćby ze względu na przestrogę przed próbą tworzenia sztucznego życia.

Wszystkie wspomniane tu dystopie i antyutopie łączy fakt, że ukazują (w bardziej zakamuflowanej postaci) prawdę o czasach, w których powstały. W tym tkwi ich siła, dzięki temu budzą taką fascynację. Równość od zawsze była abstraktem, podziały istnieć będą zawsze w tej czy innej postaci, nawet wewnątrz demokratycznych systemów, w teorii opartych na całkowitej równości. Można się z tym jednak pogodzić, dopóki ustrój nie staje się zbyt opresyjny. Żyjemy w czasach większej tolerancji i swobody jednostki i choć wciąż indywidualizm nie jest niestety postawą opłacalną w tym stopniu, co oportunizm czy konformizm, nie ma powodu do narzekań. Sęk w tym, że inne przewidywania Orwella czy Huxleya powoli się urzeczywistniają. Nasze działania już teraz obserwuje oko kamery, telewizja i gazety podają odpowiednio zredagowane „fakty”, jesteśmy poddawani ciągłej manipulacji, często nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Badania nad genetyką sprawiły też, że chwila, kiedy możliwa będzie kontrola urodzeń na skalę ukazaną w Nowym wspaniałym świecie, staje się niepokojąco bliska. Także obawy przeciwników robotyzacji nadal są niesłychanie zasadne, a my i tak przemy do przodu w imię postępu. Pozostaje liczyć na to, że ludzkość wie jednak, kiedy się zatrzymać, jakiej granicy nie przekraczać. Oby żadna z przywołanych przeze mnie czarnych wizji nie miała szansy się spełnić.

]]>
http://zcyklu.pl/sam-przeciw-wszystkim/feed/ 0
Bestia wewnątrz http://zcyklu.pl/bestia-wewnatrz/ http://zcyklu.pl/bestia-wewnatrz/#respond Fri, 03 Oct 2014 15:38:22 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3025
Tę historię znają prawie wszyscy: oto ambitny naukowiec, pchany żądzą dokonania przełomowego odkrycia w swej dziedzinie, postanawia eksperymentować na sobie i tak rodzi się… jego mordercze alter ego. W swojej słynnej powieści o doktorze Jekyllu i panu Hydzie, napisanej w latach 80. XIX wieku, Robert Louis Stevenson nie tylko wprowadził do kultury niezwykle popularny motyw (o czym za chwilę), lecz także pokazał pierwotny lęk istoty ludzkiej, którą niepokoi jej ukryta skłonność do czynienia zła, druga, amoralna natura.
Ta obawa ubierana była w fikcyjną szatę już wcześniej. Uprośćmy na potrzeby tego tekstu szerokie pojęcie likantropii i odnieśmy się do jego najbardziej rozpowszechnionego znaczenia. Już mitologiczna geneza dostarcza cennych tropów – w jednej z licznych wersji historii o straszliwym losie okrutnego króla Arkadii Likaona Zeus przemienia go oraz jego synów w wilki. Tym samym czyni z nich prawdziwe potwory, uwydatniając jedynie fakt, że byli nimi już wcześniej, gdy podawali swoim gościom ludzkie mięso.

Powyższy mit stał się bazą dla wszelkich opowieści o wilkołakach – dotkniętych klątwą nieszczęśnikach, którzy podczas pełni księżyca pokazywali skrywane oblicze bestii. Warto zauważyć, że motyw ten pozostaje zasadniczo niezmieniony już od dłuższego czasu (pomijając to, że niegdysiejsi samotnicy zaczęli się łączyć w stada przerośniętych wilków, a przemiana przestała być całkowita: ograniczyła się do twarzy, pazurów czy nadludzkiej siły), a kolejne fabuły próbują jedynie rozwijać podstawową historię bądź po prostu otwarcie z niej czerpią. Z tego też względu uznałem, że nie stanowi ona odpowiedniego materiału dla bestiariusza.

Istnieje jednak jeden przykład telewizyjnej produkcji, która w interesujący i jakże dosadny sposób odnosi się do samych podstaw koncepcji. W Hemlock Grove Eliego Rotha proces transformacji zostaje ukazany w każdym makabrycznym szczególe: widz jest świadkiem, jak jeden z bohaterów zdziera z siebie – dosłownie! – skórę, a spod niej, dokonując absolutnej destrukcji zewnętrznej powłoki, wyłania się zwierzę. Ta ohydnie naturalistyczna scena ma za zadanie nie tylko zaszokować odbiorcę (w końcu twórca popełnił także arcysadystyczne filmy z cyklu Hostel), lecz także ukazać wszechobecną w serialu dwoistość. Praktycznie każdy z protagonistów w którymś momencie uwalnia swojego własnego wewnętrznego potwora. W sprzyjających okolicznościach nawet w najbardziej niewinnej istocie może się obudzić zło.

Obie przywołane opowieści uległy z czasem komercjalizacji. W kolejnych adaptacjach Doktora Jekylla i pana Hyde’a zmianie ulegają jedynie aktorzy odgrywający główne role, kontekst, a także efekty specjalne (w związku z tym odradzam Mary Reilly z 1996, której nie ratuje ani John Malkovich, ani Julia Roberts). Klasyczny dramat psychologiczny przekuto też z czasem w historię superbohaterską. Tragiczny w skutkach wypadek z promieniowaniem gamma sprawia, że gniew wywołuje u doktora Bruce’a Bannera stanowczo nadprzeciętne skutki. Pod płaszczem naiwnego wizerunku zielonego barbarzyńcy, wyrażającego się z prymitywną wręcz prostotą, kryć się ma – podług twórców, Stana Lee oraz Jacka Kirby’ego – obraz skumulowanej tłumionej ludzkiej wściekłości, atawistycznej potrzeby agresji i niszczenia, określanych, dodajmy, z autoironią jako tendencja amerykańska.

To wszystko jednak przykłady przemiany ufizycznionej. Przejdźmy zatem do sfery psychiki. Kontynuatorzy badań Freuda i Junga znaleźli dla metafor przedstawionych przez Stevensona i starożytnych Greków wytłumaczenie rozumowe. Odziali je zgrabnie, zgodnie z naukową nomenklaturą, w specjalistyczne frazy, odzierając z przenośnego znaczenia. Likantropia stała się chorobą, w wyniku której delikwent przekonany jest o własnej zwierzęcej tożsamości. Natomiast przypadek Jekylla i Hyde’a to idealna ilustracja schizofrenii (dziś oczywiście niekoniecznie związanej ze zjawiskiem tak zwanej „osobowości mnogiej”).

Kiedy tylko rozdwojenie jaźni uznane zostało za zaburzenie wymagające leczenia, zbrodniarze twierdzący, że za ich niegodziwości odpowiedzialna była część ich ja,pozostająca poza ich kontrolą, znaleźli się w dziwnie komfortowej sytuacji. Wzrosła liczba wykrytych przypadków mordów dokonanych przez osoby dotknięte tą przypadłością oraz ludzi odizolowanych w placówkach leczenia psychiatrycznego (tych, którzy sądzą, że mieli oni tam lepiej niż w więzieniu, odsyłam chociażby do American Horror Story: Asylum – fikcja, ale jakże przekonująca!). Owa tematyka stała się dochodowa także dla kina. Za przykład niech posłuży choćby Psychoza Hitchcocka.

Rozważając kwestię orzekania przez sąd o niepoczytalności sprawcy, zacząłem się zastanawiać, w jakim stopniu okoliczność ta stała się faktycznie jeno fałszywym usprawiedliwieniem, wymykiem, sposobem uniknięcia konsekwencji. Nie ma podstaw, by wątpić w istnienie rozdwojenia jaźni, ale usilne poszukiwania w sobie samym jakiejś niepojętej siły, która pozbawia pełni kontroli, a nawet steruje człowiekiem, wydaje się aż nadto wygodne. Czy istnienie tej wewnętrznej bestii, innej natury, odrębnej, niezależnej od reszty, mogłoby być misternym oszustwem własnego autorstwa, próbą desperackiego samousprawiedliwienia niewybaczalnych czynów, których zdarza się ludziom dopuścić? Może tak po prostu łatwiej znieść wyrzuty sumienia: zrzucić winę na inny aspekt swojego ja. A co, jeśli także starożytni woleli prędzej uwierzyć w nadnaturalne fenomeny, proces irracjonalnej przemiany fizycznej, spotwornienia, aniżeli zaakceptować popełnione czyny? Pytanie, czy osobowość mnoga stanowi współczesny odpowiednik dawnych klątw, z pewnością warte jest rozważenia.

]]>
http://zcyklu.pl/bestia-wewnatrz/feed/ 0
1001 zwariowanych wyspiarskich opowieści http://zcyklu.pl/1001-zwariowanych-wyspiarskich-opowiesci/ http://zcyklu.pl/1001-zwariowanych-wyspiarskich-opowiesci/#respond Mon, 14 Jul 2014 15:38:39 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3026
Wielka Brytania to kraj, któremu zawdzięczamy legendy arturiańskie, Alicję w Krainie Czarów, Sherlocka Holmesa, Jamesa Bonda oraz Harry’ego Pottera. Po nim grasował Jaś Fasola, chodząca katastrofa, tam powstała grupa komików, znanych na całym świecie jako Latający Cyrk Monty Pythona, a w murach siedziby BBC narodził się kosmita o dwóch sercach i (na razie) dwunastu obliczach, który chyba jeszcze długo będzie przemierzać czas i przestrzeń w swoim statku w kształcie starej policyjnej budki telefonicznej.
Wyspy Brytyjskie stanowią kolebkę całego mnóstwa niezwykłych produkcji, z których praktycznie każda jest inna, wyjątkowa, z jakiegoś powodu warta uwagi. Wszystko dlatego, że z pozoru arcyflegmatyczni Brytyjczycy mają zupełnie inne podejście do otaczającej nas rzeczywistości: anglocentryczne, zabarwione charakterystycznym poczuciem humoru, zakorzenione w kulturze pełnej paradoksów, wyzute z wszelkich skrupułów, niepokorne, a przez to szalenie ożywcze.

Ich telewizyjny dorobek jest tak bogaty i zróżnicowany, że ciężko mi było dokonać ścisłej selekcji. Ostatecznie postanowiłem pominąć seriale powszechnie znane (Sherlock i Doktor Who Stevena Moffata, Downton Abbey), omawiane już szerzej Przygody MerlinaBohater wcale nie z przypadku, MisfitsSuperbohaterowie wyklęci, Hotel Babylon 50 shades of hotel), a także stanowiące klasyczne adaptacje literackie (miniserie na podstawie książek Jane Austen, fenomenalnego Poirota z Davidem Suchetem). W niniejszym tekście poznacie zatem głównie historie dość niszowe, często wielce specyficzne, nieco zapomniane, cieszące się poważaniem zazwyczaj jedynie w kręgach „nerdów”, a zupełnie niesłusznie. Zaczniemy mniej więcej chronologicznie, a potem… się zobaczy.

Zapewne niewielu z Was wie, iż także kraj herbaty posiada własne Archiwum X. Kojarzycie imiona John Steed i Emma Peel? Sceptyczka i wierzący. Ona wyposażona w swój niezawodny pistolet, on – w podbite metalem nakrycie głowy. Razem w serialu Rewolwer i melonik (w oryginale The Avengers) prowadzili prywatne biuro detektywistyczne, w którym zajmowali się niewytłumaczalnymi sprawami, zgłębiali tajemnice ponadnaturalnych, zdałoby się, zjawisk, zmagali się z gigantycznymi mięsożernymi roślinami, maniakami, sennymi wizjami… Wszystko to w wyjątkowej, przygodowo-kryminalnej atmosferze, momentami humorystycznej, ale i poważnej oprawie. To rozrywka na miarę czasów, których sięgają wspomniane już perypetie właściciela TARDIS (lata 60.), jeszcze zanim John Cleese i s-ka zaserwowali widzom czysty absurd, purnonsens przy akompaniamencie smoliście czarnego humoru i okazjonalnie niewybrednej satyry. Próbowano potem wskrzesić tę perełkę wśród opowieści niesamowitych, przenosząc ją na duży ekran, ale nawet obecność Ralpha Fiennesa, Umy Thurman oraz Seana Connery’ego nie pomogła w przywróceniu tej historii dawnego czaru. Co ciekawe, w Polsce wyemitowano jedynie odcinki ze środkowych sezonów serialu (czwartego – jeszcze czarno-białego – i piątego), zaliczane powszechnie do najlepszych.

Sitcom, gatunek tak bardzo popularny w Ameryce, także przybył z Wysp, z tym że sitcomy brytyjskie mają bardziej niepokorny, prześmiewczy charakter. To często zaprawione niewybredną kpiną cięte satyry na czasy historyczne (Czarna żmija z Rowanem Atkinsonem, kultowe ‘Allo, ‘Allo!), różne środowiska (pierwowzór pseudodokumentu Biuro), warstwy wyższe (Pan wzywał, milordzie? czy Co ludzie powiedzą?) bądź społeczeństwo w szerszym pojęciu (przyjemne Spaced o ludziach, którzy udają parę, żeby dostać mieszkanie). Brytyjczycy ze swobodą, która aż budzi podziw, obrażają uczucia religijne (Upadła Madonna z wielkim cycem), znienawidzonych Francuzów, ale też samych siebie, swoją zaściankowość, wyniosłość, dzięki czemu ukazują wprost niesamowity dystans do własnych wad. Humor obecny w tych produkcjach jest częstokroć, podobnie jak w Latającym Cyrku, raczej wisielczy, chwilami na granicy dobrego smaku, ale mimo to, a może właśnie z tego powodu, ciężko się podczas oglądania nie roześmiać.

Jednym z ciekawszych seriali tego rodzaju jest Liga Dżentelmenów. O jego wyjątkowości świadczą dwie rzeczy – po pierwsze: ciężko gdziekolwiek indziej znaleźć podobną bandę odrażających, ale zarazem komicznych zdeprawowanych indywiduów, po drugie: większość ról odgrywają zaledwie trzej aktorzy (Mark Gatiss, Steve Pemberton oraz Reece Shearsmith), a wynik ich pracy to niekłamany dowód ich ponadprzeciętnego talentu. Dzięki nim miasteczko Royston Vasey, gdzie taksówkę prowadzi gadatliwy transwestyta, bezrobotni są uwięzieni na niekończącym się szkoleniu, a para prowadząca sklepik na obrzeżach morduje przybyszy z zewnątrz, trwale zapisało się w angielskiej kulturze. Cieszy to, że nie poprzestali na jednym projekcie, bo Psychoville (zakończone, niestety, zaledwie po dwóch sezonach) to jeszcze cudowniejsza galeria szaleńców oraz solidna dawka wszechobecnego absurdu.

Brytyjczycy nie ograniczają się bynajmniej do naszej rzeczywistości, udowodnili, że dobrą scenerią dla komedii może być również… przestrzeń kosmiczna! Bardzo popularny w kręgach fanów science fiction długowieczny Czerwony Karzeł (stacja co rusz przywraca go na antenę, niebawem 11. seria) opowiada o zabawnych perypetiach jedynych ocalałych na tytułowym statku: sympatycznego mechanika niezguły z dredami, marudnego hologramu, na którego czole widnieje duża litera H i który próbuje zaprowadzić porządek na pokładzie, oraz zmutowanego humanoidalnego kota, który lubuje się w dobrych ubraniach i notorycznie podziwia się w lustrze. Co prawda przestarzałe efekty specjalne wołają o pomstę do nieba, a z poziomem odcinków bywa różnie, ma jednak ta historia jakiś nieodparty urok, a przy tym jej twórcy żonglują znanymi kliszami gatunkowymi, dzięki czemu wciąż zapewniają widzom przyjemną rozrywkę.

BBC z pewnością lubi dziwaków – od ekscentrycznego rezydenta Baker Street przez antypatycznych księgarzy (Księgarnia Black Books) po odrealnionych informatyków. To o nich, ich nieporadnych próbach funkcjonowania w społeczeństwie, ale też o pewnych współczesnych zjawiskach (takich jak sztuki o homoseksualistach, uzależnienie od Facebooka i wiele innych) opowiadają Technicy-magicy. W tym przerysowanym świecie można wylecieć z pracy za stresowanie się, szefową działu informatycznego może zostać kobieta, która nie ma o informatyce zielonego pojęcia, w sieci Niemiec kanibal poszukuje chętnych do pożarcia, a ludzie są skłonni uwierzyć, że cały internet mieści się w pudełku. I jedynie mimochodem, między wierszami, nie szczędząc ironii, twórcy pokazują, jaki tak naprawdę jest ten nasz współczesny świat. Ta zdolność przemycenia mądrości pośród śmiechu z offu to kolejne, co wyróżnia na plus wyspiarskie produkcje.

A żeby zachować polityczną poprawność i uczynić zadość mniejszościom seksualnym, wypada również wspomnieć o zeszłorocznym Vicious, pełna ciętej ironii opowieść o dwóch zgryźliwych tetrykach, w zgrabny sposób nawiązująca do dawnych sitcomów. Wspominałem Wam już, że w rolach głównych zobaczyć można dwóch szekspirowskich gigantów: sir Dereka Jacobiego oraz Iana McKellena? Już to powinno starczyć za zachętę do oglądania.

Wyrwijmy się jednak z krainy komedii i przejdźmy do chyba najlepszego i najbardziej interesującego z omawianych przeze mnie telewizyjnych projektów: Czarnego lustra. W tym niepochlebnym zwierciadle odbijają się, skryte pod płaszczykiem futurystycznej fikcji, możliwe konsekwencje rozwoju technologicznego, a także jego wpływ na ludzkość, i to bynajmniej nie pozytywny. Sześć długich odcinków zebranych w dwie serie nawiązuje do różnych gatunków filmowych, ale wzbogaca je o coś więcej, o iskrę geniuszu obecną niemalże w każdej z opowieści. Ten cykl, bezpardonowo ukazujący społeczeństwo naszych czasów, to dowód na serialową wyższość Brytyjczyków, do którego poznania zachęcam Was szczególnie gorąco!

Na koniec dwa bliskie memu sercu kurioza. Anglicy bardzo upodobali sobie dinozaury i inne prehistoryczne stwory, co bardzo mnie raduje, gdyż gdyby nie to, nie powstałyby fabularyzowany dokument Wędrówki z dinozaurami i jego duchowe kontynuacje (w tym ciekawa Dzika przyszłość –spekulacja na temat przyszłego obrazu Ziemi), a także Primeval (znany również jako Siły pierwotne). Fabuła jest cudownie przekombinowana: w różnych częściach Wielkiej Brytanii otwierają się portale do przeszłości (i nie tylko), i wyłażą z nich (na ogół wymarłe) istoty, które sieją ogólny zamęt, rząd formuje więc specjalną jednostkę pełnych zaangażowania cywilów, m.in. specjalistów w dziedzinie archeologii i biologii istot żywych, aby poradziła sobie z tym problemem. Do tego dochodzą tajemnice, knowania, nagłe zwroty akcji, bohaterowie budzący sympatię, szokujące zgony… A kto nie widział spinozaura i tyranozaura na ulicach Londynu, naprawdę ma czego żałować! Ta produkcja jest tym, czym dla kina rozrywkowego Pacific Rim – czystą przyjemnością, dodajmy: paradoksalnie bardziej sensowną. Zyskała też sobie na tyle wierną grupę miłośników, że jej żywot zakończył się dopiero z piątym sezonem. Powstał nawet amerykański spin-off, liczył jednak tylko trzynaście odcinków.

W tym miesiącu powraca także zakręcona Utopia, która przed rokiem zaskoczyła odjechaną atmosferą, podkreśloną przez intensywne barwy otoczenia (żółcienie, czerwienie itp.), łącząca surrealistyczny komiks, psychopatyczny duet morderców, teorie spiskowe, neonazistów ukrywających się w Wielkiej Brytanii, zarazę i wiele innych składników, które, wydawałoby się, trudno połączyć w cokolwiek strawnego. Dawno nie oglądałem czegoś równie dziwacznego, a zarazem niepojęcie fascynującego. Jeśli ktoś z Was ma odwagę dać się porwać irracjonalności, zapraszam bardzo serdecznie!

Dręczy mnie tylko jedne pytanie: dlaczego Brytyjczycy ignorują to, że Amerykanie wszystko od nich ściągają, czego wynikiem są zazwyczaj mierne podróbki oryginału, a co więcej, sami starają się na siłę zmieniać swoje seriale, dążąc do iście hollywoodzkiego stylu czy rozmachu? Przecież ich dzieła są wyśmienite właśnie ze względu na mały budżet, lokalny koloryt i stempel kulturowy; nie potrzebują żadnych udoskonaleń. Sami się o tym przekonacie, jeśli sięgniecie po którekolwiek z nich.

]]>
http://zcyklu.pl/1001-zwariowanych-wyspiarskich-opowiesci/feed/ 0
Stara legenda nie rdzewieje http://zcyklu.pl/stara-legenda-nie-rdzewieje/ http://zcyklu.pl/stara-legenda-nie-rdzewieje/#respond Fri, 16 May 2014 18:08:32 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3117 Powyższy żarcik może wydawać się śmieszny, ale dla ludzi nieobeznanych z literaturą fantasy, filmami i serialami bądź światem gier tego gatunku nazwy takie jak strzyga to w zasadzie tylko zupełnie abstrakcyjne pojęcia budzące zabawne skojarzenia. „A cóż to ten dusiołek?” – spyta współczesny Polak po przeczytaniu wiersza Bolesława Leśmiana. Smutne, że całkiem istotna część naszego dziedzictwa kulturowego odchodzi w zapomnienie.

Na szczęście nie do końca tak jest. Robi się wiele, aby na nowo zainteresować młodych słowiańskim legendarzem. Najbardziej godną podziwu inicjatywą jest seria ilustrowanych książek – swoistych przewodników po świecie fantastycznych istot oraz niezwykłych opowieści – autorstwa duetu Paweł Zych i Witold Vargas. Między innymi w Bestiariuszu słowiańskim oraz Duchach polskich miast i zamków (w przygotowaniu są kolejne pozycje) ci panowie udowadniają, że są nie tylko twórcami obdarzonymi niebywałą wyobraźnią i talentem rysowniczym, ale też wyśmienitymi gawędziarzami. Być może ich działania staną się iskrą, która na nowo roznieci rodzimą wyobraźnię.

Już wcześniej próbowano jednak osiągnąć ten cel – na rozmaite sposoby oraz przy pomocy różnorakich mediów. Nim się im szczegółowiej przyjrzymy, konieczny będzie krótki spacer po krainie dawnych wierzeń ludowych.

A był to świat ze wszech miar magiczny, choć przy tym niebezpieczny. Ledwo co wpojona ludziom chrześcijańska moralność mieszała się w nim z pradawnymi klechdami, przekazywanymi z dziada pradziada. Niegodziwego tyrana pożerały myszy, pod Wawelem mieszkał smok, orle gniazda decydowały o położeniu miast, a w piwnicach czaiły się bestie, których wzrok obracał w kamień. Średniowiecze, nazywane przecież także „wiekami ciemnymi”, wielce sprzyjało ogólnemu rozwojowi ciemnoty i zabobonu. Każde niewyjaśnione zjawisko można było uzasadnić udziałem ponadnaturalnych sił (najczęściej nieczystych), ucieleśnione lęki krążyły po ruczajach oraz czaiły się w matecznikach; dzieci straszono wiedźmami pokroju Baby-Jagi. Ale nie było bynajmniej tak, że człowiek nie miał w starciu z tymi stworzeniami żadnych szans – powtarzano sobie z ust do ust podania o chłopach, którzy oszukali diabła, o duchach opiekuńczych i dobrodusznych krasnalach. Uskuteczniano rytuały ochronne, kształtowały się przesądy, a także popularne powiedzenia. Dziś to głównie lokalny folklor, prawie nikt nie powie też: „Licho nie śpi”.

Spory użytek z tych ludzkich wymysłów robiły na przełomie XX i XXI wieku komiksy. Wielu z nas pamięta przygody dzielnych wojów Kajka i Kokosza, którzy napotkali w albumie W Krainie Borostworów istoty ze słowiańskiego bestiariusza. Od czasu do czasu w antykwariatach można odnaleźć naddarte fabularyzowane wersje popularnych niegdyś legend w miękkich okładkach. Na ich kartach ożywają niemalże mityczni bohaterowie, głównie z czasów pierwszych Piastów. Podobną taktykę przyjęto podczas tworzenia serii Strażnicy Orlego Pióra z 2005 roku, w której rozszerzono zakres opowieści o kolejne epoki. Na dodatek było to wydanie podwójnie edukacyjne, bo dwujęzyczne. Cieszyło się jednak umiarkowaną popularnością.

W sercach Polaków nie zapisała się też zbyt dobrze ekranizacja powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego Stara baśń. Kiedy słońce było bogiem z 2003 roku, w której pojawia się wspomniany wcześniej niegodziwy tyran. Film ten jest, niestety, dowodem na to, że nie za bardzo wychodzą nam adaptacje książek. Podobnie rzecz się ma z Wiedźminem z roku 2001.

No i właśnie, przyszedł czas na cykl, który najbardziej przyczynił się do popularyzacji mitologii słowiańskiej: sztandarowe dzieło Andrzeja Sapkowskiego. Ale żeby nie popadać w przesadę – chociaż autor tej awanturniczo-pieprznej epopei fantasy odkurzył stare dobre strzygi, zmory, upiory oraz całą mnogość innego tałatajstwa, to z czasem poczwary szlachtowane przez białowłosego zabójcę stały się jedynie tłem dla fabuły pędzącej na złamanie karku. Ten grzech sagi książkowej starają się naprawić twórcy popularnej gry, którzy – co ciekawe – tworząc wizerunki istot magicznych do trzeciej jej odsłony, korzystają z dzieła Zycha i Vargasa.

Zdarza mi się dostrzec kątem oka w empiku czy innej księgarni jakąś pozycję, której twórcy inspirują się spuścizną po dawnych Słowianach – takiego chociażby Bohatyra. Na półkach z literaturą dziecięcą czekają na kupienie barwnie ilustrowane zbiory klechd i podań. Nie są to jednak rzeczy ani szczególnie głośne, ani zbyt popularne. A szkoda, bo w wierzeniach naszych przodków kryje się nielichy potencjał. Twórcy zdają się bać, że Sapkowski powiedział już wszystko w tej kwestii, ale to wierutna bzdura. Tym bardziej cieszy poświęcenie i zapał, z jakim autorzy Bestiariusza słowiańskiego starają się przywrócić naszej części Europy właściwą jej magię. Nie wiem, jak wy, ale ja dalej będę trzymał za nich mocno kciuki.


]]>
http://zcyklu.pl/stara-legenda-nie-rdzewieje/feed/ 0