Popkulturowy bestiariusz – Z CYKLU
http://zcyklu.pl
rozwijamy kulturęWed, 13 Nov 2019 18:57:01 +0000pl-PL
hourly
1 https://wordpress.org/?v=6.3.3Incubus fictus
http://zcyklu.pl/incubus-fictus/
http://zcyklu.pl/incubus-fictus/#respondWed, 25 Jan 2017 13:53:47 +0000http://zcyklu.pl/?p=2749
Jak wiadomo, nie tylko poltergeistami,
wampirami, zombie czy demonami horror stoi. A zatem czym twórcy gatunku są w
stanie przestraszyć widza bardziej niż taką plejadą okropności? Kluczem do
skutecznego przyspieszenia bicia serca okazują się nasze własne lęki – te
ugruntowane kulturowo, jakoś wspólne wszystkim, ale też te uśpione w
najmroczniejszych zakątkach psyche jednostki.
Z pierwszym rodzajem strachów
sprawa przedstawia się względnie prosto: trzeba tylko wybrać pojęcie zakorzenione
w ludzkiej psychice i nadać mu przerażającą formę. Dla przykładu niewinne
lustro od dawien dawna budzi pewne obawy, bo oto w – tak czy siak zafałszowanym
– odbiciu coś się rażąco nie zgadza. Nie taki gest, krzywe spojrzenie: i już
rodzi się przekonanie, że w świecie po drugiej stronie kryje się
nieskonkretyzowane zagrożenie, ot, jakaś Krwawa Mary, która po trzykrotnym
wypowiedzeniu jej imienia przyjdzie, by wydłubać ci oczy. Do tego motywu odwołuje
się we współczesnym duchu choćby naprawdę dobry Oculus. Podobnie ma się sprawa z osławionym potworem z szafy (seria
Boogeyman), a także innymi wytworami
dziecięcej wyobraźni, pojawiającymi się w całym szeregu produkcji, takich jak Babadook. Zazwyczaj mroczne istoty tego
rodzaju zachowały jeszcze na poły ludzki wygląd, ale wszelkie pozory
człowieczeństwa odebrano im przy pomocy bardzo prostych środków, czego przykładem
niech będzie Freddy Krueger. Wystarczyło drastycznie oszpecić jego twarz oparzeniami
i dodać atrybut godny nieludzkiego potwora: rękawicę z ostrzami, żeby wykreować
wiarygodny obraz potępieńca budzącego przerażenie, który uosabia lęk przed okropnościami
czającymi się w krainie nocnych mar oraz mrożącą krew w żyłach możliwością nieprzebudzenia
się ze snu.
Czasem jednak odwołanie do jednej
typowej obawy to za mało. Na genialny pomysł, co by było, gdyby istniał
złowrogi byt, zdolny przybrać każdą postać odpowiadającą lękom bohatera wpadł
nie kto inny, jak Stephen King. W jego bodaj najlepszej powieści, zatytułowanej
TO, oraz jej serialowej adaptacji
tytułowa maszkara staje się w razie potrzeby potworem z bagien czy klaunem
mordercą, wabiącym dzieci do kanałów, aby je pożreć. Nic zatem dziwnego, że
większość bohaterów ma problem ze stawieniem czoła nie tyle potworowi o wielu
obliczach, ile właśnie własnym słabościom, bardzo różnym, ale zawsze
obezwładniającym. A skoro już o cyrkowych błaznach mowa, nie można tu nie
wspomnieć o innej upiornej postaci – serialowej tym razem – a mianowicie
Twistym z czwartego sezonu telewizyjnej antologii American Horror Story. Te wyszczerzone zębiszcza mogą się śnić po
nocach!
Źródłem lęku mogą się też stać
nowe technologie, czy raczej to, co sobą reprezentują. Skoro ekran telewizyjny
jest jedyną rzeczą fizycznie oddzielającą nas od świata wyobrażonego, czemu nie
można by przekroczyć tej bariery? Konwencja opowieści grozy umożliwia wciągnięcie
do telewizora małej dziewczynki (klasyczny Duch
Tobe’a Coopera), dlaczego więc coś nie miałoby stamtąd wyjść? Wpadli na to
Japończycy, obdarzeni doskonałym wyczuciem strachu, i to im świat zawdzięcza cykl
The Ring. Krąg (niebawem w kinach
kolejna jego odsłona, Rings) wraz z
upiorną postacią Samary. Ponownie do osiągnięcia zamierzonego efektu wystarczyło
niewiele: chorobliwie blada skóra, długie czarne włosy zasłaniające twarz,
nienaturalny, rwany sposób poruszania. Równie ciekawy pomysł to niedawne
wykorzystanie idei zdjęcia selfie w krótkometrażowej produkcji, którą możecie
obejrzeć poniżej, chociaż potencjał jest o wiele większy. I nie wykorzystuje go
bynajmniej zeszłoroczna Aplik@cja.
Zróbmy jednak zwrot w przeciwną
stronę: rozważmy co się dzieje, jeśli zamiast postaci odczłowieczonych przez
oszpecenie ukazuje się nam nieudolne imitacje, okazujące się wciąż zbyt ludzkie
jak na nasze poczucie komfortu, a mianowicie lalki. W sukcesie Laleczki Chucky z 1988 i jej pięciu
sequeli słychać echa efektu tzw. doliny niesamowitości, czyli hipotezy
głoszącej, że obiekty, które nas przypominają, ale zachowują się w sposób wykraczający
poza nasze oczekiwania, budzą w nas podskórny niepokój. I chyba właśnie dlatego
zabawka biegająca z nożem, o wyglądzie dziecka, lecz duszy seryjnego mordercy,
tak dobrze sprawdziła się jako straszak. Przeraża także jej młodsza koleżanka Annabelle,
chociaż jest od swojego psychopatycznego protoplasty mniej ruchliwa, co chyba
jedynie pogarsza sprawę.
A skoro już mowa o kategorii niesamowitości,
wywodzącej się z myśli Freudowskiej, interesująco przedstawia się kwestia
maszkar, które stanowią inwencję czysto autorską. Właśnie im wyjątkowo łatwo
wedrzeć się – podążając za metodą psychoanalityka – w bezpieczną ostoję naszej
codzienności, wykroczyć poza to, co komfortowo znajome, zawieść nas w obszary
budzącej ciarki groteski. Mamy w tym wypadku do czynienia z realizacją nie typowych
obaw, lecz raczej osobistych mrocznych wyobrażeń artysty, co niesie ze sobą
nowe frapujące możliwości, oczywiście o ile twórca jest w stanie zobrazować je
w sposób odpowiednio oddziałujący na odbiorcę. Mistrzem tego rodzaju horroru
zdaje się Clive Barker, zwłaszcza jeśli chodzi o cenobitów z głośnej serii Hellraiser. Zdeformowane humanoidalne
figury, noszące liczne ślady obrażeń, poznaczone drutami przebijającymi ciało
czy igłami wbitymi w twarz, z makabrycznie wyeksponowanymi zębami i tym
podobnymi atrybutami piekielnej proweniencji, wprost idealnie tworzą typową dla
Barkerowskiego inferna atmosferę sadystycznej ekstazy, cierpienia niosącego
niewytłumaczalną rozkosz. Od jeszcze bardziej fantazyjnych poczwar roją się
oszałamiające obrazy twórcy (patrz: grafika tytułowa), którymi zilustrował
chociażby swój baśniowy cykl powieści pod tytułem Abarat, wbrew pozorom niezbyt nadających się dla młodszego odbiorcy.
Doświadczeń bardziej odrealnionych,
a mimo to nadal budzących dreszcze, dostarczają rozgrywki komputerowe.
Niektóre, takie jak rojące się od mutantów Resident
Evil albo Silent Hill, okazały
się dla filmowców kąskiem zbyt smakowitym, aby przejść obok niego obojętnie. W
rezultacie gargantuiczny nóż Piramidogłowego w skrwawionym fartuchu czy spotworniałe
pielęgniarki o bezkształtnych obliczach, grasujące po kiepsko oświetlonych
korytarzach, prześladowały po seansie niejednego kinomaniaka. Pomimo że ekranizacja
– przynajmniej jej pierwsza część – jest filmem całkiem niezłym, ostatecznie
dowodzi, że to gry stają się lepszym medium dla ukazania koszmarów (i to nie
tylko tych obrazowych, rodem z wyobraźni na miarę H.P.Lovecrafta). Gry oraz…
…Internet. Zwłaszcza w popularnych
creepypastach, czyli krótkich formach fikcyjnych mających przerazić czytelnika
(warto też zapoznać się z bardzo interesującym zjawiskiem dwuzdaniowych
horrorów). Co ciekawe, w ten sposób narodziło się kilka nowych urban legends, jak na przykład Slender Man
lub Candle Cove. Pierwsza z nich wiąże się ze stworem odzianym w garnitur, o
wydłużonej sylwetce, rozciągliwych ramionach i albo nieokreślonych rysach
twarzy, albo zupełnie bez niej. Pojawia się on znikąd na zdjęciach tudzież
ściga dzieci zapuszczające się tam, gdzie nie powinny. Postać wywodzi się z
kilku fotografii spreparowanych w ramach konkursu i ma na tyle uderzającą
prezencję, że doczekała się cameo w youtube’owych serialach, własnych gier,
krótkometrażówki, którą znajdziecie niżej, a także pełnometrażowego filmu grozy
(kolejny w przygotowaniu!). Warto wspomnieć, że stała się również domniemaną
przyczyną kilku ataków nożem oraz podpaleń z udziałem nieletnich. Druga z
wymienionych past cechuje się chyba nawet ciekawszym konceptem: otóż mamy
szereg postów, jakby w ramach tematu na forum, które dotyczą starego serialu,
zatytułowanego właśnie Candle Cove, z
rodzaju tych nie do końca dla dzieci i nieco przerażających. Tyle że z czasem
wychodzą na jaw pewne niepokojące fakty (straszne fabuły odcinków, wydające się
niektórym jedynie snem, dziwne zbiegi okoliczności), a wreszcie okazuje się, że
zdaniem matek wspominających tę produkcję, ich dorosłe już dzieci spędziły cały
ten czas, gapiąc się na ekran telewizora wypełniony czarno-białym szumem. Tak
prosty, a niepokojący pomysł postanowiła wykorzystać stacja SyFy, gdy tworzyła
pierwszy sezon swojej antologii grozy Channel
Zero. Psycholog dziecięcy, borykający się z problemami psychicznymi, wraca w
nim do rodzinnego miasta, w którym znów, po latach, mają miejsce tajemnicze
zniknięcia dzieci. Bohater stopniowo odkrywa przy tym powiązania tych zdarzeń z
dziwnym serialem, oglądanym przez niego w dzieciństwie. Można mieć zastrzeżenia
do niektórych rozwiązań zastosowanych w tej produkcji, lecz z pewnością nie
sposób odmówić jej wierności źródłom, oniryzmu oraz gęstego klimatu.
Od lęków o długiej tradycji zobrazowanych na nowo do
strachów stworzonych od nowa w sieci. Z horrorem dzieją się obecnie ciekawe
rzeczy, niemal równie ciekawe, jak pomysły na pokazywanie rozmaitych ludzkich
obaw. Może i gatunek często bywa odtwórczy, ale wciąż zdarzają się te nieliczne
przykłady inwencji, które przy odrobinie szczęścia zapisują się w kanonie. Nie
sposób przewidzieć, kiedy będziemy mieli do czynienia z kolejnym, ani jaką
formę przybierze, co czyni sytuację tym ciekawszą. A tymczasem solidni
rzemieślnicy grozy wciąż będą wydobywali na powierzchnię nasze skrywane lęki (m.in.
strach przed ciemnością w Kiedy gasną
światła), żebyśmy przez tę plus minus godzinę z kawałkiem mogli się
porządnie pobać, inaczej niż w przypadku bohaterów TEGO, bez poważniejszych konsekwencji.
Wyobraźcie
sobie, że ze wszystkich stron nadejść może niewidoczne zagrożenie. Na poły
człekokształtne widma przyczajone wśród cieni, demoniczne zwierzęta, istoty o
zgoła groteskowym wyglądzie albo wcale nie posiadające fizycznej formy. Że zaatakować
może niepozorna roślina, zjawisko atmosferyczne, a nawet trzymany w ręce
przedmiot. Dopiero kiedy postawicie się w takiej sytuacji, zrozumiecie choć
częściowo obawy Japończyków, które znalazły odbicie w ich systemie wierzeń jako
stworzenia określane ogólnym mianem yōkai.
Duchy
Kraju Kwitnącej Wiśni posiadają wieloraką naturę – często są zawistne i przynoszą
żywym szkodę, ale potrafią również być zupełnie niegroźne, ba! przynosić
szczęście tym, którzy je spotkają. Mogą też symbolizować rzeczy diametralnie odmienne:
potęgę oraz różne aspekty natury, cierpienie zagubionych dusz lub ludzkie
emocje na tyle intensywne, że muszą się zamanifestować. Z powodu tak wielkiej ich
różnorodności w popkulturze pojawia się wiele innych określeń tych istot.
Najpopularniejsze to ayakashi, mononoke, bakemono (przy czym ostatnie mają często zdolność zmiany kształtu),
ale niejednokrotnie przywołam także nazwy świadczące o bardziej kreatywnym
podejściu do zagadnienia.
Źródło grafiki: Stuart Rankin, https://goo.gl/RXNrB7
Bogaty
japoński folklor jest na tyle istotnym elementem tamtejszej kultury, że w XVIII
wieku postanowiono ocalić od zapomnienia opowieści o zawistnych demonach i kapryśnych
zmorach. Gromadzący lokalne podania artyści-badacze uwieczniali na swoich
rysunkach ludowe wyobrażenia potwornych istot, niekiedy posuwając się do
tworzenia własnych legend, które w wielu przypadkach udało się mocno zakorzenić
w świadomości kolejnych pokoleń. Jednym z takich ludzi był Toriyama Sekien,
uważany za najwybitniejszego propagatora historii o yōkai, autor
czterech kluczowych pozycji na ten temat: Gazu-hyakki-yakō (Ilustrowana nocna parada stu demonów), Konjaku-gazu-zoku-hyakki (Ilustrowana kontynuacja [zbioru] stu demonów
obecnych i dawnych), Konjaku-hyakki-shūi (Zbiór uzupełniający stu demonów obecnych i dawnych), a także Gazu-hyakki-tsurezure-bukuro (dosł. Ilustrowany worek stu wybranych demonów). To dzięki Sekienowi przetrwały po dziś dzień obrazy
kobiet o rozciągliwych głowach, pustogłowych demonów kappa, płonących kół z
ludzkimi twarzami, jednonogich parasolek-cyklopów i wielu, wielu innych
dziwadeł. Fascynująca kreatywność widoczna w tych ilustrowanych gawędach
zasługuje na osobne omówienie, ale to już temat na inną okazję.
Nas interesuje obecnie ich ciągła
obecność w dziełach kultury – filmach, serialach, książkach oraz komiksach.
Oczywiście nikogo nie zdziwi to, że głównym narzędziem popularyzacji motywu yōkai
są manga oraz anime. Tam znajdziemy najwięcej przedstawień demonów i wariacji
na ich temat. W literaturze natomiast stworzenia te pojawiają się głównie w pobocznych
wątkach fabuł metafikcyjnych lub urban fantasy. Zanim jednak przejdziemy
do typowych przedstawień ayakashi,przyjrzyjmy się pewnej
japońskiej produkcji innej niż wszystkie.
Już
manga Mushishi jest przykładem nowej
jakości w swoim gatunku, ale to dopiero animowana adaptacja wyniosła tę cudowną
historię na artystyczne wyżyny. Zachwyca każdy kadr, ukazujący pierwotne piękno
natury, realistycznie odmalowane krajobrazy pełne barw oraz tętniące życiem –
życiem, którego zwykły człowiek nie dostrzega, ale które nieustannie toczy się
wokół nas. Ukazane z inwencją, eteryczne mushi
w rozmaitych kształtach i rozmiarach stanowią tu tylko pretekst do rozważań na
temat natury człowieka, gdyż zazwyczaj
to on, a nie te żyjątka z innego poziomu egzystencji, jest winien problemów,
przed którymi staje. Mushi są bowiem kolejnym
elementem świata przyrody, poniekąd samą esencją życia. I tak jak ono
przybierają fascynujące formy: olbrzymich węży, drzew, tęczy, drobnych
organizmów czy unoszących się w powietrzu nieokreślonych kształtów; bywają stałe,
półpłynne, nieuchwytne. Chociaż z czasem (powstały dwie serie i dwa odcinki
specjalne) niektóre wątki anime wydają się do siebie aż nadto podobne, zawsze
można liczyć na to, że twórcy zaskoczą nas kolejną niebywałą istotą oraz
ciągiem obrazów, które chłonie się i podziwia.
Źródło grafiki: http://expij.pl/wp-content/uploads/2015/11/Mushishi-Zoku-Shou-01-Large-06.jpg
W
tej bardzo poetyckiej, zamierzenie niespiesznej i raczej skłaniającej do
refleksji, niż rozrywkowej serii pojawia
się pewna postać istotna dla opowieści o japońskich duchach. Tu uosabia ją
główny bohater, Ginko, swego rodzaju znachor, który dzięki swojemu szczególnemu
kontaktowi ze światem duchów oraz znajomości praw nim rządzących niesie pomoc
ludziom niepokojonym przez mushi. Taki
oświecony pośrednik między dwiema rzeczywistościami (czy też aspektami
rzeczywistości) odgrywa kluczową rolę w tego rodzaju historiach. Nie tylko
odkrywa przed odbiorcą sekrety drugiej strony, ale również dostarcza odpowiedzi
na najistotniejsze pytania – choćby o przyczynę takiego, a nie innego
zachowania yōkai.
Związek
z naturą podkreśla w równym stopniu Hayao Miyazaki w swojej kreacji niezwykłego
uniwersum, przede wszystkim w dwóch kanonicznych dziełach: Księżniczka Mononoke oraz Mój
przyjaciel Totoro. Wędrówka w głąb rzeczywistości duchów przyrody, sąsiadującej
z ludzką czy to w postaci uśmiechniętego miśkowatego olbrzyma albo
kota-autobusu, czy dziwnych ludków o główkach w kształcie otoczaków i nieco
upiornych niby-twarzach stanowiła dobry pretekst do poruszenia bliskich jego
sercu zagadnień proekologicznych. Ze względu na tę miłość reżysera do
ziemskiego ekosystemu da się odczuć w jego filmach jakiś niepojęty czar, a
niesamowita wyobraźnia twórcy umożliwia pełne zanurzenie się w wykreowanej przez
niego rzeczywistości i obserwację konfliktu na linii cywilizacja–natura. Inny
wybitny film Miyazakiego Spirited Away: W
krainie bogów (nagrodzony zresztą Oscarem) nawiązywał już otwarcie do
folkloru i klasycznej baśni. Historia opowiada o dziewczynce, która uczy się
trudów życia, gdy przez przypadek trafia z rodzicami do świata zamieszkanego
przez ayakashi i zmuszona jest do
pracy w niezwykłej łaźni.
Już
w dziełach japońskiego mistrza ze studia Ghibli yōkai
bywają wobec człowieka otwarcie wrogie, a przynajmniej pełne dystansu. Mononoke z 2007 roku eksponuje ich mściwy
charakter, bo koncentruje się na opowieściach o duchach, które własne
cierpienie postanawiają odreagować na Bogu ducha winnych nieszczęśnikach… Tyle
że ci ostatni częstokroć okazują się wcale nie tacy niewinni. Prawda o ich prześladowcach
jest zaś niezwykle smutna i poruszająca – niektórzy z nich nawet nie zdają
sobie sprawy z tego, że nie są już ludźmi. Protagonista nazywający sam siebie
Sprzedawcą Leków wędruje po świecie i wypędza duchy z ofiar, ale żeby było to
możliwe, musi wpierw odkryć całą prawdę o okolicznościach narodzin każdego z
nich. Anime jest bardzo silnie osadzone w japońskim kręgu kulturowym i jego
zwyczajach, przez co bywa momentami trudne do zrozumienia dla zachodniego
widza, jednak niezwykła stylistyka tej produkcji – forma tradycyjnego teatru
oraz grafika nawiązująca do dawnej sztuki ilustrowania – sprawiają, że jest ona
unikatowa, a seans stanowi niezapomniane przeżycie. Co ciekawe, Mononoke
stanowi rozwinięcie części antologii grozy Ayakashi.
Źródło grafiki: Rudebeast, https://goo.gl/ErVAaw
Spośród produkcji otwarcie
czerpiących z dorobku dawnych badaczy yōkai warto wymienić jeszcze GeGeGe
no Kitarō, Nurarihyon no Mago czytrylogię Yokai Monsters. Pierwsza z wymienionych pozycji to manga, która
doczekała się sześciu wersji anime, jednego filmu animowanego oraz dwóch
aktorskich. Opowiada o przygodach ducha Kitarō, który wraz z
towarzyszami stara się doprowadzić do zgody między światem swoim i ludzkim.
Wspierają go dziadek Medama-Oyaji, z którego pozostała jedynie ożywiona gałka
oczna, człowiek-szczur Nezumi-Otoko, a także dziewczyna-kot Neko-Musume. Nurarihyon ma podobnie nieludzkiego bohatera – Rikuo
Nurę, w jednej czwartej yōkai, który mieszka ze swoim dziadkiem oraz
innymi niezwykłymi stworzeniami i stara się spełniać dobre uczynki, aby uniknąć
całkowitej przemiany (może się zmieniać tylko po zachodzie słońca). Ostatni z
wymienionych tytułów to nazwa cyklu aktorskich filmów z końca lat 60., wartego
uwagi ze względu na wykorzystanie archaicznych metod twórczych – marionetek,
kostiumów oraz prymitywnej animacji, a także użycie klasycznych wizerunków znanych
demonów. Nawiązuje przy tym do legendy o chłopcu z brzoskwini Momotarō,
wykorzystując baśniową strukturę opowieści do stworzenia nacjonalistycznego przesłania
(duchy jako armia najeźdźców). Powstał remake w reżyserii Takashiego Miike,
który koncentruje się bardziej na starciu tradycji ze współczesnością przez uczynienie
z folklorystycznych potworówpółmaszyn. Interesujące, że konsultantem
przy produkcji był postrzegany jako wielki autorytet Shigeru Mizuki, twórca GeGeGe,
który zagrał również w filmie niewielką rólkę.
Na japońskim rynku anime najwięcej
można znaleźć historii o łowcach ayakashi, którzy chronią przed nimi
ludzkość, dokonując pewnego rodzaju egzorcyzmów. Na tle reszty szczególnie
wyróżniają się dwie: fenomenalne Noragami (dwa sezony) oraz trochę
nierówne, ale bardzo przyjemne Kyōukai no Kanata a.k.a. Beyond the
Boundary (jeden sezon streszczony w filmie i jeden film zamykający wątki).
Pierwsza historia powstała na podstawie wciąż publikowanej mangi o pomniejszym
bogu Yato, chodzącym wciąż w dresie i marzącym o własnej świątyni. W
towarzystwie swojego wiernego shinki (przygarniętego ducha, który może stać się
bronią) Yukine oraz Hiyori, dziewczyny, która z niewiadomych przyczyn opuszcza niekiedy
własne ciało i walczy z nękającymi miasto groźnymi widmami. Mają one tutaj
najczęściej formę zwierzęcą (co widać chociażby na poniższym filmiku), ale
czasem przyjmują także postać wyłupiastego oka. Ten sposób przedstawienia
demonów jest szczególnie bliski pierwotnym gawędom, ponieważ oddaje grozę tych
istot: złowrogie szepty, ciemne barwy, dzikość i krwiożerczość zachowania. W
tym anime dodatkowym zagrożeniem jest to, że takim ayakashi może się
stać praktycznie każdy, nawet bóg, wystarczy skaza na duszy albo zbyt długie
wystawienie na negatywne emocje. Można się go pozbyć za pomocą egzorcyzmu, o
którego skuteczności świadczy pojawienie się świetlistego symbolu i zniknięcie
złego ducha.
Sytuacja
wygląda podobnie w drugim z wymienionych anime, z tym że głównym bohaterem jest
tam półdemon, a wszechobecne na świecie kreatury noszą miano yōmu. Polowaniem na nie zajmuje się
specjalna kasta wojowników. Pokonane stwory przemieniają się w kamienie szlachetne,
które można wymienić na gotówkę w specjalnie wyznaczonych punktach.
Nieśmiertelny protagonista, Akihito, jest nieustannie kontrolowany przez
organizację zrzeszającą łowców yōmu. Na domiar złego musi wciąż
odpierać ataki Mirai, dziewczyny, na której ciąży klątwa i która może
wykorzystać w walce własną krew. Starcia z nim traktuje ona jako swego rodzaju
trening, dopóki chłopak nie decyduje się pomóc jej w przezwyciężeniu słabości.
Z początku prosta fabuła nabiera rozpędu, świat przedstawiony wzbogaca się w
szczegóły, wyjaśnione zostaje też znaczenie tytułu. Atutami są wymyślne
przedstawienia stworzeń, nienachalny wątek miłosny z udziałem Akihito i Mirai,
a także sympatyczne postaci. Nieco zastrzeżeń można mieć do „wypełniaczy”,
czyli odcinków niezwiązanych z głównym wątkiem, czy motywów humorystycznych
(nie każdego rozbawią obecne w japońskiej kulturze romantyczne relacje między
rodzeństwem bądź podteksty erotyczne). Rzadko jednak zdarza się, żeby produkcja
tego rodzaju miała równie satysfakcjonujący finisz. W Kyōukai no Kanata
było to możliwe dzięki znacznemu rozbudowaniu zakończenia. Podobnie jak Noragami
jest to także anime zwyczajnie ładne.
Dowodem
na to, że monoke mogą wzbudzać nie
tylko strach, lecz także sympatię jest m.in. seria Natsume
yūjinchō. To ciepłe anime na podstawie mangi prowadzi widza przez –
jak na razie – cztery serie (piąta już zapowiedziana) tropem perypetii
Takashiego Natsume, chłopaka, który postanowił oddać okolicznym istotom
odebrane przez swoją babkę imiona, zapisane w Księdze przyjaciół. Pomaga mu w tym, choć niezupełnie bezinteresownie,
przypadkiem obudzony przez niego kot szczęścia, Madara. Oczywiście zdarza się,
że Natsume spotyka na swej drodze stworzenia nieprzyjazne, próbujące się
zemścić na nim za grzechy krewnej, ale równie często są to istoty w gruncie
rzeczy dobre, których właśnie łagodność i bezbronność, dostrzegalne także
fizycznie, spowodowały, że znalazły się w takiej, a nie innej sytuacji. Jak
wiele opowieści tego rodzaju Natsume yūjinchō nie jest produkcją o spójnej
fabule i chociaż w miarę rozwoju akcji wychodzą na jaw pewne tajemnice, to każdy
odcinek stanowi właściwie zamkniętą całość. Podobnie jak Mushishi jest
też raczej spokojne i niespieszne, dlatego też jego oglądanie wymaga odpowiedniego
nastroju.
Aż
dziw, że z takiego bogactwa materiału nie skorzystali wcześniej twórcy
przeznaczonych dla młodszego odbiorcy (głównie chłopców) shonenów. Co prawda
pewne wariacje na temat duchów pokroju kitsune (lisa) czy tanuki (zwierzęcia
przypominającego borsuka) pojawiały się już w Digimonach czy Naruto,
ale dopiero Yo-kai Watch
zapoczątkowało popularność yōkai w tym
gatunku anime. Temat chwycił i obecnie oprócz anime liczącego już ponad 100
odcinków mamy gry, filmy, zabawki – całą markę, prawie zdolną konkurować ze
starymi wyjadaczami, Pokemonami. A o
czym to jest? Oto zwyczajny chłopak imieniem Keita natrafia na zagadkową
kapsułę, z której wypuszcza dziwnego ducha. Ten ofiarowuje mu tytułowy zegarek,
dzięki któremu możliwe będzie wykrywanie sprawiających kłopoty yōkai. Partnerem chłopca staje się później koci duch
Jibanyan. Tak powstaje powiększająca się stale drużyna zaprzyjaźnionych ludzi i
stworów. W ogólnym zarysie fabuła wydaje się dość schematyczna i wtórna, ale
nawiązanie do japońskiego dorobku kulturowego oraz uznanie miłośników gatunku
sprawia, że anime to wyróżnia się wśród innych podobnych produkcji.
Źródło grafiki: http://www.snyd.dk/wp-content/uploads/youkai-watch-10.jpg
Jak
większość towarów eksportowych z Kraju Kwitnącej Wiśni, także i ayakashi trafiły wreszcie do Ameryki.
Pojawiły się w inspirowanych kulturą Wschodu produkcjach pokroju Avatara: Legendy Aanga bądź Legendy Korry, gdzie świat duchów
odgrywał niebagatelną rolę, a przedstawiony był z wielką inwencją. Duchy jednak,
z natury dość abstrakcyjne, najlepiej sprawdzają się w komiksie, tak bardzo
opierającym się przecież na obrazach. Obecnie stare legendy z powodzeniem
propaguje publikacja Image Comics Wayward,opowiadająca o grupie nastolatków
zmuszonych przez przeznaczenie do stawienia czoła siłom świata niewidocznego
dla zwyczajnych ludzi. Z tempem i wiarygodnością historii bywa różnie, kluczowe
są tu jednak towarzyszące jej teksty popularnonaukowe, przybliżające różne japońskie
motywy, sylwetki wschodnich artystów, ciekawe dzieła. Rzecz naprawdę warta
uwagi.
O
wiele lepiej wykorzystał medium komiksowe Mike Carey, korzystający z tej
mitologii już przy okazji tworzenia Lucyfera.
Głęboko z japońskiego folkloru zaczerpnął w Crossing
Midnight, wciągającej opowieści o nieszczęśliwych losach dwójki rodzeństwa
– brata i siostry, Kaia i Toshi – z których jedno, Kai, zostało jeszcze przed
urodzeniem przeznaczone despotycznemu bóstwu na skutek modłów ojca, niezdającego
sobie sprawy z ich konsekwencji. Także z tego powodu Toshi jest odporna na
wszelkie zranienia. Prawda wychodzi na jaw, kiedy pan mieczy, Aratsu,
przychodzi upomnieć się o swoje i zrobi absolutnie wszystko, by odebrać
przyrzeczony mu dar. Według słów samego autora jest to jego metafikcyjna wariacja
na temat Królowej Śniegu, inspirowana
twórczością mangaków takich jak Junji Ito czy wzmiankowany już Shigeru Mizuki.
Wariacja, dodajmy, absolutnie szalona, pełna niezwykłych pomysłów, cokolwiek
krwawa, zupełnie niepatyczkująca się z bohaterami. Niestety, słaba sprzedaż tej
serii spowodowała, że podjęto decyzję o jej przedwczesnym zakończeniu. W
konsekwencji nie dość, że finał sprawia wrażenie ewidentnie przyśpieszonego, to
także rysunki zdają się szalenie niedopracowane. Wielka szkoda, tym bardziej że
Carey zaludnił swój wymyślony świat m.in. zjadającymi sny baku, boginiami igieł, a także całym mnóstwem mniej lub bardziej
rozpoznawalnych ayakashi.
Źródło grafiki: http://static.comicvine.com/uploads/scale_small/0/9116/694044-crossingmidnight16.jpg
W
legendarzu yōkai kryje się wprost niewyczerpany
potencjał twórczy. Udowadniają to wszystkie przywołane przeze mnie dokonania
popkultury, a przecież stanowią one jedynie ograniczony wybór ciekawszych
przypadków. Na wiele tytułów zwyczajnie nie starczyło miejsca. Zainteresowani
tematem mogą spróbować szczęścia choćby z InuYashą – o innych jeszcze
ciężko coś powiedzieć (mam tu na myśli mangę Fukigen na Mononokean, której
adaptacja będzie miała premierę w lipcu). Zarówno anime, jak i film czy komiks stwarza
jednak wyjątkową okazję obcowania z fascynującą wyobraźnią Japończyków,
zetknięcia z ich jedyną w swoim rodzaju kulturą i obyczajami. Naprawdę warto
dać nura w to głębokie morze opowieści o niewidocznych intruzach (a może raczej
pełnoprawnych współmieszkańcach?) czających się w każdym zakamarku naszego
świata. Nawet jeśli potem ciężko będzie nam spojrzeć tak samo jak wcześniej
choćby na niepozorną parasolkę.
Nietrudno sobie wyobrazić
stereotypowego maga. Będzie to starszy mężczyzna z długą siwą
brodą, odziany w luźne szaty, zdobne niekiedy w czarodziejskie
ornamentacje lub tajemne symbole. Na jego głowie tkwić będzie
szpiczasty kapelusz (spadek po żeńskich przedstawicielkach
profesji), a w ręce – laska lub powykrzywiany kostur. Jednak kiedy
lepiej przyjrzymy się kulturowym reprezentantom motywu, z łatwością
dostrzeżemy, że sprawa nie jest wcale taka oczywista i wyróżnienie
pewnych wyraźnych odstępstw od normy pozostaje jak najbardziej
możliwe.
Zanim przejdziemy do tych
wariacji, pomyślmy – skąd wziął się globalnie rozpoznawalny
wizerunek osobników posługujących się czarami? Ewidentny
protoplasta to Merlin z legend arturiańskich. Stanowi on bowiem
obecny w wielu średniowiecznych romansach rycerskich wzór mędrca –
głosu rozsądku bohatera, doświadczonego doradcy i mentora.
Spekuluje się, że wygląd tego oraz innych czarodziejów wywodzi
się natomiast z mitologicznej interpretacji historii germańskiego
boga Wodena (albo, jeśli wolicie, Odyna), którego wyobrażano sobie
niekiedy pod postacią starego posiwiałego wagabundy w obszernych
szatach i z laską w dłoni. Niezależnie od genezy obraz dobrego
maga utrwalił się na tyle mocno, że widzimy jego wyraźne ślady w
przedstawieniach nie tylko Tolkienowskiego Gandalfa, lecz także
Dumbledore’a z Harry’ego Pottera. Jeśli zaś o samego
wychowawcę króla Artura chodzi, to jego niesłychanie stateczny
oraz poważny wizerunek został niedawno przełamany dzięki stacji
BBC, która postanowiła przyjrzeć się początkom edukacji
magicznej chłopaka. Dzięki temu widzowie mogą cieszyć się
pięcioma sezonami zabawnych, ale niekiedy całkiem mrocznych Przygód
Merlina, przepełnionych ciekawymi nawiązaniami do materiału
źródłowego, lecz niestety zwieńczonych cokolwiek rozczarowującym
finałem.
Źródło grafiki: http://www.encyklopediafantastyki.pl/index.php/Plik:Merlin_2.png
Wiadomo jednak, że świat – czy
fantastyczny, czy też nie – nie może być pełen jedynie sług dobra. Poczciwi
czarodzieje mają swoich niegodziwych odpowiedników, pełniących
zazwyczaj funkcję głównych przeciwników popkulturowych bohaterów.
Za takowych przyjęło się postrzegać czarowników i
czarnoksiężników, którzy zamiast tą właściwą – czyli białą
– magią, posługiwali się magią czarną, szkodliwą, ale
oferującą prostszą drogę do osiągnięcia celu i kuszącą
zdobyciem nieograniczonej potęgi. Pewnego wyjaśnienia negatywnych
cech tych postaci dostarcza źródłosłów angielskiego terminu
warlock: otóż w języku staroangielskim słowo wærloga
oznaczało wiarołomcę (‘ten, który oszukuje’). W polszczyźnie
konotację z okrutną magią widać tylko w określeniu
czarnoksiężnik. Nasza rodzima nomenklatura jest zresztą o
wiele uboższa, choć równowaga między płciami, wyraźna także w
innych językach, zostaje częściowo zachowana –
czarownik/czarownica, czarodziej/czarodziejka.
Jednymi ze wskazówek dotyczących tego, jaką
magią – białą czy czarną – para się człowiek, są barwy
noszonych przez niego szat. Z czarodziejami kojarzą się obecnie
szarości oraz jaśniejsze kolory (przede wszystkim niebieski,
czasami fioletowy, ale też zielony albo czerwony), natomiast
czarownicy nie muszą podążać za modą, gdyż preferują czerń.
Wyjątkiem od tej reguły jest Saruman, który nawet po swojej
zdradzie wciąż ubierał się na biało.
Źródło grafiki: https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/736x/46/a8/f5/46a8f5cf51aa598967fdac919e5d6d62.jpg
Tak w literaturze, jak i
w innych mediach opatrzonych metką fantastyki mamy do czynienia z
olbrzymim zróżnicowaniem samych koncepcji czarów. W bardziej
standardowych, quasi-średniowiecznych konstrukcjach świata
praktycznie każdy zdaje sobie sprawę z istnienia magii, jednak
jedynie nieliczni potrafią nauczyć się korzystania z zaklęć lub
tajemnych ksiąg (zwanych grimoire’ami i, co ciekawe,
mających swoje odpowiedniki w rzeczywistości). Zdolności magów
mają zazwyczaj ograniczenie – w świecie wirtualnych rozgrywek
może nim być ilość tzw. siły mana (czyli mocy według
koncepcji wywodzącej się częściowo z religii polinezyjskiej) albo
limit czarów możliwych do „użycia” w ciągu dnia. Czarodzieje
i czarownicy tego typu korzystają również z rozmaitych artefaktów,
klejnotów, zwojów itp. O wiele ciekawsze są jednak przypadki,
kiedy albo położony zostaje większy nacisk na konsekwencje
używania swych zdolności – konieczność ofiary z ludzi,
świadomość destruktywnych skutków nagromadzenia zbyt dużej
ilości „energii taumaturgicznej” jak w Świecie Dysku –
albo metody działania magii są absolutnie wyjątkowe. W
Czarnoksiężniku z Archipelagu oraz pozostałych częściach
cyklu Ursuli K. Le Guin warunek konieczny do czarowania to poznanie
„prawdziwego imienia” danej rzeczy, co stanowi ryzyko także dla
samego użytkownika, na dodatek każde zastosowanie zaklęcia zaburza
równowagę całego świata. W Czaropisie dla odmiany
magicznym orężem są słowa, a mag to zarazem pisarz (szalenie
intrygująca koncepcja!). Na Wschodzie natomiast dominuje
utożsamienie wszelkiego rodzaju mocy z energią płynącą z natury
(wyraźnie widzimy tu związki z ideą qi, czakrami oraz
pierwiastkami ying i yang). Godna uwagi jest w tym
kontekście wizja alchemii (kilka słów poświęcę tej pseudonauce
nieco później) w mandze/anime Fullmetal Alchemist,
zaciekawia również magia żywiołów rodem z Avatara: Legendy
Aanga i Legendy Korry (odnajdziemy tam także pewne ślady
szamanizmu).
Źródło grafiki: http://rampages.us/hungrybrain/wp-content/uploads/sites/8572/2015/08/the_legend_of_korra__four_element_opening_by_iammrx-d4tymoj.png
Do kolejnych istotnych
aspektów opowieści należy pozycja maga w społeczeństwie. Jako
jednostka o ponadprzeciętnych zdolnościach bywa on członkiem kasty
rządzącej, częściej jednak jedynie doradza władcom (tak jaku
zarania motywu). Zdarza się jednak i tak, że istnienie czarodziejów
pozostaje ukrywane przed światem – patrz Harry Potter – a
niekiedy magowie sami decydują się na pustelnicze życie w ukrytych
gdzieś wieżach. Ciekawie przedstawia się świat pokazany w książce
Jonathan Strange i Mr Norrell (oraz w jej serialowej
adaptacji). W Wielkiej Brytanii opisanej w tej powieści magia,
niegdyś wszechobecna na Wyspach, znika bez śladu i nie istnieje,
dopóki nie pojawiają się dwaj ostatni czarodzieje: teoretyk
Norrell i jego późniejszy uczeń, Jonathan Strange, młody
mężczyzna z ambicjami. Rzecz jasna, ich działania przynoszą z
czasem niesłychanie poważne konsekwencje dla całego kraju, który
wikła się w owym czasie w wojnę z despotą owładniętym żądzą
władzy – Napoleonem Bonapartem.
I w ten sposób płynnie
przechodzimy do systemu nauczania oraz zrzeszeń ludzi władających
czarami. Motyw nauczyciela magii oraz jego ucznia cieszy się bardzo
dużą popularnością – segment Disneyowskiej Fantazji (po
raz pierwszy napotykamy tam na ikoniczną szatę w gwiazdy), który
dał potem życie Uczniowi czarnoksiężnika z 2010 roku,
Belgariada Davida Eddingsa i wiele, wiele innych przykładów
wzmacnia żywotność tej tematyki. Szkoły dla czarodziejów
pojawiły się już nieco później, a najbardziej znanym ich
przykładem pozostaje obecnie Hogwart z siedmioksięgu J.K. Rowling,
inspirujący dla kolejnych pokoleń do tego stopnia, że podobne
ośrodki edukacyjne powstają naprawdę (w celach rozrywkowych i na
niby, rzecz jasna). Niebawem powrócimy do tego wątku na małym
ekranie, a stanie się tak dzięki serialowi The Magicians
opartemu na serii powieści Lva Grossmana. Najciekawszym
zgromadzeniem magów w literaturze pozostaje jednak na wskroś
chaotyczny Niewidoczny Uniwersytet wykreowany przez Terry’ego
Pratchetta. W tej szkole częściej niż faktycznej działalności
akademickiej doświadczymy brutalnych rozgrywek o władzę, zdrad i
spisków (krótkometrażówka The Duel dobitnie to
pokazuje). Jako wisienkę na torcie można przywołać jedyną w
swoim rodzaju postać rezydującego tam bibliotekarza-orangutana.
Również z dzieł
zmarłego angielskiego humorysty wywodzi się postać
maga-nieudacznika Rincewinda, którego prześladuje pech i za którym
uporczywie podąża wierna myśląca skrzynia (o wdzięcznym imieniu
Bagaż) na małych nóżkach. Ten bohater Świata Dysku nie
podporządkował się konwencjom, dlatego też należy do
najbarwniejszych kreacji Pratchetta, a książki z jego udziałem
zaliczyć można w poczet najzabawniejszych, nie mówiąc o tym, że
często także najciekawszych.
A skoro już mowa o
nietypowych przedstawicielach profesji: do zupełnie innej bajki
należą druidzi oraz nekromanci. Ci pierwsi pierwotnie byli
celtyckim kapłanami mocno związanymi z siłami natury, a ich potęga
płynęła bardziej ze znajomości naturalnych specyfików aniżeli
opanowania jakiejś formy magii. Wiemy o nich naprawdę niewiele poza
tym, że należeli do inteligencji tamtych czasów, dokonywali ofiar
ze zwierząt (czasem także z ludzi), często stosowali jemiołę i
wierzyli w reinkarnację. Ich wizerunkiem, który najsilniej wpłynął
na nasze postrzeganie, jest (nie)stety komiks o Asteriksie i
Obeliksie. Właśnie dlatego nic nie stało na przeszkodzie, aby w
ramach gier RPG czy MMORPG nadać im nieco inną rolę, wciąż
nawiązując do ich tradycyjnego postrzegania w roli medyków.
Podobnie ma się sytuacja
z nekromantami. Dawniej stanowili oni po prostu ludzi trudniących
się kontaktami ze światem umarłych w celu przepowiadania
przeszłości albo zyskania dodatkowych mocy. W Biblii czytamy, że
tego rodzaju praktyki były nawet karane śmiercią, jak i zresztą
większość praktyk magicznych, postrzeganych jako próba kontaktu z
siłami zła. Jeśli już natrafimy na historyczne wzmianki o
praktykantach sztuk tajemnych, będą to właśnie albo nekromanci,
albo alchemicy trudniący się okultyzmem. Do najsłynniejszych –
choć owianych legendą – realnych postaci tego rodzaju zaliczyć
można Johanna Faustusa (pierwowzór literackiego doktora Fausta),
Paracelsusa, rabina Löwy’ego czy niesławnego Johna Dee.
(Ciekawostka: wszyscy oni byli w jakiś sposób związani z dawną
Rzeczpospolitą. Przypadek?) Intrygujące, że alchemia, swego
rodzaju raczkująca nauka o naturze i przemianach, czy też raczej
transmutacji (słynne próby odnalezienia kamienia filozoficznego lub
wytworzenia złota, a przy okazji też uwarzenia eliksiru
nieśmiertelności), z czasem zyskała sobie tak złą sławę.
Źródło grafiki: https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/236x/0e/a3/59/0ea359b0b663c107ba09bbb7ce6cfbd6.jpg
Nekromanta w miarę
upływu czasu ulegał postępującemu odczłowieczeniu, a w końcu
stał się mrocznym magiem z ciałem kościotrupa, ożywiającym
własne zastępy nieumarłych. Taki sposób przedstawienia wynika
bezpośrednio z przemiany w licza (czyli szczytowego osiągnięcia
tej dziedziny magii), po której to praktykant mrocznej sztuki był
w stanie przetransformować pośmiertnie własne ciało. Przykład
stanowią właśnie rozgrywki w świecie wirtualnym oraz różnorakie
produkcje nawiązujące do tej konwencji, takie jak chociażby seria
japońskich light novels oraz powstałe na jej podstawie anime
Overlord, którego bohater na czas rozgrywek przyjmuje postać
kościotrupa-nekromanty Ainza Ooal Gowna. Amerykańska animacja
komediowa The Venture Bros, dzięki postaci Dr. Byrona
Orpheusa ze skłonnością do teatralnych zachowań i wielu
manieryzmów, udowadnia natomiast, że da się tego rodzaju postaci
przedstawić także w bardziej przyjaznym świetle.
Równie ciekawy jest
casus słowiańskiego wiedźmaka, czyli zmiennokształtnego
czarownika wywodzącego się głównie z folkloru rosyjskiego. Przez
dzieło Andrzeja Sapkowskiego termin ten kojarzy się obecnie
zupełnie inaczej, chociaż polski wiedźmin dysponuje znacznie
mniejszymi zdolnościami magicznymi, korzystając jedynie ze
specjalnych „znaków”. Miało ono także wpływ na angielskie
tłumaczenie tego określenia – the witcher. Obecnie
wiedźmaka w literaturze uświadczymy sporadycznie, głównie w
dziełach nawiązujących do ludowych wierzeń, takich jak cykl
Siergieja Łukjanienki Patrole.
Z czarodziejami oraz
istotami im pokrewnymi spotykamy się w popkulturze praktycznie
wszędzie. Obfituje w nie prawie każda gra RPG czy MMORPG, widzimy
je w świecie komiksu (marvelowski Dr Strange, Constantine z DC
Comics), występują w zgoła nowoczesnej formie w powieściach typu
urban fantasy (Kroniki Dresdena). Do pewnego stopnia jako
swego rodzaju wersję motywu maga postrzegać można także zakony
Jedi oraz Sithów z Gwiezdnych Wojen, a wszechobecną Moc
uważać można za rodzaj magii, także i tu zresztą podzielony ze
względu na moralne zabarwienie na Jasną i Ciemną Stronę.
Chociaż
nie będzie przesadą stwierdzenie, że wizerunek maga cierpi obecnie
na monotonię, trzeba pamiętać również o całej rzeszy
chwalebnych wyjątków, które mogą skutecznie odtruć cały ten
schematyzm. Wystarczy nieco poszperać, a każdy fan fantastyki
znajdzie coś, co go zainteresuje. Magia ma już to do siebie, że
występuje w niezliczonych formach. Stąd zapewne bierze się
niesłabnąca popularność tego literackiego motywu, a w
konsekwencji także fantastyki – gatunku, który przecież opiera
się właśnie na magii.
Jak długo istnieje w kulturze
idea magii, tak długo obecni są w niej również ludzie zdolni z magii korzystać,
i to w zgoła różnych celach. Jako że kobiety mają pierwszeństwo, wpierw
przyjrzymy się w tym kontekście wiedźmom oraz czarownicom.
Pozostańmy przez chwilę na
rodzimym gruncie. Ze względu na pogańskie korzenie słowiańszczyzny
przedstawicielki płci pięknej obdarzone specjalnymi zdolnościami nie były
postrzegane jako zło wcielone. Wręcz przeciwnie: cieszyły się raczej szacunkiem
jako zielarki albo wieszczki (do przepowiadania przeszłości odnosi się zresztą
w duchu cokolwiek romantycznym chociażby Szekspir w Makbecie), do nich też zwracano się po radę. Słowo „wiedźma” wraz z
bardziej uszczegółowionym określeniem „ciota” zyskało pejoratywne konotacje
dopiero podczas nasilonej ekspansji chrześcijaństwa. Tak oto Polska dogoniła
resztę świata, akurat w samą porę na erę inkwizycji.
Już bowiem w kulturze antycznej
czarownice postrzegano przeważnie źle. Homerowska Kirke zamieniła towarzyszy
Odyseusza w świnie, a jego samego uwięziła na swojej wyspie. Przodkinie
stereotypowych jędz – mitologiczne Mojry – ustanowiły kanon brzydoty (niekiedy
nawet błędnie utożsamia się je z Forkidami, inną trójcą, która miała wspólnie
jedno oko i jeden ząb). Źródłem tego obrazu kobiety posiadającej wiedzę tajemną
mógł być, rzecz jasna, swego rodzaju mizoginizm, gdyż podejrzanie często ofiarą
wiedźm padali w tych historiach mężczyźni. Jakaś jego cząstka przetrwała
zresztą do czasu procesów czarownic, ponieważ o palonych mężczyznach czarownikach
słyszy się o wiele rzadziej.
Źródło grafiki: renote.s3.amazonaws.com/uploads/article_image/file/11544/default_John_William_Waterhouse_-_Magic_Circle.JPG
A skoro już o wiekach
średnich mowa, przyjrzyjmy się temu, co ukonstytuowało, choćby częściowo, kościelną
Inkwizycję – mianowicie Biblii. W Starym Testamencie stwierdza się wyraźnie, iż
dobry chrześcijanin „czarownicy żyć nie dopuści” (Wj, 22.17). Aby odpowiednio
nastawić ciemnotę, zbiór zabobonów stopniowo wzbogacano: o pakty z diabłem
(dlaczego akurat kobiety z nim paktowały? Otóż udowodniono naukowo, że są
bardziej podatne na szatańskie zakusy), latanie na miotle (na sabaty, rzecz
jasna), używanie dziwnych składników do przygotowywania odrażających mikstur
(klasyczne już oko węża i tym podobne delicje), przemiany w zwierzęta i
posiadanie „pobratymców” (najczęściej czarnych kotów lub nietoperzy),
niszczenie plonów, mordowanie dzieci, ambicje sprowadzenia końca świata etc.
Wszystko to zostało zaś skrupulatnie spisane i wzbogacone o najlepsze metody
prowadzenia przesłuchań, a także wykrywania wiedźm, w słynnym Malleus Maleficarum, czyli Młocie na czarownice. Do sposobów w nim
zebranych odwoływano się często i ochoczo, popierając podejrzenia o uprawianie
czarnej magii oszczerczymi oskarżeniami wypływającymi wielokrotnie z prywatnych
niesnasek (lub względów politycznych, patrz: Joanna d’Arc) czy rezultatami
tortur (mój ulubiony przykład to kłucie zatrzymanej w ten sposób, aby
zakończenia nerwowe nie rejestrowały bólu, i twierdzenie, że jest to znak
diabła). W większości przypadków poddana śledztwu osoba nie miała zbytnich szans
na ujście cało – proces był przemyślany w ten sposób, aby za wszelką cenę
doprowadzić ją na stos. Nieprzypadkowo taki sam tytuł jak wspomniane kompendium
nosi czechosłowacki film z 1969 roku, którego twórcy starają się ukazać
mechanizmy stosowane w czasach prześladowań.
Źródło grafiki: www.kinomania.ru/images/posters/172356.jpg
Jedno miejsce z tamtego okresu wybiło
się ponad wszystkie inne, a w popkulturze pozostawiło absolutnie najtrwalszy
ślad. To Salem, niesławne miasteczko, w którym prowadzono najsłynniejsze procesy
przeciw użytkownikom czarnej magii. Ponad dwadzieścia osób straciło tu życie w
wyniku działań sądów, aczkolwiek palenie na stosie akurat w tym przypadku jest mitem.
Jak wiadomo, tego rodzaju prawdziwe historie stanowią najlepszą pożywkę dla
gustów publiki, powstały zatem niezliczone publikacje, filmy, produkcje
telewizyjne (a zapewne także parę komiksów) o tej tematyce. Do ciekawszych
należy kostiumowy film Czarownice z Salem
(1996) z Winoną Ryder oraz wciąż emitowane Salem
(w przyszłym roku doczeka się ono trzeciej serii). Obie te historie mieszają
elementy fikcyjne z faktami i stawiają na oddanie realiów, a także – w drugim
przypadku – wytworzenie klimatu grozy. Widza zainteresowanego tą tematyką
odsyłałbym chyba nawet bardziej do wersji telewizyjnej, jako że ciekawiej
przedstawiono w niej chociażby kulisy zawodu łowcy czarownic.
Salem to także przykład pewnej współczesnej tendencji, do której
niebawem dojdziemy. Wizerunki wiedźm możemy, ogólnie rzecz biorąc, podzielić na
dwie kategorie. Do pierwszej będą się zaliczać te, których brzydota wewnętrzna
przejawia się także w wyglądzie zewnętrznym – zgarbione staruchy o zakrzywionym
nosie pokrytym czyrakami, niemalże baśniowe Baby Jagi. Drugi przypadek stanowią
adeptki czarnej magii o aparycji niesłychanie atrakcyjnej, a przez to częstokroć
tym bardziej niebezpieczne, bo ciężkie do wykrycia.
Czarownice o szkaradnych
obliczach oraz potwornej naturze to istoty niesłychanie pasujące do świata
opowieści dla dzieci, odpowiednio przerysowane, barwne, idealnie spełniające funkcję
wrogów szlachetnych bohaterów. Ich pokonania wyczekuje się przez całą opowieść.
Dlatego też zła królowa ze Śnieżki
zamienia się w odrażającą staruchę, żeby wręczyć królewnie zatrute jabłko.
Ideałem urody nie nazwalibyśmy też Urszuli oferującej Arielce nogi za cenę jej
głosu. Pewnym wyjątkiem może tu być Maleficent, którą ciężko nazwać oszpeconą w
jakimkolwiek aspekcie, ale która zamienia się w straszliwego smoka. Aby
dodatkowo odczłowieczyć postać wiedźmy w Czarnoksiężniku
z Krainy Oz, zmieniono jej kolor skóry na zielony, o czym w książce nie ma
wcale mowy. Zabieg ten przyniósł zaskakujący skutek – taki wizerunek tej
postaci trwale zapisał się w kulturze i inspiruje kolejne pokolenia twórców
(ostatnimi czasy w trzecim sezonie serialu Once
Upon a Time zaprezentowano inne, całkiem zmyślne spojrzenie na genezę bohaterki,
że nie wspomnę nawet o słynnym musicalu Wicked
i książce o tym samym tytule). To jednak, co było przerażające w tamtych czasach,
dziś może wydawać się cokolwiek groteskowe. Dowodzi tego mistrzowska, lecz
przesadna charakteryzacja Anjeliki Huston z ekranizacji powieści Roalda Dahla Wiedźmy. Że nie takie straszne te
wiedźmy, jak je malują, starał się udowodnić również w swoim szczególnym stylu
niedawno zmarły Terry Pratchett, opisując przygody wielce niezgodnego tria:
Magrat Garlick, Niani Ogg oraz Babci Weatherwax. Pierwsza książka z ich
udziałem, Trzy wiedźmy, doczekała się
nawet w 1997 roku animowanego miniserialu.
Źródło grafiki: s-media-cache-ak0.pinimg.com/736x/dd/55/df/dd55dfe52268145f8faa9b3afaa858da.jpg
Kino jednak nie zawsze ukazywało
adeptki wiedzy zakazanej jako potwory. Już demitologizujące czarno-białe dzieło
Czarownice z 1922 roku, gdzie w na
poły dokumentalnej formie zderzono praktyki czarnomagiczne z kobiecymi
chorobami psychicznymi, ukazywało bohaterki jako zwyczajne istoty ludzkie. Z
czasem popkultura poszła o krok dalej, obdarzając wiedźmy nadprzeciętną urodą,
za której maską kryło się wszelkie zepsucie. Odwołano się także do czarnego
humoru i zaczęto się z nich śmiać. Pod wieloma względami kultową produkcją w
tych klimatach są Czarownice z Eastwick
z fenomenalną rolą Jacka Nicholsona jako diabła i dotrzymującym mu kroku triu aktorek
– Cher, Michelle Pfeiffer, a także Susan Sarandon, choć film cokolwiek się już
zestarzał. Podobnie zresztą jak nawiązujące do historii Salem Hokus-pokus z 1993 roku.
Wcześniej jednak, bo w latach
60., pewna wiedźma imieniem Samantha zakochała się w śmiertelniku i dla niego
postanowiła wyrzec się swojej prawdziwej natury, choć raczej kiepsko jej to
wychodziło. Nieco zapomniany sitcom Ożeniłem
się z czarownicą z kultową czołówką otworzył drzwi produkcjom pokroju Jak kochają czarownice, Czarownica (z 2005 roku, z Nicole Kidman
w roli tytułowej) czy Totalna magia,
gdzie gwiazda poprzedniej produkcji spotkała się z ulubienicą Ameryki, Sandrą
Bullock. Z tym że coś, co kiedyś było nie tylko romantycznie zabarwioną komedią
z nienachalnym komentarzem społecznym, zostało ostatecznie zupełnie spłycone do
postaci lekkiej historii miłosnej z magią w tle. Trochę szkoda. Nieco lepiej
bawiły się konwencją niefortunnie przetłumaczone na polski Czarodziejki, opowiadające o perypetiach trzech sióstr walczących z
siłami mroku w ramach rodzinnej tradycji. Serial ten przez osiem lat utrzymywał
przy sobie widzów.
W tym czasie zaistniała chyba
jednak potrzeba ułagodzenia motywu, z której narodziła się kolejna znana figura
małego ekranu, a mianowicie Sabrina, nastoletnia czarownica (której towarzyszył
cyniczny kot imieniem – nomen omen – Salem), zmagająca się z wyzwaniami wieku.
A skoro już mowa o problemach młodzieży władającej magią, to dlaczego nie
napisać o szkołach, które by ich tej sztuki nauczyły? Na kartach
bestsellerowego cyklu J.K. Rowling o Harrym Potterze znalazło się miejsce także
dla żeńskiej placówki edukacyjnej, francuskiej Akademii Beauxbatons. XXI wiek
ponownie wlał w obie idee nieco mroku. Bohaterki Czarownic z East Endu są może nieco starsze od Sabriny, ale i one
stawiały czoło nie tylko złowrogim siłom, ale też problemom sercowym i innym
cokolwiek melodramatycznym rozterkom. Przedwcześnie usunięta produkcja stacji
Lifetime wyróżniała się szczególnie ciekawym wątkiem mitologicznym, nawiązującym
do wierzeń nordyckich. Natomiast na edukacji czarnomagicznej skupili się twórcy
trzeciej serii antologii grozy Ryana Murphy’ego American Horror Story o jakże pasującym podtytule Sabat. W tym limitowanym cyklu
czarownice ukazano na różne sposoby, każdy był odpowiedni dla epoki, w której
dana postać żyła. Znajdziemy tam więc młode współczesne wiedźmy, które znają
się na mediach i obecnych trendach, staromodne zielarki oraz hippisowskie
uzdrowicielki, kapłanki voodoo, rasistowskie jędze korzystające z kuracji
krwią, aby zachować młodość (historia Elżbiety Batory się kłania) i wiele
innych. Miszmasz przytoczony powyżej w dużym skrócie nie do końca się
sprawdził, ale owa postmodernistyczna w duchu opowieść miała w sobie całkiem
sporo ciekawych elementów i kreatywnie czerpała z historii, a także konwencji,
z całym bogactwem inwentarza.
Źródło grafiki: www.free-wall-paper.com/wp-content/uploads/2014/05/American-Horror-Story-2014.jpg
Wygląda na to, że czarownice
przeżywają aktualnie drugą młodość – tak dosłownie, jak i w przenośni – powracają
królowe z piekła rodem i złowieszcze macochy, piękniejsze oraz bardziej
zabójcze niż kiedykolwiek (chyba tylko Charlize Theron sprawia, że Królewnę Śnieżkę i Łowcę da się w ogóle
oglądać). Niektórzy twórcy starają się trochę z tym motywem eksperymentować jak
w nieszczególnie udanym filmie Hansel i
Gretel: łowcy czarownic, jednak większość wydaje się zdawać sobie sprawę,
iż lepiej skutkuje powrót do korzeni. Chyba jakaś cząstka nas nie wyzbyła się
do końca lęku przed tymi uwodzicielskimi kolaborantkami szatana. A może to wina
naszej ździebko feministycznej epoki i zwyczajnie dobrze nam się patrzy na
silne kobiety, które bezpardonowo sięgają po swoje? Jakakolwiek byłaby tego
przyczyna, czarownice rzuciły na popkulturę urok, który wcale niełatwo będzie
zdjąć. Jak na razie nie widzę zresztą takiej potrzeby.
A jak wygląda sytuacja z
mężczyznami parającymi się tym fachem? Czy odziani w peleryny magowie i
czarownicy wyszli już z mody? Nad tą kwestią pochylimy się już następnym razem.
]]>http://zcyklu.pl/homo-magicus-1-maleficae/feed/0Externi stellari. Część druga
http://zcyklu.pl/externi-stellari-czesc-druga/
http://zcyklu.pl/externi-stellari-czesc-druga/#respondTue, 30 Jun 2015 14:05:12 +0000http://zcyklu.pl/?p=2939
Pytanie, czy istnieje życie poza
Ziemią, zaprząta głowy ekspertów od dawna. Nic w tym dziwnego, że z czasem
uwagę na tę kwestię zaczęli zwracać także twórcy wszelakiego sortu. Ludzka
wyobraźnia bowiem wprost znakomicie sprzyja snuciu rozmaitych teorii i odmalowywaniu
fantazyjnych wizji możliwego wyglądu oraz natury bytów pozaziemskich. Istoty
przywołane w kolejnej (ostatniej już) części ósmego rozdziału Popkulturowego bestiariusza stanowią
zaledwie cząstkę tego zbioru.
Tekst postanowiłem ostatecznie
podzielić, jako że istnieją dwie główne tendencje w wykorzystywaniu motywu
przybyszów z kosmosu. Pierwsza stanowi poniekąd rozwinięcie wątków przywołanych
w poprzedniej odsłonie cyklu. Mam tu na myśli wszelkiego rodzaju inwazje na
Błękitną Planetę dokonane przez liczne rasy o niezwykle zróżnicowanych cechach.
O wiele bogatsze konceptualnie i wyróżniające się większym potencjałem jest
jednak drugie podejście do tematu – przyjęcie perspektywy bohatera, który
wyprawia się w kosmos. Pozwala ono ukazać potencjalne bogactwo gatunków
zamieszkujących całe galaktyki, systemy gwiezdne lub pojedyncze planety.
Niektóre wytwory kultury znajdują się, jak to często bywa, na pograniczu obu
strategii. W tych przypadkach skupiłem się na najciekawszych wyjątkach, stanowiących
zarazem najbardziej kreatywne podejście do idei obcego.
W świecie literatury, a także
małego oraz dużego ekranu nasz skromny glob cieszy się doprawdy wielką
popularnością wśród gwiezdnych konkwistadorów. Najbardziej sztandarowym
przykładem będzie prawdopodobnie Dzień
niepodległości z 1996 roku, superprodukcja Rolanda Emmericha – eksperta od
efekciarskiego kina katastroficznego (kontynuacja o podtytule Resurgence wejdzie na ekrany już za rok,
czyli dokładnie 20 lat później). W dużym skrócie: wielki statek matka zawisa
złowieszczo nad Stanami Zjednoczonymi (jakżeby inaczej, amerykańska megalomania
jest równie wielka jak budżety amerykańskich filmów, chociaż jak się później
okaże, Brytyjczycy też mają swoje za uszami), a grupa bohaterów połączonych przez
los stara się zapobiec katastrofie. W tle pojawiają się, rzecz jasna,
nawiązania do kosmicznych uprowadzeń, Roswell, strefy 51 itp. Sami najeźdźcy
prezentują się jednak odmiennie od klasycznych ufoludków, „szarych” – mają
chociażby bardziej kalmaropodobne głowy, przywodzące na myśl koronę królowej
Ksenomorfów. Innym klasykiem, starszym i ambitniejszym w wymowie, jest Wojna światów H.G. Wellsa. Książka tego
pioniera gatunku science fiction opowiada o inwazji trójnogich machin z Marsa,
które sieją spustoszenie na świecie, by w końcu paść ofiarą czegoś tak
zwyczajnego jak ziemskie bakterie. Pozycja doczekała się wielu ekranizacji, w
tym jednej autorstwa Spielberga z Tomem Cruise’em w roli głównej, ale żadna nie
oddała w pełni ducha oryginału (o wiele lepiej udało się to, o dziwo, w drugim
tomie komiksu Liga Niezwykłych
Dżentelmenów Alana Moore’a, który mocno czerpie z tej historii). Ale do
szerzenia jej popularności o wiele bardziej niż filmy i komiks przyczyniła się
głośna audycja radiowa Orsona – jakże stosownie – Wellsa z roku 1938 (a więc
wyemitowana w atmosferze zbliżającej się wojny). Wielu słuchaczy potraktowało
rzeczową „relację” z ataku pozaziemskich istot jako zapis prawdziwych zdarzeń,
choć grupa ta nie była tak liczna, jak często się sądzi.
Konwencję inwazji sparodiował
między innymi Tim Burton w filmie Marsjanie
atakują! z 1996 roku (wartym obejrzenia chociażby ze względu na smoliście
czarny humor oraz gwiazdorską obsadę). Ukazani tam kosmici o wyglądzie ludzkich
czaszek z przerośniętymi mózgami mieli tylko jedną słabość: nie byli w stanie
znieść muzyki country. Vogoni z Autostopem
przez galaktykę natomiast atakują Ziemię, gdyż leży ona na trasie budowy
intergalaktycznej autostrady. Jeszcze bardziej absurdalnie zapowiadają się
tegoroczne Piksele. Tu obcy przybiorą
postać bohaterów starych gier – Pac Mana, Donkey Konga i innych – a stawić im
czoło zdołają jedynie mistrzowie rozgrywek tego rodzaju. Zapowiada się całkiem
zabawnie, a na zachętę mamy jeszcze rolę Petera Dinklage’a,Tyriona z Gry o tron.
Ponieważ kultura nie znosi
próżni, musiał się pojawić ktoś, kto rozprawiałby się z tego rodzaju
zagrożeniami. Tak narodziła się legenda o facetach w czerni, specjalnych
wysłannikach rządowych, którzy zajmują się istotami pozaziemskimi i tuszują
wszelkie incydenty z ich udziałem. Ufolodzy z czasem nadali tym agentom cechy
niemalże nadludzkie, obdarzyli ich m.in. umiejętnością wymazywania pamięci. Powyższa
idea znalazła rozwinięcie wpierw w piosenkach, a potem w filmach i komiksach.
Jeden z nich, napisany przez Lowella Cunninghama, stał się kanwą dla popularnej
do dziś serii o dwójce tajniaków: agencie K. i agencie J. (odpowiednio Tommy
Lee Jones i Will Smith). Faceci w czerni
doczekali się do tej pory trzech występów kinowych, a także serialu
animowanego. Zmagali się z przeciwnikami w rodzaju przerośniętego karalucha
oraz z całą plejadą innych barwnych stworzeń. Ostatnio agent J. wybrał się
nawet na wycieczkę w przeszłość. A jeśli myśleliście, że nie da się sparodiować
parodii, to grubo się mylicie, bo powstał doprawdy kuriozalny pastisz pod
tytułem Faceci w bieli, którego
bohaterami są dość pechowi śmieciarze. Do wizerunku łowców w garniturach
nawiązują nieco istoty zwane Ciszą z nowych serii Doktora Who. I chociaż są o wiele bardziej przerażające z wyglądu
(trochę przypominają legendarnego Slendermana), zachowały jedną szczególną cechę
facetów w czerni – napotkani przez nich ludzie natychmiast o tym spotkaniu
zapominają.
I tak płynnie przenosimy się do
Wielkiej Brytanii oraz długowiecznej serii BBC. Wspomniany wyżej kosmita o
dwunastu regeneracjach jest kolejnym, który broni Ziemi przed zakusami
gwiezdnych przybyszów. Oni zaś, rzecz jasna, w tym wypadku za cel obierają
sobie najczęściej stolicę Anglii. Swoje stanowisko na pół etatu w organizacji
militarnej UNIT Doktor objął już w okresie trzeciej regeneracji, ale pomagał
ludziom także wcześniej. Przykładem wartym przytoczenia jest kultowy odcinek The Dalek Invasion on Earth z 1964 roku,
który na dobre ugruntował pozycję tytułowych istot jako najbardziej
przerażających przeciwników bohatera. Postaci te wciąż powracają – także w
nowej odsłonie przygód kosmicznego podróżnika. Kto by pomyślał, że kreatura oparta
na kształcie pieprzniczki zyska ostatecznie tak wielką popularność! Oprócz
Daleków szczęścia w podbojach próbowali też Cybermani, zmiennokształtni Zygoni,
Sontarianie o głowach jak ziemniaki i wielu innych. Pod względem inwencji
scenarzystów serial ten pozostaje chyba niedościgniony, chociaż z dzisiejszego
punktu widzenia wielu z nich wydaje się bardziej śmiesznymi aniżeli
złowieszczymi. Obecny showrunner, George Moffat, wzbogacił tę mitologię o
przypominające kamienne statuy Płaczące Anioły, które żywią się energią
przyszłych dni życia swoich ofiar, a których dotyk przenosi w przeszłość.
Niektórzy wierzą, że wiele
starożytnych budowli – w szczególności piramidy – nie mogło zostać stworzonych
przez człowieka. Alternatywą jest zatem ingerencja istot spoza naszej planety.
Pomysł wykorzystał – znów! – Roland Emmerich. Stworzył coś, co miało się stać
ledwie zaczątkiem złożonego telewizyjnego uniwersum: kinowy film Gwiezdne wrota. Opowiada on o grupie
archeologów i wojskowych, którzy udają się w przeszłość przez portal
odnaleziony u stóp piramidy w Gizie i odkrywają, że pasożytnicza rasa Goa’uldów podporządkowała sobie
Egipcjan biorących ich za bogów. Pomysł niósł ze sobą taki potencjał, że wpierw
stworzono serię liczącą 10 sezonów, a potem także dwie poboczne, choć znacznie
mniej żywotne. Powołano wówczas do życia całe mnóstwo światów i zamieszkujących
je bogatych kulturowo cywilizacji. Od dłuższego czasu trwają próby powrotu do
stworzonego w nich świata, lecz chwilowo raczej się na to nie zanosi.
Nie wszyscy przybysze pojawiający
się na naszej planecie są jednak najeźdźcami. Niektórzy to nieszczęśliwi
rozbitkowie, co nie oznacza w żadnym razie, iż mają względem ludzkiej rasy
przyjazne zamiary. Zazwyczaj jest wręcz przeciwnie. W 1982 roku John Carpenter
zekranizował powieść Johna W. Campbella Who
goes there? Stworzył jeden z niezapomnianych horrorów tego okresu. Ale
zanim Coś, klaustrofobiczna,
paranoiczna opowieść o naukowcach, którzy nie byli nawet w stanie zaufać samym
sobie, a którzy zostali uwięzieni w bazie arktycznej ze zmiennokształtnym
potworem, stało się należycie popularne, musiało minąć nieco więcej czasu.
Wygrał z nim E.T., niosący znacznie
bardziej optymistyczny przekaz.Obcy w filmie Carpentera z Kurtem Russellem w roli
głównej był niesłychanie groźny, a jego prawdziwa forma – absolutnie
obrzydliwa, co zawdzięczamy nadzwyczaj udanym jak na tamte czasy efektom
specjalnym. W 2011 roku Coś doczekało
się kontynuacji (czy też może prequelu) pod tym samym tytułem, ale to już nie
to.
W dżungli kryła się natomiast
idealna maszyna do zabijania – Predator. Z bestią widzącą w podczerwieni i
wyposażoną w wysoce rozwiniętą technologię był w stanie wygrać jedynie sam
Arnold Schwarzenegger. Producenci, zachęceni dobrym przyjęciem przez widzów,
zrealizowali kontynuację, a w 2004 roku uatrakcyjnili pomysł: starli drapieżnika
z o wiele groźniejszym adwersarzem, Ksenomorfem z serii Obcy. Potwór – powołany do życia przez Ridleya Scotta w jego
słynnym filmie z 1979 roku – jest piękny (za projekt odpowiadał zmarły w
zeszłym roku artysta H.R. Giger, a choreografię ruchów wzorowano na tańcu), a
przy tym śmiertelnie niebezpieczny. Używa ludzkiego ciała jako inkubatora, ma
podwójny zestaw szczęk, a w jego żyłach płynie kwas – mało kto byłby chyba w
stanie wymyślić bardziej krwiożercze i śmiercionośne stworzenie. Publika
pokochała strach przed tym pozaziemskim koszmarem, co poskutkowało trzema
kontynuacjami, a niedawno także pierwszym z prequeli pod tytułem Prometeusz, niestety mało udanym. To
właśnie ten film, obok Gwiezdnych Wojen,
na dobre wyprawił człowieka w kosmos, na spotkanie tego, co może czyhać na
niego wśród bezkresnych przestrzeni, gdzie – zgodnie ze sloganem – „nikt nie
usłyszy twojego krzyku”.
Zanim jednak widzowie poczuli moc
„kina nowej przygody”, istnieli już jego protoplaści, dziś nieco zapomniani.
Przede wszystkim pulpowy Flash Gordon
– wpierw komiks o perypetiach kosmicznego awanturnika, potem zaś
trzynastoodcinkowy serial. W 1967 roku rozpoczęła się zaś publikacja Valeriana, serii komiksowej, która trwa
we Francji do dziś. Opowiada ona dzieje tytułowego podróżnika w czasie i
przestrzeni (brzmi trochę jak Doktor Who, ale to coś zupełnie innego) oraz jego
partnerki Laureliny. Na kartach ponad dwudziestu numerów (właśnie wznawianych w
Polsce w formie zbiorczej) protagoniści zwiedzili niezliczoną ilość planet i
napotkali niewyobrażalnie wiele rodzajów istot, a każda z nich została
szczegółowo przedstawiona przez rysownika Jeana-Claude’a Mézièresa. Na
podstawie tej serii powstał nawet animowany serial zatytułowany W Pułapce czasu. Klasyk space opery, po
który naprawdę warto sięgnąć.
George Lucas, ojciec uniwersum,
które wciąż włada sercami milionów, a w grudniu tego roku po raz siódmy zawita
na dużym ekranie, chciał jednak odciąć się od umowności oraz manieryczności
dekoracji i od strojów z poprzednich produkcji spod znaku fantastyki naukowej.
Postawił więc na swego rodzaju realizm. Wybudowano około trzydziestu
pomniejszych planów filmowych, a wyszukane efekty specjalne dodano dopiero
później, w 1997 roku, po nakręceniu Imperium
kontratakuje oraz Powrotu Jedi.
Ale już ta pierwotna wersja zawierała jedną z najsłynniejszych scen – sekwencję
w kantynie pełnej niezwykłych przedstawicieli różnorakich ras z wszelkich
zakamarków galaktyki (i zapewne także spoza niej). Duchową kontynuacją tego
momentu był niezapomniany występ zespołu w pałacu Jabby. Potem machina nabrała
jedynie rozpędu: książki, komiksy, seriale – wszystko to pełne coraz to nowych
stworzeń, coraz to nowych światów. Godne polecenia zdaje się kompendium Ilustrowany przewodnik po rasach obcych istot wszechświata „Gwiezdnych
wojen” z 2002
roku, gdzie znajdziemy zarówno oślizgłych Huttów, niebieskoskórych Chissów z
admirałem Thrawnem na czele oraz złowrogich Yuuzhan Vongów lubujących się w
bólu, jak i nieokrzesane Wookie. Ale cóż z tego, skoro Disney, jakby
potwierdzając swoją supremację, wyrzucił do kosza stary kanon, a wraz z nim
tyle wspaniałych kreacji tylu utalentowanych twórców… Pozostaje żywić nadzieję,
że najnowsza trylogia będzie miała do zaoferowania wszystko to, za co
pokochaliśmy tę starą, a nową byliśmy w stanie przynajmniej docenić (choć Zemsta Sithów to widowisko całkiem
zacne).
Wiek XXI rozmienił kreatywność na
drobne, stawiając głównie na nową technologię i wrażenia wizualne. Avatar, choć wizualnie piękny (motyw
fizyczno-psychicznej więzi z wierzchowcami też niczego sobie), gatunku nie
zrewolucjonizował, nie uczynią tego też prawdopodobnie trzy – ach, czemu? –
kontynuacje, nad którymi pracuje obsesyjnie James Cameron. Całkiem świeży Strażnicy galaktyki to zupełnie inna
para kaloszy. Stanowią dowód na to, że istnieją jeszcze ludzie, którzy potrafią
przywołać ducha „kina nowej przygody”, a przy tym tworzyć własne, pomysłowe
światy (kosmiczny gadający szop i drzewo? Czemu nie!), trochę tylko czerpiąc z
komiksowego źródła. Całkiem nieźle ma się również rewitalizowana marka Star Trek, czego nie można niestety
powiedzieć o do bólu archaicznej pierwszej serii (choć stare filmy jeszcze
jakoś się bronią). Aż znów chce się wraz z załogą
Enterprise podróżować na kres wszechświata i jeszcze dalej!
Jak łatwo wywnioskować z tego
tekstu, obecne czasy to okres powrotów – powrotów cykli, pojedynczych filmów,
dawnych motywów i idei. To nieszczególnie zaskakujące zjawisko nie jest
tendencją z gruntu złą. Zdarzają się, rzecz jasna, filmy, które powstać nie
musiały, a nawet nie powinny – na przykład Prometeusz,
jakkolwiek przykro mi to mówić, a przewiduję, że podobnie będzie z nowym Dniem niepodległości. Z drugiej jednak
strony mamy produkcje, które czerpią z dorobku poprzedników z zaskakującą
gracją oraz dystansem, jednocześnie imponując bogactwem i złożonością wizji. I
jeśli przybysze z kosmosu mają dokonywać inwazji na Ziemię (lub my – najeżdżać
ich planety) w takim stylu, to nie pozostaje nam nic innego jak cieszyć się z
tego powodu. Niech Moc będzie z nimi!
]]>http://zcyklu.pl/externi-stellari-czesc-druga/feed/0Externi stellari. Część pierwsza
http://zcyklu.pl/externi-stellari-czesc-pierwsza/
http://zcyklu.pl/externi-stellari-czesc-pierwsza/#respondWed, 11 Mar 2015 16:26:03 +0000http://zcyklu.pl/?p=2976
Obcy
są wśród nas, a prawda jest gdzieś tam. UFO, Roswell, Strefa 51 – każdy z nas
przynajmniej parę razy w życiu zetknął się z tymi pojęciami i mniej więcej wie,
co znaczą. Podobnie jak kręgi w zbożu czy faceci w czerni. Ale to w Stanach
Zjednoczonych motywy te cieszą się niezmiennie największą popularnością, są silnie
zakorzenione w amerykańskiej kulturze. Nadal znalazłoby się sporo łowców
sensacji, domorosłych ufologów ogarniętych obsesją poszukiwania śladów obcych
cywilizacji i snujących szalone teorie spiskowe.
Boom na obcych jednak już dawno
przeminął – przypadł przede wszystkim na lata 50. W pierwszej części tej
odsłony bestiariusza przyjrzymy się wizerunkom przybyszów z kosmosu pochodzącym
właśnie z tego okresu – może nieco schematycznym, ale fundamentalnym dla
dalszego rozwoju konwencji.
Pierwsze relacje sięgają jednak
czasów znacznie wcześniejszych (nawet końcówki XIX wieku). Pojawili się wtedy ludzie,
którzy jakoby widzieli przeloty dziwnych latających obiektów, wpierw
przypominających balony (czyżby stąd wzięło się słynne wyjaśnienie z balonami
meteorologicznymi?), potem zaś latające spodki. Mimo wszystko trudno było
jednak uwierzyć w majaczenia laików. Problem pojawił się, kiedy obiekty te zaczęli
widzieć także piloci. Co zastanawiające, podobne przypadki odnotowano
praktycznie na całym świecie. Mnożyli się ludzie szumnie nazywający samych
siebie
ekspertami. Psychologowie tamtych czasów nazwali to zjawisko
zbiorową histerią, ale władze postanowiły na wszelki wypadek przeprowadzić
gruntowne dochodzenia. W 1953 roku naukowcy zgromadzeni specjalnie w celu
weryfikacji danych w Kalifornii (na tzw. panelu Robertsona) orzekli między
innymi, że większość przypadków da się wyjaśnić wpływem czynników naturalnych.
Sęk w tym, że raport częściowo utajniono, co stało się jedną z podstaw, na
których wykształciło się powszechne przekonanie o skandalicznej konspiracji
rządzących. Nie należy przy tym zapominać, że część badaczy była skłonna uznać
pozaziemską interwencję za niewykluczoną – wśród nich na szczególną uwagę
zasługują Josef Allen Hynek (początkowo zaangażowany w program o kryptonimie „Niebieska
księga”) oraz Jacques Vallée. Jednym z możliwych wyjaśnień nieco odmiennej
natury mogły być próby nowych rodzajów broni – trwały już zimna wojna i ciągły
wyścig zbrojeń. Władzom na rękę były wszelkie mity skrywające prawdę
newralgiczną dla przebiegu konfliktu.
Wraz z rokiem 1961 i pierwszym
udokumentowanym – czy też raczej zgłoszonym – przypadkiem porwania przez obcych
rozpoczął się nowy etap, a fikcyjne historyjki przeobraziły się stopniowo w
ogólnokrajową obsesję. Ufolodzy wygrzebywali kontrowersyjne szczegóły dotyczące
incydentów typu Roswell (gdzie rozbić się miał podobno latający spodek, a ciało
jego pilota poddano rzekomo wiwisekcji) i budowali z nich złożoną opowieść, do
której włączyli spisek na najwyższym szczeblu, wojskowe przykrywki dla tajnych
akcji i inne tego rodzaju popularne elementy. Także na tym etapie można
prawdopodobnie upatrywać początków gros
cech charakterystycznych dla motywu pozaziemskich gości.
Przede wszystkim wygląd. Nie dominowały
przy tym wcale „małe zielone ludzki”, ale raczej ponurzy, zagadkowi i
nieuchwytni „szarzy”. Istoty przedstawiane na podstawie relacji świadków czy
wątpliwej proweniencji fotografii jako smukłe lub karłowate, o ponadprzeciętnie
długich rękach oraz palcach, a także o kopulastej głowie z nieproporcjonalnie
dużymi oczami i dziurkami zamiast nozdrzy. Ta wizja wraz z przekonaniem o
niekoniecznie przyjaznych zamiarach (z jakiego innego powodu obcy mieliby
sondować tylu nieszczęśników?) tylko przydawała całości posmaku frapującej
tajemnicy.
Stąd też czerpie Steven Spielberg
w paru swoich dziełach szczególnie zasługujących na wzmiankę. Na motywie
spotkania oraz braku zrozumienia czy szerzej pojętego problemu komunikacji z
obcą cywilizacją oparte są słynne Bliskie
spotkania trzeciego stopnia, które
wizualnie nieco się zestarzały, wciąż jednak pozostają klasykiem gatunku.
Fabularnie jeszcze lepiej, a przy tym w znacznie bardziej złożony sposób
podchodzą do zagadnienia twórcy serialu Wybrańcy
obcych (Taken). Siłą tej produkcji
są nie tylko dobra obsada oraz niezwykły klimat, ale również zgrabne i
inteligentne połączenie wszystkich teorii, koncepcji i wymysłów, które
narodziły się na amerykańskiej ziemi. Znajdziemy w niej wyjaśnienie celu
porwań, genezę kręgów w zbożu, kulisy działań militarnych, kosmiczne implanty i
wiele innych. To także intrygująca wycieczka przez historię. Pozycja obowiązkowa
nie tylko dla pasjonatów zagadnienia.
Żadna inna historia w odcinkach
nie zapisała się jednak w kulturze tak bardzo i nie czerpała z mitologii UFO i
przeświadczenia o mistyfikacji na skalę globalną tak wiele jak kultowe Z Archiwum X. Można zarzucać tej
opowieści naiwność, przekombinowanie i wiele innych rzeczy. Mimo tych
mankamentów wątek główny należy do jej najlepszych elementów, a całość jest
szalenie klimatyczna – począwszy od czołówki z charakterystyczną melodią w tle,
a na narastającej atmosferze paranoi skończywszy. Znaczący wpływ dzieła Chrisa
Cartera na kulturę pozostaje niezaprzeczalny. Przez dziewięć serii (z
przerwami) widzowie obserwowali wysiłki sceptyczki Dany Scully i prawdziwie
przekonanego Foxa Muldera (agentów specjalnej dywizji FBI) pragnących ujawnić
przerażający plan zniewolenia ludzkości przez przybyszów z kosmosu. Ostatnio zaczęły
chodzić słuchy, że ich historia nie dobiegła końca, a niedawno ukazała się
również komiksowa kontynuacja przygód słynnej pary odgrywanej przez Davida
Duchovnego oraz Gilian Anderson.
Mniej
klasyczną, ale za to prawdopodobnie bardziej lubianą postać kosmity odnajdziemy
w innej znanej produkcji Spielberga: E.T.
Postać krępego, sympatycznego przybysza z gwiazd, który chce jedynie „zadzwonić
do domu” poruszyła serca całego świata. No i ten latający rower! Sam wizerunek
tytułowego bohatera odwołuje się do pewnych wcześniej wymienionych cech, ale pozostaje
przy tym na tyle odmienny, że jego nowatorskość nie przeminęła do dziś. Ciekawe
połączenie obu fizjonomii stanowi natomiast Roger z animowanej satyry
Setha MacFarlane’a American Dad, pijak
o doprawdy barwnej osobowości, uciekinier z owianej złą sławą strefy 51.
A skoro już mowa o tajemnicach i
teoriach sprzed dziesięcioleci, z czasem rozpowszechniło się wiele przypuszczeń
co do wcześniejszych ingerencji przybyszów z gwiazd w budowę szeroko pojętej
cywilizacji (piramid, Stonehenge etc.) – ba! nawet w rozwój ludzkości jako
gatunku! Za jednego z czołowych przedstawicieli dziedziny zwanej
paleoastronautyką uznać można Ericha von Dänikena. Przedmiotem jednej z tego
rodzaju hipotez stała się niegdyś enigmatyczna kryształowa czaszka, o której
prawdziwej naturze i pochodzeniu naukowcy nie mieli bladego pojęcia. Zapewne
niektórzy z Was już się domyślają, do czego zmierzam…
Właśnie tak: do rozmaicie
odbieranego czwartego filmu o przygodach archeologa awanturnika, Indiany
Jonesa. Znajdziemy w nim przecież zarówno wzmiankowaną wcześniej tajną bazę
amerykańskich służb specjalnych, jak i rzeczony czerep. Wielu widzom nie
podobało się wprowadzenie wątku kosmitów do historii, choć zupełnie nie
przeszkadzała im obecność duchów, kapłanów indyjskich sekt czy innych tego
rodzaju atrakcji w pozostałych częściach cyklu. Abstrahując od problematycznej
kwestii wieku Harrisona Forda, postaci jego syna oraz innych kości niezgody
wśród fanów, film ten stanowi przede wszystkim świetną rozrywkę w konwencji
klasycznego kina przygodowego, a wykorzystanie w nim archetypicznego motywu
obcych stanowi jedynie dodatkowy smaczek.
Klasycznie pojęta figura ufoludka
lub jej poszczególne składowe przewijają się w rozmaitych wytworach popkultury.
Ich echa dostrzec można w przedstawicielach rasy Slitheen z nowego Doktora Whoczy – z nieco świeższych
rzeczy – Jupiterze: Intronizacji,
gdzie Wachowscy jakby mimochodem, w tle rozbuchanej epopei o konflikcie intergalaktycznym,
z zaskakującą gracją bawią się mitologią „szarych”. Nie należy przy tym zapominać,
że to właśnie dwudziestowieczne zainteresowanie życiem pozaziemskim otworzyło
filmowcom drogę do eksploracji niezliczonych światów wyobraźni zlokalizowanych
w pustce kosmosu. Nieznane stało się podstawą niezliczonych, kreatywnych
spekulacji, które dane jest nam podziwiać po dziś dzień. I to właśnie tymi
niezwykłymi wizjami mieszkańców innych planet zajmę się w kolejnej części tego
tekstu.
]]>http://zcyklu.pl/externi-stellari-czesc-pierwsza/feed/0Planta carnivora
http://zcyklu.pl/planta-carnivora/
http://zcyklu.pl/planta-carnivora/#respondFri, 19 Dec 2014 16:38:16 +0000http://zcyklu.pl/?p=3015
Matka natura od zawsze
dostarczała mnóstwa inspiracji różnego rodzaju twórcom. Działo się tak głównie
ze względu na jej jakże niesłychaną złożoność – bezlik i różnorodność
zachodzących w niej zjawisk, istniejących ekosystemów wraz z żyjącymi w nich
niesamowitymi organizmami, a także z powodu jej piękna oraz natury wieczyście
niezłamanej enigmy. Poza bezpiecznym azylem cywilizacji nic nie jest zupełnie
oczywiste. Dla przykładu: logika podpowiadałaby, iż wszystkie rośliny odżywiają
się tylko za pomocą fotosyntezy. Istnieją jednak fascynujące wyjątki od tej
reguły, które preferują pokarm o wiele bogatszy w białko.
Niewielkie dzbaneczniki, rosiczki
czy muchołówki, zaskakujące swoimi fantazyjnymi kształtami oraz nadprzeciętnymi
technikami łowów, nie wyrządzą człowiekowi krzywdy. Należą jednak poniekąd do
sfery niepokojących fenomenów, wykraczających poza bezpieczny schemat. Co stoi
na przeszkodzie, aby istniały na świecie osobniki o wiele większe, zdolne do pożarcia
istoty ludzkiej? Nie znamy przecież jeszcze wielu faktów na temat naszej
planety i zamieszkujących ją istot. Z tej obawy narodzili się wszyscy
przerośnięci przedstawiciele flory przewijający się przez karty książek i
komiksów oraz ekrany telewizorów, kin i komputerów. A zaczęło się, jak to
czasem bywa, od blagi…
Pod koniec XIX wieku wciąż
niewiele wiadomo było o krainach takich jak Madagaskar czy Nikaragua.
Afrykańskie dzicze także pozostawały nieodkryte. Stanowiły one przez to
wyśmienity temat dla gazet, na których łamach publikowano sprokurowane
reportaże pełne ekscytujących przygód odważnych podróżników. Z relacji tego
rodzaju wywodzą się pierwsze opisy krwiożerczych drzew. Według jednej z nich
tubylcy składali ludzi w ofierze potwornej roślinie, a ona oplatała ich pędami
„jak potężne zielone węże [anakondy] (…) z okrutną wprawą i pierwotną
zawziętością (…) zacieśniające swe sploty na ofierze”[1].
Podobnie nakreślone zostało także afrykańskie Ya-te-veo (co znaczy „Widzę
ciebie”). Nikaragua natomiast zasłynęła dzięki Williamowi Thomasowi Steadowi – skupił
się on na pewnym szczególnym pnączu, zwanym „wampirzym” (ze względu na jego
specjalne ssawki, których nie sposób było oderwać od skóry). Podobne kreacje
po prostu musiały wkrótce potem zagościć w dziełach literackich. O mięsożernych
orchideach pisał chociażby H.G. Wells w swoim opowiadaniu The Flowering of The Strange Orchid z 1894 roku.W 1951 roku wraz z Dniem tryfidów Johna Wyndhama nastąpiła
– dosłownie i w przenośni – inwazja zabójczych roślin. Ich nazwa wywodzi się od
tego, że poruszały się one na trzech wypustkowych nibykończynach. W tej słynnej
powieści oraz w jej rozlicznych adaptacjach owe istoty o zupełnie nieznanym
pochodzeniu ostatecznie podbiły Wyspy Brytyjskie, a ich pierwotnych mieszkańców
zmusiły do ucieczki. Główną broń tryfidów stanowiły trujące słupki-żądła, które
wyrastały z ich kwiatostanów. Tak oto drapieżne okazy flory, ochrzczone nowym
wspólnym mianem, stały się bohaterami horrorów i dokonały podboju nie tylko na
gruncie literatury, lecz także dużego oraz małego ekranu.
Od tej pory popularne stały się
wizerunki przerośniętych roślin, które wyglądem coraz mniej odbiegały od swych
naturalnych odpowiedników. W 1960 roku konwencja została sparodiowana w czarnej
komedii Sklepik z horrorami, gdzieniewielką rolę zagrał zresztą młody
Jack Nicholson. Jest to opowieść o skromnym pracowniku pewnej małej kwiaciarni, któremu udaje
się wyhodować roślinę o nietypowym wyglądzie, zdolną do mówienia. Sęk w tym, że
żywi się ona ludzką krwią, a wraz ze wzrostem zaczyna domagać się także
ludzkiego mięsa. Film odniósł nieoczekiwany sukces i ponad dwadzieścia
lat później doczekał się nominowanego do Oscara musicalowego remake’u pod tym
samym tytułem. Fabuła obu produkcji jest tak rozkosznie groteskowa, że warto
choćby dać im szansę. Warto wiedzieć, że zakończenie drugiego ze Sklepików wyglądało pierwotnie zupełnie
inaczej: zarówno główny bohater, jak i jego ukochana zginęli w paszczy potwora,
który następnie zaatakował ludzkość. Zostało ono jednak wycofane ze względu na
nieprzychylną reakcję grupy testowej i przez długi czas trudno je było
gdziekolwiek zobaczyć. Sama historia posiada kilka innych wariantów: jeden w
postaci czeskiego filmu (o cudownie przetłumaczonym tytule Adela jeszcze nie jadła kolacji), inny zaś – odcinka serialu Rewolwer i melonik (więcej o nim możecie
przeczytać w tekście 1001 zwariowanych
wyspiarskich opowieści http://kulturnatywnie.pl/film/150/1001-zwariowanych-wyspiarskich-opowiesci) zatytułowanego Man-eater of Surrey Green. W tym drugim nacisk
położono na pozaziemskie pochodzenie istot, wprowadzono także motyw kontrolowania
ludzi przy pomocy zarodników. Na tej bazie opiera się klasyczny odcinek Doktora Who z 1976 roku i ery Czwartego
Doktora, The Seeds of Doom.
Odrębnym szlakiem podążył Brian W. Aldiss, autor Cieplarni. W jego apokaliptycznej wizji Ziemia przeistoczyła się w olbrzymią dżunglę rojącą się od niebezpieczeństw oraz rządzoną przez owady. Ludzkość natomiast skarlała, cofnęła się rozwoju i była nagle zmuszona do ciągłej walki o przetrwanie w ekosystemie, który przytłaczał swym ogromem. Powieść zachwyca obrazowością oraz inwencją w kreowaniu niezwykłych gatunków stworzeń, a za przykład niech starczą słowotwórcze nazwy gatunków: parzyperze, brzuchowiązy, żarłoziele, ptakorośle (niektóre z nich, warto zaznaczyć, to na dodatek krzyżówki roślinno-zwierzęce)… Las pełen groźnej flory (zwany Kresoborem) stanowi także istotne miejsce akcji cyklu powieści fantastycznych Kroniki Kresu duetu Paul Stewart (pisarz) i Chris Riddell (rysownik). Autorzy imponują tu wyobraźnią w równym (jeśli nie większym) stopniu co Aldiss. Na kartach dwunastotomowej – do tej pory – serii znajdziemy organizmy takie jak mordrzew (chwytający ofiary przy pomocy kolczastych pnączy i nawożący swoje korzenie ich krwią) czy pijatrawki (wysysające soki z nieszczęśnika, który przez pomyłkę na nich usiądzie). Towarzyszące tekstowi wyśmienite ilustracje udatnie powołują te koszmary do życia.
Najcudowniejsze dziwadło pochodzi
jednak z Japonii. To tam w 1989 roku niepokonana Godzilla zmierzyła się z chyba
najbardziej niezwykłym i nieco zapomnianym wrogiem, którym był Biollante.
Geneza powstania tego stworzenia jest doprawdy niesamowita (pal sześć, że
zupełnie nieprawdopodobna – w końcu to nie dla realizmu ogląda się Godzillę). Istota
ta zrodziła się w ramach eksperymentu genetycznego, gdzie skrzyżowano ze sobą komórki:
róży, wspomnianej już ogromnej gadziny, a także – uwaga! – Eriki, zmarłej córki
naukowca. W efekcie na świat przyszła monstrualna hybryda, z początku
przypominająca ogromny kwiat, by potem przemienić się w poczwarę o aparycji dinozaura,
nie tylko obdarzoną licznymi pędami uzbrojonymi w mniejsze zębate paszcze, lecz
także plującą toksyczną cieczą. To się nazywa krwiożercza roślina! Najlepsze
jest jednak to, że po przegranej walce (przy wtórze, rzecz jasna, kolosalnej
demolki) Biollante obrócił się w świetlisty pył (uwolniona dusza, a jakże),
który na niebie utworzył wizerunek dziewczynki. Ciekawostka: w tym roku głosami
fanów i krytyków film ten uznany został za najlepszy z cyklu o Godzilli. Nic,
tylko oglądać – choćby dla komicznie archaicznych efektów specjalnych.
(klijnij, aby powiększyć)
Jeśli przyjrzymy się obecnym u
Tolkiena czy Rowling niebezpiecznym drzewom (kolejno: Stara Wierzba i –
notabene – Bijąca Wierzba), pupilkowi rodziny Addamsów, Kleopatrze, kłapiącym
paszczom muchołówkopodobnych roślin z gier komputerowych itd., zauważymy, że
kultura zatoczyła koło. Szczególnie gdy weźmiemy jeszcze pod uwagę powstanie
kuriozalnego horroru Ruiny (2006), w
którym na gruzach świątyni Majów nieszczęsnych turystów próbują upolować
krwiożercze pnącza, na dodatek imitujące dźwięki (oczywiście pomimo idiotyzmów
książkę i tak zekranizowano). Chyba już dawno przestaliśmy się bać, że
zostaniemy wyparci przez mięsożerne rośliny, więc sfabrykowane mity zostały
obalone, okazały się niezdolne do przetrwania – w przeciwieństwie do nieśmiertelnych
historii o Yetim czy Chupacabrze. Przywołane przeze mnie przypadki
wzbudzą prędzej zaciekawienie, a nawet swego rodzaju nostalgiczne rozbawienie,
aniżeli strach. Nie oznacza to jednak, że należy o nich zapominać – stanowią
część naszego kulturowego dziedzictwa – z wielu względów, dodajmy, szalenie
ciekawą. Podczas wycieczki na Madagaskar czy do afrykańskich ostępów warto też
na wszelki wypadek mieć się na baczności: a nuż jakieś samotne Ya-te-veo czyha
tam na bezbronną ofiarę, święcie przekonaną o jego nieistnieniu.
[1] P. Tyson, A Forest Full of Frights, cz. II [w:] The Wilds of Madagascar, Nova Online [dostęp: 14.12.2014]. Tłumaczenie
autorskie.
]]>http://zcyklu.pl/planta-carnivora/feed/0Mortui reveni
http://zcyklu.pl/mortui-reveni/
http://zcyklu.pl/mortui-reveni/#respondWed, 19 Nov 2014 16:38:18 +0000http://zcyklu.pl/?p=3019
Ewolucja
motywu żywych trupów jest jednym ze szczególnie fascynujących (a przy tym w
dużej mierze niepojętych) procesów, które zachodzą w kulturze. Różnice między
konceptem źródłowym a obecnym produktem są na tyle znaczące, że naprawdę warto
przyjrzeć się temu zjawisku nieco bliżej.
Warto
zacząć od popularnego terminu zombie. Jako
jego źródło najczęściej podaje się mroczne praktyki voodoo, a słowo odnosi się
do nieszczęsnych zwłok, które (ożywione przez kapłanów, wyzute z duszy) krążą
bezwolnie po świecie. Cechą charakterystyczną tych istot są oczy pozbawione
wyrazu. O ile niektóre detale jak najbardziej się zgadzają, o tyle obawa przez
powracającymi zmarłymi jest raczej haitańskim przesądem aniżeli częścią
oficjalnego zbioru wierzeń tej religii. Koncept wykorzystano w wielu starych
filmach, na przykład w Białym zombie
z Belą Lugosim (1932 r.). Obrzędy voodoo ostatnimi czasy zaczynają powracać do
popkultury (głównie za sprawą seriali), często w powiązaniu z figurą
złowrogiego Barona Samedi bądź jego inkarnacji. Było to bóstwo zazwyczaj
czuwające nad spokojem tych, którzy odeszli, będące również w stanie uczynić z
nich swoich wieczystych niewolników, jeśli tylko poczuło się w jakiś sposób
urażone. Baron jest nawet jednym z przeciwników Jamesa Bonda w filmie Żyj i pozwól umrzeć (1954 r.), przy czym
jego wizerunek pełni jedynie funkcję przebrania budzącego strach i pozwalającego
okiełznać niepokornych. Warto przy tym zauważyć, że w swej pierwotnej postaci zombie nie cechowały się daleko postępującym
rozkładem lub apetytem na ludzkie mięso – tę charakterystykę nadano im dopiero
później.
Niezwykle
ciekawe, że wzmianka o nieumarłych, którzy pożerać będą żyjących, by
ostatecznie przewyższyć ich liczbą, pojawia się już w najstarszym tekście
epickim – Eposie o Gilgameszu. Taką
obietnicę składa tytułowemu protoplaście greckiego herosa mściwa bogini Isztar.
I choć podobne kreatury przewijały się w dziełach chociażby H. P. Lovecrafta,
to dopiero ukazanie podobnie apokaliptycznej wizji na dużym ekranie przyczyniło
się do szybkiego wzrostu ich popularności. Noc
żywych trupów George’a A. Romero pod wieloma względami okazała się
przełomowa. Była to opowieść mrożąca krew w żyłach, która zaszokowała widzów
nie tyle samą tematyką, ile podejściem do niej – ciężkim klimatem i dosadnym
przedstawieniem wygłodniałych (choć wciąż przypominających istoty ludzkie) bestii,
rozszarpujących Bogu ducha winnych nieszczęśników. Co istotne, przyczyna pojawienia
się zagrożenia z piekła rodem nigdy nie została wyjaśniona. Nigdy nie padło też
słowo zombie. Po stanowiącej komercyjny
sukces Nocy żywych trupów nastąpiły kolejne jej części, podążające już w
zupełnie innym kierunku. Zaczęły też powstawać inne produkcje czerpiące
inspirację z coraz bardziej kultowego filmu reżysera: pastisze, książkowe
kontynuacje…
Na
podstawie jednego z owych beletrystycznych sequeli nakręcono (bardzo luźno nawiązujący
do bazowej fabuły) Powrót żywych trupów
– obraz ważny, ponieważ utrwalający wśród odbiorców kolejną istotną cechę
wizerunku ożywionych ciał. Od tej pory zaczęły one gustować w mózgach. Jako że
obraz był raczej czarną komedią z elementami horroru, nieco groteskowe postacie
żywych trupów wyciągających przed siebie dłonie i bełkoczących bez ustanku
„Móóóóózgiii” jak najbardziej się sprawdziły. Rezultat: uznanie publiki i
krytyków oraz cztery kontynuacje, a także otwarta furtka dla podobnych filmów.
Podobnie skrajnym podejściem do tematu charakteryzuje się (w pewnych kręgach
kultowa) Martwica mózgu – obraz
Petera Jacksona (tak, tym właśnie zajmował się na początku swej kariery ojciec
kinowego Śródziemia) przekraczający granice dobrego smaku, plasujący się gdzieś
między kiczowatym kinem gore a
pastiszem. Widz raczony jest pomysłami w stylu małposzczurów przenoszących
zarazę, odrażającej übermatki zombie czy legendarnej masakry nieumartych, dokonanej za pomocą
kosiarki. Nawiasem mówiąc, to ona uczyniła ten film najkrwawszym w historii
kina (trzysta litrów sztucznej krwi!). O „mocy” produkcji niech zaświadczy
hasło reklamowe: „[…] dla ludzi o naprawdę mocnych nerwach i jeszcze
mocniejszych żołądkach” lub ciekawostka mówiąca, że w wypożyczalniach na całym
świecie dołączano do niego torebki na wymioty.
Z
czasem nieumarli stali się symbolem końca – końca świata, sensu, starej
moralności, różnorodnie pojmowanej normalności. Przeistoczyli się w nieodzowny
element krajobrazu postapokalipsy. W opowieściach z rodzaju serialu The Walking Dead straszą nas metropolie opuszczone
przez mieszkańców, przepełnione za to krwiożerczymi żywymi trupami, które stały
się groźniejsze i szybsze. Na dodatek — ze
względu na swoją fizyczność oraz zachowanie – prawie wcale nie przypominają
istot ludzkich, przeistaczają się za to w bestie kierowane prymitywnym
instynktem. Częsty jest także motyw wirusa wywołującego zombizm (28 dni później), aczkolwiek wyjaśnienie
sytuacji zdaje się odzierać ją z niepokojącego klimatu (przynajmniej częściowo).
Ciekawie podeszli do tematu twórcy Helix
od stacji SyFy, dla których kwestia zarazy okazała się jedynie niebanalnym
punktem wyjścia, a lokacja – tajna baza naukowa na Antarktydzie – dodała
całości charakteru. Swoistym połączeniem wszystkich idei jest zeszłoroczna World War Z, pogrążona niestety przez
bolesną schematyczność.
W
świecie gier komputerowych o ożywieńcach króluje i chyba zawsze będzie królować
seria Resident Evil, zekranizowana
(na razie pięć filmów, wszystkie z Milą Jovovich) na hollywoodzką modłę, czyli –
skrótowo rzecz ujmując – efekciarska. Świat przedstawiony wykracza jednak poza
zwyczajne trupy, oferując zagrożenia w postaci psów zombie albo innych zmutowanych kreatur – wszystkich stanowiących
rezultat medycznych eksperymentów bezwzględnej korporacji Umbrella.
Na
tle bardziej komediowych reinterpretacji motywu (Wysyp żywych trupów brytyjskiego tandemu Edgar Wright, Simon Pegg i Nick Frost, Zombieland czykuriozalnieabsurdalni Rabusie kontra zombie) wyróżnia się stosunkowo świeży Wiecznie żywy. I choć opinie o filmie są dość podzielone, stanowi on
z pewnością potrzebny powiew świeżości. Głównym bohaterem jest bowiem… jeden
z nieumarłych! W toku opowieści staje się jasne, że mamy do czynienia nie z
typowym survival horrorem w krzywym zwierciadle, lecz raczej opowieścią o
inności (i miłości, rzecz jasna, ale w tym przypadku to mało odkrywcze), w
pewien pokrętny sposób – nawet o społecznym niedopasowaniu. Przekształcenie niegdyś
mózgożernych potworów w istoty na wskroś ludzkie to zupełnie nowa tendencja: obecna
nie tylko w kinie, lecz także na małym ekranie. Chyba tylko Brytyjczycy mogli
wpaść na pomysł, żeby nakręcić serial o nieumarłym chłopaku, który stara się
odnaleźć w dawnym życiu na nowo. In The
Flesh już ze względu na zwichrowany koncept zasługuje na szczególną uwagę.
W
postaciach żywych trupów można się doszukiwać głębszych treści. Ich haitańskie
pierwowzory bywają postrzegane jako komentarz do lokalnego niewolnictwa. Już
George A. Romero chciał dzięki ich wsparciu skrytykować rząd i odnieść się do
problemów społecznych tamtych czasów. Współczesne odpowiedniki mogą być
interpretowane, cokolwiek ironicznie, w kontekście globalnego konsumpcjonizmu.
Sama idea może straciła nieco na świeżości i wzbudza szok nieco rzadziej,
jednak nadal intryguje swoją złożonością, a przede wszystkim – żywotnością. W
końcu z jakiegoś powodu zombie wciąż
są na czasie, prawda?
]]>http://zcyklu.pl/mortui-reveni/feed/0Animorpha
http://zcyklu.pl/animorpha/
http://zcyklu.pl/animorpha/#respondMon, 20 Oct 2014 15:38:20 +0000http://zcyklu.pl/?p=3022
Ludzkie postaci o cechach zwierzęcych
(lub zwierzęce sylwetki obdarzone ludzką fizys, zależy jak na to spojrzeć) –
motyw ten nie należy do specjalnie nowych. Wręcz przeciwnie, stanowi jeden z
najstarszych w kulturze. Początkowo istniały pierwotne wierzenia
animalistyczne, potem nadszedł czas egipskich bóstw o obliczach świętych
stworzeń. Prawdopodobnie podobne praktyki brały się w dużej mierze z pełnego
bojaźni szacunku do nieokiełznanej natury, która zdawała się posiadać
przerażającą moc oraz własną duszę. Dopiero dużo później zabiegu
antropomorfizacji zaczęto używać w bardziej przyziemnym celu: aby opowiadać
bajki.
Począwszy od greckiego niewolnika
Ezopa, tradycja opowieści o uczłowieczonych zwierzętach nie traciła na
popularności. Główną przyczyną tego stanu rzeczy była towarzysząca mu możliwość
satyrycznego podkreślenia ludzkich wad czy – szerzej: cech, symbolizowanych
przez poszczególne gatunki. I tak lis stał się synonimem chytrości, osioł
uporu, baranek łagodności, pies wierności etc. Owe pouczające historie
przemawiały do młodszego odbiorcy za pośrednictwem swych bohaterów, niosąc przy
tym głębsze przesłanie. Niezależnie jednak od tego, czy ich autorem był La
Fontaine, Krasicki czy Mickiewicz, nie przekraczały one (w przeciwieństwie do
swych krewniaków – baśni) pewnych granic. Ta sytuacja miała się w przyszłości
zmienić.
Nową ścieżkę motywu zapoczątkował
Orwellowski Folwark zwierzęcy. W tej krótkiej (choć niezwykle znaczącej)
powieści zwierzęta przejmujące rolę ich niedoszłych właścicieli przestały być
ironicznie przedstawionymi figurami wzbudzającymi często śmiech. Zaczęły się
zachowywać w niepokojąco znajomy sposób, a ich działaniami zaczęły rządzić
jakże człowiecze instynkty (niestety te najpodlejsze). Knur Napoleon, despotyczny
bohater książki, zaprowadza stopniowo pośród nowo wytworzonej społeczności
własne porządki, decydując z czasem także o życiu i śmierci swoich poddanych.
Relacja z powstania i upadku niesamowitej wiejskiej republiki to przy tym
otwarta krytyka rzeczywistości oraz przestroga przed komunizmem. Wraz z nieco
swobodną animowaną ekranizacją dzieła autora Roku 1984 (1954 rok), która
wzbudziła szok i wywołała skandal (nieopatrznie zabierano na nią dzieci), przygoda
antropomorfizowanych stworzeń rozpoczęła się również na dużym ekranie.
O, tak. Zwierzęta o
ludzkich kształtach przestały przypominać swoich dzikich odpowiedników, stały
się natomiast bardziej złożone charakterologicznie, niepokorne, słowem – coraz
bardziej przypominały nas samych. W Ameryce lat 60. w swej rozwiązłości
przodował Fritz – zdemoralizowany kot undergroundowego komiksu. Seks, przemoc,
używki, a także bunt we wszelkich jego przejawach (choć szczególnie to
pierwsze) miały odzwierciedlać charakter epoki rewolucji seksualnej. Na fali
swej popularności rozwiązły protagonista, zaciągający do łóżka każdą chętną
kobietę napotkaną na drodze (a niechętne posiadając wbrew ich woli), wkroczył
dwukrotnie na ekrany kin, najpierw w 1972 roku, a potem – dwa lata później. Nie
dziwi fakt, że pierwszy z nich był pierwszą produkcją animowaną, która
otrzymała najwyższą kategorię wiekową. Futrzasty bon vivant skończył jednak
kiepsko – zamordowała go była dziewczyna, a za narzędzie mordu posłużył kolec
do lodu.
Połączenie komiksu i
uczłowieczonych zwierzaków okazało się zaskakująco dobrym mariażem. Dowodem na
to jest chociażby wybitny (lecz swego czasu kontrowersyjny) Maus Arta
Spiegelmana. W tej poruszającej do głębi autobiograficznej opowieści o wojnie
oraz holokauście artysta zdecydował się przedstawić poszczególne nacje jako
odmienne gatunki. Żydzi są tu tytułowymi
myszami; prześladują je oczywiście nazistowskie koty, w tle przewijają się żaby
znad Sekwany, a Polacy – według wielu krytyków przedstawieni w krzywdzący
sposób (choć autor zaznacza, że nie takie było jego zamierzenie) – przybierają
postać świń. Autor na czarno-białych kadrach przywołuje najokrutniejsze oblicze
tamtego okresu, porusza wiele znaczących problemów, dzieli się refleksją na
temat człowieczeństwa, przez oblicza bohaterów tym bardziej uderzającą.
Wszystko to zaś przez pryzmat zdarzeń, które dotykają go osobiście, gdyż tyczą
się jego własnej rodziny. Spiegelman rezygnuje z prywatności powojennej traumy,
aby jakże niezapomnianym dziełem podzielić się ze światem. Co ciekawe, ten
niesłychanie ważny komiks dotarł do naszego kraju dopiero w roku 2001.
Maus udowodnił, że
zabieg antropomorfizacji może służyć do dotykania prawdziwie istotnych tematów,
lecz podobnych pozycji nie znalazłoby się wiele. Czyżby wina leżała po stronie bardziej
rozrywkowej natury czasów, w których żyjemy? Dla gadających zwierząt znalazło
się jednak miejsce w graficznym czarnym kryminale. Tym razem ojcowie
wielokrotnie nagradzanej serii to Francuzi hiszpańskiego pochodzenia. Powołali
oni do życia charyzmatycznego czarnego kota, prywatnego detektywa Johna
Blacksada, tytułowego protagonistę. Nowy Jork z kart tej publikacji to miasto
zbrodni i zepsucia, wytworzony klimat jest niezaprzeczalnie mroczny, a fabuły są
nieprzewidywalne. Dlatego też cykl od wielu lat cieszy się niesłabnącą
popularnością i doczekał się pięciu odsłon.
Niedawno (w tym roku) miała
miejsce premiera nowej intrygującej serii stacji Netflix (to ta, która
udostępnia od razu całe sezony). BoJack Horseman, bo tak brzmi jej
tytuł, jest wart uwagi z paru przyczyn. I nie chodzi tu bynajmniej o udział
gwiazdy Breaking Bad Aarona Paula, podkładającego głos pod postać współlokatora
głównego bohatera. Produkcję wyróżnia niesamowicie cięty, trafny humor. To
jedna wielka satyra na Amerykę, jej dziwactwa, słabostki, przemysł filmowy,
telewizję – dostaje się praktycznie każdemu. Humor, choć momentami przekracza
granice dobrego smaku, pozostaje cudownie bezkompromisowy, a większość żartów
jest nadzwyczaj inteligentna. Los Angeles w krzywym zwierciadle zamieszkują
osobniki, których natura w znacznej mierze stanowi dodatkowy dowcip albo w
każdej chwili może się takowym stać. Do moich ulubionych zagrań tego rodzaju
należy chyba nadanie żołnierzowi z Komando Foki postaci… no, właśnie foki
(!), fenomenalny okazuje się też pingwin z wydawnictwa Penguin Books czy
prominentny reżyser Quentin Tarantello. W tle przewijają się, rzecz jasna, także
prawdziwi celebryci. Najważniejszy jest jednak skończony gwiazdor o głowie
konia, z którego perspektywy oglądamy ten szalony świat. BoJack od dłuższego
czasu jedzie na aktorskiej reputacji z lat 90., kiedy to występował w
popularnym sitcomie. Kolejne porażki topi w strugach alkoholu, a gorycze dnia
codziennego osładza przypadkowym seksem. Naglony jednak coraz to bardziej
pogarszającą się sytuacją, pewnego dnia postanawia powrócić na arenę za pomocą
własnej biografii. Sęk w tym, że ma
problem z jej napisaniem… Horseman zachowuje się niczym bohater Californication
z Davidem Duchovnym w roli głównej – to zniszczony, zagubiony, zakompleksiony, zdemoralizowany
artysta na drodze nie do autobiografii, lecz do autodestrukcji. Mimo to (podobnie
jak w przypadku wzmiankowanego serialu) z czasem widz zaczyna mu kibicować, ponieważ
pod tą skorupą kryje się coś więcej, ponieważ jest on pomimo swej końskiej
aparycji niesłychanie ludzki. Cieszy zatem fakt, że jego perypetie nie zakończą
się na pierwszym sezonie, a nowy projekt Netflixa zyskał sobie całkiem sporą
popularność, kryje się w nim bowiem naprawdę duży potencjał.
Od bogów o głowach zwierząt
przez bajki po zapijaczonych gwiazdorów – motyw antropomorfizowanych stworzeń
przebył naprawdę długą drogę. Nabrał nowych ciekawych znaczeń, a wraz z jego
pomocą twórcy starają się powiedzieć coś o ludziach oraz o rzeczywistości,
która nas otacza. Zarazem spodziewane, jak i smutne wydaje się to, jak wiele
jest w człowieku zwierzęcia, choć tak usilnie stara się on wyjść na dominujący,
cywilizowany gatunek. Jak wciąż niezwykle trafne okazuje sie utożsamienie
niektórych naszych przypadłości z przedstawicielami „prymitywnego” świata
natury! W wizerunkach zabawnych postaci, karykaturalnych hybryd, jak w krzywym
zwierciadle, możemy wyraźnie dostrzec siebie. Pozostaje mieć nadzieję, że stanie
się to powodem do nieco głębszej refleksji.
„W dawnych wiekach bywało, że po
śmierci ciało nieboszczyka miast użyźniać cmentarną glebę, wstawało nocą z
grobu, by nękać ludzi i wypijać z nich krew. Taki żywy trup nazywany upiorem,
wampirem lub wąpierzem, choć miał z grubsza ludzkie kształty, był większy i
silniejszy od każdego człowieka”.
„[…] Posiadał wampir wiele zdolności
niedostępnych zwykłym śmiertelnikom: potrafił latać, […] zmieniać się w
zwierzę, […] umiał też hipnotyzować i usypiać swoje ofiary. […] W celu
[jego unieszkodliwienia] stosowano wiele różnych praktyk: […] obcinano mu
[nieboszczykowi] głowę, wbijano w czaszkę stalowy gwóźdź lub osikowy kołek w
serce czy wreszcie po prostu palono jego ciało”[1].
Zdawaliście sobie sprawę, że
złowrogi krwiopijca ma korzenie ściśle słowiańskie? Stwór ten znany był pod
wieloma imionami, ale tylko wampir (zangielszczony vampyre) utorował sobie drogę do rozlegle
pojmowanej kultury. Skąd wzięła się ta nagła popularność motywu?
Wbrew powszechnemu mniemaniu to
nie Bram Stoker wprowadził postać wampira do literatury, lecz niesłusznie
zapomniany doktor John William Polidori (lekarz samego Byrona). Jego powieść The Vampyre z 1819 roku utorowała
ścieżki wszystkich innym dziełom o podobnej tematyce. Później w zbliżonym kierunku
podążyła Camilla Josepha Sheridana Le
Fanu. A jednak to właśnie Dracula,
powstały ponad sześćdziesiąt lat po książce Polidoriego, najsilniej zapisał się
w historii opowieści grozy. Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny: kryło się w
nim – drobne, ale zawsze – ziarnko prawdy.
Pierwowzorem najsłynniejszego wielbiciela
hemoglobiny był rzeczywisty Drakula, a raczej Vlad III Palownik, demoniczny
włodarz transylwańskich ziem. Ów tyran o wielce bogatym życiorysie zasłynął
przede wszystkim z niewyobrażalnego okrucieństwa – miał on rzekomo nabijać
ludzi na pale wedle własnego kaprysu. W rzeczywistości plotki te stanowiły
jedynie polityczną antykampanię i nie istnieją żadne dowody na ich potwierdzenie.
Po śmierci władcy jego legenda trwała, ba, została wzbogacona o pogłoski
dotyczące spożywania przez niego ludzkiej krwi.
Zarówno postać Drakuli, jak i
wampira w ogóle odłożono na dłuższy czas na półkę, aby tam oczekiwał na lepsze
czasy. Te nadeszły wraz z rozwojem kina. Krwiopijca-arystokrata, który w
międzyczasie doczekał się tytułu Hrabiego, powrócił w adaptacji powieści
Stokera z 1931 roku. Ekspresywna gra Béli Lugosiego zapewniła mu stałe miejsce
w panteonie odtwórców tej roli, a jego śladami kroczyli potem: Frank Langella,
Christopher Lee (Saruman i Hrabia [sic!] Dooku z Gwiezdnych Wojen), niezapomniany Gary Oldman ze znakomitego filmu
Coppoli, a niedawno w świecie serialu także Jonathan Rhys Meyers (Dynastia Tudorów). Niebawem historia
zatoczy koło i nastąpi powrót do historycznych korzeni: w październiku zobaczymy
produkcję Drakula Historia nieznana,
która – zapewne niezwykle luźno – nawiąże do figury Vlada Palownika.
Pierwszy celebryta pośród
miłośników człowieczej posoki doczekał się też cameo komediowego (zagrał go
Leslie Nielsen u Mela Brooksa), czysto rozrywkowego (Van Helsing z Hugh Jackmanem w tytułowej roli nemezis potwora, cykl
Underworld), a także
historyczno-fantastycznego (pojedynczy odcinek serii stacji Starz Demony da Vinci). Zmieniał się również jego
wizerunek. Zaczął się on przemieniać w nietoperza i gustować w nawiedzaniu
sypialni młodych dziewcząt, wyrosły mu dwa charakterystyczne kły, nie mógł
niestety także przejrzeć się w lustrze, a słońce stało się dla niego zgubą.
Upowszechniły się idee skutecznych broni stosowanych w walce przeciwko tej
mrocznej istocie – wody święconej, krzyża oraz czosnku.
Zdarzały się jednak inne
podejścia do tematu. W filmach Wilhelma Friedricha Murnaua (niemym) oraz
Wernera Herzoga, opatrzonych głównym tytułem Nosferatu,znać hołd złożony
dawnemu wizerunkowi wąpierza: Max Schreck i Klaus Kinski przeistaczają się na
ekranie w łyse, zdehumanizowane dziwadła o szpiczastych uszach i sztyletowatych
kłach. Fizyczne bestialstwo (a raczej nieakceptowana odmienność) budzi zarazem
grozę i współczucie, a dynamika gry aktorskiej ponownie staje się kluczem do
sukcesu.
Nie tylko Van Helsing polował na
monstrum zwane wampirem. Gdzie tylko pojawił się żywy trup czający pośród
mroku, tam krótko potem przybywali łowcy. Przed Winchesterami z Supernaturala a.k.a. Nie z tego świata na srebrny ekran
zawitało wielu innych twardzieli sprawnie operujących osikowym kołkiem.
Zdarzało się nawet, że jeden z wiecznie żywych zwracał się przeciwko własnym
braciom (Blade). Za film zapadający w
pamięć najbardziej ze wszystkich opowieści o szlachtowaniu biednych nietoperków
należy jednak uznać komedię Romana Polańskiego Nieustraszeni pogromcy wampirów. To nie tylko parodia gatunku
okraszona wyśmienitym poczuciem humoru, lecz także dzieło szczycące się potężną
dawką absurdu oraz mrocznego klimatu potęgowanego fenomenalną muzyką Krzysztofa
Komedy. Kto jeszcze nie widział, niech koniecznie zobaczy!
Popkultura dokonała wreszcie
jednoznacznego wyboru: krwiopijcy muszą być piękni, nie ma mowy o brzydocie,
estetyka przede wszystkim! W literaturze wampiry jako istoty obdarzone dobrym
smakiem, wysublimowane i kulturalne przedstawiła chociażby Anne Rice. Kino
powitało to oblicze z pompą, doceniając Wywiad
z wampirem Neila Jordana. Przekazano tam prawdopodobnie jeden z
najciekawszych wizerunków tych istot – interesujący przede wszystkim dlatego,
że upiory ukazano jako byty cierpiące, niezadowolone z własnej
nieśmiertelności, wręcz znużone życiem. Ich okrucieństwo stało się nagle
zaledwie jedną z warstw, częścią złożonej całości. Potomkowie Drakuli nabrali
wreszcie głębi! Niestety, kolejna ekranizacja prozy autorki zmierzała już w
zupełnie innym kierunku (spuśćmy na Królową
potępionych zasłonę milczenia). Reżyser Wywiadu
z wampirem niedawno próbował zresztą przywrócić ducha swego poprzedniego wampirycznego
dzieła, jednak jego wysiłki zniweczone zostały przez mielizny scenariuszowe Byzantium z 2012 roku.
Topos wiecznego życia jako klątwy
jednak nie umarł. Trzeba przy tym dodać, że powyższa produkcja bynajmniej go nie
zapoczątkowała, a raczej zwyczajnie go rozpromowała. Już w 1983 roku powstał
niesłychanie intrygujący film, któremu zresztą bliżej jest do dramatu aniżeli
do horroru. Mam tu na myśli Zagadkę
nieśmiertelności. Obsada – imponująca: Catherine Deneuve, Susan Sarandon i
David Bowie w oszałamiającym trójkącie. Ta wizualna oraz techniczna perełka
została o dziwo zmieszana z błotem przez krytyków, którzy nie docenili fabularnej
nuty cierpienia. Podobny w wymowie zdaje się nowy obraz Jima Jarmuscha Tylko kochankowie przeżyją, w którym bohaterów
Zagadki nieśmiertelności zastępują
tym razem Tom Hiddleston, Tilda Swinton oraz Mia Wasikowska. Melancholia oraz
poetycka refleksja nad życiem ukazana przez pryzmat losów nieumarłych postaci
zapewniają jakże wyczekiwane odświeżenie gatunku.
Najwyższa pora wyjaśnić, dlaczego
w ogóle potrzebuje on rewitalizacji, choć podejrzewam, że odpowiedź na to
pytanie znamy wszyscy. Brzmi ona: saga Zmierzch.
Szkody, które wyrządziła ona fascynującym bestiom nocy, zakrawają na niewyobrażalnie
wielkie. W mdłym, paranormalnym romansie krwiopijcy mogą się „poszczycić”
jaśniejącą skórą (na litość boską, wygląda to tak, jakby ktoś ich obsypał
brokatem!), umiejętnością szybkiego biegania oraz skakania po drzewach jak
wiewiórki. Na całe szczęście zdarzają się też bardziej klasyczni bohaterowie
posiadający ciekawsze zdolności, takie jak czytanie w myślach, widzenia
przyszłości etc. Opowieść o uczuciu Belli (czyli Panny Rozdartej) do Edwarda
(Pana Bladaczki), ale zarazem i Jacoba (Pana Bez Koszuli) zapoczątkowała na
rynku księgarskim, w telewizji oraz w kinach modę na młodzieńczą miłość wampira
i człowieka, a także na konflikt pomiędzy tandetnymi podróbkami nosferatu a
wilkołakami, które zazwyczaj przypominają przerośnięte pieski. I tak na
ekranach kin zagościła ekranizacja bestsellerowej serii, a telewizory zaszczycił
swoją obecnością czarujący drań Damon i cała reszta zgrai z Pamiętników wampirów (tak pomysły, jak i
książkowe źródło inspiracji scenarzystki już dawno się wyczerpały, ale
produkcja wciąż żyje, doczekała się nawet spin-offa).
Dobrze, że Alan Ball pospieszył na pomoc motywowi umierającemu nagłą śmiercią i
stworzył Czystą krew, starającą się
przywrócić kłom krwiopijców dawną ostrość. Szkoda, że sztucznie przedłużono
żywot tego dzieła, a drapieżny klimat wywietrzał około piątego sezonu. Podobne
próby od dwóch lat podejmuje Hemlock
Grove (tutaj pojawia się folklor słowiański w postaci kreatur zwanych upirami),
lecz zbyt mocno wdraża groteskę, aby przekonać widza (choć mnie w dziwny sposób
to trochę fascynuje).
W obliczu tak krytycznej sytuacji
Guilermo del Toro wykonał rzecz bardzo mile widzianą, realizując w tym roku
serial na podstawie własnej trylogii napisanej do spółki z Chuckiem Hoganem
(drugi tom niebawem w Polsce, pięć sezonów adaptacji – właściwie pewnych). W
gruncie rzeczy wampiryzm jako swoista epidemia to motyw nienowy. Podobne fabuły
oferowały już Miasteczko Salem Stephena
Kinga czy wyśmienite Shiki, utrzymane
w japońskim klimacie anime. W obu
przypadkach mamy także do czynienia z pewnego rodzaju hierarchią społeczną.
Najczęściej zdarza się, że swoje zastępy powołuje do życia tak zwany Mistrz
wraz z kliką wybranych, a reszta następuje na zasadzie przewracających się
kostek domina. Także w The Strain
obserwujemy początki plagi, która ma położyć kres istnieniu ludzkości,
nowatorskie jest jednak przedstawienie wampirów (zwanych tutaj strigoi) – z szokującą szczegółowością ukazano
nawet proces przemiany zwykłego obywatela w pokraczne monstrum bez nosa, z
odsłoniętą tchawicą, wyposażone w odrażającą ssawkę i rozsiewające zarazę przy
pomocy bladych robali pleniących się w jego organizmie. Przemienieni, jak to
już niekiedy bywało, powracają po swoich bliskich, umierają w świetle słońca, a
najskuteczniejszym sposobem ich unieszkodliwienia jest dekapitacja. Fabułę
wzbogacono o wątek historyczny (Polska, obóz koncentracyjny), dodano łowcę
Setrakiana, dorzucono kilka smaczków dla fanów oryginalnego Drakuli i voilà! Co prawda akcja rozwija się
niespiesznie, a pomysł wydaje się nieco przesadzony w swej ohydzie, ale zawsze
to coś nowego i całkiem przyjemnego w oglądaniu.
Od momentu powstania książki
Brama Stokera minęło sporo czasu, a jego (już wiemy oczywiście, że nie do końca
jego) pomysł przeszedł niezliczone metamorfozy. Wampiry wciąż nas fascynują, a
film nadal chce o nich opowiadać; nawet telewizja stara się choćby częściowo
powrócić do wizerunku dystyngowanego mężczyzny, który swą prawdziwą naturę
skrywa za ludzką maską i obnaża ją jedynie pod osłoną nocy. Czy komukolwiek uda
się zaspokoić dojmującą tęsknotę za zgrabną konwencją? Nie wiem, ale żywię
obawę, że nawet jeśli tak, to stanie się to nieprędko. Współcześni twórcy, zamiast
w elegancki sposób czerpać z dorobku przeszłości, za bardzo silą się na nowatorstwo.
Rezultaty najczęściej okazują się marne – smutne to, ale i prawdziwe.
[1] P. Zych, W. Vargas, Bestiariusz słowiański, Olszanica 2012, s. 190-191.