Wywiady – Z CYKLU
http://zcyklu.pl
rozwijamy kulturęWed, 12 May 2021 17:47:02 +0000pl-PL
hourly
1 https://wordpress.org/?v=6.3.3O pracy redaktora. Wywiad z Adrianą Biernacką
http://zcyklu.pl/o-pracy-redaktora-wywiad-z-adriana-biernacka/
http://zcyklu.pl/o-pracy-redaktora-wywiad-z-adriana-biernacka/#respondWed, 12 May 2021 17:47:01 +0000http://zcyklu.pl/?p=5490Oneiron Laury Lindstedt miał premierę 5 maja. Z tej okazji udało
mi się porozmawiać z Adrianą Biernacką, byłą redaktor prowadzącą Serii Dzieł
Pisarzy Skandynawskich w Wydawnictwie Poznańskim. Recenzja książki pojawi się
już niedługo, więc pomyślałam, że dobrze byłoby skierować rozmowę na nieco inne
tory – poruszyłyśmy zatem tematy bardziej zawodowe niż literackie. Kim jest
redaktor i jak właściwie wydaje się książki? O tym wszystkim poniżej.
Monika Jasek: Zacznijmy od podstaw. O
redaktorze słyszał każdy, ale gdy wchodzimy w szczegóły, dla niektórych może to
być mylące: redaktor, redaktor inicjujący, redaktor merytoryczny, redaktor
językowy, redaktor prowadzący… czym właściwie zajmuje się redaktor prowadzący
i czy to praca dla każdego?
Adriana Biernacka: Redaktor inicjujący to osoba, która jako pierwsza znajduje książkę na zagranicznym rynku albo wpada na pomysł napisania danej książki i znajduje dla niej autora. To on przekonuje zespół wydawnictwa, że coś warto wydać. Gdy prawa do książki są już kupione, do akcji wkracza redaktor prowadzący i opiekuje się książką do końca. Czasami redaktor prowadzący przyjmuje też rolę redaktora inicjującego. Redaktor prowadzący koordynuje cały proces wydania książki – dba o kontakt z autorem, zleca tłumaczenie, redakcję językową (przy niektórych książkach również merytoryczną), skład, korektę, pomaga autorowi wymyślić tytuł, pisze opis okładkowy, zleca zaprojektowanie okładki, współtworzy strategię marketingową, wreszcie wysyła książkę do druku.
Trzeba być świetnie zorganizowanym,
żeby skoordynować cały projekt. W dodatku zazwyczaj prowadzi się
kilka-kilkanaście książek jednocześnie. Gdy trwa tłumaczenie jednej, do innej
pisze się właśnie opis okładkowy, a jeszcze inną wypuszcza do druku.
Praca z książkami to marzenie wielu
osób – niektórzy mają też trochę mylne wyobrażenie na temat tego, co dzieje się
w redakcjach. To nie tylko czytanie przyjemnych tekstów i wybieranie pięknych
okładek. Co według Pani w tej pracy jest najtrudniejsze? Czy są momenty, gdy
człowiek sobie myśli: „Dobra, mam dość, jadę w Bieszczady”?
Myślę, że każdy wskazałby na coś
innego. Dla mnie najtrudniejszy jest czynnik ludzki. Nie jestem najbardziej
towarzyską osobą na świecie, a rozmowy telefoniczne to coś, czego unikam jak
ognia. Ludzie niestety zawodzą – oddają pracę z opóźnieniem, bywa, że nie
sprostają zadaniu i trzeba wykonać coś jeszcze raz. Nie zawsze ze swojej winy,
zdarzają się choroby czy wypadki. A czas biegnie nieubłaganie i redaktor
prowadzący musi tak zarządzać chaosem, żeby książka była gotowa.
W przypadku pracy z autorami, zwłaszcza
debiutującymi, trudne bywa radzenie sobie z wyobrażeniami autora na temat tego,
jak książka ma wyglądać czy jak powinna przebiegać promocja. Autorzy spędzają
ze swoimi tekstami długie miesiące. Nic dziwnego, że traktują je jak dzieci,
którym nie może stać się krzywda, a ubranka muszą być markowe. Zdarza się, że
mają konkretną wizję okładki – jakąś wyszukaną metaforę, portret bohaterki,
która ma mieć dokładnie taką fryzurę. Kurczowo trzymają się zgodności okładki z
tekstem. Redaktor prowadzący musi przekonać autora, że może zaufać wydawnictwu.
Obie strony chcą przecież jak najlepiej, a cel jest jeden – po książkę mają
sięgnąć czytelnicy.
Pracownicy doświadczonego wydawnictwa
znają trendy, wiedzą, co się sprzedaje, a co nie. Bywa, że autorzy mają za duże
ambicje i próbują za pomocą okładki zrobić z książki coś, czym ona nie jest.
Romans nie powinien wyglądać jak literatura piękna, a reportaż ze zbrodnią w
tle jak kryminał, bo to się zemści, gdy czytelnicy kupią, przeczytają i poczują
się oszukani. Błędem jest też pytanie o opinię na temat okładki rodzinę lub
znajomych. Zwykle te osoby nie są ani trochę podobne do grupy docelowej, zdarza
się też, że mówią to, co autor chce usłyszeć. Dobry projekt okładki to nie ten,
który spodoba się autorowi, redaktorowi prowadzącemu czy działowi marketingu,
tylko ten, po który sięgną czytelnicy. Wypuszczałam na rynek okładki, które nie
podobały mi się ani trochę, a sprzedawały się świetnie. Trzeba się tego
nauczyć.
Na naszym rynku jest bardzo dużo
wydawnictw, a co za tym idzie – mnóstwo książek. Wiadomo, dobra promocja to
klucz do sukcesu. Ale jak można pomóc książce przebić się na tak „gęstym”
rynku?
Nie ma niezawodnej metody, a
przynajmniej ja takiej nie znam. Wszystko może mieć wpływ – termin premiery,
ułożenie na półce w księgarni, termin wysyłki do blogerów. Najlepiej działają
niestandardowe pomysły, ale nikt nie strzela nimi jak popcornem. Na pewno
kluczowe są media społecznościowe. Jeśli influencerzy i zwykli czytelnicy
zaczną szczerze polecać sobie książkę, dalej już pójdzie.
Przybliżmy może teraz czytelnikom
kwestię wydawania książek zagranicznych na przykładzie Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich.
Jak zagraniczna książka staje się must
have / must read w
wydawnictwie? Sprawa jest pewnie trochę ułatwiona, gdy zna się język oryginału,
ale nieznajomość języka to też nie koniec świata. Są inne sposoby, no i właśnie
– jakie? Czy są jakieś najważniejsze punkty, które musi spełniać książka (np.
nagrody literackie, dobre opinie krytyków), żeby polski redaktor zechciał ją
wydać w Polsce? I czy zdobycie praw do zagranicznego tytułu jest proste, czy
trzeba o książkę zawalczyć z innymi chętnymi wydawcami?
Jak zwykle: to zależy. Czasem zgadza
się wszystko – świetne recenzje w kraju wydania, nagrody, książka została już
kupiona przez szanowane wydawnictwa w innych krajach. A czasem wystarczy
rekomendacja zaprzyjaźnionego tłumacza albo fabuła książki sprawia, że po kilku
miesiącach wciąż nie można o tym tytule zapomnieć, chociaż czytało się tylko
streszczenie.
Nieznajomość języka to nie problem –
wystarczą zaufani recenzenci, którzy niejedno już w życiu przeczytali. Ale zdarza
się i tak, że nawet tego tekstu nie mamy, bo książka nie została jeszcze
napisana. Czytamy tylko konspekt i na tym etapie musimy zdecydować, czy chcemy
kupić prawa. Ryzyko jest duże – można trafić na hit albo wydać nawet
kilkadziesiąt tysięcy euro na książkę poniżej oczekiwań. W serii skandynawskiej
na szczęście takich gorących sytuacji nie było. Na szczęście, bo ja jednak
lubię spać spokojnie.
Skandynawska literatura piękna nie jest
w Polsce aż tak popularna, żeby aukcje szły w dziesiątki tysięcy euro. Często
nie ma żadnej licytacji – jeden wydawca przedstawia swoją ofertę, a autor za
pośrednictwem agenta akceptuje ją lub nie. Na skandynawskim rynku jest mnóstwo
wartościowej literatury. Nie sposób tego wszystkiego w Polsce wydać. Selekcja
musi być ostra – wybieramy tylko te książki, do których jesteśmy w pełni
przekonani.
Gdy mamy już książkę, trzeba ją
przetłumaczyć. Jak znaleźć tłumacza idealnego do danej książki?
Przede wszystkim zawsze trzeba zwracać
uwagę na to, kto tłumaczył książkę, którą czytamy. I zapamiętywać, kto z czym
najlepiej sobie radził. Tłumaczy z języków skandynawskich nie jest aż tak
wielu, jak z angielskiego. Wszyscy się znają, wiedzą też o swoich
tłumaczeniowych marzeniach. A wieści bardzo szybko się rozchodzą. Zdarza się,
że ledwo kupimy książkę, a już odzywa się do mnie tłumacz, który bardzo
chciałby ją przełożyć.
Każdy, kto przeczytał parę książek z
serii skandynawskiej, zauważy, że często nazwiska tłumaczy się powtarzają.
Wiem, że niektórzy tłumacze już wypracowali styl autora i dobrze, żeby
przetłumaczyli resztę książek z serii, np. Iwona Zimnicka tłumaczy cykl Barrøy.
Ale co w przypadku, gdy nasz niezawodny tłumacz ma zajęty grafik, a czas
nagli?
Rozwiązań jest kilka. Można przesunąć
termin premiery, zamienić miejscami jeden tytuł z innym i poczekać na tłumacza.
Można negocjować – może książka, którą tłumacz ma zaplanowaną wcześniej, wcale
nie jest aż tak pilna? Najłatwiej dogadać się, gdy to książki dla tego samego
wydawnictwa, ale zdarzało mi się przesuwać termin oddania tłumaczenia, bo
miałam jeszcze czas, a tłumaczowi wpadło nagłe zlecenie, na którym bardzo mu
zależało. Można znaleźć tłumaczowi kolegę. Nie jestem szczególną fanką
współtłumaczenia, ale to rozwiązanie czasem ratuje życie. No i wreszcie –
możemy znaleźć innego tłumacza, który wcale nie musi przecież przetłumaczyć
gorzej.
„Stara” seria skandynawska ukazywała
się w latach 1956–1990, a od 2018 roku nastąpiło jej wznowienie. Przeczytałam
wszystkie książki z „nowej” serii i myślę, że tytuły są tak różnorodne, że
każdy znajdzie coś dla siebie. Czy „nowa” seria łączy się w jakiś sposób ze „starą”?
No jasne! Nawiązujemy do starej serii layoutem okładek, ale przede wszystkim część książek wydawanych w nowej serii to książki, które ukazały się przed laty w starej serii albo książki tych samych autorów. Na przykład Pożegnanie z Afryką Karen Blixen – w klasycznej serii ukazało się w tym samym przekładzie Józefa Giebułtowicza. Zredagowaliśmy je na nowo, opatrzyliśmy wstępem prof. Joanny Cymbrykiewicz i zaprojektowaliśmy tę piękną okładkę.
Cieszę się, ze w serii jest tak dużo
norweskich tytułów – osobiście mam na ich punkcie bzika. Przygodę z serią
zaczęłam od Helgi Flatland i byłam nią oczarowana. Kocha Pani swoje książkowe „dzieci”
po równo czy do którejś z książek żywi Pani głębsze uczucia?
One naprawdę są jak dzieci! Więc każde
po równo, każde inaczej. Największą czułością darzę zawsze najmłodsze – dzisiaj
jest to więc Oneiron Laury Lindstedt w przekładzie Sebastiana Musielaka.
To książka, która miała w Polsce wyjątkowego pecha. Kilka lat temu, gdy zdobyła
kilka prestiżowych fińskich nagród, inne polskie wydawnictwo kupiło prawa do
jej wydania. Sebastian Musielak przełożył powieść, ale wydawnictwo odłożyło ją
na półkę i nigdy nie zdecydowało się wydać. A potem odkupiliśmy prawa i Oneiron
ukazał się w Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich. Bardzo się cieszę, że po tylu
latach to się udało.
W tym roku czekamy na Niebo w kolorze siarki Kjella
Westö, a z fanpage’u Wydawnictwa wiemy, że przed nami jeszcze parę perełek. Czy
może Pani na koniec zdradzić, co czeka nas w przyszłości?
Już pod koniec
czerwca ukaże się chyba najmniej znana w Polsce powieść norweskiego noblisty
Knuta Hamsuna – Szarady w genialnym nowym przekładzie Marii
Gołębiewskiej-Bijak. Od kilkudziesięciu lat nie można jej dostać już nawet w
antykwariatach. A jesienią oprócz Nieba w kolorze siarki będzie jeszcze
czwarty tom sagi Barrøy Roya Jacobsena – Tylko matka w przekładzie Iwony
Zimnickiej. To miała być trylogia, ale bardzo się cieszę, że poznamy dalsze
losy Ingrid. To tak fascynująca bohaterka, że mogłabym się z nią nie rozstawać.
]]>http://zcyklu.pl/o-pracy-redaktora-wywiad-z-adriana-biernacka/feed/0Program wsparcia środowisk twórczych – Krytyka Polityczna wspiera kulturę w pandemii
http://zcyklu.pl/program-wsparcia-srodowisk-tworczych/
http://zcyklu.pl/program-wsparcia-srodowisk-tworczych/#respondThu, 25 Feb 2021 18:30:37 +0000http://zcyklu.pl/?p=5293To już ostatni dzwonek, by zgłosić swój
projekt do drugiej odsłony Programu Wsparcia Środowisk Twórczych. Krytyka
Polityczna w maju ubiegłego roku planowała otworzyć swoje podwoje dla artystów,
tworząc interdyscyplinarną przestrzeń działań twórczych. Widzowie mieliby
okazję do żywego kontaktu z kulturą i sztuką poprzez warsztaty teatralne,
wystawy, dyskusje i pokazy filmowe, koncerty i spotkania z twórcami. Ze względu
na trwającą pandemię inicjatywa została odłożona w czasie, ale Świetlica
postanowiła nie składać broni – stworzyła program, dzięki któremu wyłonieni
artyści otrzymają grant na rozwój i promocję swoich projektów. O idei programu
solidarnościowego rozmawiamy z kuratorem projektu Wojtkiem
Zrałkiem-Kossakowskim.
Apolonia Cichocka: Jakie założenia
przyświecały Świetlicy przy Jasnej 10? Jaką rolę miała pełnić?
Wojtek Zrałek-Kossakowski: Założenia zmieniały się na różnych etapach działalności Świetlicy, były dostosowywane do sytuacji oraz potrzeb odbiorców i artystów. Mieliśmy wystartować na wiosnę poprzedniego roku. Najchętniej 1 maja, by w symboliczny sposób zaznaczyć powrót Krytyki Politycznej na kulturalną mapę stolicy po latach, w których nie prowadziliśmy otwartej przestrzeni sztuki na taką skalę. Plany pokrzyżowała nam pandemia. Obecnie wiele inicjatyw przenieśliśmy do sieci. Dotychczas udało nam się stworzyć ponad 200 kulturalnych działań. Prezentujemy prace artystów z bardzo różnych dziedzin. W trakcie pandemii powstał cykl „mikrozamówienia”, który nadal się rozwija, do którego zaprosiliśmy prawie 40 artystów. To ich indywidualna odpowiedź na rzeczywistość. Projekt dzięki udziałowi wielu osób tworzy swoistą mozaikę – tydzień po tygodniu kolejne tematy układają się w kronikę czasu pandemii i wrzeń społecznych.
Ciągle prowadzimy działania na przecięciu kultury,
sztuki i zjawisk społęcznych. Naszym założeniem od początku było przede
wszystkim podjęcie współpracy z warszawskimi artystami i działaczami
społecznymi, z którymi chcieliśmy współtworzyć tę przestrzeń. Koncepcja tego miejsca wciąż się rozwija, co
umożliwia nam grant przyznany przez m. st. Warszawa w ramach Społecznej
Instytucji Kultury. To program, który ma za sobą kilka odsłon, w ramach którego
miasto przyznaje NGO-som dotacje na tworzenie społecznych instytucji kultury,
co również określa nasz sposób działania. Dlatego też zdecydowaliśmy się na
współpracę z innymi warszawskimi organizacjami non-profit.
Mam nadzieję, że udało nam się stworzyć
miejsce, którego wyjątkowość polega na różnorodności. Łączymy w sobie elementy
teatru, księgarni, klubu dyskusyjnego, sali koncertowej, przestrzeni
warsztatowej i kina dzięki współpracy z wieloma instytucjami. Jasną 10 tworzymy
z muzyczną Fundacją Automatophone,
ekonomiczną Fundacją Kaleckiego, artystyczno-queerowym kolektywem Kem, teatralno-migrancką
Strefą WolnoSłową i Widokiem. Fundacja Kultury Wizualnej), pozwalając im przecinać się na wielu płaszczyznach.
Wyróżnia nas to, że nie działamy w ramach jednej sprofilowanej dziedziny
kultury.
AC: Profil
działalności Świetlicy jest bardzo szeroki. Jakie prace mają największą szansę
na grant?
WZK: Podczas
zeszłorocznej odsłony Programu Wsparcia Środowisk Twórczych, czyli Programu
Solidarnościowego, przyznaliśmy 10 grantów – czy może raczej stypendiów – w
wysokości 12 tys. zł na realizację bardzo zróżnicowanych dzieł
artystyczno-społecznych. W tym roku te środki chcemy rozdystrybuować trochę inaczej.
Nadal zależy nam, żeby trafiły one do możliwie dużej liczby twórców i artystek,
ale tym razem wyraźnie kierujemy nasz program do grup twórczych. Tegoroczną
edycję nazwaliśmy „Programem o Współpracy”, co w sumie dobrze oddaje jego
istotę. Duch współpracy jest w kulturze bardzo istotny, a trwająca już rok
pandemia wyraźnie go przygasiła. Przyznamy więc trzy granty po 40 tys. zł na
grupowe działania twórcze – wspólnotowe, przekraczające granice poszczególnych
dziedzin, dotykające ważnych zjawisk społecznych. I jeszcze jedna ważna
uwaga: jeden z grantów przyznamy na
działania realizowane przez debiutantów. Zdajemy sobie sprawę, że to właśnie
debiutantom szczególnie trudno rozpocząć działania na polu sztuki w czasie trwania
pandemii.
AC: Czy Twoim
zdaniem pandemia przyśpieszy proces przenoszenia się działań artystycznych do
sieci?
WZK: Nie każda
kultura może przenieść się do sieci ot tak. Nie każda kultura musi działać w
sieci. O ile stosunkowo łatwo zrobić transmisję koncertu, o tyle nie zawsze
sprawdzi się to na innych polach działalności artystycznej. Tym bardziej, że
nie każdy artysta, nawet ten z wieloletnim doświadczeniem, umie i chce kreować
swoje dzieła w internecie. Bo też nie musi. Istotą niektórych dzieł jest
indywidualne obcowanie ze sztuką lub bazowanie na kontakcie z widzem. Sztuka online
moim zdaniem sprawdza się w przypadku, kiedy projekt od początku tworzony jest właśnie
pod kątem funkcjonowania w sieci.
W przypadku naszego
programu każdy twórca będzie miał inną odpowiedź. Część projektów jeszcze przed
pandemią powstawała zdalnie. Standardem stało się przesyłanie plików
składających się na jakiś projekt, wykorzystywanie narzędzi komputerowych do
ich tworzenia. Ale artyści wykorzystują też interakcję z innymi ludźmi w
procesie twórczym. Niektórych elementów związanych z żywą kulturą nie da się
przenieść do sieci.
AP: Czy poza Waszym
programem istnieją projekty, które wspierają finansowo artystów i ich pracę w
czasie pandemii?
WZK: Na szczęście trochę tego jest. Jednym z takich projektów była m.in. ministerialna „Kultura w Sieci” – nawet jeśli część środowisk artystycznych miała do niej wiele słusznych zastrzeżeń (na przykład wspomniana już konieczność „usieciowienia” swojej pracy), to na pewno był to program potrzebny. Programy rezydencyjne uruchomiło Biennale Warszawa, Komuna Warszawa, Staromiejski Dom Kultury uruchomił program dla poetów, sosnowiecki Teatr Zagłębia zaproponował Teatralną Antologię Nowych Utopii, wsparcie twórcom oferuje też miasto Warszawa czy ZAIKS. Swoją drogą, chciałbym tu zauważyć, że przy okazji przyznawania tego rodzaju dofinansowań zdarzyła się rzecz piękna i niezwykła – w ramach artystycznej solidarności po pomoc nie sięgały po osoby, którym dofinansowanie nie było niezbędne do przetrwania w czasie trwania pandemii. Okazali środowiskową solidarność z bardziej potrzebującymi osobami.
AC: Czy Twoim
zdaniem sposób finansowania sektora kultury powinien się zmienić?
WZK: Zdecydowanie.
I teraz widać to bardzo
wyraźnie. Tak naprawdę każda gałąź w
sektorze kultury ucierpiała przez COVID-19. Ale lepiej poradziły sobie te instytucje, które od lat funkcjonowały w sektorze publicznym, które w jakimś stopniu były finansowane przez miasta, województwa czy państwo. Sztuka nie
przetrwa bez odbiorcy – to jasne, ale jeśli zależy nam na jej rozwoju i wysokim
poziomie, to wsparcie publiczne jest niezbędne. Podobnie jak dla nauki czy
technologii. I naprawdę nie jest to jakieś lewackie bajdurzenie.
Dzięki
publicznemu wsparciu, sztuka może pozwolić sobie na eksperymenty, które
potem wykorzystywane są w komercyjnych produkcjach. Tak samo jest przecież ze
świetnie sprzedającymi się gadżetami – iPhone wykorzystuje masę technologii
opracowanych np. dla wojska czy NASA ze środków publicznych. Tak samo
szczepionki na COVID-19 – na pewno by nie powstały tak szybko bez gigantycznego
wsparcia z państwowej kasy. Lubimy chwalić się sukcesami filmów Pawła
Pawlikowskiego, ale i one by nie powstały bez udziału środków publicznych.
Bardzo
bym chciał, żeby pandemia uświadomiła nam, że kultura sama sobie po prostu nie
poradzi, że wsparcie państwa jest dla niej konieczne. I nie dotyczy to tylko
samych artystów, w kulturze pracują rzesze ludzi: pracownicy techniczni,
księgowi, producenci, sprzątacze… Pandemia boleśnie unaoczniła też, że praca
artystów nadal nie jest traktowana jako zawód. Od wielu lat trwają zresztą próby stworzenia ustawy o zawodzie artysty. Twórcy, którzy przez lata funkcjonowali na podstawie zatrudnienia na
umowę o dzieło, gdy zostali pozbawieni tych umów, stracili nie tylko środki do życia, lecz także jakiegokolwiek
zabezpieczenia, np. podstawowej ochrony medycznej. W sytuacji pandemii część
artystów została całkowicie wyrzucona poza
system. Nie mogli liczyć na wsparcie, nie do nich adresowane były te
wszystkie tarcze – ponieważ nadal nie
traktuje się dzieł kultury jako efektów pracy. A to jest, po prostu, praca.
AC: Jakim
projektom został przydzielony grant w poprzedniej edycji programu?
WZK: Miały jeden wspólny mianownik – były bardzo ciekawe artystycznie i nieobojętne społecznie. I bardzo różnorodne w formie i treści. Filmy, dźwięki, zdjęcia, teksty… Przekrój tematów od sytuacji artystów zagranicznych mieszkających w Polsce przez wizje przyszłości w kontekście katastrofy klimatycznej po strajk żyrardowskich szpularek. Trochę głupio mi tak o nich opowiadać – po prostu myślę, że one same świetnie mówią za siebie. I wszystkie mówią przepięknie i przemądrze. Serio. Można je zobaczyć tu.
Powstały rzeczy filmowe i galeryjne prezentowane w
internecie, sztuka performatywna, którą również udało nam się zaprezentować w sieci. Były to także projekty społeczne takie jak „Przewodnik
antydyskryminacyjny”, bardzo ciekawa praca Michała Libery projekt ZA*ZIN
tworzony przez trio dwóch artystów z Ukrainy i artystę z Białorusi, czyli przewodnik po sztuce
współczesnych artystów ze Wschodu tworzących
w Polsce. Myślę, że wyłonione prace doskonale ilustrują różnorodny profil
działalności naszej instytucji.
]]>http://zcyklu.pl/program-wsparcia-srodowisk-tworczych/feed/0Svalbard jest zawsze we mnie. Wywiad z Birgerem Amundsenem
http://zcyklu.pl/wywiad-z-birgerem-amundsenem/
http://zcyklu.pl/wywiad-z-birgerem-amundsenem/#respondMon, 22 Feb 2021 17:19:54 +0000http://zcyklu.pl/?p=5279Birger Amundsen, norweski pisarz i dziennikarz, od prawie pół wieku związanym z terenami polarnymi. Pracował jako inżynier w European Space Research Organisation w Ny-Ålesund, był uczestnikiem ekspedycji organizowanych przez Norweski Instytut Polarny, przez dwanaście lat redagował „Svalbardposten”.
Autor reportażu Harald. Czterdzieści lat na Spitsbergenie, wydanego ostatnio przez Czarne, oraz wielu innych publikacji o Svalbardzie, zgodził się na krótką rozmowę o książce i północnej Norwegii.
Monika Jasek: Napisałeś, że spotkałeś Haralda po raz pierwszy w 1982 roku. Od tego czasu minęło już prawie czterdzieści lat. Co was najbardziej łączy? Wydaje się przecież, że pochodzicie z dwóch różnych światów.
Birger Amundsen: To, co nas najbardziej
łączy, to miłość do Svalbardu. Tak jak zresztą większość miejscowych. Svalbard
to archipelag, który niezwykle wpływa na ludzi. W innych tekstach pisałem o nim
nawet jako o strefie erogennej. Norwegia jest małym i jednorodnym krajem, więc,
chcąc nie chcąc, jesteśmy w jakiś sposób połączeni, zwłaszcza mieszkańcy
wybrzeża, zawsze mocno związani z morzem i z rybami. Ludzie z północy łowili
ryby, a ci z Bergen – sprzedawali je światu. Bergen właściwie opiera się na tym
północnym rybołówstwie. Harald pochodzi właśnie z Bergen, z dzielnicy Laksevåg,
ja z kolei urodziłem się w Kjøllefjord na dalekiej północy Norwegii, na
południe od Przylądka Północnego. To nieduża miejscowość rybacka, ma niecały
tysiąc mieszkańców.
MJ: A co najbardziej cenisz w Haraldzie?
BA: Nieustępliwość w walce z biurokracją,
z tym sztywnym światem „papierowych” ludzi. Harald jest bezkompromisowy, uparty
i nieustępliwy, a to są niezbędne cechy charakteru, gdy chce się żyć tak jak
on.
MJ: Harald spędził większość życia w warunkach dla przeciętnego człowieka skrajnych. Byłbyś w stanie żyć tak jak on?
BA: Styl życia Haralda jest zbyt ekstremalny także dla mnie. Absolutnie
nie byłbym w stanie tak funkcjonować. Przede wszystkim – nie jestem myśliwym.
Nigdy nie polowałem i nie potrafię zabić nawet małej myszki. A tym bardziej
strzelać do reniferów, fok czy ptaków. Nie znaczy to jednak, że jestem
wegetarianinem. Jem mięso, ale wolę to, co można kupić w sklepie.
Cenię sobie chwile samotności, ale nigdy nie chciałem być samotny przez lata. Jestem na to mimo wszystko zbyt otwarty i za mocno cenię sobie towarzystwo kobiet.
MJ: Skupmy się teraz na Svalbardzie. Czym różni się życie na północy od życia na południu?
BA: Urodziłem się i wychowałem na północy. To
ludzie stąd przyjeżdżali na Spitsbergen, głównie jako myśliwi oraz górnicy. Ci
pierwsi pływali na statkach wokół Svalbardu, by polować na niedźwiedzie
polarne, foki oraz renifery. Mieszkam od lat w Tromsø, które jest uważane za
bramę Arktyki.
MJ: A czy ludzie z północy są inni niż ci z południa?
BA: Zdecydowanie tak. Przede wszystkim ze względu
na bliskość morza, które wpływa na kulturę, sposób życia, język, a nawet
poczucie humoru. Na północy jest pewien rodzaj związku między ludźmi, zwłaszcza
tymi z naprawdę odległych terenów. Wiele w życiu jeździłem po świecie, poznałem
sporo różnych osób. Gdy jednak spotyka się kogoś związanego z Arktyką, a
zwłaszcza ze Svalbardem, ma się wrażenie, że zna się tę osobę całe życie.
MJ: Byłeś redaktorem „Svalbardposten”, napisałeś wiele książek o tym miejscu. Co Svalbard znaczy dla ciebie? Chciałeś kiedyś żyć gdzie indziej? A może jest coś, czego nie lubisz w Svalbardzie?
BA: Jako dziennikarz i pisarz dużo podróżuję.
Zwłaszcza po Meksyku, gdzie przez wiele lat obserwowałem matadorów podczas walk
byków. Gdziekolwiek jestem, Svalbard jest zawsze we mnie. Jest coś takiego w
Svalbardzie, co trudno opisać. Coś bliskiego i niezwykle emocjonalnego. Porusza
mnie to w szczególny sposób. Svalbard to otwartość, bezkres natury, ale też
wiele dramatycznych chwil. I ludzie, którzy tam żyją.
Choć największą zaletą Svalbardu jest brak ludzi. Dlatego nie podoba mi
się, że coraz bardziej rozwija się tamtejszą turystykę. Nie znaczy to, że
jestem przeciwny turystyce jako takiej – chodzi mi raczej o tempo jej rozwoju.
MJ: Rzeczywiście, Svalbard właśnie staje się atrakcją turystyczną. Coraz więcej biur podróży oferuje wycieczki na ten odległy archipelag. Ale to też Spitsbergen oraz tak zwana Arka Noego, czyli Bank Nasion (Svalbard globale frøhvelv), który może pomoże nam odbudować świat, kiedy już go zniszczymy. Jak myślisz, dlaczego północna Norwegia jest aż tak kusząca?
BA: Punktem zwrotnym w historii Svalbardu było
otwarcie lotniska w jego stolicy, Longyerabyen, w
1975 roku. Wcześniej dotarcie na archipelag wymagało dużego wysiłku. Latem
trzeba było płynąć statkiem, a to było czasochłonne i drogie. Zimą właściwie
nie dało się tam dostać. Po 1975 roku podróżować mógł już każdy, kto miał na to
ochotę. Arktyka od zawsze kusiła niektórych ludzi. Do teraz (a właściwie do
czasu przed pandemią) loty w nawet odległe zakątki północy nie były drogie,
więc zawsze znajdowała się jakaś grupa ludzi, którzy chcieli doświadczyć tej
niezmienionej natury. I zobaczyć niedźwiedzie polarne, choć nie tylko.
MJ: Globalne ocieplenie to obecnie ogromny problem. Wcześniej czy później ucierpimy z tego powodu, a właściwie to już się dzieje. Jak zmienił się Svalbard przez te lata? Czy coś cię martwi, czy wręcz przeciwnie – zauważasz pozytywne zmiany?
BA: Globalne ocieplenie dotknęło też Svalbard – największą zmianą jest zdecydowanie gwałtowne topnienie lodu morskiego. Gdy pierwszy raz wyruszyłem na wyprawę statkiem podczas lata (a to było ponad czterdzieści lat temu), przebicie się przez ten lód było prawie niemożliwe dla przeciętnej maszyny. Pokrywał olbrzymie powierzchnie. Teraz latem na tych obszarach prawie w ogóle nie ma lodu. Ta zmiana martwi nas wszystkich, tych, którzy kochają polarny świat.
MJ: Nie byłam pewna, gdzie dokładnie leży Svalbard, musiałam to sprawdzić. Można powiedzieć, że to koniec świata! Jakiś czas temu w jednej z książek natknęłam się na zdanie, że Vardø, najdalej wysunięte na północ miasto w Norwegii, to jej koniec, a jednocześnie – początek. Wydało mi się to ciekawą metaforą. Czy w takim razie Svalbard można traktować jako początek świata?
BA: No cóż, świat musi się gdzieś zaczynać, nawet
jeśli żyjemy na obracającej się planecie. Ale chyba jestem zbyt mocno
zakorzeniony w rzeczywistości, by wikłać się w filozoficzne rozważania o końcu
czy początku świata.
Vardø leży na południowy wschód od mojej rodzinnej wsi. A niedaleko niej,
na północny wschód, znajduje się Kinnarodden, czyli najbardziej wysunięty na
północ punkt na naszym kontynencie. I choć to dziwne, gdy ruszasz na Svalbard,
na północ, Kinnarodden jest na południu. Wszystko jest względne.
]]>http://zcyklu.pl/wywiad-z-birgerem-amundsenem/feed/0Jaka była Wisława Szymborska? Rozmowa z Joanną Gromek-Illg, autorką biografii wewnętrznej
http://zcyklu.pl/joanna-gromek-illg-wuslawa-szymborska/
http://zcyklu.pl/joanna-gromek-illg-wuslawa-szymborska/#respondThu, 14 Jan 2021 15:35:08 +0000http://zcyklu.pl/?p=5167Magdalena Pawłowska: Co było dla Pani
największą inspiracją, motywacją do napisania biografii Wisławy Szymborskiej? I
skąd pomysł na „biografię wewnętrzną”, skupiającą się na psychice poetki?
Joanna Gromek-Illg: Wisława
Szymborska niechętnie opowiadała o swoim życiu osobistym, nie miała też
skłonności do komentowania własnej twórczości. To powodowało, że otaczała ją
aura pewnej tajemnicy. Spotykając się z nią można było odnieść wrażenie, że
jest to najzwyklejsza kobieta na świecie, ale też wiedziało się, że to nie jest
prawda. Jej twórczość rozwiewała złudzenie tej zwyczajności. Stąd mój pomysł, żeby
chociaż w jakimś stopniu oświetlić tę tajemnicę kobiety pod każdym względem
niepospolitej. Chciałam też prześledzić drogę jej rozwoju od piszącej zabawne
wierszyki dziewczynki do „prawdziwej” poetki.
Z Pani doświadczeń opisanych w
książce jasno wynika, że sfera życia wewnętrznego była pilnie strzeżona przez
Szymborską, nawet przed najbliższymi jej ludźmi. Czy zatem może Pani
powiedzieć, że udało się odkryć jakiś klucz do tego elementu życia noblistki?
Po śmierci Wisławy Szymborskiej stała
się dostępna jej korespondencja i to właśnie jej listy i listy do niej były tym
kluczem do życia wewnętrznego. W archiwum Szymborskiej zdeponowanym w dziale
rękopisów Biblioteki Jagiellońskiej znajdują się setki listów. Korespondencja
pozwala zobaczyć to, czego poetka nie chciała ujawniać: emocje i przemyślenia,
którymi dzieliła się z bliskimi sobie ludźmi. Najciekawsze pod tym względem są
listy do Adama Włodka, jej pierwszego męża. Jemu gotowa była zwierzyć się z
trudnych chwil, bolesnych uczuć i obaw, nieujawnianych wobec innych ludzi. Mimo
że ich małżeństwo nie trwało długo to do końca życia Włodka pozostali bliskimi
przyjaciółmi. Szymborska darzyła go wielkim zaufaniem, wobec niego była
całkowicie szczera i otwarta. Ich listy są bardzo ciekawym świadectwem – nie
tylko ich prywatnych przeżyć, ale i całej epoki literackiej, bo piszą całkiem
sporo o swoich kolegach pisarzach i wydarzeniach ze świata literatury.
Jak wyglądał proces zbierania
materiałów do książki? Czy trudno było dotrzeć do listów, namówić bliskich
Szymborskiej do rozmów?
Dotarcie do listów nie było
szczególnie trudne, ponieważ większość z nich znajduje się w Bibliotece
Jagiellońskiej. Także Biblioteka Narodowa ma kolekcję jej listów. Korzystałam
też ze zbiorów Biblioteki Viadrina oraz Książnicy Pomorskiej. Listy Szymborskiej
zgodzili się udostępnić też prywatni ich posiadacze. Natomiast rozmowy z
bliskimi poetki były wielką przyjemnością – domyślałam się, że tak będzie,
ponieważ poetka pozostawiła po sobie dobre wspomnienia. Rozmówcy opowiadali o
niej z błyskiem radości w oczach, często z uśmiechem, to były dla nich i dla
mnie miłe chwile. Grono jej przyjaciół jest już niestety coraz mniejsze, ale
większość z nich jest wdzięczna losowi, że byli częścią życia tej wspaniałej
osoby.
Czytając książkę miałam wrażenie, że
Pani praca w dużej mierze polegała na interpretacji listów, czytania między
wierszami. Czy spodziewała się Pani, że tak to będzie wyglądać? Że tak niewiele
informacji będzie można wyczytać wprost, bezpośrednio przekazanych w tekście?
W pierwszym etapie przygotowywania
materiału do biografii koncentrowałam się na opisanych w listach wydarzeniach
zewnętrznych, ponieważ miałam nadzieję dodać co nieco do wiedzy o jej życiu
zewnętrznym, podróżach i spotkaniach. Ta rekonstrukcja chronologii wydarzeń
była bardzo interesującym zajęciem, ale szybko się zorientowałam, że nie to
jest najciekawsze w listach. Zaczęłam czytać je inaczej, do niektórych wracałam
po kilka razy, żeby prześledzić meandry emocji ich autorki. Często musiałam się
ich domyślać na podstawie listów pisanych do niej przez różne osoby, bo nie
zachowały się oczywiście wszystkie jej listy. Mam nadzieję, że jeszcze odnajdą
się w jakichś rodzinnych archiwach listy czy kartki pisane przez Szymborską
przed laty i do obrazu jej wewnętrznych przeżyć będzie można dołożyć jeszcze
jakieś cegiełki.
Czy podczas pisania książki coś
szczególnie Panią zadziwiło? Jakie odkrycie mogłaby Pani nazwać najważniejszym
dla siebie?
Największym zaskoczeniem była dla
mnie obfitość korespondencji – Szymborska najwyraźniej lubiła pisać listy, było
też bardzo wiele osób, które pisały do niej przez wiele lat. Ona sama pisała do
każdego z korespondentów inaczej. Nie dlatego, żeby coś udawała – po prostu
starała się dopasować ton wypowiedzi do indywidualności odbiorcy. Literacką
urodę tej korespondencji odkryłam czytając wydane pod zabawnym tytułem
„Najlepiej w życiu ma twój kot” listy Kornela Filipowicza i Szymborskiej. To
było odkrycie literackie – oni oboje wynieśli sztukę epistolografii na wyżyny,
najprawdopodobniej nie myśląc o tym w ogóle ani nie starając się specjalnie.
Natomiast najwięcej, jeśli chodzi o budowanie obrazu psychiki poetki dały mi
jej listy do Adama Włodka. Zaskoczyło mnie to, bo nie sądziłam, że ta przyjaźń
była tak ważna w jej życiu.
Napisała Pani, że wielu czytelników
poezji Szymborskiej, znających poetkę tylko poprzez jej twórczość, traktuje ją
jak znajomą – jak koleżankę czy sąsiadkę. Ja też muszę przyznać, że mam w sobie
dla niej dużo ciepłych uczuć, nawet coś na kształt czułości. Jak scharakteryzowałaby
Pani swoją relację z bohaterką książki? Czy praca nad biografią wpłynęła na
Pani obraz Szymborskiej, zmieniła uczucia z nią związane?
Moje relacje z Wisławą Szymborską za
jej życia miały charakter raczej towarzyski. Znałam ją jako wspaniałą
gospodynię spotkań przyjaciół i znajomych, autorkę żartów, aranżującą zabawne
sytuacje i ceniącą dobry nastrój. Lektura jej poezji wywoływała oczywiście
innego rodzaju poczucie bliskości. W miarę zbierania materiału do książki
miałam wrażenie, że obie te sfery zbliżają się do siebie, choć pozostaje myśl o
paradoksach jej osobowości, łączącej cechy dla innych trudne do pogodzenia. Im
dłużej pracowałam nad książką, tym bliższa była mi jej bohaterka. To bardzo
miłe uczucie, kiedy można myśleć o kimś z coraz większą sympatią. Po tych
pięciu latach trudno mi będzie się z Szymborską rozstać. Do sympatii doszedł
też podziw dla jej życiowej dzielności i konsekwencji w podążaniu wybraną
drogą.
Po lekturze Pani książki do mojej
prywatnej listy „znaków szczególnych” Wisławy Szymborskiej (obok czułości do
spraw codziennych, dowcipu czy kreatywności) na pewno dołączy pewien rodzaj
kokieterii, skłonność do flirtu, a także przywiązanie do niezależności – tak w
życiu prywatnym, jak i na ścieżce zawodowej, twórczej. Jak Pani skonstruowałaby
taką krótką listę ważnych cech poetki? Czy istnieje jakiś obraz Szymborskiej,
który chciałaby Pani szczególnie utrwalić?
Szymborskiej udało się coś dla mnie
zaskakującego: stała się postacią czy figurą poetki funkcjonującą w kulturze popularnej.
Przyczyniła się do tego książka Anny Bikont i Joanny Szczęsnej „Pamiątkowe
rupiecie, przyjaciele i syn”, w której (wkrótce po Noblu) ujawniały nieznane
oblicze poetki – autorki wyklejanek, limeryków, zabaw towarzyskich i
literackich. Taki wizerunek osoby nagrodzonej Noblem za twórczość poetycką
okazał się bardzo żywotny w popkulturze. Szymborska jest jedyną postacią w
polskiej literaturze, której udało się zaistnieć w taki sposób w masowej
wyobraźni.
To jednak nie jest pełny obraz – nie tylko dlatego, że w niewielkim stopniu uwzględnia filozoficzną głębie jej twórczości poetyckiej. Związany jest z określonym etapem jej życia – tym na krótko przed i po otrzymaniu nagrody Nobla. Ja chciałabym zwrócić uwagę na wcześniejsze lata i na to, że była interesującą kobietą, pełną namiętności i radości życia. Szczególnie interesującą i ważną jej cechą wydaje mi się umiejętność przezwyciężania trudności. Trudne czy nawet tragiczne chwile stawały się bowiem inspiracją dla poezji i to pozwalało jej wychodzić z nich obronną ręką. Wart zapamiętania i może naśladowania jest dystans jaki dawało jej poczucie humoru. Nie miała skłonności do rozpamiętywania żalów, lubiła ludzi, w przyjaźni była niezwykle tolerancyjna, umiała wybaczać. Niezależność Szymborskiej – zarówno od literackich szkół czy prądów, jak i od społecznych konwencji – jest cechą godną podziwu. Byłabym szczęśliwa, gdyby po przeczytaniu tej biografii ktoś pomyślał sobie, że warto inwestować w dobre uczucia do ludzi.
Więcej o książce Szymborska. Znaki szczególne. Biografia wewnętrzna przeczytacie w recenzji Magdy. Poza tym swego czasu Artur napisał o katalogu wystawy Wisława Szymborska. Kolaże, do którego także warto zajrzeć.
]]>http://zcyklu.pl/joanna-gromek-illg-wuslawa-szymborska/feed/0Konflikt tragiczny – rozmowa z Łukaszem Najderem
http://zcyklu.pl/rozmowa-z-lukaszem-najderem/
http://zcyklu.pl/rozmowa-z-lukaszem-najderem/#respondTue, 16 Jun 2020 15:58:04 +0000http://zcyklu.pl/?p=4631Zacząłem
sobie zadawać pytania. Czy to wszystko moja wina? Czy to my jesteśmy winni 20%
bezrobociu? Lata mijają, a sytuacja wielu grup społecznych kompletnie się nie
poprawia, choć podobno Polska odniosła tak ogromny sukces gospodarczy – czemu?
O kapitalizmie, Adasiu Miauczyńskim, zawodowych celebrytach i życiu po prostu rozmawiam z Łukaszem Najderem, autorem zbioru Moja osoba. Eseje i przygody.
Michał Ciemniewski:
Jakiś czas temu odświeżyłem sobie Dzień
świra. Następnego ranka po seansie obudził mnie hałas wiertarki. Ktoś w
sąsiednim mieszkaniu borował dziury! Żyjemy w rzeczywistości Miauczyńskiego i
łatwo nam się z nim utożsamić, a nawet go polubić. Tymczasem Ty, analizując
jego postać, dostrzegasz przede wszystkim sfrustrowanego mizogina, ślepego na
przyczyny sytuacji, w której się znalazł. Wszyscy zatem odnajdujemy się w kimś
takim? Przyznam, że to dosyć przerażające.
Łukasz
Najder*: Bo Miauczyński proponuje bardzo efektowne, wygodne rozwiązanie.
Jesteś przytłoczony codziennością, nieudanym życiem, fatalną pracą i brakiem
kasy? Wyżyj się na sąsiedzie, nabluzgaj pani z pieskiem, zobacz wszędzie
chamów, debili i „głupie krowy”. Twoja sytuacja społeczno-zawodowa od tego się
nie polepszy, ale poczujesz się lepiej. I już możesz recytować Mickiewicza i
napawać się swoją wyjątkowością.
M.C.:
Miauczyński to ofiara systemu, który wmawia nam, że za nasze sukcesy i porażki
jesteśmy odpowiedzialni wyłącznie my sami. Przeciwny biegun przedstawiasz w
tekście o Kubie Wojewódzkim pozwalającym sobie nie zauważać pozycji z jakiej
startował do landrynkowo-beztroskiego świata celebrytów. Dlaczego tak łatwo
łykamy ten pogląd? Może jednak jest w nim odrobina prawdy?
Ł.N.:
Oczywiście są ludzie, którzy wiele, być może wszystko, zawdzięczają sobie. Sami
wyrwali się z toksycznego domu, uciekli z podupadłej prowincji czy pomimo
różnych deficytów zdobyli świetne wykształcenie, pracę etc. Ale żeby być latami
na topie szołbiznesu i kosić miliony trzeba po prostu korzystać z całej sieci
aliansów, wpływów i ważnych person. Trzeba wiedzieć gdzie być i z kim być – a z
kim już nie być. Komu wpakować nóż w plecy, z kogo się nabijać, a komu masować
stopy. Bezkompromisowy, samowystarczalny, pracowity i hiperambitny Bubu Wójewódzki
to bajęda tłustego salonowego kota.
Michał
Ciemniewski: W Mojej osobie sporo jest o tym, jak toksyczny potrafi być
kapitalizm. Ale sam nie od początku to dostrzegałeś. Kiedy zacząłeś rozumieć,
że coś z tym systemem jest nie tak?
Ł.N.: Jak wielu z mojego pokolenia, urodzonych w schyłkowym PRL-u, kiedy nadszedł Przełom i nowa, fajna III RP, nie zadawałem sobie pytań, czy ta nowa, fajna III RP mogłaby wyglądać inaczej. Zewsząd było słychać, że jest, jak jest, bo to konieczność, naturalny, logiczny porządek, nie ma alternatywy, a i tak przecież mamy tysiąc razy lepiej niż za „socjalizmu”. Żyłem więc, uczyłem się, dorastałem. I raptem po ukończeniu studiów, kiedy w pierwszej dekadzie lat zerowych tułałem się od pracy do pracy z dłuższymi przerwami na bezrobocie, zacząłem sobie te pytania jednak zadawać. Czy to wszystko moja wina? Czy to my jesteśmy winni 20% bezrobociu? Lata mijają, a sytuacja wielu grup społecznych kompletnie się nie poprawia, choć podobno Polska odniosła tak ogromny sukces gospodarczy – czemu? Wtedy to się zaczęło.
M.C.: Mój
ulubiony artysta słowa, Michał Hoffmann – Legendarny Afrojax nagrał album Niestety nie da się olać
systemu. Jednocześnie Hoffmann jest piewcą frajeryzmu. Frajer to dla niego
figura pozytywna. To chyba koresponduje z twoimi poglądami. W jednym z tekstów,
który nie trafił do Mojej osoby piszesz, że bycie przegrywem mogłoby być
sposobem na życie. Może więc cała nadzieja w przegrywach?
Ł.N.:
„Przegrywizm” jest dla mnie strategią przetrwania, sposobem na uniknięcie
najcięższych ciosów systemu, hokus-pokus – zniknięciem, ale nie pomysłem na
całe życie, bo wtedy by ono musiało wyglądać jak egzystencja Dude Lebowskiego –
powyciągany cwiter, trawa, kręgle z kumplami. Populacja takich Lebowskich na pewno
niczego jednak by nie stworzyła i nie doprowadziła do żadnej zmiany.
M.C.: A skoro
mowa o esejach, które nie znalazły się w książce. Czternaście tekstów
składających się na Moją osobę to
dość niewielki wycinek twojego dorobku. Jaki był klucz ich doboru?
Ł.N.: To
nie tak. Wybrałem 7 z mojego dotychczasowego dorobku eseistycznego, które
uznałem za najciekawsze, najlepsze i pasujące do książki i napisałem 7 nowych,
premierowych wyłącznie do książki.
M.C.: Ostatni
tekst opowiada o twoim brnięciu przez sześć ksiąg Mojej walki Karla Ove
Knausgårda. Z tego co wiem, nieprzypadkowo znalazł się na końcu. Czym on jest
dla Mojej osoby?
Ł.N.: To
autokomentarz – czy tam komentarz meta. Wykorzystuje dylematy i niepokoje
Knausgårda do zadania sobie
podobnych pytań – czy pisząc o innych, byłem szczery, czy miałem prawo do
opisania ich postaw i życia, kto decyduje o tym, ile można powiedzieć
publicznie o własnym ojcu? A zarazem nie da się opowiedzieć o swoim życiu bez
opowiadania o życiu osób, które ci towarzyszyły, „konflikt tragiczny”.
M.C.: Moja
osoba nie jest twoją pierwszą książką. Wcześniej był e-book Transmisje.
To zbiór pełen zgierskiego realizmu anegdotycznego. Dziś już tyle o tym mieście
nie piszesz. Dlaczego? Zmienił się Zgierz czy Ty?
Ł.N.: To
ja się zmieniłem – prowadzę od dłuższego czasu osiadły tryb życia, nie
spaceruję z pieskiem, nie jeżdżę tramwajem nr 46 do Łodzi, nie mam zatem kogo
podsłuchać i podpatrzeć.
M.C.: I
ostatnie pytanie, na które czekały wszystkie grzeczne dzieci. Czy planujesz
kolejne zbiory esejów? A może jakaś dłuższa forma?
Ł.N.: Teraz dla odmiany będę pracował nad zbiorem opowiadań.
*Łukasz Najder (ur. 1976) – redaktor Wydawnictwa Czarne, eseista, felietonista, prozaik.
]]>http://zcyklu.pl/rozmowa-z-lukaszem-najderem/feed/0Ile mówią o nas rzeczy, których już nie chcemy? Wywiad z kuratorami wystawy
http://zcyklu.pl/ile-mowia-o-nas-rzeczy-ktorych-juz-nie-chcemy-wywiad-z-kuratorami-wystawy/
http://zcyklu.pl/ile-mowia-o-nas-rzeczy-ktorych-juz-nie-chcemy-wywiad-z-kuratorami-wystawy/#respondFri, 11 Oct 2019 07:21:45 +0000http://zcyklu.pl/?p=642Zaczęło się od rozbudzenia kolekcjonerskiej żyłki, ciekawości i chęci się znalezienia czegoś interesującego. Grupa, która pozornie miała być usługą sąsiedzką w zero-waste’owym duchu, zaczęła żyć własnym życiem, tworząc swój wewnętrzny kod, język i subkulturę. Zauważył to Michał Ciemniewski, który wraz z Magdą Czubaszek zaprasza na niezwykłą wystawę zdjęć tylko z pozoru zwyczajnych przedmiotów.
Michał Ciemniewski: Dołączyłem do grupy „Uwaga, śmieciarka jedzie” z myślą, że będę szukał tam fajnych rzeczy. Okazało się, że od samych przedmiotów ciekawsze były ich zdjęcia. Miałem nadzieję na wszelkie dziwaczne precjoza, widziałem tam miecze, buddyjskie figury, zupełne abstrakcje.
Działanie członków tej grupy polega na tym, że wymieniają się na niepotrzebnymi rzeczami, informują wzajemnie o „śmietnikowych znaleziskach”. Możemy tam znaleźć prawdziwe skarby. Za oddane przedmioty nikt nie bierze opłaty. Zainteresowana osoba przyjeżdża pod podany adres i odbiera produkt.
Magdalena Czubaszek: Czasem o tym, czy zostaniemy nowym właścicielem jakiejś rzeczy, decydują sekundy. Chwilę po opublikowaniu posta na grupie pojawiają się pierwsze komentarze chętnych. Tu trzeba umieć wykazać się refleksem. Zazwyczaj wygrywa najszybszy. Myślę, że dla niektórych jest to forma sportu. Silnie działa też pewnie czynnik, że wszystko tu jest za darmo.
MC: To był jeden z powodów, dla których ja nie przestałem się łasić na te rzeczy. Jeśli uda ci się być pierwszym, wystarczy się umówić, przyjechać i przedmiot jest twój.
Dlaczego te rzeczy Was zainteresowały? Co było w nich wyjątkowego?
MC: W niektórych nie było zupełnie nic specjalnego. Niektórzy potrafią oddawać nawet resztki z obiadu. Nie siliłem się na wyszukiwanie tych najciekawszych. W facebookowym feedzie pojawiały się kolejne zdjęcia. Niektóre z nich wyjątkowo przykuwały uwagę, miały dużą wartość estetyczną. Zacząłem je zbierać.
Zaczęło się od zdjęcia z futrem, które znajduje się na plakacie promującym wystawę. Potem dołączały do nich kolejne. To trwało miesiącami. Na początku nie miałem ambicji, żeby robić z nimi coś więcej. Po prostu bardzo mi się podobały. Do tego stopnia, że drukowałem je, oprawiałem w ramki i ustawiałem na biurku. Nie wiem, czy profesjonalny fotograf oceniłby je jako dobre.
MCz: Mnie bardziej od aspektu estetycznego ujął wątek antropologiczny. Grupa ludzi stworzyła platformę, za pomocą której wymieniają się niechcianymi przedmiotami, bo nie chcą, by trafiły do śmieci. Przekazywanie ich dalej to sposób bardzo humanitarny. Intencje tych osób zainteresowały mnie więc bardziej niż sam obiekt.
Długo nie wiedziałam, że Michał kolekcjonuje te zdjęcia. Właściwie do momentu, kiedy sprezentował mi jedno z nich. Zdjęcie przedstawiało pojemnik na wodę święconą w kształcie Matki Boskiej. Sceneria była wyjątkowo obskurna. Odrapane ściany, stare sprzęty AGD, przygaszone światło żarówki. Choć ta przypadkowa estetyka robiła wrażenie, to zdałam sobie sprawę, że grała tu rolę drugorzędną. Ostatecznie był to przedmiot wystawiony po to, by znalazł nowego właściciela. Niekoniecznie chodziło o to, by wyglądał ładnie.
MC: Ta buteleczka została znaleziona przez kogoś na śmietniku. I choć to tylko pojemnik na wodę, to prawdopodobnie fakt, że przedstawiał figurę świętej, sprawił, że nie trafił do śmieci. Ktoś postanowił dać mu drugie życie.
Nadal jesteśmy sentymentalni?
MC: Myślę, że do jednych przedmiotów przywiązujemy się bardziej, a do innych mniej. Nie podpisałbym się pod stwierdzeniem, że szafki z płyty wiórowej mają duszę. Służą nam zazwyczaj do kolejnej przeprowadzki. Ale na pewno większość z nas ma w domach rzeczy, z którymi nie chce się rozstać. Nie wiem, czy jest to zakorzenione w naszej naturze, która karze nam zbierać takie „przydasie”, czy dlatego, że zwyczajnie przywiązujemy się do przedmiotów. Więc kiedy musimy się ich pozbyć, nie myślimy o nich jak o śmieciach, nie chcemy, żeby zostały wyrzucone. Oddajemy je w dobre ręce.
Nazwa grupy sugeruje nam szybkie działanie: „Uwaga, śmieciarka jedzie” jest ostrzeżeniem – jeśli nie zaopiekujemy się rzeczami, które ktoś nam oferuje, mogą trafić na wysypisko. To wręcz prośba o ratunek.
Czyli to coś więcej niż sąsiedzka przysługa?
MCz: „Śmieć” jest określeniem wskazującym na coś brudnego, nacechowanego negatywnie. Te rzeczy są inne. Wymykają się kategoriom. Moim zdaniem są poza systemem. „Śmieciarka” to trochę taki czyściec, gdzie czekają na właściciela, który da im nowe życie.
Jeśli się przyjrzymy, zauważymy, że te przedmioty wskazują na to, że na co dzień tworzymy pewien system. To, co od niego odpada (śmieciarkowe znaleziska) już do niego nie pasuje. Warto przyjrzeć się temu, czego się pozbywamy. Te rzeczy mogą nam powiedzieć o tym, kim byliśmy, jak się zmieniamy i kim się stajemy lub kim chcielibyśmy być. I dlaczego nagle do naszego świata przestaje pasować plakat z Davidem Hasselhoffem czy pojemnik w kształcie Matki Boskiej.
Ile o ich właścicielach mówią „śmieciarkowe” znaleziska?
MCz: Nie znamy motywacji ludzi, którzy pozbywają się rzeczy ze swoich domów, ale to daje duże pole wyobraźni.
MC: Myślę, że więcej dowiedzielibyśmy się, wchodząc do ich mieszań, przyglądając się przestrzeni, z której wyrzucane są te niechciane przedmioty. Rozmawiałem z większością autorów zdjęć, które zobaczymy na wystawie. Sfotografowane rzeczy nie zawsze towarzyszyły właścicielom od lat. Czasem były to rzeczy, które znajdowali, dziedziczyli albo dostawali w prezencie. To jest to, o czym mówiła Magda – odpryski od pewnego systemu, do którego ten przedmiot nie pasuje.
MCz: To wydarzenie jest dobrym pretekstem do rozmowy. Prac, które zebraliśmy, nie zobaczycie jednak na ścianach. Przestrzeń wystawy została zorganizowana w sposób skłaniający do tego, by się zatrzymać i przyjrzeć temu interesującemu wycinkowi Internetu w analogowych warunkach. Chcieliśmy zwrócić uwagę na to, że wszystko, czym otaczamy się na co dzień, posiada własną historię. Poświęcając im naszą uwagę, oddajemy tym opowieściom głos. W ramach panelu 11 października będziemy mieli okazję spotkać się i porozmawiać z Pauliną Górską – blogerką piszącą o ekologicznym stylu życia. Paulina to propagatorka idei zero-waste, odpowiedzialnej konsumpcji i ograniczania śmieci. Na swoim blogu paulinagorska.com pisze między innymi o społecznej odpowiedzialności biznesu. Zawodowo związana z Grupą Wirtualna Polska.
https://www.facebook.com/eko.paulinagorska/
Oraz:
Staszkiem Krawczykiem – socjologiem związanym z Uniwersytetem Warszawskim, blogerem i publicystą poruszającym tematy dotyczące społeczeństwa, polityki i kultury.
]]>http://zcyklu.pl/ile-mowia-o-nas-rzeczy-ktorych-juz-nie-chcemy-wywiad-z-kuratorami-wystawy/feed/0Ostatni list miłosny – rozmowa z AJ Dungo o komiksie „Fale”
http://zcyklu.pl/ostatni-list-milosny-rozmowa-z-aj-dungo-o-komiksie-fale/
http://zcyklu.pl/ostatni-list-milosny-rozmowa-z-aj-dungo-o-komiksie-fale/#respondMon, 19 Aug 2019 12:20:19 +0000http://zcyklu.pl/?p=1993
Kristen, młoda dziewczyna kochająca surfing i inne sporty,
dzieląca się ze światem tym, co w niej najlepsze, zmarła na raka kości. Całe
jej życie naznaczone było chorobą i oczekiwaniem na wyrok. AJ Dungo, partner
Kristen, zamienił swoją żałobę w pracę nad komiksem, spełniając obietnicę
dziewczyny, że opowie jej historię w sztuce. Czy trudno mu było zmierzyć się ze
wspomnieniami i jak na publikację zareagowała rodzina i znajomi – między innymi
o to zapytałam autora Fal, wydanych niedawno w Polsce przez wydawnictwo Marginesy.
Magdalena Pawłowska: Po pierwsze, muszę przyznać, że czuję
się trochę nieswojo, zadając pytania na temat Twojego komiksu Fale –
jest tak smutny i tak osobisty jednocześnie, że czuję się jak intruz. Ale jest
to dzieło tak świetne, że chcę więcej – a na razie „więcej” to dla mnie
możliwość przeprowadzenia wywiadu. Więc powiedz, co dla Ciebie znaczy ta
książka? Czy naprawdę obiecałeś Kristen, że opowiesz jej historię za
pośrednictwem swojej sztuki?
AJ Dungo: Dziękuję za komplement, to bardzo miłe. Ta
książka wiele dla mnie znaczy. Oprócz miłości do Kristen, to najważniejsza
rzecz, jaką zrobiłem w życiu. Kristen zawsze uwielbiała, kiedy pisałem do
niej listy. Gdy dawałem jej prezenty (na święta, rocznice itp.),
najbardziej zależało jej na kartkach z moimi życzeniami. To jest mój
ostatni list miłosny do niej. Przykro mi, że nie mogła go przeczytać.
Rzeczywiście złożyłem obietnicę Kristen. Stało się to podczas
rozmowy, którą odbyliśmy na chodniku w Brooklynie w Nowym Jorku. To była
letnia noc i zaczerpnęliśmy powietrza po tym, jak staliśmy w wypełnionej dymem
piwnicy i oglądaliśmy występy lokalnych zespołów. Spędziliśmy chwilę na
ulicy i wyglądało na to, że coś ciążyło jej na sercu. W końcu powiedziała,
że chce dalej żyć przeze mnie, poprzez moją sztukę. W tym czasie miała za
sobą wiele operacji i wiedziała, że jej przedwczesna śmierć jest
nieunikniona, więc chciała mi to powiedzieć, zanim odejdzie.
Czy ciężko było przeżyć te wydarzenia i emocje na nowo? A
może cały proces miał na Ciebie działanie terapeutyczne, przypominał katharsis?
To było zarówno trudne, jak i katartyczne. Zacząłem pracę nad
książką trzy lub cztery miesiące po śmierci Kristen, więc byłem bardzo
przygnębiony. Spędzanie czasu samotnie z naszymi wspomnieniami było
pocieszające, ale i bolesne. Czasami pogrążałem się w smutku, ale innym
razem wiele radości przynosiło mi wspominanie najlepszych chwil naszego
wspólnego życia. Ostatecznie cieszę się, że postanowiłem zacząć pisać tak
szybko po jej odejściu, ponieważ wciąż wszystko dobrze pamiętałem. To było
wyzwanie, ale myślę, że udało mi się stworzyć coś z żałoby. Mam nadzieję,
że komiks rezonuje z czytelnikami o podobnych doświadczeniach.
Chociaż wiem, że Fale są inspirowane prawdziwą
historią – historią, która stanowi dużą część Twojego życia – dla mnie i
prawdopodobnie dla wielu innych czytelników będzie ona miała miejsce wśród
innych historii znanych z komiksów, literatury lub filmów. Jak to jest,
gdy Twoja opowieść jest odbierana, przeżywana i interpretowana przez innych?
To piękna rzecz do obserwowania. Nigdy w najśmielszych snach nie
sądziłbym, że historia Kristen będzie uwielbiana na całym
świecie. Doświadczenia, które przeżyliśmy, były tak specyficzne i
osobiste, że nie spodziewałem się tak dobrego odbioru wśród tak wielu ludzi. To
najwspanialsza rzecz – wiedzieć, że Kristen dotyka serc zupełnie obcych ludzi w
różnych miejscach na świecie. Cokolwiek ludzie czerpią z książki,
pozytywnego lub negatywnego, naprawdę to doceniam. Jestem wdzięczny
każdemu, kto poświęcił czas na poznanie naszej historii.
Jak rodzina i przyjaciele Kristen zareagowali na książkę?
Wśród rodziny i przyjaciół wybuchło spore zamieszanie. Wiele
osób rozdaje swoje książki, wiele kupuje je jako prezenty dla innych, wszyscy
wspierają moją publikację. Uwielbiają tę historię, lubią widzieć, jak ich
miasto rodzinne zyskuje uznanie, cieszą się, że Kristen nadal żyje w ten
sposób. Pierwsze reakcje, które do mnie docierają, to łzy. Ludzie
ciągle mówią mi, ile płakali podczas czytania książki. Przyjaciele
przyjaciół odzywają się do mnie, by powiedzieć, jak bardzo ich dotknęła i
zainspirowała. To bardzo uczy pokory.
A teraz zmieniając temat – ile pracy zajęło przeprowadzenie badań
na temat surfingu i historii jego twórców?
Bardzo dużo. Większość czasu spędzonego nad książką to
pisanie i badania. Kupiłem wiele książek i przeczytałem wiele
artykułów. Naprawdę trudno było streścić bogactwo informacji, które
napotkałem. Surfing to bardzo stary sport i został opisany niezliczoną
ilość razy, a wiele historii z nim związanych jest wciąż szeroko
dyskutowanych. W końcu, kiedy znalazłem Toma i Duke’a, mogłem naprawdę
nadać opowieści trochę struktury, ponieważ ich historie stanowiły
odzwierciedlenie mojego związku z Kristen.
Twoje ilustracje są niesamowite – szczególnie te dotyczące oceanu,
wody, fal i surfowania. Czy koncepcja tego stylu, tych kolorów i kształtów
istniała już wcześniej w Twojej głowie, czy może próbowałeś to wszystko
narysować inaczej?
Dziękuję bardzo, znowu miło mi to słyszeć. Myślę, że ja
zwyczajnie tak właśnie rysuję. Po prostu zastosowałem styl opracowany
przez lata twórczości. Uwielbiam rysować za pomocą pędzla i tuszu, więc
kiedy rysowałem komiks, starałem się to odzwierciedlić cyfrowo. Uwielbiam
także różne formy druku; drzeworyt, serigrafia, akwaforta,
litografia. Myślę, że czerpię wiele środków wizualnych właśnie z tego
medium.
Jeśli dobrze rozumiem – to Twój pierwszy komiks. Czy miałeś
kiedyś doświadczenie w tworzeniu komiksów? Może sam jesteś fanem tego
rodzaju sztuki (a jeśli regularnie czytasz komiksy – kim są Twoi ulubieni
autorzy czy publikacje)?
Zrobiłem kilka komiksów, kiedy byłem w szkole, ale żadnej długiej
formy. Uwielbiam tę sztukę. Mój najstarszy brat wciągnął mnie w
komiksy w młodym wieku i po studiach pochłonąłem wszystko, co udało mi się
dostać. To trudne pytanie, ale byli artyści, którzy przewijali się u mnie
podczas tworzenia książki. Adrian Tomine,
Jillian Tamaki, Craig Thompson, David Mazzucchelli, Connor Willumsen, Sam
Alden, Chris Ware, Daniel Clowes, Olivier Schrauwen, Alison Bechdel, Katsuhiro
Otomo, Yoshihiro Tatsumi, Simon Hanselmann. Książka Williama Finnegana Barbarian Days
była ogromną inspiracją, on pisze o surfowaniu w tak intymny i transcendentalny
sposób. Wśród moich ostatnich komiksowych odkryć są Anti-Gone i Parallel
lives. Jestem też wielkim fanem innych artystów z wydawnictwa
Nobrow: Lorena Alvarez, Jon McNaught, Molly Mendoza. Jest tego zbyt
wiele, aby wszystko wymienić!
Jak bardzo praca nad komiksem różniła się od Twojej regularnej
pracy? Tworzyłeś Fale po godzinach, a może zrobiłeś sobie urlop?
To było bardzo odmienne doświadczenie od mojej ówczesnej pracy –
byłem kolorystą w firmie obuwniczej. Ale nie różniło się zbytnio od moich
freelancerskich ilustracji, korzystam z tego samego stylu i
procesu. Pracowałem od godziny 9 do 17, a potem zostawałem w biurze do 22
lub 23 wieczorem i tworzyłem komiks. Moja droga do domu trwała ponad
godzinę i zdarzyło się wiele nocy, kiedy zasypiałem podczas
podróży. Również każdy weekend spędzałem na pracy nad książką. Moje
biuro było moim studiem, więc cały czas po godzinach pracowałem nad Falami. To
było szalone.
Czy planujesz w przyszłości stworzyć kolejny komiks? Jeśli
tak – czy jest już jakaś historia, którą chcesz opowiedzieć?
Zdecydowanie chcę zrobić kolejny. Uwielbiam to. Wydaje
mi się, że gdzieś czeka historia, którą mógłbym opowiedzieć, ale jeszcze jej
nie znalazłem.
Więcej o Falach przeczytacie tutaj.
]]>http://zcyklu.pl/ostatni-list-milosny-rozmowa-z-aj-dungo-o-komiksie-fale/feed/0Let’s rave. Project Masow zaprasza na muzyczną podróż do gwiazd
http://zcyklu.pl/lets-rave-project-masow-zaprasza-na-muzyczna-podroz-do-gwiazd/
http://zcyklu.pl/lets-rave-project-masow-zaprasza-na-muzyczna-podroz-do-gwiazd/#respondWed, 07 Aug 2019 07:23:19 +0000http://zcyklu.pl/?p=648Już jutro w murach zabytkowych fortyfikacji w Dęblinie rozpocznie się czterodniowe święto muzyki elektronicznej. O działaniach artystycznych, o tym, kto zapoczątkował Project Masow, jak kameralna impreza zamieniła się w muzyczny festiwal i dlaczego odbywa się w trakcie Nocy Perseidów, pytaliśmy jedną z organizatorek imprezy, Kasię Jesion.
Apolonia Cichocka: Skąd wziął się pomysł na stworzenie festiwalu muzyki elektronicznej w Dęblinie?
Katarzyna Jesion: Zaczęło się od pomysłu zorganizowania urodzin znajomego. Postanowiliśmy zrobić to na Masowie, który jest jedną z dzielnic Dęblina. Pomysł był prosty – ognisko nad rzeką i muzyka. Impreza przyciągnęła dużo ludzi. Spodobał się tak bardzo, że postanowiliśmy go powtórzyć. W tym roku odbędzie piąta edycja.
Do kogo skierowany jest Project Masow?
To projekt amatorski, tworzony przez grono pasjonatów. Od początku jego formuła opierała się na współpracy z artystami, którzy chcą dzielić się swoją pasją. W tym roku po raz pierwszy na scenie pojawią się też artyści znani szerszej publiczności. Wystąpi m.in. Mateusz Górny (Gooral). Cieszy nas to, że artyści tego formatu odwiedzają nasz festiwal i chcą z nami współpracować.
Impreza przerodziła się w festiwal, który postanowiliście przenieść do zabytkowych murów fortu Mierzwiączka. Jak udało wam się znaleźć tę lokalizację?
Lokalizacji szukaliśmy metodą prób i błędów (śmiech). Pierwsza odsłona odbyła się nad rzeką Wieprz, ale z roku na rok odbiorców przybywało – na początku byli to znajomi znajomych, miejscowi, którzy o imprezie dowiadywali się pocztą pantoflową. Ich liczba i natężenie dźwięku zaczęła w końcu przeszkadzać mieszkańcom Masowa, wiedzieliśmy, że musimy się stamtąd przenieść. W 2016 odkryliśmy łąkę w okolicach Rycic i tam, gdzie zniknęły jedne problemy, zaczęły pojawiać się nowe. Mieliśmy trudności z agregatem i doprowadzeniem prądu. Wspólnymi siłami zgromadziliśmy fundusze, ale koszty rosły. Impreza znowu zmieniła lokalizację i tym razem (w 2018 roku) przenieśliśmy ją do twierdzy w Dęblinie i to okazało się być strzałem w dziesiątkę.
Współpraca z właścicielem jest świetna. Dzięki temu byliśmy w stanie zagospodarować na potrzeby projektu cały teren.
Jak wygląda współpraca z artystami, którzy goszczą na festiwalu?
Część z nich odzywa się do nas sama. Podoba im się, że pomysł od początku był tworzony amatorsko, podoba im się kameralny, niemal sielski klimat. Chcemy, by projekt się rozrastał, bo daje to nam, jako organizatorom, dużo większe możliwości, ale na razie cieszy nas formuła, w jakiej się odbywa i to, że każdy może do nas dołączyć, jeśli ma ciekawe pomysły – wnieść do projektu coś swojego.
W zeszłym roku jedną z największych atrakcji było małe obserwatorium astralne, które powstało dzięki współpracy ze Space Law. Czy w tym roku znów spojrzymy w gwiazdy?
W Dęblinie organizuje się niewiele imprez na tak dużą skalę. Chcieliśmy stworzyć coś, co przyciągnie do nas więcej uczestników. Znaliśmy osobę, która studiowała na Lotniczej Akademii Wojskowej, przy której działa Astronomiczne Koło Naukowe. Akademia posiada profesjonalne teleskopy do obserwacji gwiazd. Postanowiliśmy to wykorzystać i jak się okazało – to była świetna decyzja. W trakcie poprzedniej edycji kolejki do teleskopów były ogromne, mogliśmy dostrzec nawet pierścienie Jowisza, a wątek związany z kosmosem stał się naszym motywem przewodnim również w tym roku.
Na czterech scenach usłyszymy ponad 80 artystów. Wystąpią m.in.: Adke / Minimal Mix Alan Szmidt, Andres Rejvik, AØND, Bash Panda / Źródło, biscute / We Play Acid. Chester Bednarczyk / Techenko, DeeTall / Secret Sound Society, Damouse / Maneki Inu, Expected Gates, Fragile Music / Secret Sound Society, FVBN, Górny Live by Gooral, Kasia Gościńska, Kasia Reichel, Luke Kozlovsky, MANOID, Mødest / FEUM, Paul Sun, czy Peter Dash.
Oprócz muzyki znajdziecie tu prace twórców audiowizualnych, prace malarskie i rzeźbę. Tegoroczna odsłona imprezy odbędzie się pod hasłem „Patrzymy w przyszłość”, za oprawę graficzną po raz kolejny odpowiedzialny jest grafik Rafał Śliwczyński. W ramach imprezy będziemy mogli także obejrzeć przekrojową historię Projectu Masow – od początków nad rzeką Wieprz po najnowszą odsłonę w murach zabytkowej twierdzy.
Kasia Jasion, zastępca PR Managera w Project Masow. Na co dzień pracuje jako analityk w branży IT. Po uszy zakochana w dźwiękach muzyki elektronicznej i fotografii analogowej.
Na jakie jeszcze festiwale warto się wybrać w sierpniu? Sprawdźcie nasze polecajki!
]]>http://zcyklu.pl/lets-rave-project-masow-zaprasza-na-muzyczna-podroz-do-gwiazd/feed/0Tochman boli prawdą
http://zcyklu.pl/tochman-boli-prawda/
http://zcyklu.pl/tochman-boli-prawda/#respondSun, 12 Aug 2018 14:57:57 +0000http://zcyklu.pl/?p=330Wydawnictwo Literackie zapowiada na początek przyszłego roku premierową książkę Wojciecha Tochmana. Zanim poznamy nową, za sprawą WL możemy przypomnieć sobie poprzednie. Wznowiono już Dzisiaj narysujemy śmierć i Jakbyś kamień jadła. Obie zatrważające i poruszające. Dziś to już klasyka reportażu.
Dzisiaj narysujemy śmierć to książka o masakrze w Rwandzie, a właściwie skutkach ludobójstwa, do którego doszło w 1994 roku. W maju owego roku w wypadku lotniczym zginął prezydent kraju. Wywołało to szał zabijania. Zwykli ludzie wyszli na ulice miast i zaczęli bestialsko mordować swoich sąsiadów. Ekstremiści Hutu w ciągu stu dni zabili około miliona osób pochodzenia Tutsi. Tochman jeździł tam kilka razy, żeby zrozumieć, jak do tego doszło, i rozmawiać z ludźmi, którzy ocaleli. Powstał wstrząsający reportaż.
Jakbyś kamień jadła jest wynikiem wielu wypraw do Bośni. Tochman opisał w tej książce kobiety, które straciły podczas wojny na Bałkanach swoich bliskich. „Domy i świątynie zrównano z ziemią. Co zrobiono z ludźmi?” – czytamy na samym początku i już wiadomo, że to nie będzie łatwa lektura. Nie ma bowiem po stracie bliskich większego bólu niż ból matki i żony. Tym większego, gdy nie wiemy, gdzie są szczątki naszych zmarłych. Ból osamotnionych kobiet stara się ukoić inna kobieta – doktor Ewa Klonowski, która identyfikuje ciała. Książka Jakbyś kamień jadła w 2003 roku była nominowana do Nike i znalazła się w finale prestiżowej nagrody Prix RFI „Témoin du Monde”.
Jak pisze Tochman? Jest zawodowcem w każdym calu. Jest najwyższej klasy specjalistą – zawsze trafia bezbłędnie w sedno, operuje słowem jak neurochirurg, a rozpacz płynie z kart jego reportaży strugą gęstą jak krew. Dramat bohaterów boli czytelnika dogłębnie.
Nie znam innego reportera, który z taką dokładnością obserwuje i analizuje sytuację, a potem precyzyjnie ją opisuje. To niezwykła sztuka, której najpewniej nauczyła go Hanna Krall, ale on nie kopiuje jej stylu. Jego sposób pisania charakteryzują olbrzymie opanowanie i profesjonalizm. Tochman tłumi w sobie emocje i pozostaje wierny jedynie faktom oraz oszczędnemu językowi opowieści. Zimna krew pozwala przedstawić oprawców i ofiary najrzetelniej, jak się da. Nie wiemy, co autor przeżywa (choć przecież nie jest z kamienia), bo w tekstach staje się niewidzialny. Redukuje siebie do oczu i ręki z piórem. To kwintesencja pisania prawdy, choć przecież nie jest obojętny na to, co widzi. Uważam go za mocne zaprzeczenie słów Nietzschego, że nie ma faktów, są tylko interpretacje. O tym, co myśli, dowiecie się pod warunkiem, że przeczytacie jego książki bardzo uważnie. Tutaj uwaga – jego postawa jest niemal dekalogowa. Czy dlatego te książki nigdy się nie zestarzeją? O tym w rozmowie z autorem.
***
Artur Baranowski: Po co dziś wznawiać książki opisujące coś okropnego, co działo się tak dawno? Czy to oznacza, że nie wyciągamy wniosków z przeszłości?
Wojciech Tochman: Trudno mi mówić za wszystkie książki. Mogę mówić o swoich. Ludzie pisali do mnie z żalem, że nie można ich znaleźć w księgarniach. Chcą je czytać. Dorastają nowi czytelnicy. To chyba największa satysfakcja dla autora. Jakbyś kamień jadła wyszła po raz pierwszy szesnaście lat temu. Dzisiaj narysujemy śmierć – osiem. Oba tytuły ukazały się w wielu przekładach. Niebawem wyjdą nawet w Brazylii. To moje pisanie na razie się chyba nie starzeje. Bo pisanie lubi się starzeć. Zmienia się język, estetyka i książka umiera. Ale nigdy nie zmieni się to, co się dzieje między ludźmi. Charakter relacji międzyludzkich. Dobro i zło będą istnieć, dopóki ludzie będą na świecie. Doświadczenie zła może i czegoś uczy. Ludzie wyciągają wnioski, chcą spokoju i pokoju. Ale przychodzi następne pokolenie, ani lepsze, ani gorsze od poprzednich, które zła nie pamięta. I zaczyna z nim bezrozumnie igrać. Nie mówię, że wszyscy. Bo na przykład ci, którzy czytają, także młodzi, rozumieją świat. Wiedzą, że nacjonalizm, ksenofobia, antysemityzm, rasizm to nic dobrego. Że z tego bierze się nieodwracalne nieszczęście pojedynczych ludzi i całych społeczeństw. Są takie książki, które przestrzegają nas przed naszą najmroczniejszą stroną. Wśród nich i te dwie moje: o Bośni i o Rwandzie. Ludzie chcą je czytać, bo czują i rozumieją, że to, co tam stało, nie jest ani sprawą bośniacką, ani rwandyjską.
AB: Książki najmocniej przemawiają wtedy, gdy trafiają do czytelników w odpowiednim momencie. Czy opowieści o ludobójstwie na Bałkanach i w Rwandzie są dziś potrzebne w Polsce?
WT: Myślę, że książki przemawiają do czytelnika wtedy, kiedy dotykają jego osobistych emocji, pragnień, niepokojów. Wielu Polaków nie czuje się dziś w Polsce dobrze. Obawiają się rosnącego w siłę nacjonalizmu. Brzydzi ich nasza państwowa niechęć do obcych i innych. Także do tych, którzy uciekają z wojennej pożogi. Czy tym czytelnikom potrzebne są moje opowieści o Bośni i Rwandzie? Chyba po to, by dostać jeszcze większej depresji. Powiem inaczej: to książki takie jak te dwie moje potrzebują dzisiaj swoich emisariuszy. Żeby polecali ich lekturę tym, którzy wciąż nie rozumieją, czym kończy się dzielenie ludzi na lepszych i gorszych.
AB: Czy Polskę nakarmioną prezentami od rządzących interesuje refleksja, że rozstrzeliwanie bezbronnych lub odcinanie głów sąsiadom zaczyna się zawsze „niewinnie”, od słów nienawiści?
WT: Trudno generalizować. Nie ma jednej Polski. Dobrze jest wiedzieć, co dzieje się na świecie, gdzie ludzie cierpią i z jakiego powodu. Wiedza to podstawa. Za wiedzą idzie refleksja. Potem może pojawiają się jakieś dobre emocje. Później przychodzi działanie. Książki reporterskie dostarczają wiedzy o świecie.
AB: Czy zmienił pancoś w treści obu książek, przygotowując bieżące wydania? Może chciał pan, żeby były jeszcze mocniejsze bądź prostsze w odczytaniu?
WT: Nigdy nie myślę o tym, czy coś będzie mocne czy mniej mocne. Nie podkręcam rzeczywistości. Piszę, jak jest. Wprowadziłem tylko drobne zmiany redakcyjne. W kilku miejscach spostrzegłem za dużo słów. Jakieś niepotrzebne gadulstwo. Wykreśliłem więc kilka zbędnych zdań.
AB: Jak dziś odczytuje pan własne książki? Czy teraz coś w nich pana zawstydza naiwnością albo zaskakuje bezkompromisowością? Jest pan przecież dziś od nich starszy o szesnaście (Jakbyś kamień jadła) i osiem lat (Dzisiaj narysujemy śmierć).
WT: Nie zauważam w moich książkach naiwności. Jeśli ktoś ją dostrzega, to z jego punktu widzenia wciąż jestem tak samo naiwny. Bo widzę sens w opowiadaniu o ludziach, którzy od innych ludzi doświadczyli niewyobrażalnego zła? Bezkompromisowość? A z faktami można iść na jakieś kompromisy? To dopiero byłoby zawstydzające.
autor: Wojciech Tochman tytuł: Dzisiaj narysujemy śmierć wydawnictwo: Literackie miejsce i rok wydania: Kraków 2018 liczba stron: 208 format: 123 × 194 mm oprawa: twarda
***
autor: Wojciech Tochman tytuł: Jakbyś kamień jadła wydawnictwo: Literackie miejsce i rok wydania: Kraków 2018 liczba stron: 172 format: 123 × 194 mm oprawa: twarda
]]>http://zcyklu.pl/tochman-boli-prawda/feed/0W poszukiwaniu Boga. W co wierzy współczesny Meksyk?
http://zcyklu.pl/w-poszukiwaniu-boga-w-co-wierzy-wspolczesny-meksyk/
http://zcyklu.pl/w-poszukiwaniu-boga-w-co-wierzy-wspolczesny-meksyk/#respondMon, 30 Jul 2018 07:34:46 +0000http://zcyklu.pl/?p=669Ola Synowiec, dziennikarka i latynoamerykanistka mieszkająca od siedmiu lat w Meksyku, 11 lipca wydała swoją debiutancką książkę pt. Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk. To zbiór reportaży, których twórczyni w przenikliwy sposób opisuje wierzenia, społeczeństwo i religijne praktyki, a przy okazji oddaje unikatowy charakter współczesnego Meksyku. Tematem przewodnim książki jest metafizyka, bo – jak wyjaśnia autorka – zagadnienie to spaja ludność tego kraju i zarazem umożliwia najpełniejszy opis jego kulturowej mozaiki.
P.C.: Książka powstała m.in. po to, żeby pokazać Polakom prawdziwy Meksyk. Jakie stereotypy na temat tego kraju są nadal aktualne?
O.S.: Stereotypów na temat Meksyku istnieje sporo. Przede wszystkim dotyczą tego, kim Meksykanie są i jacy są. Mam wrażenie, że Polacy na siłę szukają w Meksykanach inności. Tymczasem to ludzie, którzy są do nas bardzo podobni. Bardzo często się ich na siłę egzotyzuje. Nadaje się im cechy, których faktycznie nie mają albo niesprawiedliwie uogólnia. Do najczęściej słyszanych stereotypów należy ten, że Meksykanin cały dzień leży w hamaku w sombrero na głowie i nic nie robi, a to kompletna nieprawda. Wedle statystyk Meksykanie są najbardziej zapracowanym narodem świata!
W bardzo krzywdzący sposób opisuje się także meksykańskie Święto Zmarłych, o czym zresztą piszę w książce. Na przełomie października i listopada w ogóle nie czytam polskiej prasy. Po pierwsze – dlatego, że wtedy tyle się dzieje, że nie ma na to czasu. Po drugie – ze względu na to, że nie chcę czytać głupot, jakie wtedy się o Meksyku wypisuje. Pojawiające się często określenia typu „kult śmierci” czy „święto śmierci” albo to, że dla Meksykanów śmierć to heca albo że mają inne do niej podejście, nie mają nic wspólnego z rzeczywistością i według mnie wręcz ich odczłowieczają. Kres życia – zwłaszcza kogoś bliskiego – przejmuje Meksykanów tak, jak Polaków. Różnicą jest otoczka, jaka narosła wokół obchodów tego święta. Oczywiście Meksykanie sami stworzyli sobie taki wizerunek i sami chcą się kreować na tych, którzy oswoili śmierć. Właśnie stosunek do niej ma ich odróżniać od reszty świata, ale jest to jedynie ornamentyka. Coś, co jest na zewnątrz, a nie w środku.
Źródło grafiki: Ola Synowiec, mexicomagicoblog.blogspot.com
Stereotyp to także przekonanie, że meksykańskie jedzenie jest ostre.
P.C.: A nie jest?
O.S.: Ono jest ostre… opcjonalnie. Samo jedzenie nie jest pikantne. Ostre są podawane sosy, które można dodać do jedzenia, jeśli ma się na nie ochotę. Kolejnym stereotypem, który szeroko opisałam w książce, a wydaje mi się, że wciąż pozostaje aktualny, jest przeświadczenie, że Meksyk to kraj niemal całkowicie katolicki. Co prawda katolików nadal żyje w tym kraju bardzo dużo, bo ponad 80%, ale coraz więcej Meksykanów odchodzi od tego wyznania.
Wśród tych brakujących 20% rekrutuje się bardzo dużo ewangelików, wyznawców innych odłamów chrześcijaństwa, świadków Jehowy, a także ateistów, rodzimowierców i zwolenników New Age. Właśnie o nich, o tych dwudziestu procentach, piszę w mojej książce.
P.C.: A co ze słynną latynoską ekspresją?
O.S.: Meksykanie są narodem bardzo żywiołowym i otwartym. Mam wrażenie, że to idzie w parze z położeniem geograficznym. Ludzie, którzy mieszkają w cieplejszych rejonach, tej energii mają więcej. W Polakach też drzemie słowiański żywioł, ale myślę, że gdyby nasz kraj leżał gdzieś, gdzie jest więcej słońca, podkręciłoby to jeszcze nasz narodowy temperament.
Z meksykańskim sposobem bycia wiąże się pewien stereotyp – ten jest prawdziwy – Meksykanie nie znoszą konfrontacji. Prędzej wskażą nam zły kierunek, kiedy pytamy o drogę, niż przyznają, że nie znają odpowiedzi. W Meksyku więcej można załatwić nie twardą logiką, roszczeniowością czy krzykiem, ale uśmiechem i życzliwością.
P.C.: W swojej książce opisywałaś cmentarze w Meksyku, które co roku odwiedzają tłumy turystów. Fotografują osoby modlące się, odwiedzające swoich bliskich. Święto mocno się skomercjalizowało. Czy można tu jeszcze mówić o jego sakralnym wymiarze?
O.S.: Ludzie, którzy modlą się na tych cmentarzach, przeważnie nie mają nic przeciwko robieniu zdjęć. Przeciwnie, bardzo cię cieszą, że goście z całego świata przyjeżdżają oglądać ich tradycje.
Meksykanie to naród otwarty i życzliwy, dlatego na wiele pozwalają turystom. Oczywiście nie wszyscy, bo – jak w każdym kraju – ludzie różnią się między sobą. Zwłaszcza Indianie, którzy są bardziej zamknięci i mniej gościnni. W ich miejscowościach czasem dochodzi do sytuacji, że użycie aparatu w niewłaściwej chwili czy zrobienie zdjęcia niewłaściwej osobie może skutkować zniszczeniem urządzenia. Większość Meksykanów jednak jest bardzo rodzinna, a gościnność stanowi ich naturę. To, że zapraszają turystów na obchody swoich świąt, bardziej wiąże się z tym, jak zostali wychowani, niż z komercjalizacją. W niczym nie przeszkadza to sakralności obchodów.
P.C.: Dlaczego dla Meksykanów Święto Zmarłych jest tak wyjątkowe?
O.S.: Według planu rządowego, który wymyślono jakieś sto lat temu, miało ono służyć budowaniu meksykańskiej tożsamości i ludzie to kupili. Współcześnie czują, że ta uroczystość jest częścią ich narodowej tradycji. Stanowi ich znak rozpoznawczy i ważną część kultury. Pokochali ją bardziej niż Gwiazdkę i sami mówią, że to ich ulubione święto w roku. Jednocześnie pozostają z nim bardzo związani duchowo. Jest dla nich mistycznym przeżyciem i rzeczywistym spotkaniem ze zmarłymi bliskimi.
Oczywiście większość Meksykanów nie wierzy w to, że dusze tego dnia naprawdę schodzą na ziemię. Traktują ten czas jako możliwość wspomnienia – symbolicznego ożywienia zmarłych bliskich. I to się czuje.
Kilkakrotnie spędziłam Święto Zmarłych z rodzinami moich meksykańskich znajomych. W jednej z małych miejscowości, w której każdy mówił do siebie „wujku”, „ciociu”, „kuzynie”, mama mojego przyjaciela gotowała dla zmarłych bliskich jedzenie. Pamiętała, aby posiłki przyrządzić tak, jak każdy z nich lubił. Do obchodów przygotowujemy się przez cały dzień. Musimy pójść na targ, aby kupić składniki potrzebne do przyrządzenia ulubionej potrawy zmarłego, potem wspólnie gotujemy, zastanawiamy się, jakie przedmioty związane z osobą, która odeszła, będziemy mogli umieścić na ołtarzyku, a powinny to być jej ulubione rzeczy. To sprawia, że przez cały dzień myślimy o tym kimś.
Ja też w tym wszystkim uczestniczyłam, tego dnia na specjalnie przygotowanym ołtarzu pozwolono postawić mi zdjęcie zmarłej babci. Wtedy poczułam, o co chodzi. Dzięki samej mechanice obchodów tego święta ma się wrażenie, jakby zmarli faktycznie z nami byli.
P.C.: Co sprawia, że Meksykanie wracają do tradycji przedhiszpańskich? To rodzaj mody czy faktyczna potrzeba poszukiwania własnych korzeni?
O.S.: Jedno i drugie. W rozdziale poświęconym meksykańskim rodzimowiercom o zwrocie ku kulturze przedhiszpańskiej rozmawiam z czterema osobami. Choć formy kultywowania tradycji nieco się od siebie różnią, przekonałam się, że ci ludzie naprawdę głęboko w to wierzą.
Meksykanie wracają do wiary przodków, ponieważ z jednej strony chcą odnaleźć swoje korzenie, z drugiej – pewnego rodzaju antidotum na problemy tego świata. Rozwiązanie widzą w mądrości przodków. Poszukiwanie swojej drogi duchowej jest odpowiedzią na zagubienie się we współczesności. Poza tym religia daje poczucie wspólnoty.
Źródło grafiki: Ola Synowiec, mexicomagicoblog.blogspot.com
Z drugiej strony to moda. Moda na przedkatolickość, bardzo silnie odczuwalna w Meksyku. Widać to na każdym kroku, w nazwach lokali czy zespołów muzycznych. Mam znajomych, którzy grają muzykę bałkańską, a swój zespół nazwali Tlazoltéotl Orkestra właśnie na cześć azteckiej bogini. W miejscowości, której mieszkam, istnieją trzy knajpy odwołujące się do wierzeń przedhiszpańskich, funkcjonuje galeria sztuki, której nazwa nawiązuje do imienia dawnego bóstwa.
Motywy pojawiają się na tatuażach, muralach i w sztuce. Mój przyjaciel muralista uczy, w jaki sposób malować przy wykorzystaniu dawnych, naturalnych pigmentów. Razem z powrotem do przeszłości pojawiła się moda na tradycyjną medycynę. Popularne stały się temazcale, czyli łaźnie parowe, które moi znajomi organizują co tydzień. Zainteresowanie dawną kulturą coraz bardziej zaznacza się w meksykańskiej kuchni, w której coraz chętniej sięga się po stare receptury. Trend bardzo szybko podchwycili meksykańscy hipsterzy. W sieci popularny jest filmik satyryczny, który rok temu obiegł meksykański internet i opowiada o gościu restauracji, który nie może zamówić cafe americano, bo wszystko w restauracji przetłumaczono na język Azteków.
P.C. Czy sięganie po te tradycje w równym stopniu wiąże się z sięganiem do źródeł na temat dawnej kultury, czy po części opiera się na wyobrażeniach Meksykanów o niej?
O.S.: Większość ludzi, którzy po nią sięgają, także w ruchu rodzimowierczym, nie ma wykształcenia historycznego, nie są archeologami. Starają się jednak przywracać te tradycje jak najrzetelniej. Pojawia się tu ogromna trudność, bo tak naprawdę niewiele wiadomo na temat rodzimej kultury Meksyku. Należy pamiętać, że Hiszpanie w znacznej mierze ją zniszczyli. Białe plamy w historii zapełnia się współczesnymi na jej temat wyobrażeniami. Bardzo często romantyzuje się przeszłość, a o dawnej kulturze indiańskiej opowiada się z naszej XXI-wiecznej perspektywy.
P.C.: Jakie są przyczyny postępującej ateizacji społeczeństwa?
O.S.: Podobnie jak na całym świecie, meksykańskie społeczeństwo się modernizuje i indywidualizuje. Coraz mniej w nim miejsca na religię. Do tego dochodzi duże rozczarowanie Kościołem katolickim. Meksykanie bardzo dobrze pamiętają, w jak dużym stopniu przyczynił się do niszczenia dawnej kultury i że był jednym z narzędzi represji stosowanej przez najeźdźcę. Przez to, że Hiszpanie razem ze swoją religią kiedyś przybyli do Meksyku, dziś jego kultura i społeczeństwo wyglądają tak, jak wyglądają. Przez lata bardzo wyraźnie dyskryminowano Indian, powstały bardzo duże nierówności społeczne. To rana, która dotąd się nie zasklepiła.
W pierwszym koncepcie państwa Meksykanin równał się katolik. Ta idea upadła, kiedy ludzie zaczęli szukać własnej tożsamości. By ją znaleźć, chcieli się odciąć od swojej europejskiej przeszłości, a ta ma twarz Kościoła katolickiego. W Polsce mamy bardzo silną kulturę, która składa się z wielu elementów i istniała przez lata. Mamy własny język, długą, piękną historię, wiele osiągnięć. Kościół dla części Polaków jest już częścią tożsamości, można nawet powiedzieć, że ją buduje. W Meksyku jest inaczej, gdzie historia Kościoła katolickiego kojarzy się z bólem i krzywdą.
Poza tym niektórzy Meksykanie uznają katolicyzm za religię skostniałą i nieprzystającą do dzisiejszych czasów. Dają się skusić religiom, które wychodzą do nich, dają im uwagę i zainteresowanie. Między innymi dlatego w Meksyku coraz więcej jest ewangelików. W stanie Chiapas, w którym mieszkam, żyje najmniej, bo ok. 52 proc. katolików. Reszta przyjęła inne odłamy chrześcijaństwa lub inne religie. To doprowadziło do krwawego konfliktu, o którym szerzej piszę w książce.
P.C.: Z czego wynikają problemy z meksykańską tożsamością?
O.S.: Granice Meksyku wyznaczono sztucznie. Znajdują się w tym, a nie innym miejscu, dość przypadkowo, a ludzie, którzy żyją na terytorium dzisiejszego Meksyku, są bardzo różni.
To różnice w sposobie życia – między mieszkańcami dużych miast, którzy zachowują się jak mieszkańcy europejskich metropolii, a Indianami z małych wsi, którzy nie mają dostępu do prądu czy opieki zdrowotnej. I nie chodzi tu tylko o różnice społeczne. To także różnice kulturowe. Współcześnie na terenie Meksyku funkcjonuje ponad 60 różnych języków. Wiele osób w ogóle nie mówi po hiszpańsku. Chiapas, gdzie mieszkam, jest kulturowo bardziej podobne do Gwatemali niż do Meksyku. Mieszkają tam majańskie grupy etniczne, którym bliżej właśnie do ich południowych sąsiadów niż do rodaków z innych regionów ich kraju.
Przez lata kolonizacji jedyną oficjalną kulturą mogła być ta europejska. Dzisiaj. szukając meksykańskiej tożsamości, stara się jednak znaleźć coś oryginalnego, a więc zrywać ze spadkiem europejskim. Jednakże ok. 70 proc. meksykańskiego społeczeństwa to Metysi, w których żyłach płynie krew zarówno indiańska, jak i europejska. Każdy z nich jest więc niejako owocem bolesnej historii kraju i ma w sobie geny zarówno oprawcy, jak i ofiary, co jest już samo w sobie konfliktem – jakby nie patrzeć tragicznym. Obywatele nowego kraju mieli ten konflikt wpisany niejako w definicję swojej tożsamości.
P.C.: Czują się Meksykanami?
O.S.: Coraz bardziej. Rządowa kampania polegająca na wypromowaniu meksykańskiej tożsamości się udała. Dziś ponad 80 proc. całego społeczeństwa jest dumne z bycia Meksykanami. I to widać. Można to zauważyć w tracie imprez sportowych czy Święta Niepodległości, które w Meksyku jest taką fiestą jak sylwester. Organizuje się wtedy koncerty i pokazy sztucznych ogni, ludzie wychodzą na ulice z twarzami pomalowanymi w barwy Meksyku. Sklepy wypełnione są tematycznymi pamiątkami. Meksykanie są coraz bardziej zwartym organizmem narodowym.
Źródło grafiki: Ola Synowiec, mexicomagicoblog.blogspot.com
P.C.: Między innymi w związku z widowiskowym Świętem Zmarłych coraz większa liczba zagranicznych turystów napływa do Meksyku. W jaki sposób zmienia to lokalne tradycje?
O.S.: Turystyka bardzo zmienia świat. Nigdy przedtem tak wielu ludzi, jak współcześnie, nie podróżowało po świecie. Zderzenie kultur jest nieuniknione. Z pewnością turyści zaczęli wpływać na lokalne kultury na różne sposoby. Jedne tradycje przez te spotkania umierają, inne – hipertradycjonalizują się. W niektórych miejscach elementy stworzone na potrzeby turystów stały się częścią kultury. To nieuniknione. Zresztą zawsze tak było – kultury zawsze przenikały się i tworzyły nowe jakości. W mojej książce rozmówcy kilkakrotnie podkreślają, że tradycja, która się nie zmienia, umiera. A teraz będzie się zmieniać o wiele szybciej, bo takich międzykulturowych spotkań będzie o wiele więcej. Turystyka będzie jednym z głównych motorów tych zmian.
P.C. Ile w Meksyku jest wierzenia magicznego?
O.S.: Mam wrażenie, że w każdej kulturze jest dużo magii, choć być może nie każde wyznanie się do tego przyznaje. W polskiej kulturze bardzo silnie zakorzenione są przesądy takie jak przekonanie, że przechodzenie pod drabiną i czarny kot przynoszą nieszczęście, a żeby spełniło się nasze marzenie, tradycyjnie zdmuchujemy świeczki na torcie. To dowodzi, że myślenie magiczne tkwi w każdym człowieku. W Meksyku też jest go sporo. Również dzięki temu, że w kraju przetrwało dużo indiańskich wierzeń, a przez lata kolonizacji wiele osób nie miało dostępu do lekarzy. Przez wieki korzystano z pomocy znachorów i odprawianych przez nich magicznych ceremonii. Elementy magii widać także w rodzimej wierze katolickiej. Jeśli zapalimy świeczkę w trakcie modlitwy do Matki Bożej z Guadalupe, możemy sprawić, że mężczyzna, o którym myślimy, się w nas zakocha. Wierzenia chrześcijańskie i przedchrześcijańskie przez lata łączyły się ze sobą i szły razem w parze. Mam zresztą wrażenie, że Meksykanie są bardziej praktyczni w swojej wierze, przez co staje się ona bardziej namacalna. Tutejszy katolicyzm ludowy stawia nie tylko na to, co w sercu, ważne jest też, żeby religia się materializowała. Kiedyś w Europie bardzo chętnie czczono relikwie, bo świętość „musiała istnieć”. Dziś w Meksyku fizycznych odmian tej religijności istnieje bardzo dużo – od ołtarzyków, które można spotkać na targach, dworcach autobusowych i taksówkach, po kadzidełka z Matką Bożą z Guadalupe i mydełka ze św. Judą Tadeuszem.
P.C.: Jaki byłby Meksyk bez swojej metafizyki?
O.S.: Zupełnie inny. Metafizyka, którą opisuję w książce, jest z mojego punktu widzenia jednym z najbardziej charakterystycznych elementów tego kraju. Ta meksykańska magia. Poniekąd stąd zaczerpnęłam pomysł na nazwę mojego bloga Mexcio Magico. Sam Salvador Dali powiedział, że więcej nie pojedzie do Meksyku, bo ten kraj jest bardziej surrealistyczny niż jego obrazy. Literatura realizmu magicznego też nie wzięła się znikąd. Gdy kiedyś czytałam książki pisarzy tego nurtu, myślałam, że musieli mieć nie lada wyobraźnię. Dopiero kiedy przyjechałam do Meksyku, zauważyłam, że to nie tak, że oni ten świat sobie dobrze wymyślili. Oni po prostu świetnie ten istniejący magiczny świat opisali. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.