Relacje – Z CYKLU http://zcyklu.pl rozwijamy kulturę Wed, 27 Nov 2019 18:15:32 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.3.3 Nie tylko chrząszcz, czyli co (i kto) brzmi w Szczebrzeszynie (dokończenie) http://zcyklu.pl/nie-tylko-chrzaszcz-czyli-co-i-kto-brzmi-w-szczebrzeszynie-dokonczenie-2/ http://zcyklu.pl/nie-tylko-chrzaszcz-czyli-co-i-kto-brzmi-w-szczebrzeszynie-dokonczenie-2/#respond Mon, 08 Aug 2016 16:42:14 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3939
Czwartego dnia miałam się urwać z festiwalu dość wcześnie. Bo obowiązki, bo autobus, który odjeżdżał po południu, bo coś tam. A jednak siła przyciągania wydarzenia i samego miasta okazała się zbyt duża – wyjechałam do domu dopiero następnego dnia rano.
„W literaturze nie ma już teraz epiki, bo jej rolę przejęły seriale” – taką opinią, zaczerpniętą podobno od Jacka Dukaja, rozpoczęła się dyskusja o czytelnictwie z udziałem Agaty Pieniążek z wydawnictwa Znak oraz Justyny Sobolewskiej i Michała Nogasia. Bo tytuł Dlaczego powieści są coraz dłuższe? nadany temu spotkaniu w programie festiwalu był nie tyle tematem, ile punktem wyjścia do luźnej, ale również dzięki temu ciekawej rozmowy – także z publicznością – o tym, co (i jak) czytamy, a co (i jak) w Polsce wydajemy (za dużo, za szybko, w brzydkich okładkach) i dlaczego właśnie tak. Być może coraz dłuższe powieści interesują nas (a chyba tak jest, skoro je kupujemy), bo pozwalają nam zatonąć w fabule, wsiąknąć w świat bohaterów, pożyć ich życiem dłużej niż tylko przez chwilę. A z drugiej strony – trochę się tych grubych książek boimy, bo mogą nas nie wciągnąć. Do tego całkiem prawdopodobne, że zabraknie nam na nie czasu, a przecież chcielibyśmy dotrzeć do końca każdego wątku. Sprawdzamy więc, co na ich temat mają do powiedzenia inni, a zwłaszcza ci, z których zdaniem szczególnie się liczymy. Wbrew pozorom, jak wynikało z wypowiedzi słuchaczy, nie zawsze największym zaufaniem darzymy recenzentów internetowych, chociaż o to (i nie tylko o to) można by się spierać. Jako bardziej wiarygodne wskazywano recenzje prasowe i (a jakże!) audycję Z najwyższej półki, prowadzoną przez Michała Nogasia.

Debata trochę się przeciągnęła. A tłum gęstniał. Zaraz potem miały się bowiem odbyć dwa duże spotkania autorskie: ze Szczepanem Twardochem oraz z Olgą Tokarczuk i Janem Henrikiem Swahnem.

Szczepan Twardoch mówił sporo o Królu, czyli nowej powieści, która ma się ukazać jeszcze w tym roku. To książka o Warszawie z drugiej połowy lat trzydziestych, konkretniej – o warszawskich Żydach, najkonkretniej – o bokserze, postaci z półświatka wzorowanej na Tacie Tasiemce, działaczu niepodległościowym, gangsterze, „królu Warszawy”. Rok 1937, w którym toczy się akcja, był czasem bardzo burzliwym: na większości uczelni istniały już getta ławkowe dla studentów żydowskich, prawicowa część sanacji zaczynała flirtować z młodymi nacjonalistami, w polityce wrzało. W gazetach reprezentujących różne środowiska te same wydarzenia opisywano w skrajnie odmienny sposób – na przykład wybryki antysemickie w ONR-owskim „ABC” przedstawiono jako „żydowskie awantury”, w żydowskim „Naszym Przeglądzie” opisano je jako pogrom, a w „Życiu Warszawy” ograniczono się do suchej, zwięzłej notatki. Sam Twardoch stwierdził, że trudno mu poddać współczesność fabularyzacji – brakuje historii, która mogłaby stanowić tworzywo dramatu egzystencjalnego, zawsze coś brzmiałoby w takiej opowieści fałszywie. Zapewne nieco podobną, dystansującą funkcję pełni też zmiana perspektywy z ludzkiej na zwierzęcą – autor wyjaśniał, że dzięki niej nie zżywa się z bohaterem, nie ulega pokusie usprawiedliwiania go, upiększania historii.

Ile wspólnego mają Nowe Ateny Benedykta Chmielowskiego z Wikipedią, a Elżbieta Drużbacka, osiemnastowieczna poetka, z polskim feminizmem? Według Olgi Tokarczuk całkiem sporo. Zarówno Drużbacka, jak i ksiądz Chmielowski odgrywają też istotną rolę w Księgach Jakubowych, wokół których krążyła dyskusja na spotkaniu z pisarką i Janem Henrikiem Swahnem, który tłumaczy jej prozę na język szwedzki (Księgi Jakubowe w jego przekładzie były zresztą w Szwecji jedną z najwyżej ocenianych książek minionego roku). Zdaniem autorki historia frankistów była jednym z takich tematów, które domagały się opracowania nie tylko historycznego, lecz także literackiego, nie sądziła jednak, że to jej przyjdzie się z nią mierzyć; długo nad nią krążyła, zanim się do niej zabrała. Nie spodziewała się też, że ta książka spotka się z tak dużym odzewem – przypuszczała, że będzie raczej publikacją dla osób już obeznanych z tematyką. Stało się inaczej: Księgi Jakubowe przyciągnęły zarówno stałych czytelników Olgi Tokarczuk, jak i osoby spoza tego grona. Już po wydaniu książka zyskała też nowy, bardzo współczesny kontekst – bywa odczytywana jako głos w sprawie uchodźców. A zespół pod kierownictwem Eweliny Marciniak przygotował na jej podstawie spektakl, który po przerwie wakacyjnej wraca na deski warszawskiego Teatru Powszechnego (http://www.powszechny.com/spektakle/ksiegi-jakubowe,s946.html).

A wieczorem na rynku odbył się koncert Zbigniewa Wodeckiego i zespołu Mitch & Mitch – wydarzenie, które przyciągnęło jedną z najliczniejszych publiczności podczas całego festiwalu. Przygotowywanie sprzętu, ustawianie sceny i próby trwały od samego rana (pani, u której mieszkałam, mówiła potem, że coś zaczęło się dziać już około piątej). Artyści promowali piosenki z nowej płyty 1976: A Space Odyssey, jeszcze niezbyt dobrze znane publiczności, więc z jednej strony świeże, nieograne, ale z drugiej – niekoniecznie porywające. Sama słuchałam tego koncertu z balkonu (miałam szczęście mieszkać dokładnie na wprost rynku!) z zaciekawieniem, chociaż bez szczególnego zaangażowania.

Wiele mnie w Szczebrzeszynie ominęło: debata o Leśmianie, spotkania z Mariuszem Szczygłem, Zygmuntem Miłoszewskim, Joanną Mueller czy – tego żałuję chyba najbardziej – Michałem Książkiem (autorem na przykład znakomitego Jakucka). Monodram o Janie Karskim. Dyskusje o czasopismach literackich, nieczytaniu poezji i promowaniu czytelnictwa przez biblioteki. Stało się tak trochę dlatego, że rozmaite obowiązki goniły, więc nie mogłam zostać do końca, a trochę dlatego, że dane mi było przeżyć jeszcze więcej niż festiwal, na który się wybrałam. Przegadać wszystkie trzy wieczory (przeciągające się zawsze do nocy) z dopiero co poznaną współlokatorką, a czasem również z niezwykłą starszą panią, która nas obie do siebie przyjęła. Zostać ugoszczoną herbatą, pierogami i plackami z cukinii. Dać się wyciągnąć na wycieczkę do pobliskiego Zamościa. A choćby i powłóczyć się po mieście – w pojedynkę, na wyczucie, nawet jeśli czasem mnie ono zawodziło.

Pięknie było. Tak po prostu.

]]>
http://zcyklu.pl/nie-tylko-chrzaszcz-czyli-co-i-kto-brzmi-w-szczebrzeszynie-dokonczenie-2/feed/ 0
Nie tylko chrząszcz, czyli co (i kto) brzmi w Szczebrzeszynie (dokończenie) http://zcyklu.pl/nie-tylko-chrzaszcz-czyli-co-i-kto-brzmi-w-szczebrzeszynie-dokonczenie/ http://zcyklu.pl/nie-tylko-chrzaszcz-czyli-co-i-kto-brzmi-w-szczebrzeszynie-dokonczenie/#respond Mon, 08 Aug 2016 11:45:23 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2628
Czwartego dnia miałam się urwać z festiwalu dość wcześnie. Bo obowiązki, bo autobus, który odjeżdżał po południu, bo coś tam. A jednak siła przyciągania wydarzenia i samego miasta okazała się zbyt duża – wyjechałam do domu dopiero następnego dnia rano.
„W literaturze nie ma już teraz epiki, bo jej rolę przejęły seriale” – taką opinią, zaczerpniętą podobno od Jacka Dukaja, rozpoczęła się dyskusja o czytelnictwie z udziałem Agaty Pieniążek z wydawnictwa Znak oraz Justyny Sobolewskiej i Michała Nogasia. Bo tytuł Dlaczego powieści są coraz dłuższe? nadany temu spotkaniu w programie festiwalu był nie tyle tematem, ile punktem wyjścia do luźnej, ale również dzięki temu ciekawej rozmowy – także z publicznością – o tym, co (i jak) czytamy, a co (i jak) w Polsce wydajemy (za dużo, za szybko, w brzydkich okładkach) i dlaczego właśnie tak. Być może coraz dłuższe powieści interesują nas (a chyba tak jest, skoro je kupujemy), bo pozwalają nam zatonąć w fabule, wsiąknąć w świat bohaterów, pożyć ich życiem dłużej niż tylko przez chwilę. A z drugiej strony – trochę się tych grubych książek boimy, bo mogą nas nie wciągnąć. Do tego całkiem prawdopodobne, że zabraknie nam na nie czasu, a przecież chcielibyśmy dotrzeć do końca każdego wątku. Sprawdzamy więc, co na ich temat mają do powiedzenia inni, a zwłaszcza ci, z których zdaniem szczególnie się liczymy. Wbrew pozorom, jak wynikało z wypowiedzi słuchaczy, nie zawsze największym zaufaniem darzymy recenzentów internetowych, chociaż o to (i nie tylko o to) można by się spierać. Jako bardziej wiarygodne wskazywano recenzje prasowe i (a jakże!) audycję Z najwyższej półki, prowadzoną przez Michała Nogasia.

Debata trochę się przeciągnęła. A tłum gęstniał. Zaraz potem miały się bowiem odbyć dwa duże spotkania autorskie: ze Szczepanem Twardochem oraz z Olgą Tokarczuk i Janem Henrikiem Swahnem.

Szczepan Twardoch mówił sporo o Królu, czyli nowej powieści, która ma się ukazać jeszcze w tym roku. To książka o Warszawie z drugiej połowy lat trzydziestych, konkretniej – o warszawskich Żydach, najkonkretniej – o bokserze, postaci z półświatka wzorowanej na Tacie Tasiemce, działaczu niepodległościowym, gangsterze, „królu Warszawy”. Rok 1937, w którym toczy się akcja, był czasem bardzo burzliwym: na większości uczelni istniały już getta ławkowe dla studentów żydowskich, prawicowa część sanacji zaczynała flirtować z młodymi nacjonalistami, w polityce wrzało. W gazetach reprezentujących różne środowiska te same wydarzenia opisywano w skrajnie odmienny sposób – na przykład wybryki antysemickie w ONR-owskim „ABC” przedstawiono jako „żydowskie awantury”, w żydowskim „Naszym Przeglądzie” opisano je jako pogrom, a w „Życiu Warszawy” ograniczono się do suchej, zwięzłej notatki. Sam Twardoch stwierdził, że trudno mu poddać współczesność fabularyzacji – brakuje historii, która mogłaby stanowić tworzywo dramatu egzystencjalnego, zawsze coś brzmiałoby w takiej opowieści fałszywie. Zapewne nieco podobną, dystansującą funkcję pełni też zmiana perspektywy z ludzkiej na zwierzęcą – autor wyjaśniał, że dzięki niej nie zżywa się z bohaterem, nie ulega pokusie usprawiedliwiania go, upiększania historii.

Ile wspólnego mają Nowe Ateny Benedykta Chmielowskiego z Wikipedią, a Elżbieta Drużbacka, osiemnastowieczna poetka, z polskim feminizmem? Według Olgi Tokarczuk całkiem sporo. Zarówno Drużbacka, jak i ksiądz Chmielowski odgrywają też istotną rolę w Księgach Jakubowych, wokół których krążyła dyskusja na spotkaniu z pisarką i Janem Henrikiem Swahnem, który tłumaczy jej prozę na język szwedzki (Księgi Jakubowe w jego przekładzie były zresztą w Szwecji jedną z najwyżej ocenianych książek minionego roku). Zdaniem autorki historia frankistów była jednym z takich tematów, które domagały się opracowania nie tylko historycznego, lecz także literackiego, nie sądziła jednak, że to jej przyjdzie się z nią mierzyć; długo nad nią krążyła, zanim się do niej zabrała. Nie spodziewała się też, że ta książka spotka się z tak dużym odzewem – przypuszczała, że będzie raczej publikacją dla osób już obeznanych z tematyką. Stało się inaczej: Księgi Jakubowe przyciągnęły zarówno stałych czytelników Olgi Tokarczuk, jak i osoby spoza tego grona. Już po wydaniu książka zyskała też nowy, bardzo współczesny kontekst – bywa odczytywana jako głos w sprawie uchodźców. A zespół pod kierownictwem Eweliny Marciniak przygotował na jej podstawie spektakl, który po przerwie wakacyjnej wraca na deski warszawskiego Teatru Powszechnego (http://www.powszechny.com/spektakle/ksiegi-jakubowe,s946.html).

A wieczorem na rynku odbył się koncert Zbigniewa Wodeckiego i zespołu Mitch & Mitch – wydarzenie, które przyciągnęło jedną z najliczniejszych publiczności podczas całego festiwalu. Przygotowywanie sprzętu, ustawianie sceny i próby trwały od samego rana (pani, u której mieszkałam, mówiła potem, że coś zaczęło się dziać już około piątej). Artyści promowali piosenki z nowej płyty 1976: A Space Odyssey, jeszcze niezbyt dobrze znane publiczności, więc z jednej strony świeże, nieograne, ale z drugiej – niekoniecznie porywające. Sama słuchałam tego koncertu z balkonu (miałam szczęście mieszkać dokładnie na wprost rynku!) z zaciekawieniem, chociaż bez szczególnego zaangażowania.

Wiele mnie w Szczebrzeszynie ominęło: debata o Leśmianie, spotkania z Mariuszem Szczygłem, Zygmuntem Miłoszewskim, Joanną Mueller czy – tego żałuję chyba najbardziej – Michałem Książkiem (autorem na przykład znakomitego Jakucka). Monodram o Janie Karskim. Dyskusje o czasopismach literackich, nieczytaniu poezji i promowaniu czytelnictwa przez biblioteki. Stało się tak trochę dlatego, że rozmaite obowiązki goniły, więc nie mogłam zostać do końca, a trochę dlatego, że dane mi było przeżyć jeszcze więcej niż festiwal, na który się wybrałam. Przegadać wszystkie trzy wieczory (przeciągające się zawsze do nocy) z dopiero co poznaną współlokatorką, a czasem również z niezwykłą starszą panią, która nas obie do siebie przyjęła. Zostać ugoszczoną herbatą, pierogami i plackami z cukinii. Dać się wyciągnąć na wycieczkę do pobliskiego Zamościa. A choćby i powłóczyć się po mieście – w pojedynkę, na wyczucie, nawet jeśli czasem mnie ono zawodziło.

Pięknie było. Tak po prostu.

]]>
http://zcyklu.pl/nie-tylko-chrzaszcz-czyli-co-i-kto-brzmi-w-szczebrzeszynie-dokonczenie/feed/ 0
Nie tylko chrząszcz, czyli co (i kto) brzmi w Szczebrzeszynie (ciąg dalszy) http://zcyklu.pl/nie-tylko-chrzaszcz-czyli-co-i-kto-brzmi-w-szczebrzeszynie-ciag-dalszy/ http://zcyklu.pl/nie-tylko-chrzaszcz-czyli-co-i-kto-brzmi-w-szczebrzeszynie-ciag-dalszy/#respond Sat, 06 Aug 2016 11:45:23 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2629
Trzeci dzień festiwalu „Stolica Języka Polskiego” był chyba jeszcze bardziej językocentryczny niż dzień drugi, chociaż przejawiało się to nie do końca tak, jak się spodziewałam. Nie zabrakło więc zarówno drobnych rozczarowań, jak i zdecydowanie pozytywnych zaskoczeń. 
Dlaczego radiowcy obrysowują językiem kontur warg, a aktorzy podczas prób zaciekle dyskutują o rabarbarze? Tego dowiedziałam się na warsztatach Mistrz wymowy polskiej. Pierwsza część, prowadzona przez Krystynę Czubównę (i jak tu się dziwić, że właśnie na te zajęcia po pewnym czasie zabrakło miejsc?), obejmowała warsztat lektora: ćwiczenia logopedyczne i oddechowe, przeplatane historiami z pracy w radiu i telewizji. Część druga, podczas której trenerką była Joanna Szczepkowska, dotyczyła nie tylko ćwiczenia dykcji, lecz także wyrażania różnych emocji za pomocą tych samych słów. Okazuje się, że i Leśmianem można na siebie nawrzeszczeć.

Jako polonistka zdecydowanie językolubna wiązałam duże nadzieje z warsztatami Kreatywnie o komunikacji, czyli dlaczego język jest ważny. Skuteczność komunikacyjna, środki językowe pozwalające tę skuteczność osiągnąć, niebanalne pomysły, słowem: same wspaniałości. Szkopuł jednak w tym, że chociaż zajęcia rzeczywiście dotyczyły komunikacji – zwłaszcza w sytuacjach kryzysowych – to języka nie dotyczyły w najmniejszym stopniu, stąd spore (i jedyne podczas tego festiwalu) rozczarowanie. Zabawy w zakładanie firmy w kwadrans i opracowywanie jej strategii komunikacyjnej w pół godziny, choć niewątpliwie rozwijające, mnie akurat nieszczególnie porywają.

Wynagrodziły mi to jednak z nawiązką trzy spotkania autorskie, a może raczej trzy dyskusje z autorami. W rolach głównych: Grażyna Plebanek i Katarzyna Tubylewicz, Łukasz Orbitowski i Marcin Kołodziejczyk oraz Marianna Kijanowska i Bohdan Zadura. W rolach prowadzących – równie przecież ważnych – Justyna Sobolewska i Michał Nogaś. Każde z tych spotkań miało inną dynamikę, toczyło się wokół innych spraw, budziło inne emocje – a dzięki ich ułożeniu bezpośrednio po sobie te kontrasty stawały się tym widoczniejsze i tym ciekawsze.

Spotkanie pierwsze: bardzo spokojna, ale i bardzo rzeczowa dyskusja o tym, co bliskie zarówno Grażynie Plebanek, jak i Katarzynie Tubylewicz – autorkom od lat mieszkającym za granicą (w Brukseli i Sztokholmie), ale wciąż mocno zakorzenionym w polskości. Zatem: dyskusja o Europie, Afryce, ścierających się i przenikających tożsamościach. O eurosieroctwie i emigracji zarobkowej. I o literaturze, rzecz jasna, a zwłaszcza o najnowszej książce Grażyny Plebanek, Pani Furii, która jest w tej problematyce mocno osadzona. Dużo konkretów: układ dzielnic zamieszkiwanych przez imigrantów w Paryżu i Brukseli oraz jego wpływ, planowany i rzeczywisty, na asymilację tych osób. Nauczanie historii w Senegalu (nie tak znowu dawno temu) w taki sposób, że o Senegalu i w ogóle o Afryce nie mówiono wcale, a za to w centrum świata stawiano Europę z Francją na czele. Wywodzący się stąd mit europejskiego raju i zderzenie go z rzeczywistością. Decyzja o prostowaniu albo nieprostowaniu włosów a tożsamość afrykańska. Muzułmańskie działaczki na rzecz praw kobiet w Szwecji, ignorowane przez szwedzkie władze.

Spotkanie drugie: niesamowita energia, szybkie tempo, celne riposty, zdecydowane sądy. Polska niewielkomiejska, jej codzienność i zarazem odrębność w tej codzienności, a to wszystko widziane przez Łukasza Orbitowskiego – autora bestsellerowej Innej duszy, a także literatury fantastycznej, i Marcina Kołodziejczyka – cenionego reportera. Ale też rozmowa o tym, nad czym obydwaj autorzy właśnie pracują. A zdecydowanie jest o czym mówić. Kołodziejczyk szykuje z Marcinem Podolcem, współautorem Dymu (pisaliśmy o nim tutaj i tutaj), Morze po kolana (premiera: listopad 2016), czyli komiks oparty na jego reportażach dla „Polityki” (jak sam mówi – to doświadczenie dla niego całkiem nowe). Orbitowski z kolei uczestniczy w projekcie Nowe legendy polskie, złożonym z antologii opowiadań i dwóch filmów dokumentalnych, a osnutym wokół polskich wierzeń ludowych z wczesnego średniowiecza. W przedsięwzięcie to zaangażowali się też między innymi: Jakub Małecki, Elżbieta Cherezińska i Jerzy Stuhr. Pisarz pracuje też nad nową książką, podobno powieścią drogi (Nogaś: „No dobrze, ale o czym to jest?”, Orbitowski: „O tym, jak chłop spieprza w Europę”). Premiera w przyszłym roku.

Spotkanie trzecie: zupełnie inne, ukraińsko-polskie. Dialog ukraińskiej poetki i tłumaczki poezji polskiej z polskim poetą i tłumaczem poezji ukraińskiej. Zabrakło trzeciego głosu – Andrija Bondara, także poety i tłumacza, który również miał w tej rozmowie wziąć udział. Marianna Kijanowska, badaczka wątków ukraińskich w twórczości Leśmiana, tłumaczyła jego wiersze przez osiem lat, tworzyła alternatywne wersje przekładów (tłumaczenie Dziewczyny zaprezentowane na festiwalu powstało w ośmiu wersjach). Efekty – świetne. Zresztą na Leśmianie nie koniec, czego dowodem jest choćby mistrzowski przekład Lokomotywy Tuwima. Bohdan Zadura z kolei, ceniony nie tylko w Polsce, lecz także na Ukrainie, uparcie twierdzi, że tłumaczem literatury ukraińskiej został przypadkowo: nie znał języka, nie cenił znanej sobie literatury. A potem dostał zlecenie na przekład wierszy Dmytra Pawłyczki. I chwyciło – nie od razu, ale skutecznie.

Dzień zwieńczyło Drzewo według Wiesława Myśliwskiego  – spektakl plenerowy, o którym, jako teatralny laik, nie ośmielę się powiedzieć nic poza tym, że wciskał w krzesło/ławkę/leżak. Pozostaje mi więc oddać głos Stefanowi Szmidtowi, autorowi inscenizacji i odtwórcy głównej roli: „Dla kogo i o czym jest nasze Drzewo? Dla wszystkich tych, którzy zechcą zgromadzić się pod wybranym drzewem w miejscowości, do której zawita nasz teatr, dla zaproszonych i przypadkowych, dla tych, którzy bywają w teatrze, i tych, dla których będzie to teatralna inicjacja. O czym? […] O »jednym stąd« i o… drzewie”[1]. A nad rzeką, nad którą je wystawiono, mimo zimna i sporego opóźnienia zebrało się mnóstwo ludzi. To także o czymś świadczy.

[1] Stefan Szmidt, „Drzewo” Wiesława Myśliwskiego, [w:] Festiwal Stolica Języka Polskiego. 31 lipca – 7 sierpnia, Szczebrzeszyn 2016, [b.m.] 2016, s. 27.
]]>
http://zcyklu.pl/nie-tylko-chrzaszcz-czyli-co-i-kto-brzmi-w-szczebrzeszynie-ciag-dalszy/feed/ 0
Nie tylko chrząszcz, czyli co (i kto) brzmi w Szczebrzeszynie http://zcyklu.pl/nie-tylko-chrzaszcz-czyli-co-i-kto-brzmi-w-szczebrzeszynie/ http://zcyklu.pl/nie-tylko-chrzaszcz-czyli-co-i-kto-brzmi-w-szczebrzeszynie/#respond Wed, 03 Aug 2016 11:45:24 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2630
„O! Jedziesz posłuchać chrząszcza w trzcinie?” – spytał ktoś na wieść, dokąd się wybieram. Bo Szczebrzeszyn z tego słynie i sama do niedawna nie wiedziałam o nim nic więcej, nie orientowałam się nawet, w którą stronę mam się kierować. Ale lada moment sytuacja miała ulec zmianie, bo usłyszałam o festiwalu „Stolica Języka Polskiego” odbywającym się w tym właśnie miejscu, nad rzeką Wieprz na Roztoczu, już po raz drugi. W tym roku – między 31 lipca a 7 sierpnia.
Sama nazwa może być myląca, bo festiwal „Stolica Języka Polskiego” to przede wszystkim wydarzenie literackie. O tym, że język odgrywa tu niebagatelną rolę (nazwa miasta chrzęści przecież i szeleści, aż miło, a to zobowiązuje), świadczy jednak już program imprezy, a w nim między innymi spotkanie ze szwedzkim tłumaczem Olgi Tokarczuk, Janem Henrikiem Swahnem, i ukraińskim poetą Andrijem Bondarem (ot, wysłać gdzieś ukrainistę…), dyskusja o Białoszewskim czy wreszcie warsztaty Mistrz wymowy polskiej (współprowadzone przez Krystynę Czubównę!). A także – może nawet przede wszystkim – wybór patrona tegorocznej edycji Stolicy Języka Polskiego, czyli Bolesława Leśmiana. Jemu właśnie poświęcono debatę otwierającą festiwal, w której uczestniczyli: Justyna Sobolewska, Adam Kulik i Mateusz Matyszkiewicz. Nie było mi jednak dane jej wysłuchać, bo do Szczebrzeszyna dotarłam dopiero drugiego dnia.

Ale drugiego dnia też sporo się działo…

O tym, jak trenerzy piłkarscy mogą wpłynąć na promowanie czytelnictwa, dlaczego Szwedki czytają skandynawskie kryminały chętniej niż Szwedzi i jakie wymierne korzyści przynosi rozwój bibliotek według urzędników różnych szczebli, a jak to się ma do rzeczywistości, opowiadali Jan Henrik Swahn, były dyrektor Instytutu Książki Grzegorz Gauden oraz pisarka i tłumaczka Katarzyna Tubylewicz, uczestnicy debaty Szwecja czyta – Polska czyta. Zwrócili uwagę, że również w upowszechnianiu rodzimej literatury za granicą rola języka jest zauważalna – polszczyzna jako mało popularna wzbudza zazwyczaj mniejsze zaufanie wydawców niż języki dominujące, dlatego o wydania zagraniczne znacznie łatwiej tym książkom, na których publikację zdecydowały się wydawnictwa anglojęzyczne.

Być może najważniejszą rolę język odgrywa jednak jako tworzywo opowieści. Istotne wydaje się nie tyle to, co literatura opowiada (bo opowiada z grubsza te same historie), ile jak opowiada – stwierdził z kolei Wiesław Myśliwski. Chociaż właściwie „tworzywo” to złe określenie, bo moc języka przejawia się tym, że on żyje, rozwija się, pozwala nazywać wszystko, byle tylko nie pozwolić na swoje wyjałowienie, redukcję do czystej funkcji informacyjnej. „Zdania są stworzeniami. Im bardziej pozwala im się żyć, tym lepiej dla twórczości” – tak Myśliwski podsumował odpowiedź na pytanie któregoś z czytelników.

Ćwicząc cierpliwość w ogonku po autograf, nawiązując kolejkowe znajomości, a także dowiadując się tego i owego o poprzedniej edycji imprezy, traciłam bezpowrotnie okazję na spotkanie o Białoszewskim z udziałem Mai Komorowskiej i Tadeusza Sobolewskiego (i jak tu twierdzić, że duch poezji w narodzie ginie?). Dzięki temu dowiedziałam się, że w Szczebrzeszynie, przed wojną także żydowskim, oprócz Stolicy Języka Polskiego trwa właśnie objazdowy festiwal śladami Singera. Spacer po mieście inspirowany tym aspektem historii niestety przegapiłam, udało mi się za to posłuchać opowieści o przedwojennej społeczności żydowskiej, jej życiu, organizacji, jej – także miejscowych – przedstawicielach: szaleńcach, biedakach, zwykłych ludziach.

„Mam dla państwa dwie bardzo ważne informacje. Pierwsza jest taka, że zagraliśmy dzisiaj program ZOO sto dwudziesty dziewiąty raz. Druga jest taka, że w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie”. To podsumowanie, wypowiedziane ze śmiertelną powagą, dość wiernie oddaje atmosferę koncertu Katarzyny Groniec, która na koniec dnia zaśpiewała piosenki Agnieszki Osieckiej. Było wyśmienicie: nieoczywisty wybór tekstów, nowe interpretacje muzyczne (chociaż ja akurat – w kilku przypadkach, których to zastrzeżenie dotyczy – najbardziej przekonana jestem nawet nie tyle do wykonań klasycznych, ile do wykonań Nosowskiej, i się odprzekonać nie dałam, jeśli akurat miałam porównanie), cokolwiek kpiarski ton. Nic, tylko zazdrościć.

]]>
http://zcyklu.pl/nie-tylko-chrzaszcz-czyli-co-i-kto-brzmi-w-szczebrzeszynie/feed/ 0
Cień Hiroszimy http://zcyklu.pl/cien-hiroszimy/ http://zcyklu.pl/cien-hiroszimy/#respond Fri, 06 Mar 2015 10:54:00 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1040 Być może to tylko moje wrażenie, ale zdaje się, że pośmiertna kariera Andrzeja Wróblewskiego zaczyna nabierać tempa. Po znakomitej, gigantycznej, dwujęzykowej publikacji Unikanie stanów pośrednich (zainteresowanych odsyłam do recenzji mojego autorstwa) przyszedł czas na poważną wystawę Recto / Verso w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. 

Nie ma, rzecz jasna, nic niezwykłego w tym, że poważna polska instytucja tworzy intrygującą ekspozycję poświęconą twórczości owego wybitnego malarza. Ostatecznie Wróblewski jest znany i ceniony w Polsce od dziesięcioleci, a wielkich wystaw w kraju miał przed śmiercią i po niej bardzo wiele. Ta najnowsza zdaje się jednak wyjątkowa.

Wyjątkowa w niej jest perspektywa. Podobnie jak w przypadku Stanów pośrednich…, Wróblewski staje się obiektem analizy i interpretacji naukowców spoza naszego kraju. Kurator wystawy to Francuz (Eric de Chassey – znany badacz powojennego malarstwa europejskiego i amerykańskiego), a sama ekspozycja w maju pojedzie do Madrytu, gdzie twórczość malarza ocenią ludzie, którzy do tej pory nie mieli z nią żadnej styczności. Co jeszcze istotniejsze, doświadczenia historyczne i społeczne Polaków są najczęściej tym ludziom całkowicie obce, w związku z czym większość kontekstów, z których wyrasta sztuka Andrzeja Wróblewskiego, pozostanie dla nich zakryta.

Eric de Chassey zakłada więc, że sztuka Wróblewskiego może obronić się sama, ja zaś te przeświadczenie jak najbardziej podzielam. Jeżeli tylko kuratorzy, artyści, krytycy i – koniec końców – odbiorcy sztuki w krajach Europy Zachodniej poznają twórczość Polaka choćby w niewielkim stopniu i jeżeli tylko będą w stanie docenić siłę jego obrazów, to może okazać się, że kolejnych wystaw na Zachodzie będzie więcej. I to właśnie owa „pośmiertna kariera”, o której wspomniałem na początku.

Oprócz tego jednak istnieje kilka innych niezwykle istotnych aspektów wystawy Recto / Verso, na które zwraca uwagę samo Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Spojrzenie na polskiego twórcę z zewnątrz – spojrzenie, jakim siłą rzeczy dysponuje francuski kurator – ma również nam samym pomóc na nowo zobaczyć i na nowo zinterpretować dzieła Wróblewskiego. De Chassey postanowił skupić się na tym aspekcie twórczości malarza, który wydał mu się dobrym punktem wyjścia, dobrym fundamentem dla nowej interpretacji. Mowa oczywiście o tytułowej obustronności, o dwustronnie zamalowanych płótnach, na których znajdują się różne obrazy. Nie należy zresztą zapominać, o czym niedawno napisała w swoim artykule Maria Poprzęcka – że tę specyficzną (choć, rzecz jasna, nie wyjątkową w skali świata i Polski) cechę twórczości artysty już wcześniej wskazywano przy okazji innych wystaw. Tym razem jednak ekspozycji przyświeca teoria, w myśl której obustronne malowanie było zabiegiem jak najbardziej celowym, nie zaś smutną koniecznością wynikającą z pustki w portfelu.

Wiele z najbardziej znanych prac ma na odwrocie namalowany zupełnie inny obraz, często nie mniej słynny. Nieraz też przedstawienia figuratywne mieszczą na odwrocie dzieła bliskie abstrakcji geometrycznej. Jeśli spojrzeć na ten fakt przez pryzmat stylistyki, socrealizm dzieli płótno ze skrajnym, fascynującym formalizmem. Gdzieś pośrodku tego wszystkiego znajdują się obrazy, w których artysta starał się stworzyć wypadkową tych sprzecznych tendencji – wszystkie UkrzesłowaniaRozstrzelania czy inne, chyba najbardziej znane jego dzieła.

Twórcy wystawy skupiają się właśnie na aspekcie rozdarcia, sprzecznych dążeń, sprzecznych ambicji i sprzecznych wrażliwości. Dwustronność obrazów traktuje się tu jako zabieg celowy samego malarza, który chciał w ten sposób ukazać targające nim rozterki (artystyczne oraz ideologiczne), horrory oraz traumy powojennego życia. Zdaniem kuratora przód i tył każdego obustronnie zamalowanego płótna wiążą się ze sobą, obie strony zwalczają się i wchodzą ze sobą w dialog. Co ciekawe, ciężko określić, który z obrazów miał być pierwotnie przodem, a który miał pozostać ukryty. Odpowiednie decyzje podejmowano najczęściej już po śmierci artysty i siłą rzeczy wpływ na taką, a nie inną strategię eksponowania wywierała ideologia. Wybierano więc to, co bardziej zadowalało w danym czasie cenzurę.

Czy faktycznie malowanie obrazów po obu stronach płótna to celowa decyzja artystyczna Wróblewskiego, ciężko powiedzieć. W przypadku niektórych prac tendencja ta jest wyraźna, w przypadku innych trudno oprzeć się wrażeniu, że teoria narzucona przez kuratora nieco rozmija się z praktyką. Nie będę się jednak nad tym rozwodził – najlepiej obejrzeć tę świetną wystawę i samemu ocenić, czy przemawia do nas zaproponowany model interpretacji. Solidnie zresztą polemizuje z nim Poprzęcka we wspomnianym wcześniej artykule.

Osobiście miałem pierwszą okazję, żeby zobaczyć obrazy Wróblewskiego w takiej liczbie i tak znakomicie wyeksponowane, w związku z czym przeżycie było ogromne. Jednocześnie towarzyszyło mi przykre uczucie straty: chyba dopiero wtedy, gdy stanąłem w MSN-ie przed pracami z cyklu Cienie Hiroszimy (jednymi z ostatnich, jakie Wróblewski namalował), zdałem sobie sprawę, że ten człowiek miał zaledwie trzydzieści lat w chwili śmierci. Dopiero po obejrzeniu wszystkich prac (swoją drogą, na wystawie prezentowane są jedynie te z końcowego i początkowego okresu twórczości – okres zdominowany przez socrealizm pominięto) uświadomiłem sobie różnorodność artystycznych dążeń i niesamowity potencjał, który tkwił we Wróblewskim. Dzięki tym dziesięciu latom artystycznej działalności stał się zapewne najważniejszym malarzem powojennej Polski – a przecież zginął jako młody człowiek.



To dość banalna refleksja, ale czasem właśnie takie są najtrafniejsze. Jeżeli Recto / Verso nie pozwoli nam na nowo odczytać twórczości Wróblewskiego, może przynajmniej sprawi, że niektórzy (tacy jak ja) realnie odczują ową stratę i ową niespełnioną potencjalność, której znakiem stały się dla mnie Cienie Hiroszimy. Nie chciałbym więc patrzeć na tę wystawę historycznie, bo dla mnie dzieła Wróblewskiego żyją, a Recto / Verso właśnie tę żywotność ukazuje i zaznacza ścieżki, którymi Wróblewski mógł podążyć, o ile tylko byłoby mu to dane. To niezwykle ważna wystawa – warta tego, by ją oglądać.  

]]>
http://zcyklu.pl/cien-hiroszimy/feed/ 0
Wielki spektakl drobnej kobiety http://zcyklu.pl/wielki-spektakl-drobnej-kobiety/ http://zcyklu.pl/wielki-spektakl-drobnej-kobiety/#respond Sat, 06 Dec 2014 14:23:59 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3878
Było jak w musicalu: muzyka, zwroty akcji, kreacje grupowe i gwiazda – Isabelle Geffroy, czyli Zaz. Jej koncert na festiwalu Francophonic przeniósł nas z zimnej Warszawy do wrzącego centrum paryskiej bohemy.
Piotrek Wróblewski: Piękny, zaskakujący i porywający spektakl. Z utworu na utwór coraz bardziej przenosiliśmy się do bajkowej krainy artystki. Rozpoczęło się od popowego akcentu, szybko jednak pojawiła się muzyka z kabaretu, piano barów i swingu lat trzydziestych. Nie było przeciętnych piosenek, nie było przerw ani przestojów. Zaz i jej fenomenalny zespół zagospodarowali nam każdą chwilę. Artyści wspólnie budowali napięcie, przechodząc płynnie między muzycznymi gatunkami. Gdy Zaz zmieniała kreacje za kulisami, muzycy zajmowali się publicznością tak dobrze, jakby wcale nie potrzebowali francuskiej wokalistki. Ale kiedy powracała na scenę…

Michał Ciemniewski: …to publiczność jadła jej z ręki. Faktycznie, Zaz udowodniła, że jest dziewczyną potrafiącą narzucić tempo. Ma w sobie coś z buntowniczej charyzmy Patti Smith czy Joan Jett, a i nie brak jej dyrygenckiej zdolności do kierowania publicznością. Zupełnie jak u Freddiego Mercury’ego! No i to ciągłe skakanie między stylami! Trzyczęściowe przedstawienie, upływające pod znakiem oddzielnych kreacji dla każdej odsłony (chodzi zarówno o stylistykę, jak i o sceniczny wizerunek), przenosiło nas od współczesnej francuskiej muzyki popularnej przez tradycję uliczno-barowego gypsy jazzu aż do rewiowo-tanecznych rytmów. Wszystko to trzymane było w ryzach przez jej charakterystyczny, emocjonalny wokal. F-A-N-T-A-S-T-Y-C-Z-N-E!



Mnie najbardziej podobała się druga, swingująca część. Zaz świetnie wykonała Comme ci comme ça oraz Paris sera toujours Paris – obecnie ukochany przeze mnie hit radiowy. Artyści złożyli też w tej części hołd Django Reinhardtowi, jednemu z moich ulubionych gitarzystów, odgrywając brawurowo jego słynną kompozycję Minor swing.

PW: Zobacz, jak szybko można nauczyć się polskiego. Zaz w przerwach między utworami grała, bawiła się z widownią i do tego całkiem sporo mówiła w naszym języku. Przyznasz, że było to urocze.

MC: Ja po francusku potrafię powiedzieć tylko „Citroën”, więc tym bardziej podziwiam szczerą chęć Isabelle do zmagania się z polszczyzną – wszak mieszkańcy kraju nad Sekwaną słyną z niechęci do nauki języków obcych.

Tekstów piosenek i francuskojęzycznych wypowiedzi artystki nie rozumiałem, zapewne mało kto je rozumiał. Ale nie przeszkadzało to w odbiorze muzyki. Emocje obywały się bez tłumaczenia i natychmiast udzielały się wszystkim zgromadzonym w klubie Progresja.

PW: Zaz przywróciła mi wiarę w muzykę. Jej twórczości nie można klasyfikować: to jazz, pop, blues, muzyka świata – wszystko zarazem. Co najważniejsze, każdy z tych elementów idealnie pasuje do pozostałych. Czułem się jak na dobrym musicalu.

Powiem szczerze, że wcześniej nie przepadałem za Zaz, a jednak jej koncert opuściłem z pozytywną energią i uśmiechem zadowolenia na twarzy.

MC: Mnie Zaz nie musiała niczego przywracać. Nie wiem jak ty, ale ja mam tak, że podobają mi się koncerty, które mi się podobają . Jeśli występ miał jakieś minusy, to ich nie zarejestrowałem, bo zupełnie wyzbyłem się obiektywizmu.

Czy warto było tłuc się na koncert przez całe miasto i w dodatku zabłądzić po drodze? Warto. Muzyczny klimat paryskiej ulicy bardzo mi pasuje, a Zaz to od teraz jedna z moich ulubionych emanacji kultury francuskiej. Wyprzedza nawet Zinedine’a Zidane’a i bagietki.

Allez les Bleus! I niech Gerard Depardieu żałuje, że nie jest już Francuzem.  


       

]]>
http://zcyklu.pl/wielki-spektakl-drobnej-kobiety/feed/ 0
W oparach Schulza http://zcyklu.pl/w-oparach-schulza/ http://zcyklu.pl/w-oparach-schulza/#respond Sun, 30 Nov 2014 17:44:28 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3944
Transowo-narkotyczny koncert w warszawskim Składzie Butelek. Zbyt elektroniczni vs niezwykle klimatyczni. „Dają radę, ale…”, czyli Michał i Piotrek wraz z ich spojrzeniami na występ zespołu Bruno Schulz.
Michał Ciemniewski: Zacznę od tego, do czego chciałbym się przyczepić. Po %&*$@ im tyle tych automatycznych, syntetycznych i Bóg wie jakich jeszcze dźwięków podczas koncertu w małej, ciasnej salce?! To dobrze brzmi na płycie, w studyjnych brzmieniach skonstruowanych na potrzeby albumu. Jeśli na scenie widzę gitarzystę, basistę i wokalistę (wspomaganych skromnie przez klawiszowca), to chcę słyszeć gitarę, bas i wokal (wspomagane skromnie przez klawisze)! Jakkolwiek by patrzeć, to przecież rock! Owszem, alternatywny i mocno osadzony w klimatach muzyki elektronicznej, ale wciąż rock. I właśnie tej rockowej surowości domagam się podczas koncertów.

Piotrek Wróblewski: Michale czepialski, musisz jednak przyznać, że wszystkie te dźwięki dobrze wybrzmiewały w niewielkiej koncertowej sali Składu Butelek. Trzyosobowa ekipa muzyków świetnie radziła sobie właśnie w takim składzie personalnym i w takim miejscu. Swoją drogą, Karol Stolarek (wokalista) bardzo przypomina mi Rentona z filmu Trainspotting. Może to narkotyczne podobieństwo między stylistyką filmu a melodiami grupy Bruno Schulz uwydatniło się właśnie w osobie frontmana? Poza tym fascynowały mnie również wyświetlane wizualizacje.

MC: Ale, ogólnie rzecz ujmując, zespół daje radę. I mówię to jako ktoś, kto wcześniej bez większego zainteresowania posłuchał niektórych jego utworów w radiu, a tuż przed samym koncertem – kilku kolejnych w internecie (z podobnym zaangażowaniem). Osobiste zdanie autora niniejszej relacji musi się więc liczyć. Ktoś mógłby się z tym nie zgodzić, mówiąc, że moja percepcja była nieobiektywna, bo rozcieńczona kilkoma piwami, ale powtarzam raz jeszcze: to jest rock – wszelkie używki dozwolone!

Mam za to stuprocentową pewność, że zespół Bruno Schulz wierzył w to, co grał. Ja też w to uwierzyłem. Ci trzej muzycy wychodzą na scenę przekonani o swojej sile przekazu i kunszcie artystycznym. Mnie to wystarczy, i to nawet mimo tego, że raczej nie grają mojej ulubionej muzyki.

PW: Internetowa fikcja ma się nijak do klubowej rzeczywistości. Powiedzmy choćby o jednym: zespół przyznał się, że jest z Łodzi, i zagrał w trójkę, podczas gdy internet poświadcza, że Bruno Schulz to czteroosobowa grupa z Kielc. Prawda leży zapewne gdzieś pośrodku.

Daję wielki plus za ciekawe teksty śpiewane po polsku. Brzmieniowo na koncercie zespół wypadł zaskakująco spójnie, mimo że każda z jego dotychczasowych płyt była odmienna. Poza tym szczególnie przypadły mi do gustu wolniejsze, elektroniczne i minimalistyczne kawałki: Z bliska, Wrócisz tu, Nawet z Tobą. Także i utwory z płyty Nowy, lepszy człowiek, które zawsze wydawały mi się odtwórcze i podobne do kompozycji tworzonych przez połowę indie rockowych kapel, wykonane w ten niehałaśliwy sposób wydają się ciekawe. Zapewne to brak klasycznej perkusji wprowadza słuchaczy w tęskną atmosferę i niemal narkotyczny trans:

I nagle chcesz przekupić śmierć

Piękna kobieta, całuje Cię

Zaczyna działać LSD

Już więdną kwiaty, a Ty śmiejesz się?

(Bruno Schulz, Gdy więdną kwiaty)

MC: Jeśli mówimy o atmosferze, to zauważmy, że system kameralnych salek niewątpliwie sprzyjał alternatywie proponowanej przez zespół. Jedyne, co mnie denerwowało, to trzyosobowa załoga pozerów wyglądających jak z reklamy szamponu. Zaanektowali przestrzeń przed samą sceną i poszerzali ją stopniowo wraz z rozrostem ego. Widocznie dostali przepustkę z Facebooka i musieli pokazać, jak bardzo na czasie są ze wszystkimi możliwymi trendami. Mam nadzieję, że to czytają. Serdecznie nie pozdrawiam!

Zdobyczną setlistę przekazałem Piotrkowi, jemu więc oddaję głos.

PW: Michale, mam setlistę! Nawet jej nie pogniotłem! Oddałeś mi głos, a ja głos oddam kapeli. Bruno Schulz to zespół poszukujący, eksperymentujący i warty obserwowania. Mam nadzieję, że pójdą raczej w stronę płyty Wyspa niż krążka Nowy lepszy człowiek, bo moim zdaniem mają do pokazania coś ciekawego – zarówno muzycznie, jak i tekstowo. Trzymam za nich kciuki.    

]]>
http://zcyklu.pl/w-oparach-schulza/feed/ 0
Kosmos na Zachętę http://zcyklu.pl/kosmos-na-zachete/ http://zcyklu.pl/kosmos-na-zachete/#respond Fri, 24 Oct 2014 10:03:42 +0000 http://zcyklu.pl/?p=1064 Tym razem, wyjątkowo, krótka refleksja prosto z galerii, kilka przemyśleń dotyczących niedawno zakończonej, bardzo – moim zdaniem – udanej wystawy w Zachęcie.

Kosmos, bo o niej mowa, to próba ukazania wpływu nauki i techniki lat 50. na obraz ówczesnej kultury: sztuki, literatury czy architektury i urbanistyki. Wyścig zbrojeń, podbijanie kosmosu, rozwój komputerów, transplantologii, nowoczesne architektura i budownictwo, cybernetyka – wszystkie te zagadnienia, tak charakterystyczne dla lat 50. i 60. spowodowały rozwój gatunku science fiction, a także wykształcenie nowych form wyrazu w sztuce, filmie i muzyce. Twórcy wystawy pragną opowiedzieć o tym właśnie aspekcie czasów poodwilżowych w Polsce: o wpływie osiągnięć naukowych zimnej wojny na świat kultury.

A wpływ ten był, rzecz jasna, niebagatelny. Multum pisarzy zaczynało w tych czasach kariery, zaczynało pisać fantastykę naukową, właśnie – w dużej mierze – pod wpływem pierwszych lotów w kosmos, odkryć z dziedziny cybernetyki itd. Chyba nigdy wcześniej literatura i sztuka nie zainteresowała się w takim stopniu naukami ścisłymi. Fizyka, biologia, cybernetyka, astronomia – wszystkie one zostały wykorzystane przez artystów. Niekiedy skomplikowane technologie dostarczyły jedynie tła dla wydarzeń (Philip K. Dick, Stanisław Lem), niekiedy jednak stanowiły esencję powieści s.f., co często nieco uproszczało ich warstwę intelektualną, a rozszerzało tę czysto przygodową. Była ona nowa o tyle, o ile rozwój fabuły opierał się na wprowadzeniu niesamowitych technologii, obcych cywilizacji. Do tej pory spora część s.f. spłyca nieco naukę, by wykorzystać ją w rozwoju fabuły i zaspokoić przy tym fetyszystyczne potrzeby niektórych zapalonych fanów.

Inna rzecz, że taki Arthur C. Clarke – jeden z najbardziej znanych twórców s.f. – opisał w swoich książkach urządzenia, skonstruowane dopiero wiele lat później, często po konsultacjach z samym pisarzem, który posiadał niezwykłą intuicję w kwestii rozwoju technologii.

Na podstawie książek masowo zaczęły powstawać filmy, w Polsce najczęściej oparte na prozie Stanisława Lema, niezwykle popularnego w całym bloku sowieckim. Najbardziej chyba godnym polecenia jest, puszczony również fragmentami na wystawie, Szpital Przemienienia – futurystyczna wizja świata, w którym transplantologia potrafi dokonywać prawdziwych cudów. Dzieło wypełniają rozważania na temat transplantacji i szeroko pojętego postępu techniki i nauki, stających się władcami życia i śmierci. Film, oparty na powieści Lema, cieszy się sporym szacunkiem znawców klasyki, choć przez autora pierwowzoru został zmieszany z błotem (miał to zresztą w zwyczaju robić z każdą ekranizacją  swojego dzieła).

Innym zagadnieniem poruszanym na wystawie jest niezwykle modna w latach 50. i 60. cybernetyka, która miała dostarczyć artystom uniwersalnego kodu, pozwalającego porozumieć się sztuce, naukom humanistycznym i ścisłym. Stąd mamy tylu pisarzy i twórców zafascynowanych przetwarzaniem informacji, sterowaniem nią, a także całą racjonalnością, wydajnością i logicznością cybernetyki. Obrazy i kompozycje przestrzenne oparte na teoriach cybernetycznych i matematycznych, dzieła sztuki video i instalacje stanowiły chyba najbardziej interesujący punkt wystawy. Wykorzystywanie osiągnięć nauk ścisłych w sztukach plastycznych świadczy o fascynacji postępem, ma też jednak jeszcze inny wymiar. Dzieło sztuki ulega tutaj dehumanizacji, choć pierwiastek ludzki przejawia się w decyzji (niezwykle istotnej) o tym, jakich środków i materiałów użyć. Jednakże kompozycja, koncept dzieła,opracowany jest matematycznie, z wykorzystaniem teorii gier czy statystyki. Artyści uczynili z cybernetyki klucz, pozwalający im stać się tak samo racjonalnymi i bliskimi „obiektywizmu” jak ich koledzy od rakiet i próbówek. Zresztą w historii sztuki co jakiś czas pojawiają się takie nurty, w których za największą nobilitację uważa się kojarzenie ich z nauką i postępem.

Optical art, sztuka kinetyczna i muzyka elektroniczna (jej fascynujące, nieludzkie dźwięki niosły się echem przez wszystkie sale wystawy, znakomicie kreując klimat nowoczesności w stylu retro) stanowią jeszcze inny przykład dzieł sztuki, korzystających z osiągnięć nauki. Przedstawiciele tych nurtów starają się badać granice ludzkiej odporności, ludzkiego pojmowania zmysłowego. Nie dążą do wzbudzania zachwytu warstwą estetyczną swych dzieł, pragną raczej badać reakcje na bodźce, których dostarczają. Optical art na ten przykład wykorzystuje zawodność ludzkiego oka i związane z tym paradoksy.

O samej wystawie, podobnie jak o wszystkim, czego dotyczy, można by jeszcze dużo pisać. Zakres materiału był tu bardzo różnorodny – od rzeczonych filmów, optical art, sztuki video, sztuki kinetycznej, malarstwa, przez zdjęcia, ilustracje, plakaty i grafiki do dzieł s.f., makiet i planów futurystycznych miast i budowli oraz filmów opowiadających o tym, jak będziemy żyć w przyszłości. Zawsze zresztą bardzo lubiłem zestawiać wyobrażenia futurologów z dawnych lat z rzeczywistością przyszłości, która naprawdę zaistniała – w tym wypadku taką możliwość dawał film zrealizowany przez Telewizję Polską w roku 1971 pod wiele mówiącym tytułem Jak będziemy żyć w roku 2000.

Oprócz najbardziej widocznego na tej wystawie związku nauka – sztuka, wzajemnych inspiracji tych dwóch dziedzin (oczywiście głównie to sztuka inspirowała się nauką z racji tego, że ta druga w większym stopniu potrzebuje wnikliwych badań i mocnych podstaw niż czystej, pobudzającej kreatywność inspiracji, choć i ta zdaje się być badaczom przydatna) warto również wspomnieć o jeszcze jednej relacji, która stanowi bardziej ukrytą treść całego tego przedsięwzięcia. Chodzi oczywiście o wpływ polityki, ideologii i propagandy na naukę i na sztukę. Wyścig zbrojeń, zimna wojna, walka ideologiczna – to wszystko stymulowało rozwój matematyki, techniki i przyrodoznawstwa, sztuka zaś to wszystko na swój sposób odbierała i przetwarzała. Sposób, w jaki te trzy dziedziny funkcjonowania społeczeństwa i człowieka się zazębiają w okresie lat 50., 60. i 70., jest niezwykle interesujący.

]]>
http://zcyklu.pl/kosmos-na-zachete/feed/ 0
G-l-o-r-i-a artis http://zcyklu.pl/g-l-o-r-i-a-artis/ http://zcyklu.pl/g-l-o-r-i-a-artis/#respond Sat, 23 Aug 2014 09:17:12 +0000 http://zcyklu.pl/?p=924 Wiele spośród tych gwiazd muzyki punkowej, które zdążyły się już zestarzeć, jedynie odcina dziś kupony od swojego dorobku, bawiąc się raczej w jego muzealne odtwarzanie. Na pewno jednak nie można tego powiedzieć o Patti Smith. Na koncercie w Warszawie udowodniła ona, że rock’n’roll wciąż je jej z ręki.

Szczerze mówiąc, gdy kupowałem bilet na występ Patti Smith Group w amfiteatrze parku Sowińskiego, kierowałem się raczej chęcią zobaczenia artystki póki jeszcze czas. Kto wie, jak długo prawie siedemdziesięcioletnia piosenkarka będzie chciała wciąż pojawiać się na scenie? Uwielbienie dla muzyki Patti Smith mam oczywiście wielkie, ale na miejscu pojawiłem się, myśląc o wokalistce bardziej już w kategoriach legendy nowojorskiej bohemy, której klimat tak wspaniale oddaje utwór Poniedziałkowe dzieci.

Koncert miał się rozpocząć o godzinie 20. Do tego czasu królował festyniarski nastrój wprowadzany przez mobilne punkty gastronomiczne żerujące na kiełbaskożercach. W pewnej chwili nawet zwątpiłem w to, czy muzyka, a raczej bunt, którego od niej oczekiwałem, przebije się przez ten sielski, parkowy, niedzielny klimat.

O tym właśnie dumałem do momentu, w którym to z zamyślenia wyrwały mnie okrzyki publiczności. Oto na scenę weszło czterech mężczyzn, którzy wkrótce potem zajęli miejsca przy instrumentach, oraz drobna kobieta o siwych włosach, ubrana w niezwykle obszerną marynarkę – Patti Smith we własnej osobie.

Artystka uraczyła słuchaczy mieszanką fantastycznych kompozycji, pochodzących zwłaszcza z jej twórczości w latach siedemdziesiątych. Były to utwory z wydawnictw takich jak wspaniały album Horses, rozpoczynający jej karierę, czy też Radio Ethiopia Easter. Sięgnięto wprawdzie zaledwie po kilka piosenek z płyt powstałych już w nowym milenium, ale za to wybrano te najlepsze – świetnie wybrzmiał chociażby kawałek Beneath the Southern Cross.

Największe wrażenie zrobiła na mnie końcówka koncertu. Patti i zespół rozpoczęli tę część od przeboju Because the Night zadedykowanemu Fredowi „Sonic” Smithowi, zmarłemu mężowi piosenkarki. Po tym akcencie pięcioro muzyków przeszło do stałego punktu koncertowego programu, czyli do piosenek Land i Gloria połączonych w jedną kompozycję. Z Glorii pochodzą zresztą słowa chyba najlepiej definiujące artystkę: „Jesus died for somebody’s sins, but not mine”.

Cały zespół na chwilę zszedł ze sceny, żeby złapać oddech przed bisami. Te zaczęły się BARDZO ostro, bo od tytułowego utworu z najnowszej płyty Banga. Podczas wykonywania go Patti była dzielnie wspierana przez słuchacza wziętego spod sceny – wokalistka oddała mu swoją gitarę akustyczną, a sama zajęła się śpiewaniem. Potem rozległa się niezwykła piosenka People Have the Power – w tym momencie naprawdę chciało się wywołać rewolucję! 

Jako ostatni wykonany został utwór, który już niemal tradycyjnie stanowi zakończenie koncertów Patti Smith Group: ostry, surowy i gniewny Rock’n’Roll Nigger. Publiczność napięta do granic wytrzymałości zobaczyła, jak w ostatnim akcie muzycznej ekspresji artystka wyrywa (dosłownie) struny ze swojej gitary – to właśnie jest ROCK! 

Od jednej z najważniejszych kobiet w historii muzyki, matki chrzestnej punk rocka wykrzykującej poezję, oczekuje się czegoś więcej niż tylko występu. Te oczekiwania Patti Smith spełniła z nawiązką. Wspaniale widzieć, jak mimo upływu lat Smith zachowuje się na scenie jak młoda rebeliantka nowojorskiej sceny. Trudno uchwycić emocje towarzyszące wszystkim zgromadzonym przed sceną w chwilach, gdy Patti zamieniała się niemal w kaznodziejkę przywracającą wiarę w siłę muzyki! Banalne wydaje się powiedzenie, że tego wieczoru muzyka niosła przesłanie, ale chyba tak właśnie było. Istota rocka tkwi w buncie, a ten wprost czuło się w powietrzu. Jeśli więc istnieje jakaś „czysta forma” tej muzyki, to niewątpliwie Patti Smith zbliżyła się do niej w sposób mistrzowski.

PS A tak swoją drogą – organizatorzy, którzy na płycie pod sceną rozstawili krzesełka, chyba nie wiedzieli, dla jakiego kalibru artystki przygotowują ten koncert.

]]>
http://zcyklu.pl/g-l-o-r-i-a-artis/feed/ 0
20. Przystanek Woodstock. Relacja bardzo subiektywna http://zcyklu.pl/20-przystanek-woodstock-relacja-bardzo-subiektywna/ http://zcyklu.pl/20-przystanek-woodstock-relacja-bardzo-subiektywna/#respond Wed, 06 Aug 2014 09:20:15 +0000 http://zcyklu.pl/?p=932 Jako że tematem przewodnim na sierpień jest bunt, postanowiłem wyzwolić się z okowów konwenansów, sprzeciwić się skostniałej obyczajowości pokolenia odchodzącego w cień i wyzwolić się spod opresyjnej władzy rodziców, którzy (jak zwykle) nie rozumieją młodych. Zdjąłem więc maskę grzecznego syna, szczelnie wypełniłem torbę konserwami i uciekłem do Kostrzyna nad Odrą na dwudziesty Przystanek Woodstock.

No, może trochę przesadziłem w tym wstępie. Na Woodstock jeżdżę regularnie, każdorazowo otrzymując błogosławieństwo zarówno bliższej, jak i dalszej rodziny. Trudno zresztą mówić o buncie, gdy okres trudnego dojrzewania ma się już od kilku lat za sobą. Wyjazd stanowił dokładnie zaplanowaną akcję obliczoną na obcowanie z kulturą w ekstremalnych warunkach życiowych. Dlatego też, w przerwach między brudzeniem się i spożywaniem napojów na bazie chmielu i słodu jęczmiennego, starałem się chodzić na koncerty i uczestniczyć w wykładach. O kilku z nich warto tu na pewno opowiedzieć.

Już w środę, na dzień przed rozpoczęciem festiwalu, można było skorzystać z oferty przygotowanej przez woodstockową Akademię Sztuk Przepięknych. Tego dnia gwoździem programu, a zarazem tym, co mnie najbardziej interesowało, okazało się spotkanie z Włodzimierzem Pawlikiem – pierwszym polskim laureatem nagrody Grammy, przyznanej mu za album Night in Calisia. Rozmowę z jazzmanem przeprowadził Piotr Metz. Już samo zestawienie jednego z najlepszych pianistów jazzowych z moim ulubionym dziennikarzem muzycznym czyniło z wydarzenia żelazny punkt festiwalowego harmonogramu. Nie zawiodłem się. W rozmowie poruszono temat, który z obłąkańczą pasją sam drążę już od dawna – debatowano o rodowodzie dzisiejszej muzyki popularnej oraz o jej afrykańskich i europejskich korzeniach, splecionych gdzieś na terenie Ameryki.

Następnego dnia omijając namioty, rozpięte folie stretchowe i poległych fanów punk rocka, udałem się na rozpoczęcie festiwalu. Rzeszę ludzi pod główną sceną tradycyjnym orędziem przywitał Jurek Owsiak. Nad głowami publiczności jak co roku przeleciały samoloty Iskra, a kostrzyńska orkiestra dała sygnał do odjazdu.


I zaczęło się. Koncerty zainaugurowała grupa T. Love. Gawiedź spragniona rozrywki dostała to, czego chciała. Muniek z zespołem zaserwowali cały przekrój swojego dorobku od najwcześniejszych utworów po te najnowsze, takie jak Italia.

Następnym koncertem, na którym zdarzyło mi się brudzić, był występ amerykańskiej kapeli Hatebreed. Szczerze mówiąc, zespołu wcześniej nie znałem, ale muszę przyznać, że energia wyzwalana przez muzyków podczas koncertu wręcz rozbrajała! W takim przeświadczeniu utwierdził mnie zresztą widok wraków ludzi wracających z pogo.

Dobrze przygotowałem się za to na występ Skid Row. Portfel, aparat i wszystkie łatwo obrywające się rzeczy zostawiłem w namiocie. Założyłem brudne trampki na brudne nogi i ruszyłem na spotkanie z grupą z New Jersey. Zdzierałem gardło i podeszwy przy 18 and LifeI Remember You czy Slave to the Grind.

Mimo skrajnego zmęczenia nie mogłem sobie odpuścić też nocnej sceny ASP. Ja i mój pot dowlekliśmy się na górkę, na której miały się odbyć po kolei dwa, niespotykane jak na Przystanek Woodstock, koncerty jazzowe. Jako pierwsi około północy zagrali Pink Freudzi, a zaraz po nich – muzycy z Włodek Pawlik Trio. Oba występy, choć mocno osadzone w jazzie, bardzo różniły się od siebie. Skład z Gdańska od początku do końca raczył słuchaczy niezwykle jadowitym bebopem, który wręcz czuło się w brzuchu. Punkt kulminacyjny Pink Freudzi osiągnęli, gdy na scenie wsparła ich grupa Lao Che – zdecydowanie był to jeden z najlepszych koncertów, jakie widziałem na tegorocznym Przystanku. Występ składu Włodzimierza Pawlika podziałał za to kojąco po ciężkim dniu zmagań ze zmęczeniem, kurzem i decybelami.

Około trzeciej sturlałem się do obozu. Krótki półsen, pobudka, i już rześki jak jutrzenka witałem kolejny dzień. Czas przed koncertami i wykładami wypełniałem głównie antropologicznymi obserwacjami festiwalowej ludności pstrokatej jak sny Timothy’ego Leary’ego. Ponownie odwiedziłem ASP, aby posłuchać, co do powiedzenia ma Bogusław Linda. Ukazał on twarz spokojnego i bardzo sympatycznego człowieka, z którym chciałoby się wypić piwo. We Franza zamienił się tylko na chwilę, gdy poproszono go o wygłoszenie najsłynniejszej kwestii z Psów, w której to, jak pamiętamy, dobitnie ukazał, czym są zasady.

Jeśli zaś chodzi o koncerty – po pierwsze Acid Drinkers. Obiecywałem sobie, że w pogo nie pójdę, że pstryknę tylko parę fotek, może potupię nogą. Ale gdy Titus oświadczył wszem i wobec, że zaraz „skopie nam tyłki”, nie wytrzymałem. Mieć tyłek skopany przez osobę cieszącą się w metalowym światku taką estymą jak Titus to przecież nie byle co! Złamałem więc daną sobie obietnicę i przez około godzinę obtłukiwałem się przy utworach z albumów Fishdick i Fishdick Zwei. Największe zaskoczenie podczas tego koncertu? Pojawienie się Czesława Mozila, który przyjechał właściwie tylko po to, aby wykonać z Kwasożłopami jedną piosenkę, mianowicie Nothing Else Matters.


Reszty dnia aż do występu Ky-Mani Marleya po prostu nie pamiętam. Właściwie to nie planowałem iść na jego koncert, raczej zostałem tam wyciągnięty. Ale nie żałuję, bo Ky-Mani w bardzo przyzwoity sposób przedstawił dorobek swojego ojca, sprowadzając na publiczność specyficzny, jamajski chill, a podczas I Shot The Sheriff poczułem się tak, jakbym to ja go zastrzelił.

Ostatniego dnia gorączkowo biegałem po całym terenie festiwalowym, żeby zaznać wszystkich oferowanych atrakcji, które w głównej mierze opierały się na wydawaniu pieniędzy. Po południu zjadłem trochę kurzu i upału, przekąszając to wszystko zapachem toi-toiów. Znów czułem koncertową gotowość. Ponieważ chciałem zasmakować odrobinę klasyki, zdecydowałem się na muzykę skrzypcową, a tę oferował stały gość Przystanku – Michał Jelonek. Wraz z orkiestrą filharmonii gorzowskiej w ekwilibrystyczny sposób zinterpretował wszystkie epoki rozwoju skrzypiec.

Później – COMA. Piotr Rogucki, który na ASP mówił o obawach co do odbioru jego muzyki, na pewno wyzbył się swoich wątpliwości po koncercie. Wraz z zespołem zgromadził pod sceną jedną z najliczniejszych publiczności.

Ostatnim koncertem, na który poszedłem, był występ Manu Chao la Ventury, hiszpańsko-francuskiego barda i alterglobalisty grającego muzykę zaangażowaną. Na Przystanku Woodstock zaprezentował on żywiołową i wielokulturową mieszankę folku, rocka i muzyki latynoskiej. Właściwie przypominało to jeden długi utwór grany praktycznie bez przerwy (widać zbieżność z zeszłorocznymi wyczynami orkiestry Emira Kusturicy). Mnie osobiście zdobył głównie swoją szczerością i energią, bo z tekstów nie rozumiałem nic oprócz powtarzającej się frazy „lo lo lo lo lo lo lo”.


Kolejny dzień był już tylko męczącym, 12-godzinnym powrotem do domu. Czy czegoś żałuję? Chyba tego, że nie dotarłem na wszystkie koncerty. Ominęły mnie na przykład występy na małej scenie. Uznałem po prostu, że uczestnictwo we wszystkich wydarzeniach mogłoby zabić mój cherlawy organizm. Żałuję też tego, że Przystanek Woodstock nie potrwał dłużej. Szczerze mówiąc, tęsknię za piachem w butach, wycieczkami po prowiant i zlepionymi włosami. Nudzi mi się w domu bez Ślązaków, z którymi przez tydzień mieszkałem w obozie. Brakuje mi zupełnie obcych ludzi zagadujących mnie w drodze do wolnostojących pryszniców. Śpiew rodzimych ptaków brzmi zbyt cicho, a zielona trawa wygląda na jakoś tak zbyt mało zdeptaną. Z tego stanu będę się leczył przez dłuższy czas. Kto dotarł na Przystanek, ten wie, o czym mówię, a kto jeszcze tego nie zrobił, niech koniecznie pojedzie za rok.

]]>
http://zcyklu.pl/20-przystanek-woodstock-relacja-bardzo-subiektywna/feed/ 0