Przepis na: – Z CYKLU http://zcyklu.pl rozwijamy kulturę Wed, 13 Nov 2019 19:32:03 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.9 Szołbiznes z domieszką dramy http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/szolbiznes-z-domieszka-dramy/ http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/szolbiznes-z-domieszka-dramy/#respond Mon, 17 Jul 2017 12:10:17 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2670
Na ogół programy z gatunku reality show stanowią ekstremalny przykład kulturowej papki niosącej ze sobą niewiele poza bezmyślną rozrywką. Odgrzewane raz po raz dania z McDonalda rodem, pełne „losowo” wybranych uczestników, „uczciwych” eliminacji, nagród, które budzą w ludziach najgorsze instynkty, pseudoosobistych komentarzy, sztucznie kreowanego napięcia. Pomysł rozpoczęty przez luźno inspirowanego Orwellem Big Brothera lata temu rozprzestrzenił się na wszelkie obszary ludzkiej egzystencji, z czasem uległ groteskowym przepoczwarzeniom, aż wreszcie dał początek niestrawnym tworom pokroju naszego rodzimego Warsaw Shore, istnej apoteozy młodzieńczego hedonizmu. Wszystko dlatego, że w każdym z nas jest w gruncie rzeczy coś z wojerysty – lubimy obserwować życia innych ludzi, ba! nawet na nie wpływać (choćby poprzez rzucenie marnego głosu), czerpiemy przyjemność z sukcesów oraz upadków ludzi, którzy nie są nami, ale są jednak prawdziwsi od bohaterów popkultury (abstrahując od tego, na ile ich wizerunek jest rzeczą autentyczną, a na ile produktem wygenerowanym na potrzeby komercyjne).
Ale z rzadka zdarza się pośród tych telewizyjnych masówek chociaż jedna mająca do zaoferowania coś więcej niż wyreżyserowane sytuacje. Osobiście udało mi się natrafić na jedną szczególnie wartą uwagi. Niemal za każdym razem, kiedy oglądam jakiś film albo serial, myślę sobie, jak bardzo niedoceniani przez przeciętnych widzów są charakteryzatorzy. Oczywiście w niektórych przypadkach wprost nie sposób nie dostrzec ogromnego nakładu pracy włożonej w wykreowanie fikcyjnej rzeczywistości, mimo to oscarowa kategoria nagradzająca ich wysiłki nie należy do tych, którymi szczególnie się emocjonujemy. Wszystko dlatego, że nie mamy w gruncie rzeczy pojęcia, jak katorżnicza to praca i jakiego doświadczenia, wiedzy oraz umiejętności faktycznie wymaga. W próbie uświadomienia zwykłemu odbiorcy tej, zdałoby się, oczywistej prawdy leży siła programu Face Off stacji SyFy, obecnie będącego w trakcie już dwunastego (!) sezonu.

Formuła jest tutaj bardzo prosta, niemal identyczna z gros innych produkcji tego rodzaju. Zgromadzeni zostają liczni ochotnicy z różnych części Stanów, mniej lub bardziej zorientowani w temacie, którym następnie wyznacza się zadania oceniane przez grupę ekspertów z branży. Co jakiś czas jeden z uczestników zostaje wyeliminowany, na zwycięzcę czeka zaś pula atrakcyjnych nagród. Lecz różnica jest znacząca: w centrum znajdują się nie dramaty osobiste czy specyficzna otoczka – to zaledwie tło i swoisty wypełniacz czasu. Tutaj liczy się ludzka kreatywność, a także umiejętność sprawnego przekucia idei w rzeczywistość. Każdy odcinek to inne wyzwanie tematyczne, wymagające stworzenia albo częściowego makijażu, albo pełnego stroju, innymi słowy – stworzenia wiarygodnej bądź odpowiadającej wymogom sytuacji postaci. Przekrój zagadnień jest olbrzymi: od inspiracji literackich (i nie tylko) tudzież bohaterów baśniowych albo komicznych przez stwory rodem z najgorszych koszmarów czy egzotycznych mitologii aż po szeroki wachlarz mieszkańców innych planet. Z czasem poziom trudności oczywiście rośnie, projekty robią się coraz bardziej eksperymentalne (postarzanie, zamiana płci, wykorzystanie farby luminescencyjnej, green screenu, drukarek 3D), szczególnie finały są coraz bardziej widowiskowe (układy taneczne, akrobacje wodne, sceny walki, autorskie filmy krótkometrażowe). A dzięki temu wszystkiemu widz nie tylko poznaje różne ciekawe techniki, jakich używają eksperci z dziedziny (niekiedy zaskakująco niewiele dzieli tutaj sukces od druzgocącej porażki), lecz także poznaje z pierwszej ręki tajniki działania przemysłu filmowego czy dowiaduje się, jak wygląda praca na planie filmowym/serialowym. Tym sposobem twórcom udaje się przekuć tematykę pozornie szalenie branżową w coś naprawdę fascynującego i emocjonującego, zwłaszcza że pomysły nierzadko są nad wyraz twórcze.

Kolejną istotną kwestią jest to, że ich jakość oceniają nie popularne gwiazdeczki czy z rzadka prawdziwi celebryci, ale zawodowcy, których pracę nie raz mogliśmy podziwiać na małym lub dużym ekranie, a półki zdobi niekiedy i figurka złotego rycerza. Często można nie zgadzać się z ich decyzjami, ale nie da się zaprzeczyć, że są to właściwi ludzie na właściwym miejscu, a ich uwagi oraz komentarze – zdecydowanie merytoryczne. Co więcej, do – w miarę – stałej ekipy sędziów dołączają od czasu do czasu znani i lubiani twórcy, eksperci w ramach danego gatunku czy aktorzy mający doświadczenie z charakteryzacją oraz rzucający nieco więcej światła na to, jak rzecz wygląda z ich perspektywy.

Wszystko to nie oznacza, że w Face Off nie znajdziemy grzeszków innych przedstawicieli gatunku. Nie unikniemy sterowanych konfliktów w grupie, wychodzących na jaw problemów osobistych, powrotów pretendentów czy nużącej rutyny w postaci udramatyzowanego ceremoniału towarzyszącego ostatecznej ocenie prac. Od czasu do czasu zdarzają się odcinki „sponsorowane”, to jest poświęcone jakiemuś aktualnie popularnemu filmowi, grze albo nowemu serialowi macierzystej stacji (chociaż mój ulubiony przypadek to promocja marki Monster High). Wszystko to jednak w gruncie rzeczy drobne mankamenty, do których łatwo przywyknąć. A obserwowanie zmagań grupy utalentowanych ludzi to przyjemność dwojakiego rodzaju: spełnia się nasz wewnętrzny podglądacz, ale i człowiek, który lubi popatrzeć na niezwykłe istoty lub docenia nietuzinkowych wymyślonych bohaterów, ma na czym zawiesić oko.

To doprawdy zdumiewające, że pośród wszechobecnych kulturalnych fast foodów ostał się tak długo kotlet, który nie stracił do reszty smaku, a na dodatek nikt go na siłę nie przyprawia. Rzecz poświęcona tak przecież niszowej tematyce. Warto przy tym zauważyć, że charakteryzatorskie rozgrywki nie tylko przypadły do gustu pożeraczom burgerów, ale też są uważnie obserwowane przez ludzi z branży, a szczególnie wyróżniający się uczestnicy mają sporą szansę zaistnieć w środowisku. To przykład reality show, który naprawdę zmienia życie i wciąż potrafi pokazać coś nowego, świeżego. Fani fantastyki (ale nie tylko) będą się tu czuć jak w domu, widzowie już wcześniej zaciekawieni tematem dowiedzą się wielu nowych rzeczy, a niemal wszyscy będą zazdrościć swoim faworytom talentu i będą skrycie marzyć o tym, żeby kiedyś samemu spróbować, nawet pomimo braku predyspozycji.

]]>
http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/szolbiznes-z-domieszka-dramy/feed/ 0
Muzyczny tatar http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/muzyczny-tatar/ http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/muzyczny-tatar/#respond Fri, 02 Dec 2016 13:53:50 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2754
W dzisiejszych czasach podaje się nam naprawdę niewiele produktów (zarówno spożywczych, jak i filmowych/serialowych/książkowych/muzycznych) surowych, niczym nieskażonych, nie wzbogaconych ani przefiltrowanych w ten lub inny sposób. Skoro istnieje tyle możliwości olśnienia odbiorców gotowym, bogato doprawionym daniem, po co eksponować składniki w ich naturalnej postaci? – myślą sobie twórcy. Proste formy przestały, zdawać by się mogło, spełniać ogólnie przyjęte wymogi. Przeciętny odbiorca chętniej spożyje przecież znajomą popkulturową pieczeń niż tatar, który nie każdemu przypadnie do gustu.
Posmaku miłego podniebieniu współczesnego człowieka dodaje propozycjom artystów coraz częstsze wykorzystywanie nowych technologii (e-booki, obrazowanie 3D, sprzęt AR); lepsza staje się również dostępność usług (platformy streamingowe, torrenty, Spotify). Rzekłbyś, żyjemy w cudownej epoce pełnej możliwości. Tyle że z powodu całej tej otoczki, XXI-wiecznej panierki mainstreamu, zatraciliśmy gdzieś po drodze autentyzm i czar ulotności spotkania z dziełem sztuki, zwłaszcza muzycznym, jednym z najbardziej niepowtarzalnych (bo przecież każdy może teraz stworzyć cover danego utworu). Soczysty smak mięsa zostaje dosłownie zabity przez dodatki.

Na poszukiwanie tych dwóch wartości udaje się bohater fascynującego dokumentu Wyobraź sobie świat bez muzyki, były członek brytyjskiej kapeli The KLF, Bill Drummond. On sam intryguje w równym stopniu, co projekt stanowiący temat filmu. Dla przykładu razem z kolegami z zespołu spalili na scenie małą fortunę w funtach i żaden z nich nie jest w stanie podać przekonującego powodu. Artystyczna awangarda czy śmiały protest przeciw komercjalizacji? Nikt nie wie na pewno. Co więcej, krótko potem wycofali się ze świata przemysłu muzycznego w obawie przed zupełnym wciągnięciem w jego niszczycielskie tryby. Z tego też powodu Drummond stara się obecnie wrócić do źródeł, czyli tam, skąd pierwotnie pochodził dźwięk. W ramach projektu The17 zbiera po całym świecie przypadkowych ludzi, z których tworzy chór niczym niewspomaganych głosów. Ale to jeszcze nie wszystko…

Artysta wychodzi z założenia, że mogłaby by zdarzyć się katastrofa, w wyniku której wszystkie współczesne dokonania muzyki zniknęłyby w ciągu jednego dnia; ot, po prostu przepadły bez śladu. W obliczu takiego nieszczęścia człowiek byłby zmuszony wrócić do dawnych metod tworzenia tej sztuki, zupełnie acapella. Taki też cel ma emerytowany muzyk: przy pomocy zebranych nagrań amatorskich występów tworzy całe kompozycje, z których każda jest jedyna w swoim rodzaju. Dlaczego? Otóż dlatego, że na jej odtworzenie zaprasza się jedynie tych, którzy wzięli udział w projekcie, stali się częścią Siedemnastki, a na dodatek zaraz po odsłuchaniu, dokonanym raz, w konkretnym miejscu i konkretnym czasie, zapis zostaje niezwłocznie skasowany! Mamy tu doczynienia z ewidentną pochwałą unikalności dzieła, którą da się odczuć jedynie w natchnionej, ze wszech miar wyjątkowej chwili. Oto surowa, niczym tatar właśnie, postać muzyki.

The17 nie ogranicza się jednak do tego rodzaju kompozycji. Co istotne, swoje prace może tworzyć lub zaproponować każdy. W jednej ze scen filmu Drummond prowadzi zajęcia dla dzieci i zachęca je do tworzenia własnych dzieł, wykorzystujących dźwięki natury. I tak pełnoprawnym utworem może stać się słuchanie z uchem przy ziemi odgłosów świata przyrody czy chociażby przekazywanie konkretnego sygnału jeden drugiemu przez ludzi ustawionych wokół wybranej części miasta, tak żeby echo wypełniło całą industrialną przestrzeń (berliński Dźwięk przestrzenny). Na koniec Wyobraź sobie świat bez muzyki artysta proponuje udział w projekcie także nam, oferuje każdemu widzowi ucieczkę z zamkniętego świata podrasowanych melodii oraz manierycznych tekstów. Z okazji jednak skorzystają raczej nieliczni, jakkolwiek perspektywa wymienienia w obsadzie na oficjalnej stronie może wydać się całkiem kusząca. Sęk w tym, że za bardzo uwięzieni jesteśmy w świecie krzykliwych teledysków Lady Gagi bądź sentymentalnych wyczynów Adele (nie uwłaczając obu artystkom), żeby zrobić krok w tę stronę. Przemysł muzyczny, czy chcemy tego, czy nie, wciągnął nas, uzależnił od dodatków oraz udogodnień, zagarnął nasze serca i umysły.

Sam zawsze byłem osobą, która stawia w muzyce na tekst (nie mówiąc o tym, że słucha jej raczej rzadko), przekaz, poetyckość. Jednak podejście Drummonda wydaje się na tyle nowatorskie w swojej archaiczności, na tyle inne, że dałem mu się przekonać, zabrać we wspólną podróż w poszukiwaniu surowego dźwięku, która skojarzyła mi się z czytanymi w dzieciństwie opisami starań komiksowego Tytusa de Zoo, pragnącego uchwycić piękno odgłosów natury. Dlatego też polecam takie wyzwania także i wam, nawet jeśli – podobnie jak ja – za tatarem specjalnie nie przepadacie. Coraz bardziej skłaniam się ku opinii, że czasem faktycznie warto spróbować tego rodzaju rzeczy, odrzucić wszelkie ozdobniki i przyprawy, zakosztować dźwięku na wskroś pierwotnego. W końcu pieczeń nie zając, nie ucieknie, nie zanosi się też, aby w najbliższym czasie miało jej zabraknąć. Z pewnością okazjonalna odtrutka od tej wszechobecnej dominacji jest więcej niż zalecana. 
Koniecznie zajrzyjcie na stronę projektu! http://www.the17.org/home.php
]]>
http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/muzyczny-tatar/feed/ 0
Szaszłyk post moderna http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/szaszlyk-post-moderna/ http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/szaszlyk-post-moderna/#respond Mon, 18 Jan 2016 14:39:31 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2863
Jak stworzyć w literaturze coś nowego w czasach, gdy wszystko już zostało powiedziane, napisane, wyrażone? Jak zachować oryginalność, gdy z dekady na dekadę kultura staje się coraz bardziej odtwórcza? Ta trudna sztuka udaje się od czasu do czasu przedstawicielom nurtu wciąż nazywanego dla ułatwienia postmodernizmem. Kluczem do ich sukcesu stało się niesłychane bogactwo wykorzystywanych motywów i stylistyk – które dopiero razem, niczym nadzianena szpikulec różnorodne składniki szaszłyku, zyskują ostateczny kształt i zamieniają się w apetyczne (lub nieudane) beletrystyczne danie.
Najistotniejszy jest tu rzecz jasna dobór składowych. Od odpowiedniej kompozycji zależy w końcu smak naszego szaszłyka. Potrzeba konkretnej, mięsnej bazy, innymi słowy: wyraźnie zarysowanej fabuły. Dopiero wtedy można sobie pozwolić na eksperymenty. Książki, w których liczy się tylko forma, rzadko odnoszą pełny sukces, nie mówiąc o tym, że są ciężko strawne dla przeciętnego odbiorcy. Co nie oznacza, że powieść postmodernistyczna powinna czytać się łatwo – wręcz przeciwnie. Najprościej oczywiście chwycić potrawę w całości i obgryzać, doświadczając jej „syntetycznie”. W naturze ludzkiej leżą jednak dociekliwość i pragnienie analizy, dlatego też poszczególne segmenty zdejmuje się ze spinającego je szpikulca, by poddać osobno wnikliwemu osądowi. Nie każdy składnik okazuje się sam z siebie pyszny – komuś może nie przypaść do gustu papryka lub cebula, innemu mięso wyda się zbyt żylaste. Ważne za to, aby do siebie pasowały; w końcu nawet najmniej prawdopodobne połączenia dają zaskakująco dobre rezultaty (choćby słony karmel).

Jakie zatem strategie przyjmują literaci-mistrzowie grilla? Niektórzy koncentrują się na warstwie słownej, dokonując śmiałych manipulacji, tworząc fascynujące neologizmy (niegdyś – niezrównany Stanisław Lem, obecnie – niedający się zaszufladkować China Miéville). Podczas gdy polski mistrz fantastyki naukowej koncentrował się na zasobie słownictwa i tym, co może dziać się w przyszłości z poszczególnymi wyrazami, Brytyjczyk, duchowy ojciec New Weird, frapującego podgatunku fantastyki, kreuje od podstaw nowe systemy językowe, czego szczególnie wybitnym przykładem jest Ambasadoria, opowieść o relacjach ludzkości z kosmiczną rasą o dwóch otworach gębowych, w wyniku czego można się z nią porozumieć jedynie mówiąc dwa słowa naraz. Specjalnie w tym celu hoduje się specjalnych Ambasadorów, genetycznie zmodyfikowane bliźnięta.

Inna droga to tworzenie atmosfery absurdu igroteski. Da się ją odczuć, gdy Julio Cortázar w tekstach ze zbioru Opowieści o kronopiach i famach wykracza poza oczekiwania czytelnika, obracając świat do góry nogami, nadając mu jednak przy tym pozory normalności. Absurd obecny jest także w energetycznej, szalonej prozie Chucka Palahniuka albo w wybitnie paranoicznym 49 idzie pod młotek Thomasa Pynchona, który pogłębia efekt przy pomocy komicznych gier słownych, kontrastujących z powagą opisywanych zdarzeń. Natomiast twórcy tacy jak Hunter S. Thompson czy William S. Burroughs skierowali się w stronę narkotycznego zdeformowania rzeczywistości, do tego stopnia, że chociażby Nagi lunch przypomina na wpół zrozumiały, zwulgaryzowany strumień świadomości, który trudno odróżnić od delirium. Z kolei Vonnegut postawił na ciętą satyrę o współczesnej jemu Ameryce.

Do źródeł idei postmodernizmu sięgają przedstawiciele realizmu magicznego na czele z Jorgem Luisem Borgesem, prekursorem nurtu, pierwszym, który na taką skalę sięgał po zabiegi metatematyczne, reinterpretując tak mitologie, jak rzeczywiste zdarzenia oraz dzieje postaci historycznych, pochylając się nad zagadnieniem kreacyjnej natury fikcji, zbliżając do siebie niebezpiecznie dwa królestwa – realne oraz wymyślone. Podobną ścieżką podążyli Italo Calvino, Gabriel Garcia Marquez oraz Salman Rushdie, ostatnimi czasy odświeżając nawet Opowieści z 1001 nocy. Szczególnie ciekawie w tym kontekście prezentuje się również proza Jeanette Winterson, wdzięcznie splatającej realizm magiczny z tłem dziejów w powieściach takich jak Namiętność albo Płeć wiśni – jak Virginia Woolf w Orlandzie. Tendencję reprezentujeteż do pewnego stopnia twórczość Harukiego Murakamiego, trudna do podporządkowania gatunkowego: to refleksyjna, to wymyślna do granic nonsensu jak np. Pan Żaba ratuje Tokio z tomu Wszystkie boże dzieci tańczą.

Wpisane w posmodernistyczną stylistykę jest mieszanie konwencji, bawienie się popkulturą, gatunkami, rejestrami – czym tylko dusza zapragnie. Doszukamy się tych zabiegów zarówno w dziełach szacownego Umberto Eco (Wahadło Foucalta), beletrystyce Carlosa Ruiza Zafóna (Marina, Cień wiatru), zaskakujących rojeniach Jonathana Carrolla (Kości księżyca), jak i eksperymentalnych na niemal każdej płaszczyźnie epopejach Davida Mitchella (Atlas chmur). Motywami prozatorskimi najlepiej jednak umie chyba manipulować z absolutnie fenomenalnym – w większości wypadków – rezultatem tytan pracy, Neil Gaiman.

O ponowoczesnym charakterze tekstu może zadecydować konstrukcja szkatułkowa – obecność opowieści w opowieści, m.in. w Ślepym zabójcy Margaret Atwood, albo zainteresowanie zagadnieniem tworzenia literatury, jak w niektórych dziełach Stephena Kinga. Zdarza się, że strategią jest formalny minimalizm – dramaty Becketta. Ale znajdą się i tacy, którzy posuwają się w eksperymentach jeszcze dalej. Dla przykładu, idąc za Nabokovem i jego Lolitą, David Foster Wallace w swoim wybitnym dziele Infinite Jest (niestety niewydanym jeszcze u nas) znaczącą częścią opowieści uczynił przypisy w olbrzymiej liczbie 388. Zresztą i sama fabuła tego niezwykłego przykładu prozy co najmniej intryguje: dotyczy bowiem filmu, którego tytuł tozarazem tytuł całej książki. Film ów jest tak zajmujący, że nieszczęsny widz traci kompletnie zainteresowanie światem i w konsekwencji umiera. Inny ciekawy przypadek to Wszystko, co lśni Eleanor Catton, pokaźne dzieło (najdłuższa książka nagrodzona Bookerem!), w którymbohaterowie tworzeni są w oparciu o poszczególne znaki zodiaku. Nic jednak nie zmienia faktu, że absolutnym unikatem pozostaje Codex Seraphinus, czyli encyklopedia fikcyjnego świata, stworzona w całości w niezrozumiałym, obcym języku.

Jak widać, bogactwo idei jest ogromne, a pisarze po raz kolejny udowadniają, iż nie ma granic dla ludzkiej wyobraźni. Tak jak sposobów przygotowania szaszłyka, metod pisania istnieje mnóstwo. Nie każda jednak przynosi pożądane rezultaty. Na dziesięć postmodernistycznych sukcesów zawsze przypada przynajmniej jeden niesmaczny kąsek (mętne i nieprzetłumaczalne Finnegan’s Wake Joyce’a, trudna w odbiorze proza Gertude Stein, ambiwalentnie postrzegane utwory Johna Bartha). Nietrudno także zauważyć, że wciąż mamy do czynienia z daniem stosunkowo prostym i dobrze znanym, choć cokolwiek inaczej przyprawionym, z nowym zestawem dodatków. Literatura w pojęciu współczesnym nadal nie rozwiązała do końca problemu braku zupełnie nowych idei – podstawy pozostają archetypiczne, schematów nie da się uniknąć, a twórcy dają się napiętnować może i nowymi, ale wciąż łatkami. W XXI wieku zasadniczym pytaniem, które należy sobie w tym momencie zadać, jest: czy to aby tak źle? Przecież podstawowe zadanie książek polega na niesieniu ze sobą treści, oddziaływaniu na odbiorcę, pobudzaniu umysłu, przyczynianiu się do rozwoju. A w tym dzieła ponowoczesne sprawdzają się wyśmienicie. Nie sposób przy tym nie docenić ich bogactwa, zmyślności, wysiłków czynionych ku osiągnięciu oryginalności idei. Nawet jeśli nie wszystkim owe szaszłyki przypadną do gustu.

]]>
http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/szaszlyk-post-moderna/feed/ 0
Nalewka z miłości http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/nalewka-z-milosci/ http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/nalewka-z-milosci/#respond Wed, 18 Feb 2015 16:26:03 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2975
Słodkie plus kwaskowate, owoce plus cukier, do tego spirytus – oto recepta na dobrą nalewkę. Dwa składniki, które uzupełniają się mimo bezpośrednich opozycji, a zmieszane ze sobą mogą dać niespodziewanie dobry rezultat. Zanurzone w nieprzyjaznym środowisku procentów, fermentujące (czy też dojrzewające), bo każdy istotny proces wymaga przecież czasu. Czy wciąż mówię o przygotowywaniu alkoholu? Nie, mówię o miłości.
Tym razem dla odmiany będzie stosunkowo krótko. Kojarzycie mit – obecnie raczej już niemodny – o drugiej połówce? Przekonanie, że każdemu człowiekowi przeznaczony jest ktoś, kto go dopełni? Niegdyś wszyscy bohaterowie kultury poszukiwali właśnie tej osoby – poszukiwali idealnego uczucia. I średniowieczni rycerze, i wywnętrzający się protagoniści romantyzmu walczyli o szczęście u boku wymarzonej towarzyszki życia. Może były to cokolwiek naiwne rojenia, jednak zamiast nich popkultura hołubi dziś romantyczne trójkąty, na wskroś męskich brutali czy charyzmatycznych łotrów. A jeśli już mamy do czynienia z klasyczną historią miłosną, to często występuje ona w komediowym sztafażu, zbudowana na schemacie obowiązującym od początków kariery Hugh Granta. Dużo w tym na dodatek przerysowania, a mało autentyzmu.

W natłoku nowoczesnych standardów czasem aż tęskno do rozczulającej prostoty. Nazwijcie mnie niepoprawnym romantykiem, ale lubię historie, które nie okazują się zbyt skomplikowane, są za to boleśnie wręcz prozaiczne, a na koniec – w tym przypadku jestem w stanie to znieść – następuje cokolwiek hollywoodzki happy end. Poradnik pozytywnego myślenia miał w sobie to coś, ale blednie on przy opowieści z kart króciutkiego dzieła Roalda Dahla i jej całkiem świeżej ekranizacji.

Uki włóż ma fabułę prostą jak drut. Oto dwoje starszych ludzi: pan Hoppy oraz pani Silver. Są oni sąsiadami i mieszkają jedno nad drugim. Wyróżniają ich różne cechy charakteru – on jest bardzo nieśmiały i skryty, przy tym poświęca się uprawie balkonowego ogródka, ona natomiast lubi pogadać, otwarcie okazuje emocje, a największą miłością darzy swojego żółwika o imieniu Alfie. Pani Silver nie zdaje sobie sprawy z tego, że pan Hoppy od dłuższego czasu szaleńczo się w niej kocha, ale nie ma odwagi jej o tym powiedzieć. Okazja do działania nadarza się, kiedy kobieta zwierza się mu, że chciałaby, aby jej pupil był nieco większy. Wtedy w głowie mężczyzny rodzi się śmiały plan rozkochania w sobie wybranki serca. W całą aferę zamieszane będzie całe mnóstwo żółwi wszelakich rozmiarów, a także zaklęcie wzrostu, rezultat zaś może i wydaje się przewidywalny, ale nikt nie odmówi mu mocy wzruszania widzów.

W minione święta stacja BBC postanowiła uraczyć swoich widzów pełnometrażową adaptacją powyższej historii. W role dwójki głównych bohaterów wcieliły się na dodatek prawdziwe gwiazdy: Dustin Hoffman oraz Judi Dench. Ale oprócz dobrej obsady potrzeba dużo serca, żeby przenieść tego rodzaju materiał na ekran (choćby i ten mały). Efekt jest lepszy, niż można byłoby oczekiwać. Jak w najlepszym przepisie na nalewkę bohaterowie są odmienni, ale idealnie się uzupełniają. Przed szczęśliwym zakończeniem czeka ich okres oczekiwania, a podczas jego trwania – sporo życiowych wyzwań, które pozwolą im dojrzeć do uczucia i przeniknąć emocje tej drugiej osoby. Dzięki rozwinięciu wyjściowego pomysłu całość sprawia wrażenie bardziej przemyślanej i prawdziwej. Zupełnie tak, jakbyśmy obserwowali zdarzenia dziejące się tuż obok (szczególnie ciekawa jest w tym kontekście narracja filmu): przeplatające się życia kobiety mało lotnej, choć zarazem życzliwej i pełnej wiary w bliźniego, oraz mężczyzny skromnego, skorego do naprawdę wielkich poświęceń (któremu wprawdzie zdarza się czasem nie dostrzegać rzeczy oczywistych). Perypetie tego znakomicie wykreowanego duetu wlewają w człowieka bardzo potrzebną dawkę ciepła, rozgrzewają jak kieliszeczek trunku w chłodne wieczory, przynoszą nadzieje, że jeszcze nie wszystko stracone i że zawsze istnieje szansa na szczęście. Wszak czyż nie lepiej wierzyć w coś tak podnoszącego na duchu?

Właśnie dlatego warto przymknąć oko na pewną umowność przedstawionego świata i dać się oczarować tej uroczej opowieści, która stanowi dowód na to, że wciąż można mówić o miłości w piękny, a przede wszystkim mądry sposób. Bez wszelkich XXI-wiecznych ozdobników. Bez wszechobecnego seksu. Czasem „prościej” znaczy po prostu „lepiej”.

]]>
http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/nalewka-z-milosci/feed/ 0
Promocja na ostro http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/promocja-na-ostro/ http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/promocja-na-ostro/#respond Wed, 05 Nov 2014 16:38:20 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3020
Oto krótki przepis na pieprzną kampanię: weź całe mnóstwo małych pikantnych papryczek – takich, co to pozostawią na języku posmak, o którym trudno będzie zapomnieć.
Symbolizują one to, co w jakiś dziwny sposób piecze, przeszkadza, mierzi, ale zarazem sprawia niewytłumaczalną przyjemność, uzależnia, sprawia, że pragniemy jeszcze więcej. Ich smak na początku może wydać się szokujący, jednak o to właśnie chodzi – o novum, o niespodziewane, o nieoczywiste. Na tym nie koniec, pora na farsz. Przydadzą się wszelkie tajemnice, niejasności, groza przyprawiająca o ciarki, a także skromna, acz znacząca szczypta onirycznej umowności. Tak jak potem masz zamiar brawurowo wymieszać popkulturowe motywy, tak teraz zderz ze sobą i połącz w niesamowite mezalianse ulotne emocje oraz wrażenia, tworząc jedyny w swym rodzaju miks. Napełnij przygotowanym farszem wydrążone papryczki. Danie jest gotowe do spożycia. Na dodatek istnieje spora szansa, że szybko się nie znudzi.

Tylko czy tak łatwo da się zaskoczyć współczesną widownię, przywykłą do Miasteczka Twin Peaks, Lost. Zagubionych, japońskich horrorów o dziewczynkach wychodzących z telewizora i Pił? W żadnym razie, stąd papryczka. Takie to małe warzywo, a jednak tak intensywnie oddziałuje na kubki smakowe – wszystko za sprawą malutkich nasionek. To zaledwie przekąska, hours d’oeuvre przed głównym daniem, a mimo to zapada w pamięć. Podobną funkcję kilkudziesięciosekundowych kąsków przeznaczonych do połknięcia na raz pełnić mają tak zwane telewizyjne teasery. Aby ta nieszablonowa taktyka zadziałała, muszą one mieć w sobie „to coś”, a ponadto trzeba jeszcze „to coś” zmieścić w krótkim czasie. Prawdziwe wyzwanie.

W czasach wszechobecnej komercji praktycznie każda rzecz, nawet ta wartościowa czy odkrywcza, nie ma szans sprzedać się sama. Potrzebny jest jakiś punkt zaczepienia, wabik dla odbiorcy, slogan, słowem: potrzebna jest reklama! Pojawia się jednak nowy problem – także i w tej dziedzinie próbowano już wszystkiego, a widz zna sprawdzone sztuczki („widz”, ponieważ to właśnie przemysł filmowy oraz telewizja proponują nam zazwyczaj najciekawsze kampanie promocyjne). W obliczu podobnie trudnej sytuacji należy sięgnąć po coś nowego, świeżego, intrygującego, coś, co złapie człowieka niczym zmyślna pułapka. I w tym momencie na arenę wkracza czynnik szoku…

Oczywiście nie zawsze sytuacja wymaga uciekania się do niekonwencjonalnych metod. Rozważmy przykład Gry o tron – w tym przypadku wystarcza sama marka i dobrze opracowana strategia jej rozwoju. Mniej więcej na dwa miesiące przed premierą zaczyna się sadystyczna gra z widzem, któremu co rusz jest podsuwany smakowity kąsek, po czym kąsek ten zostaje zabrany z brutalną gwałtownością. Funkcję przysmaku pełnią coraz treściwsze, szalenie klimatyczne zwiastuny. Starczy wyjawić, że kolejny spośród nich zawiera zupełnie nowe sceny, niekiedy warto doprawić całość szlagierem, który wydaje się wprost stworzony do tej roli (patrz casus Seven Devils zespołu Florence + The Machine) et voilà! Sam tytuł jest już hitem, ale jego popularność dalej rośnie.

Jednak inne produkcje wymagają więcej kreatywności. Cokolwiek by mówić o American Horror Story, czyli serialowej antologii grozy Ryana Murphy’ego oraz Brada Falchuka, nie sposób odmówić jej jednego: stanowi ona idealny przykład genialnej strategii, która sprawdza się już trzeci rok z rzędu. Zaczęło się pod koniec pierwszego sezonu, noszącego podtytuł Murder House. Rozeszła się wieść, że ostatni odcinek zawiera wskazówkę o tematyce kolejnej odsłony. To wystarczyło! Fani rozpoczęli gorączkowe poszukiwania, analizując błahe szczegóły i snując szalone teorie (których, nawiasem mówiąc, dostaliśmy pełno w trakcie emisji). A potem? Potem dopiero rozpoczęła się prawdziwa zabawa…

Drugi sezon American Horror Story – Asylum (jak dotąd bezdyskusyjnie najlepszy) został już poprzedzony przez cykl ponad dwudziestu miniaturowych pstryczków w nos odbiorcy. Obrazy zawarte w klipach perfekcyjnie oddawały atmosferę obłędu, a tak jak z każdym kolejnym klipem coraz mniej pozostawało pewne i jasne, tak ciekawość ulegała podsyceniu. Zarzucono sieć, a łowcom nie zabrakło pomysłów. Zapowiadana treść stawała się coraz to bardziej i bardziej wyczekiwana. Zdrój konceptów wyczerpał się pod sam koniec, ale w międzyczasie nadchodziły enigmatyczne trailery, idealnie wpasowane w klimat, nie zdradzające praktycznie nic o fabule. Na koniec natomiast pozostawiono jeszcze jeden smakołyk: upiorną, świetnie zmontowaną, wizualnie dopieszczoną czołówka, okraszoną wyśmienitą ścieżką muzyczną.  Rezultat okazał się na tyle zadowalający, że sytuacja powtórzyła się w kolejnym roku, a także w następnym. Za każdym razem oferowano widzom coś uwodzicielsko pokręconego, zupełnie niespodziewanego i przekraczającego granice. Poniżej znajdziecie kilka wyselekcjonowanych rezultatów, które pozwalają pokazać zarys omawianego zjawiska.







W gruncie rzeczy najistotniejsza była nie tyle wykreowana atmosfera czy szokująca treść. Prawdziwe źródło zaskoczenia tkwiło w niczym nieskrępowanej, wymykającej się schematom, nieprzewidywalnej wyobraźni twórców. Jasne, niektóre elementy zaliczają się do tych dobrze znanych już wcześniej, ale sposób, w który je połączono, w który podano odgrzany kotlet to już prawdziwa gratka! Artystyczna swoboda, postmodernistyczne manipulacje kulturą stały się nowym źródłem wstrząsu. Wstrząsu, dodajmy, pod wieloma względami pozytywnego, bo wyrywającego z konceptualnego marazmu, udowadniającego, że można opowiadać o starym na inną modłę. Cieszy mnie, że to najwyraźniej początek nowego trendu, o czym świadczy niezwykle ciekawe tegoroczne Penny Dreadful.

Antologia Ryana Murphy’ego została przeze mnie poddana analizie nie tylko jako dowód jak najbardziej udanego serialowego eksperymentu (pomimo sinusoidalnej jakości fabuł późniejszych sezonów), lecz także świadectwo znaczenia rozmaicie pojmowanej otoczki dzieła. Liczy się nie tylko ciekawy koncept czy obsada obfita w znane nazwiska budzące ekscytację. Czasem o przyszłości danego projektu może zadecydować sposób zaprezentowania go światu, zainteresowania nim. Powiedzenie, że nie ma czegoś takiego jak zła reklama, wprawdzie nie do końca pokrywa się z prawdą, ale z pewnością rozgłos bywa niesamowicie skuteczny. Cóż z tego, że niektóre papryczki zdają się jakby nieco niedojrzałe, a przez to cokolwiek mdłe, zgoła nijakie? Ważne, że wciąż da się czasem na rynku dostać te właściwe, które dają odbiorcom prawdziwego, mocnego kopa!
]]>
http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/promocja-na-ostro/feed/ 0
Magia po literacku http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/magia-po-literacku/ http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/magia-po-literacku/#respond Wed, 04 Jun 2014 18:08:31 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3114
Czego będziesz potrzebował: blachy wysmarowanej dobrym konceptem, iskry geniuszu, nuty nieprzewidywalności do smaku, szczypty niedopowiedzenia, odrobiny szaleństwa, sporej dawki wyobraźni, mnóstwa wytrwałości i naprawdę dużo, dużo szczęścia.
Sposób przygotowania: dowolny – wymieszaj składniki w sposób, jaki podpowiada ci intuicja, trochę tego, trochę tamtego. Karkołomne połączenia bywają najbardziej smakowite, niekiedy smaki, których byśmy o to nie podejrzewali, tworzą wspólnie najcudowniejszą kompozycję.

Pisanie przypomina nieco pieczenie ciasta – choć podstawowa receptura stanowi zaledwie punkt wyjścia, a twórca ma swobodę doboru składników i odmierza je na wyczucie, ostatecznie wszystko sprowadza się do odpowiedniej proporcji. Często rezultatem eksperymentów jest produkt przeciętny bądź zwyczajny zakalec. Tylko niekiedy, niesłychanie rzadko, udaje się dokonać cudu: schwytać, jak rzadkiego motyla w siatkę, zamknąć w beletrystycznym wypieku tę odrobinę prawdziwej magii…

Ludzka kreatywność nieodmiennie mnie zdumiewa i wciąż stanowi źródło podziwu oraz dumy. Dlatego tak wielką przyjemność sprawiają mi wędrówki po światach rozmaitych pisarzy ze wszystkich zakątków globu. A zasmakowawszy kilkakrotnie czystej, smakowitej magii skrytej w fikcji literackiej, szukam jej dalej, zażarcie, trawiony niezaspokajalnym głodem jak gorączką. Bo wystarczy raz zanurzyć się w czarownym morzu wyjątkowości, aby już nigdy więcej nie chcieć z niego wypłynąć. Zaczyna się zaś nadzwyczaj niewinnie… Ot, baśń, pełna utajonej mądrości fantastyczna alegoria wyzwań naszego świata.

Wbrew pozorom to nie najulubieńsze książki zapadają najbardziej w pamięć, lecz te na zawsze utracone skarby, które posiadaliśmy przez jedną ulotną chwilę. Zaginione bezpowrotnie przebłyski niepojętej potęgi mariażu słowa oraz wyobraźni. Tajemnicze tomy, które wpadły nam w ręce zupełnie przypadkowo. I ja mam taki – dość grubą powieść, której ani tytułu, ani autora nie pamiętam, wypatrzoną na półce w bibliotece. Co więcej, podobnie ma się rzecz z fabułą: mętnie przypominam sobie, że ważną rolę odgrywały tam karty (na okładce chyba nawet był dżoker), zagadkowe wiadomości, a także gorące bułeczki. Gatunek? Chyba realizm magiczny. Dlaczego więc tak uparcie szukam tej jednej konkretnej książki? Chodzi o to niesamowite wrażenie, piętno, jakie na mnie odcisnęła, efemeryczną impresję, którą pragnąłbym ponownie odczuć. Ta aura nieuchwytności, ba! swego rodzaju niepewność istnienia obiektu westchnień sprawia, że przyciąga mnie on jeszcze bardziej. Oto prawdziwa magia!

Jej oddziaływanie z samej swej natury musi być krótkotrwałe, musi ona nęcić oraz wzbudzać apetyt, lecz nie zaspokajać go w pełni, chwila niepojętej rozkoszy musi rozwiać się wraz z przewróceniem ostatniej strony. Koniec wiąże się wtedy z ogromnym żalem, brakiem satysfakcji, niezaspokojeniem. Ponowne przeczytanie nie ma w sobie zazwyczaj niezbędnej świeżości, jest czynnością naturalnie wtórną. Inna książka autora może być nieudana, ta jedna może się okazać perełką wśród swych sióstr. Za każdą rozkoszą nieodłącznie podąża więc cierpienie.

Jedyne rozwiązanie to szeroko zakrojone poszukiwania. Najlepszym zaś miejscem, aby je uskuteczniać, są antykwariaty – zakurzone królestwa woluminów, często chaotycznie porozkładanych, gdzie człowiek jest w stanie spędzić całe godziny, przedzierając się przez gąszcz pełen niespodzianek w poszukiwaniu białych kruków. Te zagracone zakamarki, gdzie za odległym biurkiem siedzi pogrążony w rozmyślaniach właściciel przybytku, wprost tętnią żywotną energią literatury; unosi się ona w powietrzu, zalega na wytartych grzbietach, a także w środku, obok zmiażdżonych pająków i zasuszonych liści. Chłonąc ją całym ciałem, odwiedzający staje się częścią tego papierowego ekosystemu – częścią cudu, jakim jest sztuka snucia opowieści. I szkoda jedynie, że nadchodzi nieubłaganie ta chwila, gdy wypadałoby wrócić do szarego, zwyczajnego życia, przynajmniej do kolejnej wizyty.

Nim prawdziwie odkryłem antykwariaty, żyłem praktycznie cały czas w księgarniach oraz bibliotekach. To mój świat, to moje miejsce. Wiem zatem coś niecoś o prawidłach książkowej magii. Pierwsze z nich brzmi następująco: często to, czego szukasz, znajdziesz dopiero wtedy, gdy przestaniesz szukać. Oto przykład. Przez długi czas usilnie starałem się odnaleźć Niewidzialne miasta Itala Calvina, w pewnej chwili jednak zarzuciłem swoją misję, dokładnie wtedy też zbiór ten sam mnie odnalazł. Stąd już rzut kamieniem do drugiej zasady: na magię trzeba być gotowym. Cały czas sądziłem, że wcześniej wzmiankowany cykl historii o niezwykłych miastach nie okaże się niczym ponadprzeciętnym. Jakież było moje pozytywne zaskoczenie, gdy porwał mnie jego czar, powiódł ścieżkami wschodnich cudów oraz filozofii świata. Trzecia z reguł to: od każdej reguły są wyjątki. (Patrz: casus mojej tajemniczej zguby). Ostatnie zaś prawidło głosi, iż moc literatury każdemu objawia się w innym sposób. Jest ono zarazem chyba najbardziej uniwersalne ze wszystkich.

Myślę, że zorientowaliście się, że tak naprawdę nie ma przepisu na beletrystyczny arcysmakołyk, choć bez wątpienia takowe wciąż powstają i można je – przy odrobinie chęci lub jeśli zaprzestanie się starań – odnaleźć. Liczę, że udało mi się was zachęcić do poszukiwania tej ulotnej wyjątkowości w świecie klisz i metek, że choć odrobinkę zaraziłem was swoją pasją, a także miłością do spisanych wytworów ludzkiej wyobraźni. A może – aczkolwiek nie śmiem nawet o tym marzyć – zachęciłem kogoś z was, aby spróbował własnych sił jako niezwykły piekarz słów? Jeśli dokonałem choćby jednej z tych rzeczy, osiągnąłem swój cel. Jeśli nie… Mimo popularnego powiedzenia lubię wierzyć w siłę dobrych chęci. Niezależnie od rezultatu życzę wam, żebyście doświadczali magii przynajmniej tak często jak ja, a najlepiej jeszcze częściej!

Pamiętacie napis z tyłu okładki pierwszego polskiego wydania Harry’ego Pottera? „Jeśli sądzisz, że w dobie komputerów sztuka czytania zanikła (…) to niezawodny znak, że jesteś MUGOLEM!”. Myślę, że chyba żaden z nas nie chce nim być, przynajmniej w głębi duszy.

]]>
http://zcyklu.pl/w-przekroju/przepis-na/magia-po-literacku/feed/ 0