Popkulturowy bestiariusz – Z CYKLU http://zcyklu.pl rozwijamy kulturę Wed, 13 Nov 2019 18:57:01 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.3.3 Incubus fictus http://zcyklu.pl/incubus-fictus/ http://zcyklu.pl/incubus-fictus/#respond Wed, 25 Jan 2017 13:53:47 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2749
Jak wiadomo, nie tylko poltergeistami, wampirami, zombie czy demonami horror stoi. A zatem czym twórcy gatunku są w stanie przestraszyć widza bardziej niż taką plejadą okropności? Kluczem do skutecznego przyspieszenia bicia serca okazują się nasze własne lęki – te ugruntowane kulturowo, jakoś wspólne wszystkim, ale też te uśpione w najmroczniejszych zakątkach psyche jednostki.
Z pierwszym rodzajem strachów sprawa przedstawia się względnie prosto: trzeba tylko wybrać pojęcie zakorzenione w ludzkiej psychice i nadać mu przerażającą formę. Dla przykładu niewinne lustro od dawien dawna budzi pewne obawy, bo oto w – tak czy siak zafałszowanym – odbiciu coś się rażąco nie zgadza. Nie taki gest, krzywe spojrzenie: i już rodzi się przekonanie, że w świecie po drugiej stronie kryje się nieskonkretyzowane zagrożenie, ot, jakaś Krwawa Mary, która po trzykrotnym wypowiedzeniu jej imienia przyjdzie, by wydłubać ci oczy. Do tego motywu odwołuje się we współczesnym duchu choćby naprawdę dobry Oculus. Podobnie ma się sprawa z osławionym potworem z szafy (seria Boogeyman), a także innymi wytworami dziecięcej wyobraźni, pojawiającymi się w całym szeregu produkcji, takich jak Babadook. Zazwyczaj mroczne istoty tego rodzaju zachowały jeszcze na poły ludzki wygląd, ale wszelkie pozory człowieczeństwa odebrano im przy pomocy bardzo prostych środków, czego przykładem niech będzie Freddy Krueger. Wystarczyło drastycznie oszpecić jego twarz oparzeniami i dodać atrybut godny nieludzkiego potwora: rękawicę z ostrzami, żeby wykreować wiarygodny obraz potępieńca budzącego przerażenie, który uosabia lęk przed okropnościami czającymi się w krainie nocnych mar oraz mrożącą krew w żyłach możliwością nieprzebudzenia się ze snu.

Czasem jednak odwołanie do jednej typowej obawy to za mało. Na genialny pomysł, co by było, gdyby istniał złowrogi byt, zdolny przybrać każdą postać odpowiadającą lękom bohatera wpadł nie kto inny, jak Stephen King. W jego bodaj najlepszej powieści, zatytułowanej TO, oraz jej serialowej adaptacji tytułowa maszkara staje się w razie potrzeby potworem z bagien czy klaunem mordercą, wabiącym dzieci do kanałów, aby je pożreć. Nic zatem dziwnego, że większość bohaterów ma problem ze stawieniem czoła nie tyle potworowi o wielu obliczach, ile właśnie własnym słabościom, bardzo różnym, ale zawsze obezwładniającym. A skoro już o cyrkowych błaznach mowa, nie można tu nie wspomnieć o innej upiornej postaci – serialowej tym razem – a mianowicie Twistym z czwartego sezonu telewizyjnej antologii American Horror Story. Te wyszczerzone zębiszcza mogą się śnić po nocach!

Źródłem lęku mogą się też stać nowe technologie, czy raczej to, co sobą reprezentują. Skoro ekran telewizyjny jest jedyną rzeczą fizycznie oddzielającą nas od świata wyobrażonego, czemu nie można by przekroczyć tej bariery? Konwencja opowieści grozy umożliwia wciągnięcie do telewizora małej dziewczynki (klasyczny Duch Tobe’a Coopera), dlaczego więc coś nie miałoby stamtąd wyjść? Wpadli na to Japończycy, obdarzeni doskonałym wyczuciem strachu, i to im świat zawdzięcza cykl The Ring. Krąg (niebawem w kinach kolejna jego odsłona, Rings) wraz z upiorną postacią Samary. Ponownie do osiągnięcia zamierzonego efektu wystarczyło niewiele: chorobliwie blada skóra, długie czarne włosy zasłaniające twarz, nienaturalny, rwany sposób poruszania. Równie ciekawy pomysł to niedawne wykorzystanie idei zdjęcia selfie w krótkometrażowej produkcji, którą możecie obejrzeć poniżej, chociaż potencjał jest o wiele większy. I nie wykorzystuje go bynajmniej zeszłoroczna Aplik@cja.

Zróbmy jednak zwrot w przeciwną stronę: rozważmy co się dzieje, jeśli zamiast postaci odczłowieczonych przez oszpecenie ukazuje się nam nieudolne imitacje, okazujące się wciąż zbyt ludzkie jak na nasze poczucie komfortu, a mianowicie lalki. W sukcesie Laleczki Chucky z 1988 i jej pięciu sequeli słychać echa efektu tzw. doliny niesamowitości, czyli hipotezy głoszącej, że obiekty, które nas przypominają, ale zachowują się w sposób wykraczający poza nasze oczekiwania, budzą w nas podskórny niepokój. I chyba właśnie dlatego zabawka biegająca z nożem, o wyglądzie dziecka, lecz duszy seryjnego mordercy, tak dobrze sprawdziła się jako straszak. Przeraża także jej młodsza koleżanka Annabelle, chociaż jest od swojego psychopatycznego protoplasty mniej ruchliwa, co chyba jedynie pogarsza sprawę.

A skoro już mowa o kategorii niesamowitości, wywodzącej się z myśli Freudowskiej, interesująco przedstawia się kwestia maszkar, które stanowią inwencję czysto autorską. Właśnie im wyjątkowo łatwo wedrzeć się – podążając za metodą psychoanalityka – w bezpieczną ostoję naszej codzienności, wykroczyć poza to, co komfortowo znajome, zawieść nas w obszary budzącej ciarki groteski. Mamy w tym wypadku do czynienia z realizacją nie typowych obaw, lecz raczej osobistych mrocznych wyobrażeń artysty, co niesie ze sobą nowe frapujące możliwości, oczywiście o ile twórca jest w stanie zobrazować je w sposób odpowiednio oddziałujący na odbiorcę. Mistrzem tego rodzaju horroru zdaje się Clive Barker, zwłaszcza jeśli chodzi o cenobitów z głośnej serii Hellraiser. Zdeformowane humanoidalne figury, noszące liczne ślady obrażeń, poznaczone drutami przebijającymi ciało czy igłami wbitymi w twarz, z makabrycznie wyeksponowanymi zębami i tym podobnymi atrybutami piekielnej proweniencji, wprost idealnie tworzą typową dla Barkerowskiego inferna atmosferę sadystycznej ekstazy, cierpienia niosącego niewytłumaczalną rozkosz. Od jeszcze bardziej fantazyjnych poczwar roją się oszałamiające obrazy twórcy (patrz: grafika tytułowa), którymi zilustrował chociażby swój baśniowy cykl powieści pod tytułem Abarat, wbrew pozorom niezbyt nadających się dla młodszego odbiorcy.

Doświadczeń bardziej odrealnionych, a mimo to nadal budzących dreszcze, dostarczają rozgrywki komputerowe. Niektóre, takie jak rojące się od mutantów Resident Evil albo Silent Hill, okazały się dla filmowców kąskiem zbyt smakowitym, aby przejść obok niego obojętnie. W rezultacie gargantuiczny nóż Piramidogłowego w skrwawionym fartuchu czy spotworniałe pielęgniarki o bezkształtnych obliczach, grasujące po kiepsko oświetlonych korytarzach, prześladowały po seansie niejednego kinomaniaka. Pomimo że ekranizacja – przynajmniej jej pierwsza część – jest filmem całkiem niezłym, ostatecznie dowodzi, że to gry stają się lepszym medium dla ukazania koszmarów (i to nie tylko tych obrazowych, rodem z wyobraźni na miarę H.P.Lovecrafta). Gry oraz…

…Internet. Zwłaszcza w popularnych creepypastach, czyli krótkich formach fikcyjnych mających przerazić czytelnika (warto też zapoznać się z bardzo interesującym zjawiskiem dwuzdaniowych horrorów). Co ciekawe, w ten sposób narodziło się kilka nowych urban legends, jak na przykład Slender Man lub Candle Cove. Pierwsza z nich wiąże się ze stworem odzianym w garnitur, o wydłużonej sylwetce, rozciągliwych ramionach i albo nieokreślonych rysach twarzy, albo zupełnie bez niej. Pojawia się on znikąd na zdjęciach tudzież ściga dzieci zapuszczające się tam, gdzie nie powinny. Postać wywodzi się z kilku fotografii spreparowanych w ramach konkursu i ma na tyle uderzającą prezencję, że doczekała się cameo w youtube’owych serialach, własnych gier, krótkometrażówki, którą znajdziecie niżej, a także pełnometrażowego filmu grozy (kolejny w przygotowaniu!). Warto wspomnieć, że stała się również domniemaną przyczyną kilku ataków nożem oraz podpaleń z udziałem nieletnich. Druga z wymienionych past cechuje się chyba nawet ciekawszym konceptem: otóż mamy szereg postów, jakby w ramach tematu na forum, które dotyczą starego serialu, zatytułowanego właśnie Candle Cove, z rodzaju tych nie do końca dla dzieci i nieco przerażających. Tyle że z czasem wychodzą na jaw pewne niepokojące fakty (straszne fabuły odcinków, wydające się niektórym jedynie snem, dziwne zbiegi okoliczności), a wreszcie okazuje się, że zdaniem matek wspominających tę produkcję, ich dorosłe już dzieci spędziły cały ten czas, gapiąc się na ekran telewizora wypełniony czarno-białym szumem. Tak prosty, a niepokojący pomysł postanowiła wykorzystać stacja SyFy, gdy tworzyła pierwszy sezon swojej antologii grozy Channel Zero. Psycholog dziecięcy, borykający się z problemami psychicznymi, wraca w nim do rodzinnego miasta, w którym znów, po latach, mają miejsce tajemnicze zniknięcia dzieci. Bohater stopniowo odkrywa przy tym powiązania tych zdarzeń z dziwnym serialem, oglądanym przez niego w dzieciństwie. Można mieć zastrzeżenia do niektórych rozwiązań zastosowanych w tej produkcji, lecz z pewnością nie sposób odmówić jej wierności źródłom, oniryzmu oraz gęstego klimatu.

Od lęków o długiej tradycji zobrazowanych na nowo do strachów stworzonych od nowa w sieci. Z horrorem dzieją się obecnie ciekawe rzeczy, niemal równie ciekawe, jak pomysły na pokazywanie rozmaitych ludzkich obaw. Może i gatunek często bywa odtwórczy, ale wciąż zdarzają się te nieliczne przykłady inwencji, które przy odrobinie szczęścia zapisują się w kanonie. Nie sposób przewidzieć, kiedy będziemy mieli do czynienia z kolejnym, ani jaką formę przybierze, co czyni sytuację tym ciekawszą. A tymczasem solidni rzemieślnicy grozy wciąż będą wydobywali na powierzchnię nasze skrywane lęki (m.in. strach przed ciemnością w Kiedy gasną światła), żebyśmy przez tę plus minus godzinę z kawałkiem mogli się porządnie pobać, inaczej niż w przypadku bohaterów TEGO, bez poważniejszych konsekwencji.

]]>
http://zcyklu.pl/incubus-fictus/feed/ 0
Yōkai http://zcyklu.pl/yokai/ http://zcyklu.pl/yokai/#respond Wed, 27 Apr 2016 13:26:42 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2817
Wyobraźcie sobie, że ze wszystkich stron nadejść może niewidoczne zagrożenie. Na poły człekokształtne widma przyczajone wśród cieni, demoniczne zwierzęta, istoty o zgoła groteskowym wyglądzie albo wcale nie posiadające fizycznej formy. Że zaatakować może niepozorna roślina, zjawisko atmosferyczne, a nawet trzymany w ręce przedmiot. Dopiero kiedy postawicie się w takiej sytuacji, zrozumiecie choć częściowo obawy Japończyków, które znalazły odbicie w ich systemie wierzeń jako stworzenia określane ogólnym mianem yōkai.
Duchy Kraju Kwitnącej Wiśni posiadają wieloraką naturę – często są zawistne i przynoszą żywym szkodę, ale potrafią również być zupełnie niegroźne, ba! przynosić szczęście tym, którzy je spotkają. Mogą też symbolizować rzeczy diametralnie odmienne: potęgę oraz różne aspekty natury, cierpienie zagubionych dusz lub ludzkie emocje na tyle intensywne, że muszą się zamanifestować. Z powodu tak wielkiej ich różnorodności w popkulturze pojawia się wiele innych określeń tych istot. Najpopularniejsze to ayakashi, mononoke, bakemono (przy czym ostatnie mają często zdolność zmiany kształtu), ale niejednokrotnie przywołam także nazwy świadczące o bardziej kreatywnym podejściu do zagadnienia.

Źródło grafiki: Stuart Rankin, https://goo.gl/RXNrB7

Bogaty japoński folklor jest na tyle istotnym elementem tamtejszej kultury, że w XVIII wieku postanowiono ocalić od zapomnienia opowieści o zawistnych demonach i kapryśnych zmorach. Gromadzący lokalne podania artyści-badacze uwieczniali na swoich rysunkach ludowe wyobrażenia potwornych istot, niekiedy posuwając się do tworzenia własnych legend, które w wielu przypadkach udało się mocno zakorzenić w świadomości kolejnych pokoleń. Jednym z takich ludzi był Toriyama Sekien, uważany za najwybitniejszego propagatora historii o yōkai, autor czterech kluczowych pozycji na ten temat: Gazu-hyakki-yakō (Ilustrowana nocna parada stu demonów), Konjaku-gazu-zoku-hyakki (Ilustrowana kontynuacja [zbioru] stu demonów obecnych i dawnych), Konjaku-hyakki-shūi (Zbiór uzupełniający stu demonów obecnych i dawnych), a także Gazu-hyakki-tsurezure-bukuro (dosł. Ilustrowany worek stu wybranych demonów). To dzięki Sekienowi przetrwały po dziś dzień obrazy kobiet o rozciągliwych głowach, pustogłowych demonów kappa, płonących kół z ludzkimi twarzami, jednonogich parasolek-cyklopów i wielu, wielu innych dziwadeł. Fascynująca kreatywność widoczna w tych ilustrowanych gawędach zasługuje na osobne omówienie, ale to już temat na inną okazję.

Nas interesuje obecnie ich ciągła obecność w dziełach kultury – filmach, serialach, książkach oraz komiksach. Oczywiście nikogo nie zdziwi to, że głównym narzędziem popularyzacji motywu yōkai są manga oraz anime. Tam znajdziemy najwięcej przedstawień demonów i wariacji na ich temat. W literaturze natomiast stworzenia te pojawiają się głównie w pobocznych wątkach fabuł metafikcyjnych lub urban fantasy. Zanim jednak przejdziemy do typowych przedstawień ayakashi, przyjrzyjmy się pewnej japońskiej produkcji innej niż wszystkie.

Już manga Mushishi jest przykładem nowej jakości w swoim gatunku, ale to dopiero animowana adaptacja wyniosła tę cudowną historię na artystyczne wyżyny. Zachwyca każdy kadr, ukazujący pierwotne piękno natury, realistycznie odmalowane krajobrazy pełne barw oraz tętniące życiem – życiem, którego zwykły człowiek nie dostrzega, ale które nieustannie toczy się wokół nas. Ukazane z inwencją, eteryczne mushi w rozmaitych kształtach i rozmiarach stanowią tu tylko pretekst do rozważań na temat natury człowieka, gdyż  zazwyczaj to on, a nie te żyjątka z innego poziomu egzystencji, jest winien problemów, przed którymi staje. Mushi są bowiem kolejnym elementem świata przyrody, poniekąd samą esencją życia. I tak jak ono przybierają fascynujące formy: olbrzymich węży, drzew, tęczy, drobnych organizmów czy unoszących się w powietrzu nieokreślonych kształtów; bywają stałe, półpłynne, nieuchwytne. Chociaż z czasem (powstały dwie serie i dwa odcinki specjalne) niektóre wątki anime wydają się do siebie aż nadto podobne, zawsze można liczyć na to, że twórcy zaskoczą nas kolejną niebywałą istotą oraz ciągiem obrazów, które chłonie się i podziwia.

Źródło grafiki: http://expij.pl/wp-content/uploads/2015/11/Mushishi-Zoku-Shou-01-Large-06.jpg

W tej bardzo poetyckiej, zamierzenie niespiesznej i raczej skłaniającej do refleksji, niż  rozrywkowej serii pojawia się pewna postać istotna dla opowieści o japońskich duchach. Tu uosabia ją główny bohater, Ginko, swego rodzaju znachor, który dzięki swojemu szczególnemu kontaktowi ze światem duchów oraz znajomości praw nim rządzących niesie pomoc ludziom niepokojonym przez mushi. Taki oświecony pośrednik między dwiema rzeczywistościami (czy też aspektami rzeczywistości) odgrywa kluczową rolę w tego rodzaju historiach. Nie tylko odkrywa przed odbiorcą sekrety drugiej strony, ale również dostarcza odpowiedzi na najistotniejsze pytania – choćby o przyczynę takiego, a nie innego zachowania yōkai.

Związek z naturą podkreśla w równym stopniu Hayao Miyazaki w swojej kreacji niezwykłego uniwersum, przede wszystkim w dwóch kanonicznych dziełach: Księżniczka Mononoke oraz Mój przyjaciel Totoro. Wędrówka w głąb rzeczywistości duchów przyrody, sąsiadującej z ludzką czy to w postaci uśmiechniętego miśkowatego olbrzyma albo kota-autobusu, czy dziwnych ludków o główkach w kształcie otoczaków i nieco upiornych niby-twarzach stanowiła dobry pretekst do poruszenia bliskich jego sercu zagadnień proekologicznych. Ze względu na tę miłość reżysera do ziemskiego ekosystemu da się odczuć w jego filmach jakiś niepojęty czar, a niesamowita wyobraźnia twórcy umożliwia pełne zanurzenie się w wykreowanej przez niego rzeczywistości i obserwację konfliktu na linii cywilizacja–natura. Inny wybitny film Miyazakiego Spirited Away: W krainie bogów (nagrodzony zresztą Oscarem) nawiązywał już otwarcie do folkloru i klasycznej baśni. Historia opowiada o dziewczynce, która uczy się trudów życia, gdy przez przypadek trafia z rodzicami do świata zamieszkanego przez ayakashi i zmuszona jest do pracy w niezwykłej łaźni.

Już w dziełach japońskiego mistrza ze studia Ghibli yōkai bywają wobec człowieka otwarcie wrogie, a przynajmniej pełne dystansu. Mononoke z 2007 roku eksponuje ich mściwy charakter, bo koncentruje się na opowieściach o duchach, które własne cierpienie postanawiają odreagować na Bogu ducha winnych nieszczęśnikach… Tyle że ci ostatni częstokroć okazują się wcale nie tacy niewinni. Prawda o ich prześladowcach jest zaś niezwykle smutna i poruszająca – niektórzy z nich nawet nie zdają sobie sprawy z tego, że nie są już ludźmi. Protagonista nazywający sam siebie Sprzedawcą Leków wędruje po świecie i wypędza duchy z ofiar, ale żeby było to możliwe, musi wpierw odkryć całą prawdę o okolicznościach narodzin każdego z nich. Anime jest bardzo silnie osadzone w japońskim kręgu kulturowym i jego zwyczajach, przez co bywa momentami trudne do zrozumienia dla zachodniego widza, jednak niezwykła stylistyka tej produkcji – forma tradycyjnego teatru oraz grafika nawiązująca do dawnej sztuki ilustrowania – sprawiają, że jest ona unikatowa, a seans stanowi niezapomniane przeżycie. Co ciekawe, Mononoke stanowi rozwinięcie części antologii grozy Ayakashi.

Źródło grafiki: Rudebeast, https://goo.gl/ErVAaw

Spośród produkcji otwarcie czerpiących z dorobku dawnych badaczy yōkai warto wymienić jeszcze GeGeGe no Kitarō, Nurarihyon no Mago czy trylogię Yokai Monsters. Pierwsza z wymienionych pozycji to manga, która doczekała się sześciu wersji anime, jednego filmu animowanego oraz dwóch aktorskich. Opowiada o przygodach ducha Kitarō, który wraz z towarzyszami stara się doprowadzić do zgody między światem swoim i ludzkim. Wspierają go dziadek Medama-Oyaji, z którego pozostała jedynie ożywiona gałka oczna, człowiek-szczur Nezumi-Otoko, a także dziewczyna-kot Neko-Musume. Nurarihyon ma podobnie nieludzkiego bohatera – Rikuo Nurę, w jednej czwartej yōkai, który mieszka ze swoim dziadkiem oraz innymi niezwykłymi stworzeniami i stara się spełniać dobre uczynki, aby uniknąć całkowitej przemiany (może się zmieniać tylko po zachodzie słońca). Ostatni z wymienionych tytułów to nazwa cyklu aktorskich filmów z końca lat 60., wartego uwagi ze względu na wykorzystanie archaicznych metod twórczych – marionetek, kostiumów oraz prymitywnej animacji, a także użycie klasycznych wizerunków znanych demonów. Nawiązuje przy tym do legendy o chłopcu z brzoskwini Momotarō, wykorzystując baśniową strukturę opowieści do stworzenia nacjonalistycznego przesłania (duchy jako armia najeźdźców). Powstał remake w reżyserii Takashiego Miike, który koncentruje się bardziej na starciu tradycji ze współczesnością przez uczynienie z folklorystycznych potworów półmaszyn. Interesujące, że konsultantem przy produkcji był postrzegany jako wielki autorytet Shigeru Mizuki, twórca GeGeGe, który zagrał również w filmie niewielką rólkę.

Na japońskim rynku anime najwięcej można znaleźć historii o łowcach ayakashi, którzy chronią przed nimi ludzkość, dokonując pewnego rodzaju egzorcyzmów. Na tle reszty szczególnie wyróżniają się dwie: fenomenalne Noragami (dwa sezony) oraz trochę nierówne, ale bardzo przyjemne Kyōukai no Kanata a.k.a. Beyond the Boundary (jeden sezon streszczony w filmie i jeden film zamykający wątki). Pierwsza historia powstała na podstawie wciąż publikowanej mangi o pomniejszym bogu Yato, chodzącym wciąż w dresie i marzącym o własnej świątyni. W towarzystwie swojego wiernego shinki (przygarniętego ducha, który może stać się bronią) Yukine oraz Hiyori, dziewczyny, która z niewiadomych przyczyn opuszcza niekiedy własne ciało i walczy z nękającymi miasto groźnymi widmami. Mają one tutaj najczęściej formę zwierzęcą (co widać chociażby na poniższym filmiku), ale czasem przyjmują także postać wyłupiastego oka. Ten sposób przedstawienia demonów jest szczególnie bliski pierwotnym gawędom, ponieważ oddaje grozę tych istot: złowrogie szepty, ciemne barwy, dzikość i krwiożerczość zachowania. W tym anime dodatkowym zagrożeniem jest to, że takim ayakashi może się stać praktycznie każdy, nawet bóg, wystarczy skaza na duszy albo zbyt długie wystawienie na negatywne emocje. Można się go pozbyć za pomocą egzorcyzmu, o którego skuteczności świadczy pojawienie się świetlistego symbolu i zniknięcie złego ducha.



Sytuacja wygląda podobnie w drugim z wymienionych anime, z tym że głównym bohaterem jest tam półdemon, a wszechobecne na świecie kreatury noszą miano yōmu. Polowaniem na nie zajmuje się specjalna kasta wojowników. Pokonane stwory przemieniają się w kamienie szlachetne, które można wymienić na gotówkę w specjalnie wyznaczonych punktach. Nieśmiertelny protagonista, Akihito, jest nieustannie kontrolowany przez organizację zrzeszającą łowców yōmu. Na domiar złego musi wciąż odpierać ataki Mirai, dziewczyny, na której ciąży klątwa i która może wykorzystać w walce własną krew. Starcia z nim traktuje ona jako swego rodzaju trening, dopóki chłopak nie decyduje się pomóc jej w przezwyciężeniu słabości. Z początku prosta fabuła nabiera rozpędu, świat przedstawiony wzbogaca się w szczegóły, wyjaśnione zostaje też znaczenie tytułu. Atutami są wymyślne przedstawienia stworzeń, nienachalny wątek miłosny z udziałem Akihito i Mirai, a także sympatyczne postaci. Nieco zastrzeżeń można mieć do „wypełniaczy”, czyli odcinków niezwiązanych z głównym wątkiem, czy motywów humorystycznych (nie każdego rozbawią obecne w japońskiej kulturze romantyczne relacje między rodzeństwem bądź podteksty erotyczne). Rzadko jednak zdarza się, żeby produkcja tego rodzaju miała równie satysfakcjonujący finisz. W Kyōukai no Kanata było to możliwe dzięki znacznemu rozbudowaniu zakończenia. Podobnie jak Noragami jest to także anime zwyczajnie ładne.

Dowodem na to, że monoke mogą wzbudzać nie tylko strach, lecz także sympatię jest m.in. seria Natsume yūjinchō. To ciepłe anime na podstawie mangi prowadzi widza przez – jak na razie – cztery serie (piąta już zapowiedziana) tropem perypetii Takashiego Natsume, chłopaka, który postanowił oddać okolicznym istotom odebrane przez swoją babkę imiona, zapisane w Księdze przyjaciół. Pomaga mu w tym, choć niezupełnie bezinteresownie, przypadkiem obudzony przez niego kot szczęścia, Madara. Oczywiście zdarza się, że Natsume spotyka na swej drodze stworzenia nieprzyjazne, próbujące się zemścić na nim za grzechy krewnej, ale równie często są to istoty w gruncie rzeczy dobre, których właśnie łagodność i bezbronność, dostrzegalne także fizycznie, spowodowały, że znalazły się w takiej, a nie innej sytuacji. Jak wiele opowieści tego rodzaju Natsume yūjinchō nie jest produkcją o spójnej fabule i chociaż w miarę rozwoju akcji wychodzą na jaw pewne tajemnice, to każdy odcinek stanowi właściwie zamkniętą całość. Podobnie jak Mushishi jest też raczej spokojne i niespieszne, dlatego też jego oglądanie wymaga odpowiedniego nastroju.

Aż dziw, że z takiego bogactwa materiału nie skorzystali wcześniej twórcy przeznaczonych dla młodszego odbiorcy (głównie chłopców) shonenów. Co prawda pewne wariacje na temat duchów pokroju kitsune (lisa) czy tanuki (zwierzęcia przypominającego borsuka) pojawiały się już w Digimonach czy Naruto, ale dopiero Yo-kai Watch zapoczątkowało popularność yōkai w tym gatunku anime. Temat chwycił i obecnie oprócz anime liczącego już ponad 100 odcinków mamy gry, filmy, zabawki – całą markę, prawie zdolną konkurować ze starymi wyjadaczami, Pokemonami. A o czym to jest? Oto zwyczajny chłopak imieniem Keita natrafia na zagadkową kapsułę, z której wypuszcza dziwnego ducha. Ten ofiarowuje mu tytułowy zegarek, dzięki któremu możliwe będzie wykrywanie sprawiających kłopoty yōkai. Partnerem chłopca staje się później koci duch Jibanyan. Tak powstaje powiększająca się stale drużyna zaprzyjaźnionych ludzi i stworów. W ogólnym zarysie fabuła wydaje się dość schematyczna i wtórna, ale nawiązanie do japońskiego dorobku kulturowego oraz uznanie miłośników gatunku sprawia, że anime to wyróżnia się wśród innych podobnych produkcji.

Źródło grafiki: http://www.snyd.dk/wp-content/uploads/youkai-watch-10.jpg

Jak większość towarów eksportowych z Kraju Kwitnącej Wiśni, także i ayakashi trafiły wreszcie do Ameryki. Pojawiły się w inspirowanych kulturą Wschodu produkcjach pokroju Avatara: Legendy Aanga bądź Legendy Korry, gdzie świat duchów odgrywał niebagatelną rolę, a przedstawiony był z wielką inwencją. Duchy jednak, z natury dość abstrakcyjne, najlepiej sprawdzają się w komiksie, tak bardzo opierającym się przecież na obrazach. Obecnie stare legendy z powodzeniem propaguje publikacja Image Comics Wayward, opowiadająca o grupie nastolatków zmuszonych przez przeznaczenie do stawienia czoła siłom świata niewidocznego dla zwyczajnych ludzi. Z tempem i wiarygodnością historii bywa różnie, kluczowe są tu jednak towarzyszące jej teksty popularnonaukowe, przybliżające różne japońskie motywy, sylwetki wschodnich artystów, ciekawe dzieła. Rzecz naprawdę warta uwagi.

O wiele lepiej wykorzystał medium komiksowe Mike Carey, korzystający z tej mitologii już przy okazji tworzenia Lucyfera. Głęboko z japońskiego folkloru zaczerpnął w Crossing Midnight, wciągającej opowieści o nieszczęśliwych losach dwójki rodzeństwa – brata i siostry, Kaia i Toshi – z których jedno, Kai, zostało jeszcze przed urodzeniem przeznaczone despotycznemu bóstwu na skutek modłów ojca, niezdającego sobie sprawy z ich konsekwencji. Także z tego powodu Toshi jest odporna na wszelkie zranienia. Prawda wychodzi na jaw, kiedy pan mieczy, Aratsu, przychodzi upomnieć się o swoje i zrobi absolutnie wszystko, by odebrać przyrzeczony mu dar. Według słów samego autora jest to jego metafikcyjna wariacja na temat Królowej Śniegu, inspirowana twórczością mangaków takich jak Junji Ito czy wzmiankowany już Shigeru Mizuki. Wariacja, dodajmy, absolutnie szalona, pełna niezwykłych pomysłów, cokolwiek krwawa, zupełnie niepatyczkująca się z bohaterami. Niestety, słaba sprzedaż tej serii spowodowała, że podjęto decyzję o jej przedwczesnym zakończeniu. W konsekwencji nie dość, że finał sprawia wrażenie ewidentnie przyśpieszonego, to także rysunki zdają się szalenie niedopracowane. Wielka szkoda, tym bardziej że Carey zaludnił swój wymyślony świat m.in. zjadającymi sny baku, boginiami igieł, a także całym mnóstwem mniej lub bardziej rozpoznawalnych ayakashi.

Źródło grafiki: http://static.comicvine.com/uploads/scale_small/0/9116/694044-crossingmidnight16.jpg

W legendarzu yōkai kryje się wprost niewyczerpany potencjał twórczy. Udowadniają to wszystkie przywołane przeze mnie dokonania popkultury, a przecież stanowią one jedynie ograniczony wybór ciekawszych przypadków. Na wiele tytułów zwyczajnie nie starczyło miejsca. Zainteresowani tematem mogą spróbować szczęścia choćby z InuYashą – o innych jeszcze ciężko coś powiedzieć (mam tu na myśli mangę Fukigen na Mononokean, której adaptacja będzie miała premierę w lipcu). Zarówno anime, jak i film czy komiks stwarza jednak wyjątkową okazję obcowania z fascynującą wyobraźnią Japończyków, zetknięcia z ich jedyną w swoim rodzaju kulturą i obyczajami. Naprawdę warto dać nura w to głębokie morze opowieści o niewidocznych intruzach (a może raczej pełnoprawnych współmieszkańcach?) czających się w każdym zakamarku naszego świata. Nawet jeśli potem ciężko będzie nam spojrzeć tak samo jak wcześniej choćby na niepozorną parasolkę.
]]>
http://zcyklu.pl/yokai/feed/ 0
Homo magicus #2: Magi http://zcyklu.pl/homo-magicus-2-magi/ http://zcyklu.pl/homo-magicus-2-magi/#respond Mon, 14 Dec 2015 14:46:08 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2894
Nietrudno sobie wyobrazić stereotypowego maga. Będzie to starszy mężczyzna z długą siwą brodą, odziany w luźne szaty, zdobne niekiedy w czarodziejskie ornamentacje lub tajemne symbole. Na jego głowie tkwić będzie szpiczasty kapelusz (spadek po żeńskich przedstawicielkach profesji), a w ręce – laska lub powykrzywiany kostur. Jednak kiedy lepiej przyjrzymy się kulturowym reprezentantom motywu, z łatwością dostrzeżemy, że sprawa nie jest wcale taka oczywista i wyróżnienie pewnych wyraźnych odstępstw od normy pozostaje jak najbardziej możliwe.
Zanim przejdziemy do tych wariacji, pomyślmy – skąd wziął się globalnie rozpoznawalny wizerunek osobników posługujących się czarami? Ewidentny protoplasta to Merlin z legend arturiańskich. Stanowi on bowiem obecny w wielu średniowiecznych romansach rycerskich wzór mędrca – głosu rozsądku bohatera, doświadczonego doradcy i mentora. Spekuluje się, że wygląd tego oraz innych czarodziejów wywodzi się natomiast z mitologicznej interpretacji historii germańskiego boga Wodena (albo, jeśli wolicie, Odyna), którego wyobrażano sobie niekiedy pod postacią starego posiwiałego wagabundy w obszernych szatach i z laską w dłoni. Niezależnie od genezy obraz dobrego maga utrwalił się na tyle mocno, że widzimy jego wyraźne ślady w przedstawieniach nie tylko Tolkienowskiego Gandalfa, lecz także Dumbledore’a z Harry’ego Pottera. Jeśli zaś o samego wychowawcę króla Artura chodzi, to jego niesłychanie stateczny oraz poważny wizerunek został niedawno przełamany dzięki stacji BBC, która postanowiła przyjrzeć się początkom edukacji magicznej chłopaka. Dzięki temu widzowie mogą cieszyć się pięcioma sezonami zabawnych, ale niekiedy całkiem mrocznych Przygód Merlina, przepełnionych ciekawymi nawiązaniami do materiału źródłowego, lecz niestety zwieńczonych cokolwiek rozczarowującym finałem.

Źródło grafiki: http://www.encyklopediafantastyki.pl/index.php/Plik:Merlin_2.png

 Wiadomo jednak, że świat – czy fantastyczny, czy też nie – nie może być pełen jedynie sług dobra. Poczciwi czarodzieje mają swoich niegodziwych odpowiedników, pełniących zazwyczaj funkcję głównych przeciwników popkulturowych bohaterów. Za takowych przyjęło się postrzegać czarowników i czarnoksiężników, którzy zamiast tą właściwą – czyli białą – magią, posługiwali się magią czarną, szkodliwą, ale oferującą prostszą drogę do osiągnięcia celu i kuszącą zdobyciem nieograniczonej potęgi. Pewnego wyjaśnienia negatywnych cech tych postaci dostarcza źródłosłów angielskiego terminu warlock: otóż w języku staroangielskim słowo wærloga oznaczało wiarołomcę (‘ten, który oszukuje’). W polszczyźnie konotację z okrutną magią widać tylko w określeniu czarnoksiężnik. Nasza rodzima nomenklatura jest zresztą o wiele uboższa, choć równowaga między płciami, wyraźna także w innych językach, zostaje częściowo zachowana – czarownik/czarownica, czarodziej/czarodziejka.

Jednymi ze wskazówek dotyczących tego, jaką magią – białą czy czarną – para się człowiek, są barwy noszonych przez niego szat. Z czarodziejami kojarzą się obecnie szarości oraz jaśniejsze kolory (przede wszystkim niebieski, czasami fioletowy, ale też zielony albo czerwony), natomiast czarownicy nie muszą podążać za modą, gdyż preferują czerń. Wyjątkiem od tej reguły jest Saruman, który nawet po swojej zdradzie wciąż ubierał się na biało.

 

Źródło grafiki: https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/736x/46/a8/f5/46a8f5cf51aa598967fdac919e5d6d62.jpg

Tak w literaturze, jak i w innych mediach opatrzonych metką fantastyki mamy do czynienia z olbrzymim zróżnicowaniem samych koncepcji czarów. W bardziej standardowych, quasi-średniowiecznych konstrukcjach świata praktycznie każdy zdaje sobie sprawę z istnienia magii, jednak jedynie nieliczni potrafią nauczyć się korzystania z zaklęć lub tajemnych ksiąg (zwanych grimoire’ami i, co ciekawe, mających swoje odpowiedniki w rzeczywistości). Zdolności magów mają zazwyczaj ograniczenie – w świecie wirtualnych rozgrywek może nim być ilość tzw. siły mana (czyli mocy według koncepcji wywodzącej się częściowo z religii polinezyjskiej) albo limit czarów możliwych do „użycia” w ciągu dnia. Czarodzieje i czarownicy tego typu korzystają również z rozmaitych artefaktów, klejnotów, zwojów itp. O wiele ciekawsze są jednak przypadki, kiedy albo położony zostaje większy nacisk na konsekwencje używania swych zdolności – konieczność ofiary z ludzi, świadomość destruktywnych skutków nagromadzenia zbyt dużej ilości „energii taumaturgicznej” jak w Świecie Dysku – albo metody działania magii są absolutnie wyjątkowe. W Czarnoksiężniku z Archipelagu oraz pozostałych częściach cyklu Ursuli K. Le Guin warunek konieczny do czarowania to poznanie „prawdziwego imienia” danej rzeczy, co stanowi ryzyko także dla samego użytkownika, na dodatek każde zastosowanie zaklęcia zaburza równowagę całego świata. W Czaropisie dla odmiany magicznym orężem są słowa, a mag to zarazem pisarz (szalenie intrygująca koncepcja!). Na Wschodzie natomiast dominuje utożsamienie wszelkiego rodzaju mocy z energią płynącą z natury (wyraźnie widzimy tu związki z ideą qi, czakrami oraz pierwiastkami ying i yang). Godna uwagi jest w tym kontekście wizja alchemii (kilka słów poświęcę tej pseudonauce nieco później) w mandze/anime Fullmetal Alchemist, zaciekawia również magia żywiołów rodem z Avatara: Legendy Aanga i Legendy Korry (odnajdziemy tam także pewne ślady szamanizmu).

 

Źródło grafiki: http://rampages.us/hungrybrain/wp-content/uploads/sites/8572/2015/08/the_legend_of_korra__four_element_opening_by_iammrx-d4tymoj.png

 Do kolejnych istotnych aspektów opowieści należy pozycja maga w społeczeństwie. Jako jednostka o ponadprzeciętnych zdolnościach bywa on członkiem kasty rządzącej, częściej jednak jedynie doradza władcom (tak jaku zarania motywu). Zdarza się jednak i tak, że istnienie czarodziejów pozostaje ukrywane przed światem – patrz Harry Potter – a niekiedy magowie sami decydują się na pustelnicze życie w ukrytych gdzieś wieżach. Ciekawie przedstawia się świat pokazany w książce Jonathan Strange i Mr Norrell (oraz w jej serialowej adaptacji). W Wielkiej Brytanii opisanej w tej powieści magia, niegdyś wszechobecna na Wyspach, znika bez śladu i nie istnieje, dopóki nie pojawiają się dwaj ostatni czarodzieje: teoretyk Norrell i jego późniejszy uczeń, Jonathan Strange, młody mężczyzna z ambicjami. Rzecz jasna, ich działania przynoszą z czasem niesłychanie poważne konsekwencje dla całego kraju, który wikła się w owym czasie w wojnę z despotą owładniętym żądzą władzy – Napoleonem Bonapartem.

I w ten sposób płynnie przechodzimy do systemu nauczania oraz zrzeszeń ludzi władających czarami. Motyw nauczyciela magii oraz jego ucznia cieszy się bardzo dużą popularnością – segment Disneyowskiej Fantazji (po raz pierwszy napotykamy tam na ikoniczną szatę w gwiazdy), który dał potem życie Uczniowi czarnoksiężnika z 2010 roku, Belgariada Davida Eddingsa i wiele, wiele innych przykładów wzmacnia żywotność tej tematyki. Szkoły dla czarodziejów pojawiły się już nieco później, a najbardziej znanym ich przykładem pozostaje obecnie Hogwart z siedmioksięgu J.K. Rowling, inspirujący dla kolejnych pokoleń do tego stopnia, że podobne ośrodki edukacyjne powstają naprawdę (w celach rozrywkowych i na niby, rzecz jasna). Niebawem powrócimy do tego wątku na małym ekranie, a stanie się tak dzięki serialowi The Magicians opartemu na serii powieści Lva Grossmana. Najciekawszym zgromadzeniem magów w literaturze pozostaje jednak na wskroś chaotyczny Niewidoczny Uniwersytet wykreowany przez Terry’ego Pratchetta. W tej szkole częściej niż faktycznej działalności akademickiej doświadczymy brutalnych rozgrywek o władzę, zdrad i spisków (krótkometrażówka The Duel dobitnie to pokazuje). Jako wisienkę na torcie można przywołać jedyną w swoim rodzaju postać rezydującego tam bibliotekarza-orangutana.

Również z dzieł zmarłego angielskiego humorysty wywodzi się postać maga-nieudacznika Rincewinda, którego prześladuje pech i za którym uporczywie podąża wierna myśląca skrzynia (o wdzięcznym imieniu Bagaż) na małych nóżkach. Ten bohater Świata Dysku nie podporządkował się konwencjom, dlatego też należy do najbarwniejszych kreacji Pratchetta, a książki z jego udziałem zaliczyć można w poczet najzabawniejszych, nie mówiąc o tym, że często także najciekawszych.

A skoro już mowa o nietypowych przedstawicielach profesji: do zupełnie innej bajki należą druidzi oraz nekromanci. Ci pierwsi pierwotnie byli celtyckim kapłanami mocno związanymi z siłami natury, a ich potęga płynęła bardziej ze znajomości naturalnych specyfików aniżeli opanowania jakiejś formy magii. Wiemy o nich naprawdę niewiele poza tym, że należeli do inteligencji tamtych czasów, dokonywali ofiar ze zwierząt (czasem także z ludzi), często stosowali jemiołę i wierzyli w reinkarnację. Ich wizerunkiem, który najsilniej wpłynął na nasze postrzeganie, jest (nie)stety komiks o Asteriksie i Obeliksie. Właśnie dlatego nic nie stało na przeszkodzie, aby w ramach gier RPG czy MMORPG nadać im nieco inną rolę, wciąż nawiązując do ich tradycyjnego postrzegania w roli medyków.

Podobnie ma się sytuacja z nekromantami. Dawniej stanowili oni po prostu ludzi trudniących się kontaktami ze światem umarłych w celu przepowiadania przeszłości albo zyskania dodatkowych mocy. W Biblii czytamy, że tego rodzaju praktyki były nawet karane śmiercią, jak i zresztą większość praktyk magicznych, postrzeganych jako próba kontaktu z siłami zła. Jeśli już natrafimy na historyczne wzmianki o praktykantach sztuk tajemnych, będą to właśnie albo nekromanci, albo alchemicy trudniący się okultyzmem. Do najsłynniejszych – choć owianych legendą – realnych postaci tego rodzaju zaliczyć można Johanna Faustusa (pierwowzór literackiego doktora Fausta), Paracelsusa, rabina Löwy’ego czy niesławnego Johna Dee. (Ciekawostka: wszyscy oni byli w jakiś sposób związani z dawną Rzeczpospolitą. Przypadek?) Intrygujące, że alchemia, swego rodzaju raczkująca nauka o naturze i przemianach, czy też raczej transmutacji (słynne próby odnalezienia kamienia filozoficznego lub wytworzenia złota, a przy okazji też uwarzenia eliksiru nieśmiertelności), z czasem zyskała sobie tak złą sławę.

 

Źródło grafiki: https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/236x/0e/a3/59/0ea359b0b663c107ba09bbb7ce6cfbd6.jpg

 Nekromanta w miarę upływu czasu ulegał postępującemu odczłowieczeniu, a w końcu stał się mrocznym magiem z ciałem kościotrupa, ożywiającym własne zastępy nieumarłych. Taki sposób przedstawienia wynika bezpośrednio z przemiany w licza (czyli szczytowego osiągnięcia tej dziedziny magii), po której to praktykant mrocznej sztuki był w stanie przetransformować pośmiertnie własne ciało. Przykład stanowią właśnie rozgrywki w świecie wirtualnym oraz różnorakie produkcje nawiązujące do tej konwencji, takie jak chociażby seria japońskich light novels oraz powstałe na jej podstawie anime Overlord, którego bohater na czas rozgrywek przyjmuje postać kościotrupa-nekromanty Ainza Ooal Gowna. Amerykańska animacja komediowa The Venture Bros, dzięki postaci Dr. Byrona Orpheusa ze skłonnością do teatralnych zachowań i wielu manieryzmów, udowadnia natomiast, że da się tego rodzaju postaci przedstawić także w bardziej przyjaznym świetle.

Równie ciekawy jest casus słowiańskiego wiedźmaka, czyli zmiennokształtnego czarownika wywodzącego się głównie z folkloru rosyjskiego. Przez dzieło Andrzeja Sapkowskiego termin ten kojarzy się obecnie zupełnie inaczej, chociaż polski wiedźmin dysponuje znacznie mniejszymi zdolnościami magicznymi, korzystając jedynie ze specjalnych „znaków”. Miało ono także wpływ na angielskie tłumaczenie tego określenia – the witcher. Obecnie wiedźmaka w literaturze uświadczymy sporadycznie, głównie w dziełach nawiązujących do ludowych wierzeń, takich jak cykl Siergieja Łukjanienki Patrole.

Z czarodziejami oraz istotami im pokrewnymi spotykamy się w popkulturze praktycznie wszędzie. Obfituje w nie prawie każda gra RPG czy MMORPG, widzimy je w świecie komiksu (marvelowski Dr Strange, Constantine z DC Comics), występują w zgoła nowoczesnej formie w powieściach typu urban fantasy (Kroniki Dresdena). Do pewnego stopnia jako swego rodzaju wersję motywu maga postrzegać można także zakony Jedi oraz Sithów z Gwiezdnych Wojen, a wszechobecną Moc uważać można za rodzaj magii, także i tu zresztą podzielony ze względu na moralne zabarwienie na Jasną i Ciemną Stronę.

Chociaż nie będzie przesadą stwierdzenie, że wizerunek maga cierpi obecnie na monotonię, trzeba pamiętać również o całej rzeszy chwalebnych wyjątków, które mogą skutecznie odtruć cały ten schematyzm. Wystarczy nieco poszperać, a każdy fan fantastyki znajdzie coś, co go zainteresuje. Magia ma już to do siebie, że występuje w niezliczonych formach. Stąd zapewne bierze się niesłabnąca popularność tego literackiego motywu, a w konsekwencji także fantastyki – gatunku, który przecież opiera się właśnie na magii.  

]]>
http://zcyklu.pl/homo-magicus-2-magi/feed/ 0
Homo magicus. #1: Maleficae http://zcyklu.pl/homo-magicus-1-maleficae/ http://zcyklu.pl/homo-magicus-1-maleficae/#respond Mon, 26 Oct 2015 15:04:56 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2928
Jak długo istnieje w kulturze idea magii, tak długo obecni są w niej również ludzie zdolni z magii korzystać, i to w zgoła różnych celach. Jako że kobiety mają pierwszeństwo, wpierw przyjrzymy się w tym kontekście wiedźmom oraz czarownicom.
Pozostańmy przez chwilę na rodzimym gruncie. Ze względu na pogańskie korzenie słowiańszczyzny przedstawicielki płci pięknej obdarzone specjalnymi zdolnościami nie były postrzegane jako zło wcielone. Wręcz przeciwnie: cieszyły się raczej szacunkiem jako zielarki albo wieszczki (do przepowiadania przeszłości odnosi się zresztą w duchu cokolwiek romantycznym chociażby Szekspir w Makbecie), do nich też zwracano się po radę. Słowo „wiedźma” wraz z bardziej uszczegółowionym określeniem „ciota” zyskało pejoratywne konotacje dopiero podczas nasilonej ekspansji chrześcijaństwa. Tak oto Polska dogoniła resztę świata, akurat w samą porę na erę inkwizycji.

Już bowiem w kulturze antycznej czarownice postrzegano przeważnie źle. Homerowska Kirke zamieniła towarzyszy Odyseusza w świnie, a jego samego uwięziła na swojej wyspie. Przodkinie stereotypowych jędz – mitologiczne Mojry – ustanowiły kanon brzydoty (niekiedy nawet błędnie utożsamia się je z Forkidami, inną trójcą, która miała wspólnie jedno oko i jeden ząb). Źródłem tego obrazu kobiety posiadającej wiedzę tajemną mógł być, rzecz jasna, swego rodzaju mizoginizm, gdyż podejrzanie często ofiarą wiedźm padali w tych historiach mężczyźni. Jakaś jego cząstka przetrwała zresztą do czasu procesów czarownic, ponieważ o palonych mężczyznach czarownikach słyszy się o wiele rzadziej.

Źródło grafiki: renote.s3.amazonaws.com/uploads/article_image/file/11544/default_John_William_Waterhouse_-_Magic_Circle.JPG

A skoro już o wiekach średnich mowa, przyjrzyjmy się temu, co ukonstytuowało, choćby częściowo, kościelną Inkwizycję – mianowicie Biblii. W Starym Testamencie stwierdza się wyraźnie, iż dobry chrześcijanin „czarownicy żyć nie dopuści” (Wj, 22.17). Aby odpowiednio nastawić ciemnotę, zbiór zabobonów stopniowo wzbogacano: o pakty z diabłem (dlaczego akurat kobiety z nim paktowały? Otóż udowodniono naukowo, że są bardziej podatne na szatańskie zakusy), latanie na miotle (na sabaty, rzecz jasna), używanie dziwnych składników do przygotowywania odrażających mikstur (klasyczne już oko węża i tym podobne delicje), przemiany w zwierzęta i posiadanie „pobratymców” (najczęściej czarnych kotów lub nietoperzy), niszczenie plonów, mordowanie dzieci, ambicje sprowadzenia końca świata etc. Wszystko to zostało zaś skrupulatnie spisane i wzbogacone o najlepsze metody prowadzenia przesłuchań, a także wykrywania wiedźm, w słynnym Malleus Maleficarum, czyli Młocie na czarownice. Do sposobów w nim zebranych odwoływano się często i ochoczo, popierając podejrzenia o uprawianie czarnej magii oszczerczymi oskarżeniami wypływającymi wielokrotnie z prywatnych niesnasek (lub względów politycznych, patrz: Joanna d’Arc) czy rezultatami tortur (mój ulubiony przykład to kłucie zatrzymanej w ten sposób, aby zakończenia nerwowe nie rejestrowały bólu, i twierdzenie, że jest to znak diabła). W większości przypadków poddana śledztwu osoba nie miała zbytnich szans na ujście cało – proces był przemyślany w ten sposób, aby za wszelką cenę doprowadzić ją na stos. Nieprzypadkowo taki sam tytuł jak wspomniane kompendium nosi czechosłowacki film z 1969 roku, którego twórcy starają się ukazać mechanizmy stosowane w czasach prześladowań.

Źródło grafiki: www.kinomania.ru/images/posters/172356.jpg

Jedno miejsce z tamtego okresu wybiło się ponad wszystkie inne, a w popkulturze pozostawiło absolutnie najtrwalszy ślad. To Salem, niesławne miasteczko, w którym prowadzono najsłynniejsze procesy przeciw użytkownikom czarnej magii. Ponad dwadzieścia osób straciło tu życie w wyniku działań sądów, aczkolwiek palenie na stosie akurat w tym przypadku jest mitem. Jak wiadomo, tego rodzaju prawdziwe historie stanowią najlepszą pożywkę dla gustów publiki, powstały zatem niezliczone publikacje, filmy, produkcje telewizyjne (a zapewne także parę komiksów) o tej tematyce. Do ciekawszych należy kostiumowy film Czarownice z Salem (1996) z Winoną Ryder oraz wciąż emitowane Salem (w przyszłym roku doczeka się ono trzeciej serii). Obie te historie mieszają elementy fikcyjne z faktami i stawiają na oddanie realiów, a także – w drugim przypadku – wytworzenie klimatu grozy. Widza zainteresowanego tą tematyką odsyłałbym chyba nawet bardziej do wersji telewizyjnej, jako że ciekawiej przedstawiono w niej chociażby kulisy zawodu łowcy czarownic.

Salem to także przykład pewnej współczesnej tendencji, do której niebawem dojdziemy. Wizerunki wiedźm możemy, ogólnie rzecz biorąc, podzielić na dwie kategorie. Do pierwszej będą się zaliczać te, których brzydota wewnętrzna przejawia się także w wyglądzie zewnętrznym – zgarbione staruchy o zakrzywionym nosie pokrytym czyrakami, niemalże baśniowe Baby Jagi. Drugi przypadek stanowią adeptki czarnej magii o aparycji niesłychanie atrakcyjnej, a przez to częstokroć tym bardziej niebezpieczne, bo ciężkie do wykrycia.

Czarownice o szkaradnych obliczach oraz potwornej naturze to istoty niesłychanie pasujące do świata opowieści dla dzieci, odpowiednio przerysowane, barwne, idealnie spełniające funkcję wrogów szlachetnych bohaterów. Ich pokonania wyczekuje się przez całą opowieść. Dlatego też zła królowa ze Śnieżki zamienia się w odrażającą staruchę, żeby wręczyć królewnie zatrute jabłko. Ideałem urody nie nazwalibyśmy też Urszuli oferującej Arielce nogi za cenę jej głosu. Pewnym wyjątkiem może tu być Maleficent, którą ciężko nazwać oszpeconą w jakimkolwiek aspekcie, ale która zamienia się w straszliwego smoka. Aby dodatkowo odczłowieczyć postać wiedźmy w Czarnoksiężniku z Krainy Oz, zmieniono jej kolor skóry na zielony, o czym w książce nie ma wcale mowy. Zabieg ten przyniósł zaskakujący skutek – taki wizerunek tej postaci trwale zapisał się w kulturze i inspiruje kolejne pokolenia twórców (ostatnimi czasy w trzecim sezonie serialu Once Upon a Time zaprezentowano inne, całkiem zmyślne spojrzenie na genezę bohaterki, że nie wspomnę nawet o słynnym musicalu Wicked i książce o tym samym tytule). To jednak, co było przerażające w tamtych czasach, dziś może wydawać się cokolwiek groteskowe. Dowodzi tego mistrzowska, lecz przesadna charakteryzacja Anjeliki Huston z ekranizacji powieści Roalda Dahla Wiedźmy. Że nie takie straszne te wiedźmy, jak je malują, starał się udowodnić również w swoim szczególnym stylu niedawno zmarły Terry Pratchett, opisując przygody wielce niezgodnego tria: Magrat Garlick, Niani Ogg oraz Babci Weatherwax. Pierwsza książka z ich udziałem, Trzy wiedźmy, doczekała się nawet w 1997 roku animowanego miniserialu.

Źródło grafiki: s-media-cache-ak0.pinimg.com/736x/dd/55/df/dd55dfe52268145f8faa9b3afaa858da.jpg

Kino jednak nie zawsze ukazywało adeptki wiedzy zakazanej jako potwory. Już demitologizujące czarno-białe dzieło Czarownice z 1922 roku, gdzie w na poły dokumentalnej formie zderzono praktyki czarnomagiczne z kobiecymi chorobami psychicznymi, ukazywało bohaterki jako zwyczajne istoty ludzkie. Z czasem popkultura poszła o krok dalej, obdarzając wiedźmy nadprzeciętną urodą, za której maską kryło się wszelkie zepsucie. Odwołano się także do czarnego humoru i zaczęto się z nich śmiać. Pod wieloma względami kultową produkcją w tych klimatach są Czarownice z Eastwick z fenomenalną rolą Jacka Nicholsona jako diabła i dotrzymującym mu kroku triu aktorek – Cher, Michelle Pfeiffer, a także Susan Sarandon, choć film cokolwiek się już zestarzał. Podobnie zresztą jak nawiązujące do historii Salem Hokus-pokus z 1993 roku.

Wcześniej jednak, bo w latach 60., pewna wiedźma imieniem Samantha zakochała się w śmiertelniku i dla niego postanowiła wyrzec się swojej prawdziwej natury, choć raczej kiepsko jej to wychodziło. Nieco zapomniany sitcom Ożeniłem się z czarownicą z kultową czołówką otworzył drzwi produkcjom pokroju Jak kochają czarownice, Czarownica (z 2005 roku, z Nicole Kidman w roli tytułowej) czy Totalna magia, gdzie gwiazda poprzedniej produkcji spotkała się z ulubienicą Ameryki, Sandrą Bullock. Z tym że coś, co kiedyś było nie tylko romantycznie zabarwioną komedią z nienachalnym komentarzem społecznym, zostało ostatecznie zupełnie spłycone do postaci lekkiej historii miłosnej z magią w tle. Trochę szkoda. Nieco lepiej bawiły się konwencją niefortunnie przetłumaczone na polski Czarodziejki, opowiadające o perypetiach trzech sióstr walczących z siłami mroku w ramach rodzinnej tradycji. Serial ten przez osiem lat utrzymywał przy sobie widzów.
 


W tym czasie zaistniała chyba jednak potrzeba ułagodzenia motywu, z której narodziła się kolejna znana figura małego ekranu, a mianowicie Sabrina, nastoletnia czarownica (której towarzyszył cyniczny kot imieniem – nomen omen – Salem), zmagająca się z wyzwaniami wieku. A skoro już mowa o problemach młodzieży władającej magią, to dlaczego nie napisać o szkołach, które by ich tej sztuki nauczyły? Na kartach bestsellerowego cyklu J.K. Rowling o Harrym Potterze znalazło się miejsce także dla żeńskiej placówki edukacyjnej, francuskiej Akademii Beauxbatons. XXI wiek ponownie wlał w obie idee nieco mroku. Bohaterki Czarownic z East Endu są może nieco starsze od Sabriny, ale i one stawiały czoło nie tylko złowrogim siłom, ale też problemom sercowym i innym cokolwiek melodramatycznym rozterkom. Przedwcześnie usunięta produkcja stacji Lifetime wyróżniała się szczególnie ciekawym wątkiem mitologicznym, nawiązującym do wierzeń nordyckich. Natomiast na edukacji czarnomagicznej skupili się twórcy trzeciej serii antologii grozy Ryana Murphy’ego American Horror Story o jakże pasującym podtytule Sabat. W tym limitowanym cyklu czarownice ukazano na różne sposoby, każdy był odpowiedni dla epoki, w której dana postać żyła. Znajdziemy tam więc młode współczesne wiedźmy, które znają się na mediach i obecnych trendach, staromodne zielarki oraz hippisowskie uzdrowicielki, kapłanki voodoo, rasistowskie jędze korzystające z kuracji krwią, aby zachować młodość (historia Elżbiety Batory się kłania) i wiele innych. Miszmasz przytoczony powyżej w dużym skrócie nie do końca się sprawdził, ale owa postmodernistyczna w duchu opowieść miała w sobie całkiem sporo ciekawych elementów i kreatywnie czerpała z historii, a także konwencji, z całym bogactwem inwentarza.
 

Źródło grafiki: www.free-wall-paper.com/wp-content/uploads/2014/05/American-Horror-Story-2014.jpg

Wygląda na to, że czarownice przeżywają aktualnie drugą młodość – tak dosłownie, jak i w przenośni – powracają królowe z piekła rodem i złowieszcze macochy, piękniejsze oraz bardziej zabójcze niż kiedykolwiek (chyba tylko Charlize Theron sprawia, że Królewnę Śnieżkę i Łowcę da się w ogóle oglądać). Niektórzy twórcy starają się trochę z tym motywem eksperymentować jak w nieszczególnie udanym filmie Hansel i Gretel: łowcy czarownic, jednak większość wydaje się zdawać sobie sprawę, iż lepiej skutkuje powrót do korzeni. Chyba jakaś cząstka nas nie wyzbyła się do końca lęku przed tymi uwodzicielskimi kolaborantkami szatana. A może to wina naszej ździebko feministycznej epoki i zwyczajnie dobrze nam się patrzy na silne kobiety, które bezpardonowo sięgają po swoje? Jakakolwiek byłaby tego przyczyna, czarownice rzuciły na popkulturę urok, który wcale niełatwo będzie zdjąć. Jak na razie nie widzę zresztą takiej potrzeby.

A jak wygląda sytuacja z mężczyznami parającymi się tym fachem? Czy odziani w peleryny magowie i czarownicy wyszli już z mody? Nad tą kwestią pochylimy się już następnym razem.

]]>
http://zcyklu.pl/homo-magicus-1-maleficae/feed/ 0
Externi stellari. Część druga http://zcyklu.pl/externi-stellari-czesc-druga/ http://zcyklu.pl/externi-stellari-czesc-druga/#respond Tue, 30 Jun 2015 14:05:12 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2939
Pytanie, czy istnieje życie poza Ziemią, zaprząta głowy ekspertów od dawna. Nic w tym dziwnego, że z czasem uwagę na tę kwestię zaczęli zwracać także twórcy wszelakiego sortu. Ludzka wyobraźnia bowiem wprost znakomicie sprzyja snuciu rozmaitych teorii i odmalowywaniu fantazyjnych wizji możliwego wyglądu oraz natury bytów pozaziemskich. Istoty przywołane w kolejnej (ostatniej już) części ósmego rozdziału Popkulturowego bestiariusza stanowią zaledwie cząstkę tego zbioru.
Tekst postanowiłem ostatecznie podzielić, jako że istnieją dwie główne tendencje w wykorzystywaniu motywu przybyszów z kosmosu. Pierwsza stanowi poniekąd rozwinięcie wątków przywołanych w poprzedniej odsłonie cyklu. Mam tu na myśli wszelkiego rodzaju inwazje na Błękitną Planetę dokonane przez liczne rasy o niezwykle zróżnicowanych cechach. O wiele bogatsze konceptualnie i wyróżniające się większym potencjałem jest jednak drugie podejście do tematu – przyjęcie perspektywy bohatera, który wyprawia się w kosmos. Pozwala ono ukazać potencjalne bogactwo gatunków zamieszkujących całe galaktyki, systemy gwiezdne lub pojedyncze planety. Niektóre wytwory kultury znajdują się, jak to często bywa, na pograniczu obu strategii. W tych przypadkach skupiłem się na najciekawszych wyjątkach, stanowiących zarazem najbardziej kreatywne podejście do idei obcego.


W świecie literatury, a także małego oraz dużego ekranu nasz skromny glob cieszy się doprawdy wielką popularnością wśród gwiezdnych konkwistadorów. Najbardziej sztandarowym przykładem będzie prawdopodobnie Dzień niepodległości z 1996 roku, superprodukcja Rolanda Emmericha – eksperta od efekciarskiego kina katastroficznego (kontynuacja o podtytule Resurgence wejdzie na ekrany już za rok, czyli dokładnie 20 lat później). W dużym skrócie: wielki statek matka zawisa złowieszczo nad Stanami Zjednoczonymi (jakżeby inaczej, amerykańska megalomania jest równie wielka jak budżety amerykańskich filmów, chociaż jak się później okaże, Brytyjczycy też mają swoje za uszami), a grupa bohaterów połączonych przez los stara się zapobiec katastrofie. W tle pojawiają się, rzecz jasna, nawiązania do kosmicznych uprowadzeń, Roswell, strefy 51 itp. Sami najeźdźcy prezentują się jednak odmiennie od klasycznych ufoludków, „szarych” – mają chociażby bardziej kalmaropodobne głowy, przywodzące na myśl koronę królowej Ksenomorfów. Innym klasykiem, starszym i ambitniejszym w wymowie, jest Wojna światów H.G. Wellsa. Książka tego pioniera gatunku science fiction opowiada o inwazji trójnogich machin z Marsa, które sieją spustoszenie na świecie, by w końcu paść ofiarą czegoś tak zwyczajnego jak ziemskie bakterie. Pozycja doczekała się wielu ekranizacji, w tym jednej autorstwa Spielberga z Tomem Cruise’em w roli głównej, ale żadna nie oddała w pełni ducha oryginału (o wiele lepiej udało się to, o dziwo, w drugim tomie komiksu Liga Niezwykłych Dżentelmenów Alana Moore’a, który mocno czerpie z tej historii). Ale do szerzenia jej popularności o wiele bardziej niż filmy i komiks przyczyniła się głośna audycja radiowa Orsona – jakże stosownie – Wellsa z roku 1938 (a więc wyemitowana w atmosferze zbliżającej się wojny). Wielu słuchaczy potraktowało rzeczową „relację” z ataku pozaziemskich istot jako zapis prawdziwych zdarzeń, choć grupa ta nie była tak liczna, jak często się sądzi.

Konwencję inwazji sparodiował między innymi Tim Burton w filmie Marsjanie atakują! z 1996 roku (wartym obejrzenia chociażby ze względu na smoliście czarny humor oraz gwiazdorską obsadę). Ukazani tam kosmici o wyglądzie ludzkich czaszek z przerośniętymi mózgami mieli tylko jedną słabość: nie byli w stanie znieść muzyki country. Vogoni z Autostopem przez galaktykę natomiast atakują Ziemię, gdyż leży ona na trasie budowy intergalaktycznej autostrady. Jeszcze bardziej absurdalnie zapowiadają się tegoroczne Piksele. Tu obcy przybiorą postać bohaterów starych gier – Pac Mana, Donkey Konga i innych – a stawić im czoło zdołają jedynie mistrzowie rozgrywek tego rodzaju. Zapowiada się całkiem zabawnie, a na zachętę mamy jeszcze rolę Petera Dinklage’a,Tyriona z Gry o tron.

Ponieważ kultura nie znosi próżni, musiał się pojawić ktoś, kto rozprawiałby się z tego rodzaju zagrożeniami. Tak narodziła się legenda o facetach w czerni, specjalnych wysłannikach rządowych, którzy zajmują się istotami pozaziemskimi i tuszują wszelkie incydenty z ich udziałem. Ufolodzy z czasem nadali tym agentom cechy niemalże nadludzkie, obdarzyli ich m.in. umiejętnością wymazywania pamięci. Powyższa idea znalazła rozwinięcie wpierw w piosenkach, a potem w filmach i komiksach. Jeden z nich, napisany przez Lowella Cunninghama, stał się kanwą dla popularnej do dziś serii o dwójce tajniaków: agencie K. i agencie J. (odpowiednio Tommy Lee Jones i Will Smith). Faceci w czerni doczekali się do tej pory trzech występów kinowych, a także serialu animowanego. Zmagali się z przeciwnikami w rodzaju przerośniętego karalucha oraz z całą plejadą innych barwnych stworzeń. Ostatnio agent J. wybrał się nawet na wycieczkę w przeszłość. A jeśli myśleliście, że nie da się sparodiować parodii, to grubo się mylicie, bo powstał doprawdy kuriozalny pastisz pod tytułem Faceci w bieli, którego bohaterami są dość pechowi śmieciarze. Do wizerunku łowców w garniturach nawiązują nieco istoty zwane Ciszą z nowych serii Doktora Who. I chociaż są o wiele bardziej przerażające z wyglądu (trochę przypominają legendarnego Slendermana), zachowały jedną szczególną cechę facetów w czerni – napotkani przez nich ludzie natychmiast o tym spotkaniu zapominają.


I tak płynnie przenosimy się do Wielkiej Brytanii oraz długowiecznej serii BBC. Wspomniany wyżej kosmita o dwunastu regeneracjach jest kolejnym, który broni Ziemi przed zakusami gwiezdnych przybyszów. Oni zaś, rzecz jasna, w tym wypadku za cel obierają sobie najczęściej stolicę Anglii. Swoje stanowisko na pół etatu w organizacji militarnej UNIT Doktor objął już w okresie trzeciej regeneracji, ale pomagał ludziom także wcześniej. Przykładem wartym przytoczenia jest kultowy odcinek The Dalek Invasion on Earth z 1964 roku, który na dobre ugruntował pozycję tytułowych istot jako najbardziej przerażających przeciwników bohatera. Postaci te wciąż powracają – także w nowej odsłonie przygód kosmicznego podróżnika. Kto by pomyślał, że kreatura oparta na kształcie pieprzniczki zyska ostatecznie tak wielką popularność! Oprócz Daleków szczęścia w podbojach próbowali też Cybermani, zmiennokształtni Zygoni, Sontarianie o głowach jak ziemniaki i wielu innych. Pod względem inwencji scenarzystów serial ten pozostaje chyba niedościgniony, chociaż z dzisiejszego punktu widzenia wielu z nich wydaje się bardziej śmiesznymi aniżeli złowieszczymi. Obecny showrunner, George Moffat, wzbogacił tę mitologię o przypominające kamienne statuy Płaczące Anioły, które żywią się energią przyszłych dni życia swoich ofiar, a których dotyk przenosi w przeszłość.

Niektórzy wierzą, że wiele starożytnych budowli – w szczególności piramidy – nie mogło zostać stworzonych przez człowieka. Alternatywą jest zatem ingerencja istot spoza naszej planety. Pomysł wykorzystał – znów! – Roland Emmerich. Stworzył coś, co miało się stać ledwie zaczątkiem złożonego telewizyjnego uniwersum: kinowy film Gwiezdne wrota. Opowiada on o grupie archeologów i wojskowych, którzy udają się w przeszłość przez portal odnaleziony u stóp piramidy w Gizie i odkrywają, że pasożytnicza rasa Goa’uldów podporządkowała sobie Egipcjan biorących ich za bogów. Pomysł niósł ze sobą taki potencjał, że wpierw stworzono serię liczącą 10 sezonów, a potem także dwie poboczne, choć znacznie mniej żywotne. Powołano wówczas do życia całe mnóstwo światów i zamieszkujących je bogatych kulturowo cywilizacji. Od dłuższego czasu trwają próby powrotu do stworzonego w nich świata, lecz chwilowo raczej się na to nie zanosi.

Nie wszyscy przybysze pojawiający się na naszej planecie są jednak najeźdźcami. Niektórzy to nieszczęśliwi rozbitkowie, co nie oznacza w żadnym razie, iż mają względem ludzkiej rasy przyjazne zamiary. Zazwyczaj jest wręcz przeciwnie. W 1982 roku John Carpenter zekranizował powieść Johna W. Campbella Who goes there? Stworzył jeden z niezapomnianych horrorów tego okresu. Ale zanim Coś, klaustrofobiczna, paranoiczna opowieść o naukowcach, którzy nie byli nawet w stanie zaufać samym sobie, a którzy zostali uwięzieni w bazie arktycznej ze zmiennokształtnym potworem, stało się należycie popularne, musiało minąć nieco więcej czasu. Wygrał z nim E.T., niosący znacznie bardziej optymistyczny przekaz.Obcy w filmie Carpentera z Kurtem Russellem w roli głównej był niesłychanie groźny, a jego prawdziwa forma – absolutnie obrzydliwa, co zawdzięczamy nadzwyczaj udanym jak na tamte czasy efektom specjalnym. W 2011 roku Coś doczekało się kontynuacji (czy też może prequelu) pod tym samym tytułem, ale to już nie to.


W dżungli kryła się natomiast idealna maszyna do zabijania – Predator. Z bestią widzącą w podczerwieni i wyposażoną w wysoce rozwiniętą technologię był w stanie wygrać jedynie sam Arnold Schwarzenegger. Producenci, zachęceni dobrym przyjęciem przez widzów, zrealizowali kontynuację, a w 2004 roku uatrakcyjnili pomysł: starli drapieżnika z o wiele groźniejszym adwersarzem, Ksenomorfem z serii Obcy. Potwór – powołany do życia przez Ridleya Scotta w jego słynnym filmie z 1979 roku – jest piękny (za projekt odpowiadał zmarły w zeszłym roku artysta H.R. Giger, a choreografię ruchów wzorowano na tańcu), a przy tym śmiertelnie niebezpieczny. Używa ludzkiego ciała jako inkubatora, ma podwójny zestaw szczęk, a w jego żyłach płynie kwas – mało kto byłby chyba w stanie wymyślić bardziej krwiożercze i śmiercionośne stworzenie. Publika pokochała strach przed tym pozaziemskim koszmarem, co poskutkowało trzema kontynuacjami, a niedawno także pierwszym z prequeli pod tytułem Prometeusz, niestety mało udanym. To właśnie ten film, obok Gwiezdnych Wojen, na dobre wyprawił człowieka w kosmos, na spotkanie tego, co może czyhać na niego wśród bezkresnych przestrzeni, gdzie – zgodnie ze sloganem – „nikt nie usłyszy twojego krzyku”.

Zanim jednak widzowie poczuli moc „kina nowej przygody”, istnieli już jego protoplaści, dziś nieco zapomniani. Przede wszystkim pulpowy Flash Gordon – wpierw komiks o perypetiach kosmicznego awanturnika, potem zaś trzynastoodcinkowy serial. W 1967 roku rozpoczęła się zaś publikacja Valeriana, serii komiksowej, która trwa we Francji do dziś. Opowiada ona dzieje tytułowego podróżnika w czasie i przestrzeni (brzmi trochę jak Doktor Who, ale to coś zupełnie innego) oraz jego partnerki Laureliny. Na kartach ponad dwudziestu numerów (właśnie wznawianych w Polsce w formie zbiorczej) protagoniści zwiedzili niezliczoną ilość planet i napotkali niewyobrażalnie wiele rodzajów istot, a każda z nich została szczegółowo przedstawiona przez rysownika Jeana-Claude’a Mézièresa. Na podstawie tej serii powstał nawet animowany serial zatytułowany W Pułapce czasu. Klasyk space opery, po który naprawdę warto sięgnąć.

George Lucas, ojciec uniwersum, które wciąż włada sercami milionów, a w grudniu tego roku po raz siódmy zawita na dużym ekranie, chciał jednak odciąć się od umowności oraz manieryczności dekoracji i od strojów z poprzednich produkcji spod znaku fantastyki naukowej. Postawił więc na swego rodzaju realizm. Wybudowano około trzydziestu pomniejszych planów filmowych, a wyszukane efekty specjalne dodano dopiero później, w 1997 roku, po nakręceniu Imperium kontratakuje oraz Powrotu Jedi. Ale już ta pierwotna wersja zawierała jedną z najsłynniejszych scen – sekwencję w kantynie pełnej niezwykłych przedstawicieli różnorakich ras z wszelkich zakamarków galaktyki (i zapewne także spoza niej). Duchową kontynuacją tego momentu był niezapomniany występ zespołu w pałacu Jabby. Potem machina nabrała jedynie rozpędu: książki, komiksy, seriale – wszystko to pełne coraz to nowych stworzeń, coraz to nowych światów. Godne polecenia zdaje się kompendium Ilustrowany przewodnik po rasach obcych istot wszechświata „Gwiezdnych wojen” z 2002 roku, gdzie znajdziemy zarówno oślizgłych Huttów, niebieskoskórych Chissów z admirałem Thrawnem na czele oraz złowrogich Yuuzhan Vongów lubujących się w bólu, jak i nieokrzesane Wookie. Ale cóż z tego, skoro Disney, jakby potwierdzając swoją supremację, wyrzucił do kosza stary kanon, a wraz z nim tyle wspaniałych kreacji tylu utalentowanych twórców… Pozostaje żywić nadzieję, że najnowsza trylogia będzie miała do zaoferowania wszystko to, za co pokochaliśmy tę starą, a nową byliśmy w stanie przynajmniej docenić (choć Zemsta Sithów to widowisko całkiem zacne).


Wiek XXI rozmienił kreatywność na drobne, stawiając głównie na nową technologię i wrażenia wizualne. Avatar, choć wizualnie piękny (motyw fizyczno-psychicznej więzi z wierzchowcami też niczego sobie), gatunku nie zrewolucjonizował, nie uczynią tego też prawdopodobnie trzy – ach, czemu? – kontynuacje, nad którymi pracuje obsesyjnie James Cameron. Całkiem świeży Strażnicy galaktyki to zupełnie inna para kaloszy. Stanowią dowód na to, że istnieją jeszcze ludzie, którzy potrafią przywołać ducha „kina nowej przygody”, a przy tym tworzyć własne, pomysłowe światy (kosmiczny gadający szop i drzewo? Czemu nie!), trochę tylko czerpiąc z komiksowego źródła. Całkiem nieźle ma się również rewitalizowana marka Star Trek, czego nie można niestety powiedzieć o do bólu archaicznej pierwszej serii (choć stare filmy jeszcze jakoś się bronią). Aż znów chce się wraz z załogą Enterprise podróżować na kres wszechświata i jeszcze dalej!

Jak łatwo wywnioskować z tego tekstu, obecne czasy to okres powrotów – powrotów cykli, pojedynczych filmów, dawnych motywów i idei. To nieszczególnie zaskakujące zjawisko nie jest tendencją z gruntu złą. Zdarzają się, rzecz jasna, filmy, które powstać nie musiały, a nawet nie powinny – na przykład Prometeusz, jakkolwiek przykro mi to mówić, a przewiduję, że podobnie będzie z nowym Dniem niepodległości. Z drugiej jednak strony mamy produkcje, które czerpią z dorobku poprzedników z zaskakującą gracją oraz dystansem, jednocześnie imponując bogactwem i złożonością wizji. I jeśli przybysze z kosmosu mają dokonywać inwazji na Ziemię (lub my – najeżdżać ich planety) w takim stylu, to nie pozostaje nam nic innego jak cieszyć się z tego powodu. Niech Moc będzie z nimi!

]]>
http://zcyklu.pl/externi-stellari-czesc-druga/feed/ 0
Externi stellari. Część pierwsza http://zcyklu.pl/externi-stellari-czesc-pierwsza/ http://zcyklu.pl/externi-stellari-czesc-pierwsza/#respond Wed, 11 Mar 2015 16:26:03 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2976
Obcy są wśród nas, a prawda jest gdzieś tam. UFO, Roswell, Strefa 51 – każdy z nas przynajmniej parę razy w życiu zetknął się z tymi pojęciami i mniej więcej wie, co znaczą. Podobnie jak kręgi w zbożu czy faceci w czerni. Ale to w Stanach Zjednoczonych motywy te cieszą się niezmiennie największą popularnością, są silnie zakorzenione w amerykańskiej kulturze. Nadal znalazłoby się sporo łowców sensacji, domorosłych ufologów ogarniętych obsesją poszukiwania śladów obcych cywilizacji i snujących szalone teorie spiskowe.
Boom na obcych jednak już dawno przeminął – przypadł przede wszystkim na lata 50. W pierwszej części tej odsłony bestiariusza przyjrzymy się wizerunkom przybyszów z kosmosu pochodzącym właśnie z tego okresu – może nieco schematycznym, ale fundamentalnym dla dalszego rozwoju konwencji.



Pierwsze relacje sięgają jednak czasów znacznie wcześniejszych (nawet końcówki XIX wieku). Pojawili się wtedy ludzie, którzy jakoby widzieli przeloty dziwnych latających obiektów, wpierw przypominających balony (czyżby stąd wzięło się słynne wyjaśnienie z balonami meteorologicznymi?), potem zaś latające spodki. Mimo wszystko trudno było jednak uwierzyć w majaczenia laików. Problem pojawił się, kiedy obiekty te zaczęli widzieć także piloci. Co zastanawiające, podobne przypadki odnotowano praktycznie na całym świecie. Mnożyli się ludzie szumnie nazywający samych siebie ekspertami. Psychologowie tamtych czasów nazwali to zjawisko zbiorową histerią, ale władze postanowiły na wszelki wypadek przeprowadzić gruntowne dochodzenia. W 1953 roku naukowcy zgromadzeni specjalnie w celu weryfikacji danych w Kalifornii (na tzw. panelu Robertsona) orzekli między innymi, że większość przypadków da się wyjaśnić wpływem czynników naturalnych. Sęk w tym, że raport częściowo utajniono, co stało się jedną z podstaw, na których wykształciło się powszechne przekonanie o skandalicznej konspiracji rządzących. Nie należy przy tym zapominać, że część badaczy była skłonna uznać pozaziemską interwencję za niewykluczoną – wśród nich na szczególną uwagę zasługują Josef Allen Hynek (początkowo zaangażowany w program o kryptonimie „Niebieska księga”) oraz Jacques Vallée. Jednym z możliwych wyjaśnień nieco odmiennej natury mogły być próby nowych rodzajów broni – trwały już zimna wojna i ciągły wyścig zbrojeń. Władzom na rękę były wszelkie mity skrywające prawdę newralgiczną dla przebiegu konfliktu.

Wraz z rokiem 1961 i pierwszym udokumentowanym – czy też raczej zgłoszonym – przypadkiem porwania przez obcych rozpoczął się nowy etap, a fikcyjne historyjki przeobraziły się stopniowo w ogólnokrajową obsesję. Ufolodzy wygrzebywali kontrowersyjne szczegóły dotyczące incydentów typu Roswell (gdzie rozbić się miał podobno latający spodek, a ciało jego pilota poddano rzekomo wiwisekcji) i budowali z nich złożoną opowieść, do której włączyli spisek na najwyższym szczeblu, wojskowe przykrywki dla tajnych akcji i inne tego rodzaju popularne elementy. Także na tym etapie można prawdopodobnie upatrywać początków gros cech charakterystycznych dla motywu pozaziemskich gości.

Przede wszystkim wygląd. Nie dominowały przy tym wcale „małe zielone ludzki”, ale raczej ponurzy, zagadkowi i nieuchwytni „szarzy”. Istoty przedstawiane na podstawie relacji świadków czy wątpliwej proweniencji fotografii jako smukłe lub karłowate, o ponadprzeciętnie długich rękach oraz palcach, a także o kopulastej głowie z nieproporcjonalnie dużymi oczami i dziurkami zamiast nozdrzy. Ta wizja wraz z przekonaniem o niekoniecznie przyjaznych zamiarach (z jakiego innego powodu obcy mieliby sondować tylu nieszczęśników?) tylko przydawała całości posmaku frapującej tajemnicy.



Stąd też czerpie Steven Spielberg w paru swoich dziełach szczególnie zasługujących na wzmiankę. Na motywie spotkania oraz braku zrozumienia czy szerzej pojętego problemu komunikacji z obcą cywilizacją oparte są słynne Bliskie spotkania trzeciego stopnia,  które wizualnie nieco się zestarzały, wciąż jednak pozostają klasykiem gatunku. Fabularnie jeszcze lepiej, a przy tym w znacznie bardziej złożony sposób podchodzą do zagadnienia twórcy serialu Wybrańcy obcych (Taken). Siłą tej produkcji są nie tylko dobra obsada oraz niezwykły klimat, ale również zgrabne i inteligentne połączenie wszystkich teorii, koncepcji i wymysłów, które narodziły się na amerykańskiej ziemi. Znajdziemy w niej wyjaśnienie celu porwań, genezę kręgów w zbożu, kulisy działań militarnych, kosmiczne implanty i wiele innych. To także intrygująca wycieczka przez historię. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla pasjonatów zagadnienia.

Żadna inna historia w odcinkach nie zapisała się jednak w kulturze tak bardzo i nie czerpała z mitologii UFO i przeświadczenia o mistyfikacji na skalę globalną tak wiele jak kultowe Z Archiwum X. Można zarzucać tej opowieści naiwność, przekombinowanie i wiele innych rzeczy. Mimo tych mankamentów wątek główny należy do jej najlepszych elementów, a całość jest szalenie klimatyczna – począwszy od czołówki z charakterystyczną melodią w tle, a na narastającej atmosferze paranoi skończywszy. Znaczący wpływ dzieła Chrisa Cartera na kulturę pozostaje niezaprzeczalny. Przez dziewięć serii (z przerwami) widzowie obserwowali wysiłki sceptyczki Dany Scully i prawdziwie przekonanego Foxa Muldera (agentów specjalnej dywizji FBI) pragnących ujawnić przerażający plan zniewolenia ludzkości przez przybyszów z kosmosu. Ostatnio zaczęły chodzić słuchy, że ich historia nie dobiegła końca, a niedawno ukazała się również komiksowa kontynuacja przygód słynnej pary odgrywanej przez Davida Duchovnego oraz Gilian Anderson.



Mniej klasyczną, ale za to prawdopodobnie bardziej lubianą postać kosmity odnajdziemy w innej znanej produkcji Spielberga: E.T. Postać krępego, sympatycznego przybysza z gwiazd, który chce jedynie „zadzwonić do domu” poruszyła serca całego świata. No i ten latający rower! Sam wizerunek tytułowego bohatera odwołuje się do pewnych wcześniej wymienionych cech, ale pozostaje przy tym na tyle odmienny, że jego nowatorskość nie przeminęła do dziś. Ciekawe połączenie obu fizjonomii stanowi natomiast Roger z animowanej satyry Setha MacFarlane’a American Dad, pijak o doprawdy barwnej osobowości, uciekinier z owianej złą sławą strefy 51.

A skoro już mowa o tajemnicach i teoriach sprzed dziesięcioleci, z czasem rozpowszechniło się wiele przypuszczeń co do wcześniejszych ingerencji przybyszów z gwiazd w budowę szeroko pojętej cywilizacji (piramid, Stonehenge etc.) – ba! nawet w rozwój ludzkości jako gatunku! Za jednego z czołowych przedstawicieli dziedziny zwanej paleoastronautyką uznać można Ericha von Dänikena. Przedmiotem jednej z tego rodzaju hipotez stała się niegdyś enigmatyczna kryształowa czaszka, o której prawdziwej naturze i pochodzeniu naukowcy nie mieli bladego pojęcia. Zapewne niektórzy z Was już się domyślają, do czego zmierzam…

Właśnie tak: do rozmaicie odbieranego czwartego filmu o przygodach archeologa awanturnika, Indiany Jonesa. Znajdziemy w nim przecież zarówno wzmiankowaną wcześniej tajną bazę amerykańskich służb specjalnych, jak i rzeczony czerep. Wielu widzom nie podobało się wprowadzenie wątku kosmitów do historii, choć zupełnie nie przeszkadzała im obecność duchów, kapłanów indyjskich sekt czy innych tego rodzaju atrakcji w pozostałych częściach cyklu. Abstrahując od problematycznej kwestii wieku Harrisona Forda, postaci jego syna oraz innych kości niezgody wśród fanów, film ten stanowi przede wszystkim świetną rozrywkę w konwencji klasycznego kina przygodowego, a wykorzystanie w nim archetypicznego motywu obcych stanowi jedynie dodatkowy smaczek.



Klasycznie pojęta figura ufoludka lub jej poszczególne składowe przewijają się w rozmaitych wytworach popkultury. Ich echa dostrzec można w przedstawicielach rasy Slitheen z nowego Doktora Whoczy – z nieco świeższych rzeczy – Jupiterze: Intronizacji, gdzie Wachowscy jakby mimochodem, w tle rozbuchanej epopei o konflikcie intergalaktycznym, z zaskakującą gracją bawią się mitologią „szarych”. Nie należy przy tym zapominać, że to właśnie dwudziestowieczne zainteresowanie życiem pozaziemskim otworzyło filmowcom drogę do eksploracji niezliczonych światów wyobraźni zlokalizowanych w pustce kosmosu. Nieznane stało się podstawą niezliczonych, kreatywnych spekulacji, które dane jest nam podziwiać po dziś dzień. I to właśnie tymi niezwykłymi wizjami mieszkańców innych planet zajmę się w kolejnej części tego tekstu.

]]>
http://zcyklu.pl/externi-stellari-czesc-pierwsza/feed/ 0
Planta carnivora http://zcyklu.pl/planta-carnivora/ http://zcyklu.pl/planta-carnivora/#respond Fri, 19 Dec 2014 16:38:16 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3015
Matka natura od zawsze dostarczała mnóstwa inspiracji różnego rodzaju twórcom. Działo się tak głównie ze względu na jej jakże niesłychaną złożoność – bezlik i różnorodność zachodzących w niej zjawisk, istniejących ekosystemów wraz z żyjącymi w nich niesamowitymi organizmami, a także z powodu jej piękna oraz natury wieczyście niezłamanej enigmy. Poza bezpiecznym azylem cywilizacji nic nie jest zupełnie oczywiste. Dla przykładu: logika podpowiadałaby, iż wszystkie rośliny odżywiają się tylko za pomocą fotosyntezy. Istnieją jednak fascynujące wyjątki od tej reguły, które preferują pokarm o wiele bogatszy w białko.
Niewielkie dzbaneczniki, rosiczki czy muchołówki, zaskakujące swoimi fantazyjnymi kształtami oraz nadprzeciętnymi technikami łowów, nie wyrządzą człowiekowi krzywdy. Należą jednak poniekąd do sfery niepokojących fenomenów, wykraczających poza bezpieczny schemat. Co stoi na przeszkodzie, aby istniały na świecie osobniki o wiele większe, zdolne do pożarcia istoty ludzkiej? Nie znamy przecież jeszcze wielu faktów na temat naszej planety i zamieszkujących ją istot. Z tej obawy narodzili się wszyscy przerośnięci przedstawiciele flory przewijający się przez karty książek i komiksów oraz ekrany telewizorów, kin i komputerów. A zaczęło się, jak to czasem bywa, od blagi…


Pod koniec XIX wieku wciąż niewiele wiadomo było o krainach takich jak Madagaskar czy Nikaragua. Afrykańskie dzicze także pozostawały nieodkryte. Stanowiły one przez to wyśmienity temat dla gazet, na których łamach publikowano sprokurowane reportaże pełne ekscytujących przygód odważnych podróżników. Z relacji tego rodzaju wywodzą się pierwsze opisy krwiożerczych drzew. Według jednej z nich tubylcy składali ludzi w ofierze potwornej roślinie, a ona oplatała ich pędami „jak potężne zielone węże [anakondy] (…) z okrutną wprawą i pierwotną zawziętością (…) zacieśniające swe sploty na ofierze”[1]. Podobnie nakreślone zostało także afrykańskie Ya-te-veo (co znaczy „Widzę ciebie”). Nikaragua natomiast zasłynęła dzięki Williamowi Thomasowi Steadowi – skupił się on na pewnym szczególnym pnączu, zwanym „wampirzym” (ze względu na jego specjalne ssawki, których nie sposób było oderwać od skóry). Podobne kreacje po prostu musiały wkrótce potem zagościć w dziełach literackich. O mięsożernych orchideach pisał chociażby H.G. Wells w swoim opowiadaniu The Flowering of The Strange Orchid z 1894 roku.

W 1951 roku wraz z Dniem tryfidów Johna Wyndhama nastąpiła – dosłownie i w przenośni – inwazja zabójczych roślin. Ich nazwa wywodzi się od tego, że poruszały się one na trzech wypustkowych nibykończynach. W tej słynnej powieści oraz w jej rozlicznych adaptacjach owe istoty o zupełnie nieznanym pochodzeniu ostatecznie podbiły Wyspy Brytyjskie, a ich pierwotnych mieszkańców zmusiły do ucieczki. Główną broń tryfidów stanowiły trujące słupki-żądła, które wyrastały z ich kwiatostanów. Tak oto drapieżne okazy flory, ochrzczone nowym wspólnym mianem, stały się bohaterami horrorów i dokonały podboju nie tylko na gruncie literatury, lecz także dużego oraz małego ekranu. 


Od tej pory popularne stały się wizerunki przerośniętych roślin, które wyglądem coraz mniej odbiegały od swych naturalnych odpowiedników. W 1960 roku konwencja została sparodiowana w czarnej komedii Sklepik z horrorami, gdzie niewielką rolę zagrał zresztą młody Jack Nicholson. Jest to opowieść o skromnym pracowniku pewnej małej kwiaciarni, któremu udaje się wyhodować roślinę o nietypowym wyglądzie, zdolną do mówienia. Sęk w tym, że żywi się ona ludzką krwią, a wraz ze wzrostem zaczyna domagać się także ludzkiego mięsa. Film odniósł nieoczekiwany sukces i ponad dwadzieścia lat później doczekał się nominowanego do Oscara musicalowego remake’u pod tym samym tytułem. Fabuła obu produkcji jest tak rozkosznie groteskowa, że warto choćby dać im szansę. Warto wiedzieć, że zakończenie drugiego ze Sklepików wyglądało pierwotnie zupełnie inaczej: zarówno główny bohater, jak i jego ukochana zginęli w paszczy potwora, który następnie zaatakował ludzkość. Zostało ono jednak wycofane ze względu na nieprzychylną reakcję grupy testowej i przez długi czas trudno je było gdziekolwiek zobaczyć. Sama historia posiada kilka innych wariantów: jeden w postaci czeskiego filmu (o cudownie przetłumaczonym tytule Adela jeszcze nie jadła kolacji), inny zaś – odcinka serialu Rewolwer i melonik (więcej o nim możecie przeczytać w tekście 1001 zwariowanych wyspiarskich opowieści http://kulturnatywnie.pl/film/150/1001-zwariowanych-wyspiarskich-opowiesci) zatytułowanego Man-eater of Surrey Green. W tym drugim nacisk położono na pozaziemskie pochodzenie istot, wprowadzono także motyw kontrolowania ludzi przy pomocy zarodników. Na tej bazie opiera się klasyczny odcinek Doktora Who z 1976 roku i ery Czwartego Doktora, The Seeds of Doom.

Odrębnym szlakiem podążył Brian W. Aldiss, autor Cieplarni. W jego apokaliptycznej wizji Ziemia przeistoczyła się w olbrzymią dżunglę rojącą się od niebezpieczeństw oraz rządzoną przez owady. Ludzkość natomiast skarlała, cofnęła się rozwoju i była nagle zmuszona do ciągłej walki o przetrwanie w ekosystemie, który przytłaczał swym ogromem. Powieść zachwyca obrazowością oraz inwencją w kreowaniu niezwykłych gatunków stworzeń, a za przykład niech starczą słowotwórcze nazwy gatunków: parzyperze, brzuchowiązy, żarłoziele, ptakorośle (niektóre z nich, warto zaznaczyć, to  na dodatek krzyżówki roślinno-zwierzęce)… Las pełen groźnej flory (zwany Kresoborem) stanowi także istotne miejsce akcji cyklu powieści fantastycznych Kroniki Kresu duetu Paul Stewart (pisarz) i Chris Riddell (rysownik). Autorzy imponują tu wyobraźnią w równym (jeśli nie większym) stopniu co Aldiss. Na kartach dwunastotomowej – do tej pory – serii znajdziemy organizmy takie jak mordrzew (chwytający ofiary przy pomocy kolczastych pnączy i nawożący swoje korzenie ich krwią) czy pijatrawki (wysysające soki z nieszczęśnika, który przez pomyłkę na nich usiądzie). Towarzyszące tekstowi wyśmienite ilustracje udatnie powołują te koszmary do życia.  
 

Najcudowniejsze dziwadło pochodzi jednak z Japonii. To tam w 1989 roku niepokonana Godzilla zmierzyła się z chyba najbardziej niezwykłym i nieco zapomnianym wrogiem, którym był Biollante. Geneza powstania tego stworzenia jest doprawdy niesamowita (pal sześć, że zupełnie nieprawdopodobna – w końcu to nie dla realizmu ogląda się Godzillę). Istota ta zrodziła się w ramach eksperymentu genetycznego, gdzie skrzyżowano ze sobą komórki: róży, wspomnianej już ogromnej gadziny, a także – uwaga! – Eriki, zmarłej córki naukowca. W efekcie na świat przyszła monstrualna hybryda, z początku przypominająca ogromny kwiat, by potem przemienić się w poczwarę o aparycji dinozaura, nie tylko obdarzoną licznymi pędami uzbrojonymi w mniejsze zębate paszcze, lecz także plującą toksyczną cieczą. To się nazywa krwiożercza roślina! Najlepsze jest jednak to, że po przegranej walce (przy wtórze, rzecz jasna, kolosalnej demolki) Biollante obrócił się w świetlisty pył (uwolniona dusza, a jakże), który na niebie utworzył wizerunek dziewczynki. Ciekawostka: w tym roku głosami fanów i krytyków film ten uznany został za najlepszy z cyklu o Godzilli. Nic, tylko oglądać – choćby dla komicznie archaicznych efektów specjalnych. 

(klijnij, aby powiększyć)

Jeśli przyjrzymy się obecnym u Tolkiena czy Rowling niebezpiecznym drzewom (kolejno: Stara Wierzba i – notabene – Bijąca Wierzba), pupilkowi rodziny Addamsów, Kleopatrze, kłapiącym paszczom muchołówkopodobnych roślin z gier komputerowych itd., zauważymy, że kultura zatoczyła koło. Szczególnie gdy weźmiemy jeszcze pod uwagę powstanie kuriozalnego horroru Ruiny (2006), w którym na gruzach świątyni Majów nieszczęsnych turystów próbują upolować krwiożercze pnącza, na dodatek imitujące dźwięki (oczywiście pomimo idiotyzmów książkę i tak zekranizowano). Chyba już dawno przestaliśmy się bać, że zostaniemy wyparci przez mięsożerne rośliny, więc sfabrykowane mity zostały obalone, okazały się niezdolne do przetrwania – w przeciwieństwie do nieśmiertelnych historii o Yetim czy Chupacabrze.  

Przywołane przeze mnie przypadki wzbudzą prędzej zaciekawienie, a nawet swego rodzaju nostalgiczne rozbawienie, aniżeli strach. Nie oznacza to jednak, że należy o nich zapominać – stanowią część naszego kulturowego dziedzictwa – z wielu względów, dodajmy, szalenie ciekawą. Podczas wycieczki na Madagaskar czy do afrykańskich ostępów warto też na wszelki wypadek mieć się na baczności: a nuż jakieś samotne Ya-te-veo czyha tam na bezbronną ofiarę, święcie przekonaną o jego nieistnieniu. 

 
[1] P. Tyson, A Forest Full of Frights, cz. II [w:] The Wilds of Madagascar, Nova Online [dostęp: 14.12.2014]. Tłumaczenie autorskie.
]]>
http://zcyklu.pl/planta-carnivora/feed/ 0
Mortui reveni http://zcyklu.pl/mortui-reveni/ http://zcyklu.pl/mortui-reveni/#respond Wed, 19 Nov 2014 16:38:18 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3019
Ewolucja motywu żywych trupów jest jednym ze szczególnie fascynujących (a przy tym w dużej mierze niepojętych) procesów, które zachodzą w kulturze. Różnice między konceptem źródłowym a obecnym produktem są na tyle znaczące, że naprawdę warto przyjrzeć się temu zjawisku nieco bliżej.
Warto zacząć od popularnego terminu zombie. Jako jego źródło najczęściej podaje się mroczne praktyki voodoo, a słowo odnosi się do nieszczęsnych zwłok, które (ożywione przez kapłanów, wyzute z duszy) krążą bezwolnie po świecie. Cechą charakterystyczną tych istot są oczy pozbawione wyrazu. O ile niektóre detale jak najbardziej się zgadzają, o tyle obawa przez powracającymi zmarłymi jest raczej haitańskim przesądem aniżeli częścią oficjalnego zbioru wierzeń tej religii. Koncept wykorzystano w wielu starych filmach, na przykład w Białym zombie z Belą Lugosim (1932 r.). Obrzędy voodoo ostatnimi czasy zaczynają powracać do popkultury (głównie za sprawą seriali), często w powiązaniu z figurą złowrogiego Barona Samedi bądź jego inkarnacji. Było to bóstwo zazwyczaj czuwające nad spokojem tych, którzy odeszli, będące również w stanie uczynić z nich swoich wieczystych niewolników, jeśli tylko poczuło się w jakiś sposób urażone. Baron jest nawet jednym z przeciwników Jamesa Bonda w filmie Żyj i pozwól umrzeć (1954 r.), przy czym jego wizerunek pełni jedynie funkcję przebrania budzącego strach i pozwalającego okiełznać niepokornych. Warto przy tym zauważyć, że w swej pierwotnej postaci zombie nie cechowały się daleko postępującym rozkładem lub apetytem na ludzkie mięso – tę charakterystykę nadano im dopiero później.



Niezwykle ciekawe, że wzmianka o nieumarłych, którzy pożerać będą żyjących, by ostatecznie przewyższyć ich liczbą, pojawia się już w najstarszym tekście epickim – Eposie o Gilgameszu. Taką obietnicę składa tytułowemu protoplaście greckiego herosa mściwa bogini Isztar. I choć podobne kreatury przewijały się w dziełach chociażby H. P. Lovecrafta, to dopiero ukazanie podobnie apokaliptycznej wizji na dużym ekranie przyczyniło się do szybkiego wzrostu ich popularności. Noc żywych trupów George’a A. Romero pod wieloma względami okazała się przełomowa. Była to opowieść mrożąca krew w żyłach, która zaszokowała widzów nie tyle samą tematyką, ile podejściem do niej – ciężkim klimatem i dosadnym przedstawieniem wygłodniałych (choć wciąż przypominających istoty ludzkie) bestii, rozszarpujących Bogu ducha winnych nieszczęśników. Co istotne, przyczyna pojawienia się zagrożenia z piekła rodem nigdy nie została wyjaśniona. Nigdy nie padło też słowo zombie. Po stanowiącej komercyjny sukces Nocy żywych trupów nastąpiły kolejne jej części, podążające już w zupełnie innym kierunku. Zaczęły też powstawać inne produkcje czerpiące inspirację z coraz bardziej kultowego filmu reżysera: pastisze, książkowe kontynuacje…

Na podstawie jednego z owych beletrystycznych sequeli nakręcono (bardzo luźno nawiązujący do bazowej fabuły) Powrót żywych trupów – obraz ważny, ponieważ utrwalający wśród odbiorców kolejną istotną cechę wizerunku ożywionych ciał. Od tej pory zaczęły one gustować w mózgach. Jako że obraz był raczej czarną komedią z elementami horroru, nieco groteskowe postacie żywych trupów wyciągających przed siebie dłonie i bełkoczących bez ustanku „Móóóóózgiii” jak najbardziej się sprawdziły. Rezultat: uznanie publiki i krytyków oraz cztery kontynuacje, a także otwarta furtka dla podobnych filmów. Podobnie skrajnym podejściem do tematu charakteryzuje się (w pewnych kręgach kultowa) Martwica mózgu – obraz Petera Jacksona (tak, tym właśnie zajmował się na początku swej kariery ojciec kinowego Śródziemia) przekraczający granice dobrego smaku, plasujący się gdzieś między kiczowatym kinem gore a pastiszem. Widz raczony jest pomysłami w stylu małposzczurów przenoszących zarazę, odrażającej übermatki zombie czy legendarnej masakry nieumartych, dokonanej za pomocą kosiarki. Nawiasem mówiąc, to ona uczyniła ten film najkrwawszym w historii kina (trzysta litrów sztucznej krwi!). O „mocy” produkcji niech zaświadczy hasło reklamowe: „[…] dla ludzi o naprawdę mocnych nerwach i jeszcze mocniejszych żołądkach” lub ciekawostka mówiąca, że w wypożyczalniach na całym świecie dołączano do niego torebki na wymioty.



Z czasem nieumarli stali się symbolem końca – końca świata, sensu, starej moralności, różnorodnie pojmowanej normalności. Przeistoczyli się w nieodzowny element krajobrazu postapokalipsy. W opowieściach z rodzaju serialu The Walking Dead straszą nas metropolie opuszczone przez mieszkańców, przepełnione za to krwiożerczymi żywymi trupami, które stały się groźniejsze i  szybsze. Na dodatek — ze względu na swoją fizyczność oraz zachowanie – prawie wcale nie przypominają istot ludzkich, przeistaczają się za to w bestie kierowane prymitywnym instynktem. Częsty jest także motyw wirusa wywołującego zombizm (28 dni później), aczkolwiek wyjaśnienie sytuacji zdaje się odzierać ją z niepokojącego klimatu (przynajmniej częściowo). Ciekawie podeszli do tematu twórcy Helix od stacji SyFy, dla których kwestia zarazy okazała się jedynie niebanalnym punktem wyjścia, a lokacja – tajna baza naukowa na Antarktydzie – dodała całości charakteru. Swoistym połączeniem wszystkich idei jest zeszłoroczna World War Z, pogrążona niestety przez bolesną schematyczność.



W świecie gier komputerowych o ożywieńcach króluje i chyba zawsze będzie królować seria Resident Evil, zekranizowana (na razie pięć filmów, wszystkie z Milą Jovovich) na hollywoodzką modłę, czyli – skrótowo rzecz ujmując – efekciarska. Świat przedstawiony wykracza jednak poza zwyczajne trupy, oferując zagrożenia w postaci psów zombie albo innych zmutowanych kreatur – wszystkich stanowiących rezultat medycznych eksperymentów bezwzględnej korporacji Umbrella.

Na tle bardziej komediowych reinterpretacji motywu (Wysyp żywych trupów brytyjskiego tandemu  Edgar Wright, Simon Pegg i Nick Frost, Zombieland czy kuriozalnie absurdalni Rabusie kontra zombie) wyróżnia się stosunkowo świeży Wiecznie żywy. I choć opinie o filmie są dość podzielone, stanowi on z pewnością potrzebny powiew świeżości. Głównym bohaterem jest bowiem… jeden z nieumarłych! W toku opowieści staje się jasne, że mamy do czynienia nie z typowym survival horrorem w krzywym zwierciadle, lecz raczej opowieścią o inności (i miłości, rzecz jasna, ale w tym przypadku to mało odkrywcze), w pewien pokrętny sposób – nawet o społecznym niedopasowaniu. Przekształcenie niegdyś mózgożernych potworów w istoty na wskroś ludzkie to zupełnie nowa tendencja: obecna nie tylko w kinie, lecz także na małym ekranie. Chyba tylko Brytyjczycy mogli wpaść na pomysł, żeby nakręcić serial o nieumarłym chłopaku, który stara się odnaleźć w dawnym życiu na nowo. In The Flesh już ze względu na zwichrowany koncept zasługuje na szczególną uwagę.



W postaciach żywych trupów można się doszukiwać głębszych treści. Ich haitańskie pierwowzory bywają postrzegane jako komentarz do lokalnego niewolnictwa. Już George A. Romero chciał dzięki ich wsparciu skrytykować rząd i odnieść się do problemów społecznych tamtych czasów. Współczesne odpowiedniki mogą być interpretowane, cokolwiek ironicznie, w kontekście globalnego konsumpcjonizmu. Sama idea może straciła nieco na świeżości i wzbudza szok nieco rzadziej, jednak nadal intryguje swoją złożonością, a przede wszystkim – żywotnością. W końcu z jakiegoś powodu zombie wciąż są na czasie, prawda?


]]>
http://zcyklu.pl/mortui-reveni/feed/ 0
Animorpha http://zcyklu.pl/animorpha/ http://zcyklu.pl/animorpha/#respond Mon, 20 Oct 2014 15:38:20 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3022
Ludzkie postaci o cechach zwierzęcych (lub zwierzęce sylwetki obdarzone ludzką fizys, zależy jak na to spojrzeć) – motyw ten nie należy do specjalnie nowych. Wręcz przeciwnie, stanowi jeden z najstarszych w kulturze. Początkowo istniały pierwotne wierzenia animalistyczne, potem nadszedł czas egipskich bóstw o obliczach świętych stworzeń. Prawdopodobnie podobne praktyki brały się w dużej mierze z pełnego bojaźni szacunku do nieokiełznanej natury, która zdawała się posiadać przerażającą moc oraz własną duszę. Dopiero dużo później zabiegu antropomorfizacji zaczęto używać w bardziej przyziemnym celu: aby opowiadać bajki.
Począwszy od greckiego niewolnika Ezopa, tradycja opowieści o uczłowieczonych zwierzętach nie traciła na popularności. Główną przyczyną tego stanu rzeczy była towarzysząca mu możliwość satyrycznego podkreślenia ludzkich wad czy – szerzej: cech, symbolizowanych przez poszczególne gatunki. I tak lis stał się synonimem chytrości, osioł uporu, baranek łagodności, pies wierności etc. Owe pouczające historie przemawiały do młodszego odbiorcy za pośrednictwem swych bohaterów, niosąc przy tym głębsze przesłanie. Niezależnie jednak od tego, czy ich autorem był La Fontaine, Krasicki czy Mickiewicz, nie przekraczały one (w przeciwieństwie do swych krewniaków – baśni) pewnych granic. Ta sytuacja miała się w przyszłości zmienić.



Nową ścieżkę motywu zapoczątkował Orwellowski Folwark zwierzęcy. W tej krótkiej (choć niezwykle znaczącej) powieści zwierzęta przejmujące rolę ich niedoszłych właścicieli przestały być ironicznie przedstawionymi figurami wzbudzającymi często śmiech. Zaczęły się zachowywać w niepokojąco znajomy sposób, a ich działaniami zaczęły rządzić jakże człowiecze instynkty (niestety te najpodlejsze). Knur Napoleon, despotyczny bohater książki, zaprowadza stopniowo pośród nowo wytworzonej społeczności własne porządki, decydując z czasem także o życiu i śmierci swoich poddanych. Relacja z powstania i upadku niesamowitej wiejskiej republiki to przy tym otwarta krytyka rzeczywistości oraz przestroga przed komunizmem. Wraz z nieco swobodną animowaną ekranizacją dzieła autora Roku 1984 (1954 rok), która wzbudziła szok i wywołała skandal (nieopatrznie zabierano na nią dzieci), przygoda antropomorfizowanych stworzeń rozpoczęła się również na dużym ekranie.

O, tak. Zwierzęta o ludzkich kształtach przestały przypominać swoich dzikich odpowiedników, stały się natomiast bardziej złożone charakterologicznie, niepokorne, słowem – coraz bardziej przypominały nas samych. W Ameryce lat 60. w swej rozwiązłości przodował Fritz – zdemoralizowany kot undergroundowego komiksu. Seks, przemoc, używki, a także bunt we wszelkich jego przejawach (choć szczególnie to pierwsze) miały odzwierciedlać charakter epoki rewolucji seksualnej. Na fali swej popularności rozwiązły protagonista, zaciągający do łóżka każdą chętną kobietę napotkaną na drodze (a niechętne posiadając wbrew ich woli), wkroczył dwukrotnie na ekrany kin, najpierw w 1972 roku, a potem – dwa lata później. Nie dziwi fakt, że pierwszy z nich był pierwszą produkcją animowaną, która otrzymała najwyższą kategorię wiekową. Futrzasty bon vivant skończył jednak kiepsko – zamordowała go była dziewczyna, a za narzędzie mordu posłużył kolec do lodu.



Połączenie komiksu i uczłowieczonych zwierzaków okazało się zaskakująco dobrym mariażem. Dowodem na to jest chociażby wybitny (lecz swego czasu kontrowersyjny) Maus Arta Spiegelmana. W tej poruszającej do głębi autobiograficznej opowieści o wojnie oraz holokauście artysta zdecydował się przedstawić poszczególne nacje jako odmienne gatunki. Żydzi są tu  tytułowymi myszami; prześladują je oczywiście nazistowskie koty, w tle przewijają się żaby znad Sekwany, a Polacy – według wielu krytyków przedstawieni w krzywdzący sposób (choć autor zaznacza, że nie takie było jego zamierzenie) – przybierają postać świń. Autor na czarno-białych kadrach przywołuje najokrutniejsze oblicze tamtego okresu, porusza wiele znaczących problemów, dzieli się refleksją na temat człowieczeństwa, przez oblicza bohaterów tym bardziej uderzającą. Wszystko to zaś przez pryzmat zdarzeń, które dotykają go osobiście, gdyż tyczą się jego własnej rodziny. Spiegelman rezygnuje z prywatności powojennej traumy, aby jakże niezapomnianym dziełem podzielić się ze światem. Co ciekawe, ten niesłychanie ważny komiks dotarł do naszego kraju dopiero w roku 2001.



Maus udowodnił, że zabieg antropomorfizacji może służyć do dotykania prawdziwie istotnych tematów, lecz podobnych pozycji nie znalazłoby się wiele. Czyżby wina leżała po stronie bardziej rozrywkowej natury czasów, w których żyjemy? Dla gadających zwierząt znalazło się jednak miejsce w graficznym czarnym kryminale. Tym razem ojcowie wielokrotnie nagradzanej serii to Francuzi hiszpańskiego pochodzenia. Powołali oni do życia charyzmatycznego czarnego kota, prywatnego detektywa Johna Blacksada, tytułowego protagonistę. Nowy Jork z kart tej publikacji to miasto zbrodni i zepsucia, wytworzony klimat jest niezaprzeczalnie mroczny, a fabuły są nieprzewidywalne. Dlatego też cykl od wielu lat cieszy się niesłabnącą popularnością i doczekał się pięciu odsłon.

Niedawno (w tym roku) miała miejsce premiera nowej intrygującej serii stacji Netflix (to ta, która udostępnia od razu całe sezony). BoJack Horseman, bo tak brzmi jej tytuł, jest wart uwagi z paru przyczyn. I nie chodzi tu bynajmniej o udział gwiazdy Breaking Bad Aarona Paula, podkładającego głos pod postać współlokatora głównego bohatera. Produkcję wyróżnia niesamowicie cięty, trafny humor. To jedna wielka satyra na Amerykę, jej dziwactwa, słabostki, przemysł filmowy, telewizję – dostaje się praktycznie każdemu. Humor, choć momentami przekracza granice dobrego smaku, pozostaje cudownie bezkompromisowy, a większość żartów jest nadzwyczaj inteligentna. Los Angeles w krzywym zwierciadle zamieszkują osobniki, których natura w znacznej mierze stanowi dodatkowy dowcip albo w każdej chwili może się takowym stać. Do moich ulubionych zagrań tego rodzaju należy chyba nadanie żołnierzowi z Komando Foki postaci… no, właśnie foki (!), fenomenalny okazuje się też pingwin z wydawnictwa Penguin Books czy prominentny reżyser Quentin Tarantello. W tle przewijają się, rzecz jasna, także prawdziwi celebryci. Najważniejszy jest jednak skończony gwiazdor o głowie konia, z którego perspektywy oglądamy ten szalony świat. BoJack od dłuższego czasu jedzie na aktorskiej reputacji z lat 90., kiedy to występował w popularnym sitcomie. Kolejne porażki topi w strugach alkoholu, a gorycze dnia codziennego osładza przypadkowym seksem. Naglony jednak coraz to bardziej pogarszającą się sytuacją, pewnego dnia postanawia powrócić na arenę za pomocą własnej biografii. Sęk w tym, że  ma problem z jej napisaniem… Horseman zachowuje się niczym bohater Californication z Davidem Duchovnym w roli głównej – to zniszczony, zagubiony, zakompleksiony, zdemoralizowany artysta na drodze nie do autobiografii, lecz do autodestrukcji. Mimo to (podobnie jak w przypadku wzmiankowanego serialu) z czasem widz zaczyna mu kibicować, ponieważ pod tą skorupą kryje się coś więcej, ponieważ jest on pomimo swej końskiej aparycji niesłychanie ludzki. Cieszy zatem fakt, że jego perypetie nie zakończą się na pierwszym sezonie, a nowy projekt Netflixa zyskał sobie całkiem sporą popularność, kryje się w nim bowiem naprawdę duży potencjał.



Od bogów o głowach zwierząt przez bajki po zapijaczonych gwiazdorów – motyw antropomorfizowanych stworzeń przebył naprawdę długą drogę. Nabrał nowych ciekawych znaczeń, a wraz z jego pomocą twórcy starają się powiedzieć coś o ludziach oraz o rzeczywistości, która nas otacza. Zarazem spodziewane, jak i smutne wydaje się to, jak wiele jest w człowieku zwierzęcia, choć tak usilnie stara się on wyjść na dominujący, cywilizowany gatunek. Jak wciąż niezwykle trafne okazuje sie utożsamienie niektórych naszych przypadłości z przedstawicielami „prymitywnego” świata natury! W wizerunkach zabawnych postaci, karykaturalnych hybryd, jak w krzywym zwierciadle, możemy wyraźnie dostrzec siebie. Pozostaje mieć nadzieję, że stanie się to powodem do nieco głębszej refleksji.

]]>
http://zcyklu.pl/animorpha/feed/ 0
Vampyrus conventionalis http://zcyklu.pl/vampyrus-conventionalis/ http://zcyklu.pl/vampyrus-conventionalis/#respond Mon, 15 Sep 2014 16:10:09 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3059
„W dawnych wiekach bywało, że po śmierci ciało nieboszczyka miast użyźniać cmentarną glebę, wstawało nocą z grobu, by nękać ludzi i wypijać z nich krew. Taki żywy trup nazywany upiorem, wampirem lub wąpierzem, choć miał z grubsza ludzkie kształty, był większy i silniejszy od każdego człowieka”.
[…] Posiadał wampir wiele zdolności niedostępnych zwykłym śmiertelnikom: potrafił latać, […] zmieniać się w zwierzę, […] umiał też hipnotyzować i usypiać swoje ofiary. […] W celu [jego unieszkodliwienia] stosowano wiele różnych praktyk: […] obcinano mu [nieboszczykowi] głowę, wbijano w czaszkę stalowy gwóźdź lub osikowy kołek w serce czy wreszcie po prostu palono jego ciało”[1].

Zdawaliście sobie sprawę, że złowrogi krwiopijca ma korzenie ściśle słowiańskie? Stwór ten znany był pod wieloma imionami, ale tylko wampir (zangielszczony vampyre) utorował sobie drogę do rozlegle pojmowanej kultury. Skąd wzięła się ta nagła popularność motywu?

Wbrew powszechnemu mniemaniu to nie Bram Stoker wprowadził postać wampira do literatury, lecz niesłusznie zapomniany doktor John William Polidori (lekarz samego Byrona). Jego powieść The Vampyre z 1819 roku utorowała ścieżki wszystkich innym dziełom o podobnej tematyce. Później w zbliżonym kierunku podążyła Camilla Josepha Sheridana Le Fanu. A jednak to właśnie Dracula, powstały ponad sześćdziesiąt lat po książce Polidoriego, najsilniej zapisał się w historii opowieści grozy. Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny: kryło się w nim – drobne, ale zawsze – ziarnko prawdy.



Pierwowzorem najsłynniejszego wielbiciela hemoglobiny był rzeczywisty Drakula, a raczej Vlad III Palownik, demoniczny włodarz transylwańskich ziem. Ów tyran o wielce bogatym życiorysie zasłynął przede wszystkim z niewyobrażalnego okrucieństwa – miał on rzekomo nabijać ludzi na pale wedle własnego kaprysu. W rzeczywistości plotki te stanowiły jedynie polityczną antykampanię i nie istnieją żadne dowody na ich potwierdzenie. Po śmierci władcy jego legenda trwała, ba, została wzbogacona o pogłoski dotyczące spożywania przez niego ludzkiej krwi.

Zarówno postać Drakuli, jak i wampira w ogóle odłożono na dłuższy czas na półkę, aby tam oczekiwał na lepsze czasy. Te nadeszły wraz z rozwojem kina. Krwiopijca-arystokrata, który w międzyczasie doczekał się tytułu Hrabiego, powrócił w adaptacji powieści Stokera z 1931 roku. Ekspresywna gra Béli Lugosiego zapewniła mu stałe miejsce w panteonie odtwórców tej roli, a jego śladami kroczyli potem: Frank Langella, Christopher Lee (Saruman i Hrabia [sic!] Dooku z Gwiezdnych Wojen), niezapomniany Gary Oldman ze znakomitego filmu Coppoli, a niedawno w świecie serialu także Jonathan Rhys Meyers (Dynastia Tudorów). Niebawem historia zatoczy koło i nastąpi powrót do historycznych korzeni: w październiku zobaczymy produkcję Drakula Historia nieznana, która – zapewne niezwykle luźno – nawiąże do figury Vlada Palownika.



Pierwszy celebryta pośród miłośników człowieczej posoki doczekał się też cameo komediowego (zagrał go Leslie Nielsen u Mela Brooksa), czysto rozrywkowego (Van Helsing z Hugh Jackmanem w tytułowej roli nemezis potwora, cykl Underworld), a także historyczno-fantastycznego (pojedynczy odcinek serii stacji Starz Demony da Vinci). Zmieniał się również jego wizerunek. Zaczął się on przemieniać w nietoperza i gustować w nawiedzaniu sypialni młodych dziewcząt, wyrosły mu dwa charakterystyczne kły, nie mógł niestety także przejrzeć się w lustrze, a słońce stało się dla niego zgubą. Upowszechniły się idee skutecznych broni stosowanych w walce przeciwko tej mrocznej istocie – wody święconej, krzyża oraz czosnku.

Zdarzały się jednak inne podejścia do tematu. W filmach Wilhelma Friedricha Murnaua (niemym) oraz Wernera Herzoga, opatrzonych głównym tytułem Nosferatu, znać hołd złożony dawnemu wizerunkowi wąpierza: Max Schreck i Klaus Kinski przeistaczają się na ekranie w łyse, zdehumanizowane dziwadła o szpiczastych uszach i sztyletowatych kłach. Fizyczne bestialstwo (a raczej nieakceptowana odmienność) budzi zarazem grozę i współczucie, a dynamika gry aktorskiej ponownie staje się kluczem do sukcesu.

Nie tylko Van Helsing polował na monstrum zwane wampirem. Gdzie tylko pojawił się żywy trup czający pośród mroku, tam krótko potem przybywali łowcy. Przed Winchesterami z Supernaturala a.k.a. Nie z tego świata na srebrny ekran zawitało wielu innych twardzieli sprawnie operujących osikowym kołkiem. Zdarzało się nawet, że jeden z wiecznie żywych zwracał się przeciwko własnym braciom (Blade). Za film zapadający w pamięć najbardziej ze wszystkich opowieści o szlachtowaniu biednych nietoperków należy jednak uznać komedię Romana Polańskiego Nieustraszeni pogromcy wampirów. To nie tylko parodia gatunku okraszona wyśmienitym poczuciem humoru, lecz także dzieło szczycące się potężną dawką absurdu oraz mrocznego klimatu potęgowanego fenomenalną muzyką Krzysztofa Komedy. Kto jeszcze nie widział, niech koniecznie zobaczy!



Popkultura dokonała wreszcie jednoznacznego wyboru: krwiopijcy muszą być piękni, nie ma mowy o brzydocie, estetyka przede wszystkim! W literaturze wampiry jako istoty obdarzone dobrym smakiem, wysublimowane i kulturalne przedstawiła chociażby Anne Rice. Kino powitało to oblicze z pompą, doceniając Wywiad z wampirem Neila Jordana. Przekazano tam prawdopodobnie jeden z najciekawszych wizerunków tych istot – interesujący przede wszystkim dlatego, że upiory ukazano jako byty cierpiące, niezadowolone z własnej nieśmiertelności, wręcz znużone życiem. Ich okrucieństwo stało się nagle zaledwie jedną z warstw, częścią złożonej całości. Potomkowie Drakuli nabrali wreszcie głębi! Niestety, kolejna ekranizacja prozy autorki zmierzała już w zupełnie innym kierunku (spuśćmy na Królową potępionych zasłonę milczenia). Reżyser Wywiadu z wampirem niedawno próbował zresztą przywrócić ducha swego poprzedniego wampirycznego dzieła, jednak jego wysiłki zniweczone zostały przez mielizny scenariuszowe Byzantium z 2012 roku.

Topos wiecznego życia jako klątwy jednak nie umarł. Trzeba przy tym dodać, że powyższa produkcja bynajmniej go nie zapoczątkowała, a raczej zwyczajnie go rozpromowała. Już w 1983 roku powstał niesłychanie intrygujący film, któremu zresztą bliżej jest do dramatu aniżeli do horroru. Mam tu na myśli Zagadkę nieśmiertelności. Obsada – imponująca: Catherine Deneuve, Susan Sarandon i David Bowie w oszałamiającym trójkącie. Ta wizualna oraz techniczna perełka została o dziwo zmieszana z błotem przez krytyków, którzy nie docenili fabularnej nuty cierpienia. Podobny w wymowie zdaje się nowy obraz Jima Jarmuscha Tylko kochankowie przeżyją, w którym bohaterów Zagadki nieśmiertelności zastępują tym razem Tom Hiddleston, Tilda Swinton oraz Mia Wasikowska. Melancholia oraz poetycka refleksja nad życiem ukazana przez pryzmat losów nieumarłych postaci zapewniają jakże wyczekiwane odświeżenie gatunku.



Najwyższa pora wyjaśnić, dlaczego w ogóle potrzebuje on rewitalizacji, choć podejrzewam, że odpowiedź na to pytanie znamy wszyscy. Brzmi ona: saga Zmierzch. Szkody, które wyrządziła ona fascynującym bestiom nocy, zakrawają na niewyobrażalnie wielkie. W mdłym, paranormalnym romansie krwiopijcy mogą się „poszczycić” jaśniejącą skórą (na litość boską, wygląda to tak, jakby ktoś ich obsypał brokatem!), umiejętnością szybkiego biegania oraz skakania po drzewach jak wiewiórki. Na całe szczęście zdarzają się też bardziej klasyczni bohaterowie posiadający ciekawsze zdolności, takie jak czytanie w myślach, widzenia przyszłości etc. Opowieść o uczuciu Belli (czyli Panny Rozdartej) do Edwarda (Pana Bladaczki), ale zarazem i Jacoba (Pana Bez Koszuli) zapoczątkowała na rynku księgarskim, w telewizji oraz w kinach modę na młodzieńczą miłość wampira i człowieka, a także na konflikt pomiędzy tandetnymi podróbkami nosferatu a wilkołakami, które zazwyczaj przypominają przerośnięte pieski. I tak na ekranach kin zagościła ekranizacja bestsellerowej serii, a telewizory zaszczycił swoją obecnością czarujący drań Damon i cała reszta zgrai z Pamiętników wampirów (tak pomysły, jak i książkowe źródło inspiracji scenarzystki już dawno się wyczerpały, ale produkcja wciąż żyje, doczekała się nawet spin-offa). Dobrze, że Alan Ball pospieszył na pomoc motywowi umierającemu nagłą śmiercią i stworzył Czystą krew, starającą się przywrócić kłom krwiopijców dawną ostrość. Szkoda, że sztucznie przedłużono żywot tego dzieła, a drapieżny klimat wywietrzał około piątego sezonu. Podobne próby od dwóch lat podejmuje Hemlock Grove (tutaj pojawia się folklor słowiański w postaci kreatur zwanych upirami), lecz zbyt mocno wdraża groteskę, aby przekonać widza (choć mnie w dziwny sposób to trochę fascynuje).



W obliczu tak krytycznej sytuacji Guilermo del Toro wykonał rzecz bardzo mile widzianą, realizując w tym roku serial na podstawie własnej trylogii napisanej do spółki z Chuckiem Hoganem (drugi tom niebawem w Polsce, pięć sezonów adaptacji – właściwie pewnych). W gruncie rzeczy wampiryzm jako swoista epidemia to motyw nienowy. Podobne fabuły oferowały już Miasteczko Salem Stephena Kinga czy wyśmienite Shiki, utrzymane w japońskim klimacie anime. W obu przypadkach mamy także do czynienia z pewnego rodzaju hierarchią społeczną. Najczęściej zdarza się, że swoje zastępy powołuje do życia tak zwany Mistrz wraz z kliką wybranych, a reszta następuje na zasadzie przewracających się kostek domina. Także w The Strain obserwujemy początki plagi, która ma położyć kres istnieniu ludzkości, nowatorskie jest jednak przedstawienie wampirów (zwanych tutaj strigoi) – z szokującą szczegółowością ukazano nawet proces przemiany zwykłego obywatela w pokraczne monstrum bez nosa, z odsłoniętą tchawicą, wyposażone w odrażającą ssawkę i rozsiewające zarazę przy pomocy bladych robali pleniących się w jego organizmie. Przemienieni, jak to już niekiedy bywało, powracają po swoich bliskich, umierają w świetle słońca, a najskuteczniejszym sposobem ich unieszkodliwienia jest dekapitacja. Fabułę wzbogacono o wątek historyczny (Polska, obóz koncentracyjny), dodano łowcę Setrakiana, dorzucono kilka smaczków dla fanów oryginalnego Drakuli i voilà! Co prawda akcja rozwija się niespiesznie, a pomysł wydaje się nieco przesadzony w swej ohydzie, ale zawsze to coś nowego i całkiem przyjemnego w oglądaniu.

Od momentu powstania książki Brama Stokera minęło sporo czasu, a jego (już wiemy oczywiście, że nie do końca jego) pomysł przeszedł niezliczone metamorfozy. Wampiry wciąż nas fascynują, a film nadal chce o nich opowiadać; nawet telewizja stara się choćby częściowo powrócić do wizerunku dystyngowanego mężczyzny, który swą prawdziwą naturę skrywa za ludzką maską i obnaża ją jedynie pod osłoną nocy. Czy komukolwiek uda się zaspokoić dojmującą tęsknotę za zgrabną konwencją? Nie wiem, ale żywię obawę, że nawet jeśli tak, to stanie się to nieprędko. Współcześni twórcy, zamiast w elegancki sposób czerpać z dorobku przeszłości, za bardzo silą się na nowatorstwo. Rezultaty najczęściej okazują się marne – smutne to, ale i prawdziwe.


[1] P. Zych, W. Vargas, Bestiariusz słowiański, Olszanica 2012, s. 190-191.
]]>
http://zcyklu.pl/vampyrus-conventionalis/feed/ 0