Wydane właśnie Eseje z New Yorkera obejmują jego twórczość z lat 1966–1977. „New Yorker” uchodzi za czasopismo szanujące słowo i czytelnika, dlatego pojawienie się w nim Steinera było naturalne jak zmiana pór roku. Eseista potraktował swoje pisanie do tygodnika z wyjątkowym oddaniem. Tworzył artykuły, które swoją objętością często łamały standardy objętościowe przyjęte dla czasopism. Nie robiło to jednak krzywdy ani jemu samemu, ani tym bardziej czytelnikom „NY”. Ci z zapałem i zachwytem pochłaniali teksty Steinera, znajdowali dla nich czas i chwilę spokoju, siedząc w głębokim fotelu przy (załóżmy) kieliszku wina.
Eseje Steinera stanowią niezwykłą intelektualną podróż po szeroko pojętej kulturze całego świata. Całość została pogrupowana nie wedle cezury kalendarzowej, ale zgodnie z tematyką. Politykę (logicznie) połączono z historią, zatem w pierwszym rozdziale otrzymujemy sporą porcję rozważań autora na temat miejsca literatury w ważnych w dziejach społeczeństw momentach. Steiner ocenia jej rolę oraz motywacje autorów, którzy poprzez literacką aktywność chcieli wpływać na postępowanie ludzi. Stąd już tylko krok do zagadnień filozofii i literatury sensu stricte.
W polskim piśmiennictwie znajdziemy podobne zbiory esejów poświęcone literackim przekonaniom ich autorów. Pisali o nich Jacek Dehnel w Młodszym księgowym czy Eustachy Rylski w Po śniadaniu. Steiner traktuje jednak wielkie nazwiska kultury światowej inaczej niż wspomniani autorzy. Stawia się nie tylko i nie przede wszystkim w roli krytyka ich dokonań. Jego rozważania są pogłębione w sposób niespotykany. Najpierw dokonuje analizy na wyjątkowo szczegółowym poziomie, żeby po chwili zsyntetyzować z tych części całkowicie nową wizję dzieła. Polega ona na wzniesieniu się ponad opisywane zjawisko lub pozycję literacką i spojrzeniu na nie w możliwie szerokim kontekście. I trzeba przyznać, że eseje te z jednej strony pokazują, jak bogatym warsztatem krytycznym dysponuje Steiner, z drugiej – pozwalają nam także dostrzec dużo więcej w znanych wcześniej książkach. Eseista dzieli się z czytelnikami spostrzeżeniami nienachalnie, ale z przekonaniem do swoich racji. Przy tym nie odbiera autorom ich kunsztu pisarskiego i nie karmi się ich sławą. Sam dla siebie jest wartością i obcowanie z jego eseistyką jest sporą przyjemnością.
Ta niezwykła książka wywołała we mnie potrzebę podkreślenia jej wartości niepospolitym winem. Sięgnąłem po wino, które – podobnie jak eseje Steinera – nie straciło swoich walorów mimo upływu lat. Najstarszy tekst we wspomnianej książce powstał w 1966 roku. A co ciekawego dał nam ten rok w świecie wina? Choćby Bordeaux Blanc od Cordiera. 55 lat nie zaszkodziło ani tekstom Steinera, ani temu winu. Przeszłe półwiecze dodało im wartości i sprawiło, że zarówno lektura jak i trunek smakują wybornie.
Cordier ma siedzibę w samej stolicy apelacji Bordeaux. Wina wytwarza od 1886 roku, zatem o tworzeniu najlepszych trunków z winogron wiedzą tam wszystko. Ponieważ rozlewa się je w najbardziej znanym rejonie winiarskim świata, zyskały najważniejszą cechę tamtejszych win – długowieczność. Łagodny, ciepły klimat, niepowtarzalny skład gleby i sprawdzone metody winifikacji to atuty Bordeaux. Ze wszystkich zakorkowanych tu butelek tylko 15 procent ma na etykiecie napis „blanc”, co czyni je trudno dostępnymi. Przy tym nie ustępują one swoim czerwonym kuzynom, nieraz nawet ich przewyższają.
Dominującą odmianą winogron używanych w produkcji białych bordoskich mieszanek jest sauvignon blanc. I choć za jego kolebkę uważa się tereny nad Loarą, to także nad Żyrondą udaje się świetnie. Częstym dodatkiem do sauvignon blanc w białych Bordeaux jest niewielka ilość wina ze szczepu semillion. Przechowywane w odpowiednich warunkach potrafią dojrzewać wiele lat.
Tak jest też z butelką Cordier Bordeaux Blanc 1966, którą degustowałem wraz z tekstami Steinera. W tym winie wyczuwalne jest co prawda lekkie utlenienie, które przyciemniło barwę trunku do bursztynowej. Nie popsuło to jednak przyjemności z kosztowania. Świeżość owoców wymieszała się po półwieczu leżakowania z aromatem kandyzowanych moreli. Smak jest więc gładki i aksamitny. Alkohol zachował to, co w winie najważniejsze – czar i niezwykłość. Mamy przy tej butelce okazję spróbowania wina wyprodukowanego jeszcze w starym klasycznym bordoskim stylu, który uległ przecież zmianie po 1970 roku.
Dwa klasyki – eseje Steinera i wino od Cordiera – pasują do siebie idealnie. Będę wracał do tej pary nie raz, odkrywając najpewniej coraz to inne wartości.
autor: George Steiner
tytuł: Eseje z „New Yorkera” 1966–1977
wydawnictwo: słowo/obraz terytoria
miejsce i rok wydania: Gdańsk 2018
liczba stron: 328
format: 145 × 235 mm
oprawa: miękka
Sięgnijcie też po zbiór felietonów Piotra Wierzbickiego, żeby dowiedzieć się, dlaczego każdemu utworowi muzyki klasycznej trzeba dać pięć szans, oraz do esejów Zadie Smith, która z fantazją pomaga przebić bańkę informacyjną
]]>Książka przywodzi wspomnienie wydanego ponad dekadę temu Sentymentalnego portretu Ryszarda Kapuścińskiego. Mikołajewski stworzył wtedy, na prośbę wdowy po dziennikarzu, osobisty obraz jednego z największych polskich autorów non-fiction. Dołączono do nich Zapiski szpitalne Cesarza Reportażu – jak go nazywano – czyli jego ostatnie zanotowane pojedyncze zdania i słowa.
Szpitalne Mikołajewskiego nie są tylko jednozdaniowymi notatkami z dnia. Są delikatnie rozbudowanymi spostrzeżeniami z obserwacji rzeczywistości. Autor w czterech ścianach szpitalnej sali stara się pochłaniać banał i okiełznać czający się w kątach lęk przeszłych i obecnych pacjentów. Pomagają mu w tym wspominane przez niego postaci literackie i książki, które zabrał ze sobą. A właściwie te, które zwykle wozi w samochodzie i sięga po nie w sytuacjach takich jak ta, szpitalna.
„W tym momencie życia piszę ciągami krzywej wybrykowej. Ciągnę linię tego, co ma niby być słowem, i co jakiś czas burzę ją gwałtownym poderwaniem, które niby powinno rozróżniać te linie od siebie, nadawać im rozpoznawalność, ale gdzie tam” (s.6).
Mikołajewski staje się trochę Mesjaszem, który zagląda nierozpoznany do szpitala i wnosi ze sobą elementy poezji posiadającej moc uzdrawiającą. Leczy się nią sam, ale ona jest jak fale gamma – nie da się jej zamknąć w jednym ciele. Przenika sąsiadów na innych łóżkach. Nie mamy jednak do czynienia z nagłym olśnieniem. Jest raczej codzienność, w którą wkrada się lekki, ale czytelny blask literackiej poetyki. Wyczuwamy mimo wszystko, że choć nie dzieje się spektakularny cud, to w zeszycie z notatkami autora pozostaje ślad wyraźnego natchnienia. A trzymając się biblijnych porównań – Mikołajewski zamienia szpitalny zapach leków i bandaży w subtelną woń kadzideł swojej wyobraźni. Wypala nimi litery na kartkach, a dym pachnie lekkim winem.
Kiedy myślę o lekkim winie, pierwsze skojarzenie kieruję ku hiszpańskiemu szczepowi airen. Jest bardzo rozpowszechniony na Półwyspie Iberyjskim, a mimo to używa się go przede wszystkim do wyrobu brandy. Winiarze obawiają się jego delikatności i rzadko można spotkać butelki z jednoszczepowym winem z tej odmiany. Najczęściej występuje w mieszankach z verdejo czy sauvignon blanc. Za każdym razem jednak zaznacza swoją obecność przez dodanie trunkowi powabu. Staje się tym, czym są koronki w damskiej garderobie.
Zwiewność wina „Moon wine” z airen i jego niska kwasowość, zapach jabłek i smak smażonego musu jabłkowego z nutami ananasa i kwiatów świetnie pasuje do Szpitalnych Mikołajewskiego. Bo mimo delikatności airen nie zapominajmy, że drzemie w nim moc, która potrafi stworzyć wyrazistą brandy. Tak jak wspomniany tekst nadaje zwyczajnej rzeczywistości wręcz poetyckiej finezyjności.
autor: Jarosław Mikołajewski
tytuł: Szpitalne
wydawnictwo: Austeria
miejsce i rok wydania: Kraków 2018
stron: 39
format: 120 × 205 mm
oprawa: miękka
Nie wychodząc ze szpitala, możemy jeszcze polecić Psy ras drobnych Olgi Hund oraz Zapiski z domu wariatów Christine Lavant.
]]>Sam lot poprzedziły wielomiesięczne ćwiczenia, do których delegowano grupę polskich lotników. Te szczególne eliminacje wyglądały jak dzisiejsze reality show, z tym, że o odpadnięciu kandydata decydowali nie widzowie publiczność, ale politycy. Na koniec zostało dwóch: Mirosław Hermaszewski i Zenon Jankowski. W książce wyjaśniono powody ostatecznego wyboru, ale pilot, który odpadł, wciąż wierzy w teorię spiskową – uważa się przecież za lepszego od kolegi. Na pocieszenie pozostały mu znaczki pocztowe z jego wizerunkiem. Wydano bowiem ich dwie wersje, bo do ostatniej chwili nie wiedziano, kto poleci, a znaczki miały być dostępne w okienkach pocztowych już w dniu lotu.
Najwięcej miejsca w książce poświęcono oczywiście lotowi Polaka, ale Dariusz Kortko i Marcin Pietraszewski nakreślili także historię podboju kosmosu. Dramatyczną, pełną ofiar i niedoszłych astronautów. Reporterzy dotarli do głównych, żyjących jeszcze bohaterów – Hermaszewskiego, Jankowskiego, Klimiuka, który dowodził naszą kosmiczną misją. Przejrzeli stare czasopisma, obejrzeli dawne programy telewizyjne, dotarli do archiwów. A pierwszy Polak kosmosie pozostaje do dziś… ostatnim Polakiem, który orbitował w przestrzeni.
Winem, które zabrało mnie w kosmos doznań, był Kruger-Rumpf Dautenpfanzer Riesling GG 2016.
Winnice Kruger-Rumpf znajdują się w Münster-Sarmsheim, małej wiosce położonej po zachodniej stronie rzeki Nahe, w najbardziej północnej części regionu, gdzie Nahe spotyka się z Renem. Geograficznie obszar stanowi skrzyżowanie głównych niemieckich krain winiarskich: Nahe, gdzie znajduje się winnica, Rheingau i Mittelrhein na północy oraz Nadrenii na wschodzie.
Winnice Kruger-Rumpf to jedne z największych w regionie. Münsterer Dautenpflänzer to niewielka parcela, w glebie której dominują kwarcyty i glina. Południowe nachylenie stoków pozwala na wytwarzanie wysokiej jakości win, pełnych mocy i finezji.
Winnica Kruger-Rumpf należy do elitarnej organizacji winiarskiej Verband Deutscher Prädikatsweingüter (VDP). To organizacja, która powstała w 1910 roku i dla swoich członków wprowadziła bardziej restrykcyjne kryteria klasyfikacji win niż te oficjalne. Do VDP należy obecnie 197 winnic, reprezentujących wszystkie niemieckie regiony winiarskie.
Wino ma klasę Grosses Gewächs (GG), czyli najwyższą w klasyfikacji VDP (odpowiednik burgundzkiego Grand Cru). Mamy zatem w tym „kosmicznym” winie wszystkie najlepsze cechy rieslinga: wyczuwalne kwiatowe aromaty z wybijającym się zapachem wiciokrzewu i gruszki. Delikatny trunek w ustach smakuje owocami tropikalnymi, pomarańczą i ananasem oraz pozostawia długi finisz na języku. Wino może wprowadzić w stan nieważkości i to z powodu upojenia nie alkoholem, ale aromatami i smakami. To riesling w pełnym królewskim stroju. Bez wątpienia jedno z najlepszych win degustowanych przeze mnie w tym roku. Krótko mówiąc, dzięki winnicy Kruger-Rumpf mogłem poszybować w kosmos. Co i Wam proponuję.
autor: Dariusz Kortko, Marcin Pietraszewski
tytuł: Cena nieważkości
wydawnictwo: Agora
miejsce i rok wydania: Warszawa 2018
liczba stron: 360
format: 135 × 210 mm
oprawa: miękka
Zmieniać krajobraz, żeby zmienić coś w swoim życiu – to główna myśl książki. Ale nie to jest w niej najpiękniejsze. Zachwyca mnie język, jakim posługuje się autor. Książka, którą można właściwie zaliczyć do kategorii non-fiction, została opowiedziana jak powieść. Przywodzi na myśl najlepsze dzieła dziewiętnastowiecznych pisarzy. Ma rozbudowaną strukturę, a przy tym nie męczy, ale wciąga. Autor nie tylko opowiada o swoich wędrówkach, ale też sprawia, że nawet gdy opisuje zimowy krajobraz, zauważamy barwy. To sztuka, o którą dziś niełatwo, bo dominują wartka akcja i językowy minimalizm. Szukamy książek, które są szybkie jak nasze życie. Tymczasem Macfarlane namawia nas, żebyśmy zwolnili, założyli wygodne buty i wyruszyli przed siebie. Swoje wyprawy ubiera w historie „na cebulkę”. Dostajemy uporządkowany i logiczny wywód, w którym zwykły spacer zamienia się w niezwykły wykład historyczno-filozoficzny. Do tego niemęczący, bo dostosowany do okoliczności, czyli wędrówki. To jakby wycieczka z przewodnikiem, który nie tylko opowiada o krajobrazie, ale też potrafi nas prowadzić po ścieżkach wiedzy. Macfarlane dobiera historie tak, żeby wyprawa nie nużyła. Zadziwia erudycją i wiedzą.
„Najbardziej znane powiązanie między stawianiem kroków, wiedzą i pamięcią można znaleźć w wizji linii Pieśni Stworzeniaaustralijskich Aborygenów. W ich kosmologii świat został stworzony w Epoce Snu, kiedy pojawili się Przodkowie i zastali ziemię czarną, płaską i pozbawioną właściwości. Zaczęli wędrować po tym nie-miejscu, a kiedy tak chodzili, rozdarli skorupę ziemi i uwolnili śpiące pod nią życie – krajobraz dosłownie rodził się pod ich krokami” (s. 41).
Według autora wędrowanie nie jest po prostu przemierzaniem przestrzeni. Może mieć właściwości terapeutyczne i leczyć choćby z depresji. Na pewno lektura tej książki wprawia w doskonały nastrój i nagle zauważamy, że szukamy na dnie szafy traperów i harcerskiej pałatki. Nogi same niosą nas na ścieżki i szlaki, które pamiętamy z bieszczadzkich obozów albo wypadów w góry z przyjaciółmi.
Czytając książkę, przemierzamy z autorem drogi w Anglii, Szkocji, Hiszpanii i Palestynie. Każdy rozdział przynosi mnóstwo informacji o mijanych miejscach, obiektach i rozważania o samym chodzeniu. Zostajemy namówieni do niespiesznego marszu, bo chodzi nie o to, by utonąć w pocie spływającym z twarzy, ale zanurzyć się w opowieści. Każda wędrówka musi przynieść zmianę. Otoczenie w czasie podróży się zmienia, więc wędrowiec musi podlegać tym samym mechanizmom co krajobraz. Nigdy nie wracamy do domu tacy sami. Ten literacki reportaż to perełka i warto go mieć na półce.
Można go czytać wtulonym w fotel, gdy planujemy kolejny sezon wędrówek. Wtedy warto wzmocnić wrażenia butelką dobrego wina. Ale powinien to być trunek niebanalny. Wszak drzemie w nim duch, który pobudza wyobraźnię. Dlatego świetnym kompanem dla tej książki będzie wino ze szczepu scheurebe z niemieckiej winnicy Sommer położonej w regionie Palatynat.
Ciekawa jest historia tego szczepu. Otóż w 1916 roku Georg Scheu skrzyżował rieslinga z sylvanerem i udało mu się wyhodować 88 siewek nowego gatunku. Przez trzydzieści lat szczep nie miał swojej oficjalnej nazwy, mówiono na niego „winorośl dr. Wagnera”, „S 88” lub „Sämling” (po niemiecku „88 siewek” to „88. Sämlinge”).
Scheurebe to przede wszystkim trunki jakościowe i są z reguły półsłodkie lub słodkie. To szczep dający wina niezwykle aromatyczne, a na znaczeniu zyskał w latach pięćdziesiątych, gdy udało się wytworzyć z niego Beerenauslese i Trockenbeerenauslese, czyli wina najwyższej niemieckiej klasy. Bukiet zapachowy przywodzi na myśl białą porzeczkę, niekiedy mango, mandarynkę i limonkę, a po wieloletnim leżakowaniu dochodzą aromaty brzoskwiń i róży. Można je bardzo długo przechowywać, z latami dojrzewają i są coraz lepsze.
Kieliszek półsłodkiego scheurebe Weingut Sommer z rocznika 2016 wypity przed podróżą zaostrzy apatyt poznawczy, a wychylony tuż po niej pozwoli zachować wspomnienia na dłużej. I one także z latami będą nam się wydawały dużo ciekawsze. A jeśli wolimy ciepły fotel od wygodnych butów, to wino świetnie skomponuje się z książką Szlaki. Opowieści o wędrówkach.
]]>Lżejszy od fotografii zaczyna się w momencie śmierci muzyka w grudniu 2001 roku. Początek książki przynosi zatem ogromnie dużo smutku, rozżalenia i bólu. Czytanie osobistych wspomnień rodzi refleksję, że Ciechowski odszedł tuż przed drzwiami do wielkiej sławy, choć przecież już wtedy był gwiazdą. Niemal każdy ze wspominających lidera Republiki miał z nim jakieś wspólne plany, które zresztą w większości pochodziły wprost od Ciechowskiego, a ich liczba i rozmach oszałamiają do dziś. Z każdą stroną książki zdajemy sobie sprawę, że kultura wyglądałaby dziś inaczej, gdyby lider Republiki przeżył operację serca. Muzyka zresztą była już za ciasna dla wyobraźni Ciechowskiego, który planował filmy i performanse, miał nowatorskie podejście do sztuki, a przy tym pozostawał bezkompromisowy.
Daniel Olbrychski nazwał Ciechowskiego poetą i filozofem rocka, a Michał Urbaniak zauważył, że to wyjątkowość muzyka przyciągała do niego innych wybitnych twórców. Jest przecież Ciechowski twórcą sukcesów Justyny Steczkowskiej, Kasi Kowalskiej, Krzysztofa Antkowiaka, Atrakcyjnego Kazimierza czy Marcina Rozynka. Temu ostatniemu wyprodukował płytę tuż przed swoją śmiercią.
Na każdej stronie biografii wyczuwa się olbrzymi żal po stracie Ciechowskiego. Rozmówcy starają się wydobyć z pamięci nawet najmniejsze odblaski wspomnień. Bardzo trudno zacytować tu choćby jeden fragment. Miałem nieodparte wrażenie, że każdy, kto zgodził się na podzielenie swoim wspomnieniem, wyciągał je na światło dzienne jak relikwię.
Moje najwcześniejsze wspomnienie Ciechowskiego sięga 1982 roku, gdy radiowa Trójka po raz pierwszy nadała piosenkę Kombinat. Kuzyn starszy ode mnie o dekadę dokuczał mi, wtedy nastolatkowi, że wokalista śpiewa jak koza. A jednak wolałem Republikę niż Lady Pank, choć ci drudzy grali jak moi ukochani Policjanci. Debiutancką płytę Republiki bardzo długo oglądałem jedynie przez witrynę kiosku Ruchu niedaleko mojego domu. Kosztowała 700 zł, czyli czterokrotnie więcej niż płyty innych wykonawców! Ale ten winylowy krążek z pierwszego wydania do dziś mam w swoich zbiorach. Cenię go tak jak soundtrack do Stanu strachu – Ciechowski wplótł w tę piosenkę fragmenty dialogów z filmu, co wtedy było bardzo nowatorskim rozwiązaniem na polskim rynku fonograficznym. Muzyka Ciechowskiego towarzyszyła mi, kiedy w latach 90. pracowałem w lokalnym radiu na Pomorzu, a jego „Nie pytaj o Polskę” uważam za najbardziej patriotyczną piosenkę miłosną. Republikę polubiłem od razu, więc lektura książki stała się okazją do odkrycia mojego idola raz jeszcze.
Największa zaletą biografii Lżejszy od fotografii jest jej konstrukcja. Pomysł z zebraniem wspomnień o muzyku od ponad sześćdziesięciu osób mógł się nie udać i męczyć chaosem, tymczasem książkę czyta się od początku do końca jak jedną spójną historię. Stelmach wykonał tytaniczną pracę w takim złożeniu wypowiedzi, żeby każda zazębiała się z poprzednią i płynnie otwierała kolejną. Oprócz członków rodziny o artyście opowiadają między innymi: muzycy Republiki, Zbigniew Hołdys, Jan Borysewicz, Robert Brylewski, Muniek Stańczyk, Kayah. Jedni mówią o niespełnionych planach, inni przypominają sobie drobne i błahe sprawy. Dzięki temu widzimy Ciechowskiego jako artystę spełnionego, ale wciąż poszukującego nowych pól eksploatacji. Poznajemy niezwykle rodzinnego ojca i męża, oczytanego intelektualistę i ukochanego syna. Można mieć wątpliwości, czy obraz złożony ze wspomnień po tylu latach nie został zafałszowany, wyidealizowany, ale nawet jeśli tak jest, to Stelmach czule utkał z niego delikatny gobelin. Ponad sześćset stron czyta się jednym tchem. I Ciechowski nie jest na nich czarno-biały.
Nie tylko białe mamy też szampany. Związki z kulturą tego szlachetnego trunku powstającego w jednym miejscu na ziemi – we francuskim regionie Szampania – sięgają XVIII wieku, kiedy to butelka szampana pojawiła się po raz pierwszy na obrazie Jeana François de Troy Śniadanie z ostrygami. Obecnie najbardziej kojarzony ze sztuką jest Dom Szampański Perrier-Jouët. To na butelkach jego szampana widnieją od ponad stu lat anemony namalowane przez Émile’a Gallé – czołową postać nurtu art nouveau. Dziś opakowania te uznawane są za dzieła sztuki. Dwa lata temu na rynku pojawiła się edycja specjalna szampana Belle Epoque z rocznika 2004 w butelce zaprojektowanej przez Ritsue Mishimę, zwaną rzeźbiarką światła. Na tej butelce także są białe anemony, ale dodatkowe szklane ornamenty dodają jej lekkości w stylu art nouveau.
Książka Stelmacha i jej bohater wymagają szampana szczególnego. To Perrier-Jouët Belle Epoque – Fleur de Champagne Brut Millesime z roku 2007. Główny enolog tej winnicy, Hervé Deschamps, stwierdził: „To wino epikurejskie. Odzwierciedla ono naszą sztukę dojrzewania i jest wynikiem wyjątkowego i zadziwiającego roku, charakteryzującego się bardzo łagodną zimą i wyjątkową wiosną”. Dzięki temu to jeden z najbardziej poszukiwanych roczników owego szampana.
W butelce mamy kupaż winogron chardonnay z parceli Grand Cru Cramant w Avize i Chouilly, 45% pinot noir z Grand Cru w Mailly, Verzy i Aÿ oraz 5% pinot meunier z Dizy. Pierwszy szczep dał świeżość, mineralność i nuty kwiatowe, drugi hojnie obdarzył wino aromatami owocowymi, a trzeci zwieńczył dzieła przez krągłość dojrzałych owoców. Wiosna 2007 roku była bardzo ciepła, więc winorośle szybko zakwitły, potem przyszło deszczowe lato i dopiero sierpniowe słońce pozwoliło dojrzeć owocom oraz przyspieszyło zbiory winogron. Zanim szampan trafił do sklepów, przez sześć lat dojrzewał w piwnicach Perrier-Jouët.
Co znajdziemy w kieliszku Perrier-Jouët Belle Epoque – Fleur de Champagne Brut Millesime 2007? Dużo cytrusowej świeżości, ale delikatnie balsamicznej, sporo mineralności i masę kwiatowych nut z przewagą jaśminu. Są też zapachy owoców tropikalnych. W smaku poczujecie ponadto kwiat lipy i migdały, których zapach pozostanie w ustach na bardzo długo. Przywołajmy jeszcze raz zdanie Hervé Deschamps’a: „Wino ma wyrazistą i satysfakcjonującą trwałość, podobną do promienia księżyca w gorącą letnią noc”. Możecie zatem poczuć się jak My lunatycy lub Astronom obcy – niczym w piosenkach Republiki.
]]>W jednym z felietonów kryguje się nawet, pisząc:
„Nie tak łatwo dobrać się do muzyki. […] Pozostaje zachodzić ją opłotkami, salwować się metaforą bądź uczonym terminem, budować paralele, ferować wyroki” (Muzykalny kosmos, s. 103).
I on to robi fenomenalnie, kiedy pisze o Kwartecie Es-dur Beethovena:
„Pierwsza część to jest ta właśnie harfowa orgia pizzicato. Harfa nie pasuje do uniesień, furii, rozdarć. Harfa to instrument pastelowy. I w pierwszej części tego kwartetu, mimo paru chwil czajenia się na samym wstępie i później kilku głośnych pohukiwań, nic naprawdę groźnego się nie dzieje, żadne uczucie, żadna myśl przewodnia formy dzieła nie rozsadza, odwrotnie: czuje się troskę – u Beethovena nie tak częstą – o piękno brzmienia, bezinteresowne, niesłużące już niczemu” (Muzykalny kosmos, s. 95).
Piotr Wierzbicki nie jest krytykiem muzycznym, ale bez wątpienia możemy go nazwać gorącym pasjonatem muzyki klasycznej i jazzu. Do tego to nadzwyczajny erudyta, który dzięki tysiącom godzin przesłuchanych koncertów wyławia dla siebie – a potem ujawnia je nam, czytelnikom – fascynacje nutami. Nutami właśnie, bo Wierzbicki potrafi dostrzec znaczenie każdej ćwierćnuty zawartej w sonacie czy polonezie. Chyba to nawet lepiej, że nie jest muzykologiem, który używa fachowej terminologii. A może nawet dzięki temu „brakowi” potrafi sięgnąć głębiej, usłyszeć więcej? Wierzbicki powtarza, że każdemu utworowi muzyki klasycznej trzeba dać pięć szans, bo dopiero wtedy z przekonaniem możemy stwierdzić, czy nam się podoba, czy jednak nie. Mówi jeszcze, że trzeba pamiętać to, co usłyszeliśmy wcześniej, żeby zrozumieć całość. Z muzyką jest przecież jak z książką – musimy znać początek opowieści, żeby pojąć ją w pełni.
Z tekstów Wierzbickiego można odczytać jego muzyczne miłości (Bach, Haydn, Beethoven) i wykonawcze fascynacje (Paderewski, Richter). Autor pisze także o krytykach muzycznych i dyrygentach. Ze szczególną atencją traktuje jednak Fryderyka Chopina, poświęcając mu sporo miejsca:
„Preludia nie opowiadają (tak jak to czynią nokturny i ballady), nie brylują (tak jak mają w zwyczaju etiudy): reprezentują muzykę chwili, wyrażają czy też wręcz przedrzeźniają (w czasie teraźniejszym!) stany ciała i duszy: płacz (czwarte), furię (szesnaste), wołanie (dwudzieste pierwsze)” (Muzykalny kosmos, s. 23).
Muzykalny kosmos został skomponowany idealnie. I myślę, że słowa Zappy można odłożyć do lamusa – tym bardziej, że od jakiegoś czasu już nie tylko pisze się o muzyce, lecz także gra się literaturę (co z powodzeniem robi zespól Klancyk). Wygląda zatem na to, że baletowym krokiem zmierzamy w kierunku tańczenia architektury.
Już niedługo, pierwszego dnia nowego roku, włączę telewizor i z całą rodziną zasiądę przed nim, żeby wysłuchać Koncertu Noworocznego transmitowanego z Wiednia. To nasza tradycja, którą kultywujemy od wielu lat. Podczas świąt karmimy ciało tradycyjnymi potrawami, a duszę sycimy właśnie 1 stycznia. Wtedy najlepiej rozumiem, o czym pisze Wierzbicki, bo dostrzegam różnice w interpretacji tych samych utworów, w większości granych przy tej okazji od lat. I wprowadza mnie to w doskonały nastrój.
Jedne tradycje za nami, inne – przed nami. Przykładem takiej, która wróciła do polskiego kalendarza, jest dzień świętego Marcina i jedzenie z tej okazji gęsiny popijanej młodym winem. To nasze Beaujolais Nouveau, ale z bogatszą historią. Francuzi swoje święto młodego wina wymyślili jako regionalny produkt marketingowy – my odnosimy się do zwyczaju, który ma swoje początki w XVIII wieku. Już wtedy 11 listopada winiarze prezentowali swoje młode wina z nadzieją na przedłużenie umów z odbiorcami. Z czasem urosło to do rangi święta i na stołach pojawiła się gęsina. Patron winiarzy, św. Marcin, po tym, gdy gęsi przeszkadzały mu w głoszeniu kazania, polecił upiec je w brytfannie. Zwyczaj się przyjął, a rekord ilości pobito 11 listopada 1865 roku – w samej Warszawie zjedzono wtedy 20 tysięcy gęsi. Jednak nie tylko w Polsce tego dnia pije się wino i zajada gęsinę. Dzieje się tak także w Czechach, na Węgrzech (gdzie funkcjonuje nawet przysłowie „Wesele Marcina: gęś i dzban wina”), w Słowenii, Austrii i Szwecji.
Tradycja picia wina świętomarcińskiego to obyczaj, który się odradza. Za sprawą coraz lepszych krajowych winnic możemy skosztować trunków zdecydowanie lepszych od francuskich „młodziaków”. Najdłuższą tradycję produkcji win z bieżących zbiorów ma Winnica Srebrna Góra z Krakowa. Ich Świętomarcińskie pojawiło się w tym roku już po raz piąty i kolejny raz było lepsze od ubiegłorocznego. Bia z łe okazało się mocniej zbudowane, pełniejsze i odrobinę słodsze. Wino złożono z winogron dwóch szczepów: solaris i siegerrebe. Aromaty owoców południowych ustąpiły zapachom polskich jabłek i gruszek dojrzewających w słońcu. A jeśli o aromatach mowa, to w Świętomarcińskim poczujemy także mirabelki, nieco miodu, trochę mandarynek i nuty kwiatowe.
Wersja czerwona to kupaż z winogron rondo, acolon i frühburgunder. W porównaniu z poprzednim rocznikiem jest bogatsza i pełniejsza. Znajdziemy w tym winie aromaty dojrzałych wiśni, czereśni i czarnych jagód z nutami żurawinowymi. W smaku jest ono świeże z delikatnym zaznaczeniem tanin.
W produkcji win świętomarcińskich debiutuje Winnica Turnau. W tym roku po raz pierwszy można było skosztować młodego wina z Baniewic. Białe wytworzono z odmiany solaris, a czerwone – ze szczepu rondo. W pierwszym wyczujemy aromaty pomarańczy, gruszek i agrestu oraz smak cytrusów i jabłek, natomiast drugie przynosi skojarzenia z truskawkami, malinami i bananami, w smaku zaś – z soczystą wiśnią.
Młode wina należy wypić w ciągu kilku miesięcy od ich pojawienia się na rynku. Nie nadają się do długiego przechowywania. Są stworzone do celebrowania jesiennych smaków, ale mówią co nieco o potencjale win z danego rocznika. Stanowią zapowiedź zawartości butelek, które będziemy smakować wiosną przyszłego roku. Czy wina z rocznika 2017 zachwycą nas czy rozczarują? Mogę uchylić rąbka tajemnicy – będzie nieźle.
]]>Duchy istnieją. I jest na to mnóstwo dowodów. Choćby w książce O duchach opowieści prawdziwe. To bardzo stara pozycja, ale prawdę o duchach można przecież poznać tylko z pomocą wiekowych wydawnictw – z podręczników czarnej magii czy ksiąg tajemnych zaklęć. Sama historia powstania tomu jest zajmująca. Ukazał się w Wydawnictwie „Iskry” w 1977 roku. W jego powstaniu wzięło udział ponad czterdziestu tłumaczy, korektorów i redaktorów, którzy opracowali teksty ponad dwudziestu zagranicznych autorów. Wśród pisarzy, których opowiadania w nim zamieszczono, znajdziemy znanych, m.in. Edgara Allana Poe, Charlesa Dickensa, Oscara Wilde’a, Brama Stokera i Rudyarda Kiplinga. Książka zawiera mrożące krew w żyłach teksty twórców piszących po: angielsku, francusku, hiszpańsku, niemiecku, czesku, rumuńsku, rosyjsku, węgiersku i japońsku. Ale najbardziej niesamowite (choć prawdziwe) jest to, że żadna z osób pracujących przy jej wydaniu nie wzięła za swoją pracę ani złotówki. Dochód z książki stanowił bowiem cegiełkę na odbudowę Zamku Królewskiego. Wszyscy twórcy wymienieni na końcu tomu – antologiści, tłumacze, redaktorzy, graficy i korektorzy – przekazali swoje honoraria na szczytny cel.
Wydaje się zresztą, że rodzaj literatury wybrano doskonale, w końcu Zamek Królewski nie jest pozbawiony swojej duchowej historii. Podczas insurekcji kościuszkowskiej Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu ukazała się w oknie Biała Dama i orzekła, że klęska powstania jest jego winą . Ta sama zjawa nawiedziła także dwa wieki później prezydenta Ignacego Mościckiego. W zamkowych komnatach pojawiały się podobno także duchy Barbary Radziwiłłówny i mistrza Twardowskiego.
Co przynosi sama książka? Dwadzieścia dziewięć opowiadań o niewytłumaczalnych zjawiskach. Ale, zaznaczmy, nie są to krwawe historie w stylu Mastertona czy Kinga. To opowiedziane pięknym językiem historie retro. Słowem – klasyki gatunku.
„W nogach łóżka stała jakaś postać w białej, dopasowanej sukni, zabrudzonej ziemią i błotem. Wpatrywała się we mnie, nachylona, a ja poznałem twarz z portretu! Zapadła znowu ciemność, czarna jak smoła. Grzmot przestał huczeć, w grobowej ciszy doszedł mnie lekki szelest i, co gorsza, poczułem trupią woń rozkładu. Czyjaś ręka oparła mi się na ramieniu, tuż nad uchem usłyszałem dyszący, przyspieszony oddech. Wiedziałem, że nie jest to istota z krwi i kości, choć odczuwałem ją wszystkimi zmysłami: jak gdyby po opuszczeniu ciała miała moc pojawiania się ludziom” (s. 189).
Na dodatek strony tej książki pachną starością i, choć nie było to pewnie zamierzeniem twórców, po latach dodało to uroku. Można więc czytać i wąchać, a wszystko pasuje do siebie idealnie. I jest przez to jeszcze bardziej strasznie. Ja truchleję przy tej lekturze niezmiennie, odkąd przeczytałem ją po raz pierwszy trzydzieści lat temu. Tym bardziej, że potem kuzyn straszył mnie nocą drapaniem w drzwi mojego pokoju. Brrr… Żeby nie umrzeć ze strachu, posłuchałem wtedy wielkiego Edgara Alana Poe:
„Trzeba jednakże powiedzieć, że posępne zastępy upiornych przewidzeń nie mogą być traktowane jako wyłączny twór fantazji. Ale musimy je pokonać. Lub sami zginiemy!” (s. 12).
Stare zamczyska, krypty, cmentarze, groby – to wszystko znajdziecie w opowieściach prawdziwych o duchach. Ale przecież pod ziemią, gdzie grzebie się zmarłych, których dusze potem błąkają się po świecie, panują idealne warunki do dojrzewania wina. Najdłuższe piwnice z winami znajdują się w Mołdawii. Żeby je zwiedzić, potrzebny jest samochód, mają bowiem ponad sto kilometrów długości. Na Węgrzech, w regionie Tokaj, w winnicy Kereskedöház także znajdują się piwnice godne obejrzenia. Przechowywane są w nich butelki szlachetnego tokaju. Jeśli znajdziecie się w miejscowości Szegi, zajrzyjcie tam, bo wielopoziomowy podziemny labirynt korytarzy i galerii robi duże wrażenie. Zgromadzono tam prawie 30 tysięcy butelek, z których najstarsze mają prawie sto lat. Na Węgrzech wino leży w kryptach, za to w Portugalii zakopuje się je w ziemi jak trumny z ciałami zmarłych.
Źródło grafiki: vinhodosmortos.com
To prawdziwa historia sięgająca okresu napoleońskiego. Kiedy na początku XIX wieku cesarz Francji pokonywał kolejnych przeciwników i zajmował sąsiadujące z jego państwem kraje, Portugalia już słynęła z win. Zwłaszcza północna i środkowa. Dlatego Portugalczycy postanowili przywitać wojska najeźdźcy pustymi rękami. A precyzyjnie – pustymi spichlerzami, magazynami i piwnicami. Władze nakazały zniszczyć lub ukryć zapasy. Butelki zakopano więc w ziemi, gdzie przeleżały kilka miesięcy. Po tym czasie okazało się, że warunki, w jakich się znalazły – stała temperatura i wilgotność, brak dostępu światła – uczyniły trunek jeszcze lepszym. Złagodniał, a aromat i smak nabrały głębi. Bukiet Vinho dos Mortos (Wina Zmarłych) jako pierwsi poznali mieszkańcy wsi Boticas w regionie Trás-os-Montes na północnym wschodzie Portugalii.
Dwieście lat po tym wydarzeniu, w 2008 roku trafiła do sklepów marka Vinho dos Mortos z hasłem reklamowym: „Napoleonie, tego wina nie piłeś!”. Wytworzono je z winogron szczepów: alvarelho, bastardo, malvasia fina, tinta carvalha i tinta coimbra, z których większość to gatunki miejscowe. Ale może to jest właśnie przepis na sukces tego wina? Najpewniej tak, bo nie oferuje nadzwyczajnego aromatu i smaku. W bukiecie da się wyczuć czerwone owoce z przewagą porzeczek i jeżyn. Ma smak lokalnego młodego wina z delikatnymi bąbelkami. Najlepiej próbować go na miejscu, zatem przy rezerwowaniu kolejnych letnich wakacji warto pomyśleć o północnej Portugalii. A niewykluczone, że gorące dni będziecie spędzać w towarzystwie ekshumowanego Vinho dos Mortos. Może zobaczycie też prawdziwego ducha?
]]>Pavel Kohout, kierowany żądzą zemsty, napisał powieść Kacica – książkę o pierwszej kobiecie, która została katem. Ten czechosłowacki twórca zaczynał jako dziennikarz pisma dla żołnierzy, potem był członkiem partii komunistycznej, a następnie dołączył do grona sygnatariuszy Karty 77, opozycyjnego manifestu intelektualistów. Został w konsekwencji wyrzucony z partii, a jego książki przeznaczono na przemiał. Pozbawiony obywatelstwa swojej ojczyzny, dostał bilet w jedną stronę i przeniósł się do Austrii. Ta wymuszona emigracja miała zresztą bardzo dramatyczny przebieg. Pisarz wraz z rodziną został dosłownie odstawiony na granicę czechosłowacko-austriacką, kiedy wracał z pobytu w Wiedniu: gdy na nic zdały się namowy, żeby dobrowolnie wyrzekł się ojczyzny i wyjechał, Służba Bezpieczeństwa wysadziła go za szlabanem granicznym. Tego dnia Kohout zaplanował zemstę – postanowił rzucić palenie (żeby przeżyć reżim komunistyczny) i dokończyć Kacicę. Oba przyrzeczenia spełnił.
Kacica to powieść alegoryczna i gorzka. A skoro tak, to żeby ją zrozumieć, postanowiłem o nią zapytać Mariusza Szczygła, który umieścił ją w cyklu „Stehlik” wydawnictwa „Dowody na istnienie”. Ciekaw byłem, o czym ta książka opowiada: o seksie, pożądaniu, życiu, śmierci czy polityce? Usłyszałem, że o tym wszystkim. Sam Szczygieł nazywa ją literackim amalgamatem, zespoleniem dwóch czeskich poetyk – kafkowskiej i haszkowskiej. I rzeczywiście, jeśli spojrzeć na Kacicęw ten sposób, to mamy tu stop groteskowej powagi i cynizmu zapierającego dech w piersiach.
Główną postacią książki jest nastoletnia Lizinka, dziewczynka płocha i delikatna. Nie dostaje się do szkoły dramatycznej, bo na przeszkodzie staje jej własny introwertyzm, a liceum klasyczne uznaje ją za zbył ładną. Rodzice postanawiają więc posłać ją do… szkoły katów. Lizinka przyjmuje ten pomysł z aprobatą. Egzamin poszedł jej doskonale, a dyrektor placówki zobaczył w Lizince szansę na wielką reklamę dla szkoły. Bo przecież pierwsza kobieta-kat to wielkie wydarzenie.
W szkole najważniejsi są jej wykładowcy – profesor Vlk i docent Simsa. Ich pozycja daje im przewagę nad wszystkimi. Mają władzę, wiedzę i możliwości robienia co zechcą. Okazują się typowymi tworami systemu. Chowają się za rekwizytami, które nadają im powagi, ale pod spodem skrywają obleśne natury. W rzeczywistości są zwykłymi aparatczykami, tchórzami, którzy naukę traktują jedynie jako przykrywkę dla stosowania przemocy. System daje im siłę tak potężną, że aż boją się jej – tak samo jak ofiary.
Elżbieta Zimna, tłumaczka literatury czeskiej, którą Mariusz Szczygieł nazywa rewizorką polskiego przekładu Kacicy, uważa, że to powieść psychologiczna. Tematem rozważań autora jest psychika osób stosujących przemoc i, co chyba najważniejsze, sposób maskowania owej przemocy pod przykrywką nauki.
Lizinka przyjęta do szkoły katów ma stać się także elementem systemu oprawczego i zarazić się fascynującą mocą zadawania śmierci – właśnie zadawania śmierci, a nie mordowania, bo przecież kat nie zabija, a wykonuje wyrok. Wyrok z kolei z założenia stanowi decyzję sprawiedliwą i przemyślaną. To rozwiązanie ostateczne, ale podparte wiedzą, nauką i analizą. Wyrok śmierci wydany przez sąd ma być dla kata usprawiedliwieniem i uzasadnieniem jego pracy. Kat nie kieruje się zemstą czy niechęcią do ofiary. On wykorzystuje swoją pozycję do zastosowania „leku”. – Lizinka jest poza tym światem, ona ma własne reguły, niepochodzące stąd – mówi Zimna. – Uczy się przemocy i ją wykorzystuje. Jest samą nieświadomością, ona cały czas żyje w innym świecie niż ten ją otaczający. Nie przyjmuje obowiązujących reguł, nie mówi, komunikuje się najwyżej kiwnięciem głowy. To wszyscy wokół stają na głowie, żeby się z nią porozumieć.
Otóż to – otoczenie robi wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę Lizinki. Jej obojętność jest dla wszystkich nieznośna. Lizinki nie obchodzi, że jej oderwanie od tego świata działa na ludzi jak płachta na byka. Bohaterka intryguje wszystkich, ale samo zainteresowanie i jego powody są jej obojętne. Fascynacja dziewczynką zamienia się w silną potrzebę zawładnięcia nią – na przykład seksualnie – ale każda taka próba kończy się niepowodzeniem. Wszyscy, którzy podeszli zbyt blisko, umarli. – Nikt jej nie rozumie, a ona jest lustrem, które ich obnaża – dodaje Zimna. – Zakochują się w wyglądzie, a kiedy chcą zrobić jej coś złego lub wręcz robią, to spotyka ich za to kara. Lizinka jest w sumie zadziwiająco sprawiedliwa.
Kiedy nauczyła się zasad kierujących światem, w którym żyje, a nauczycieli spotkała z jej ręki sprawiedliwość, Lizinka stała się katem idealnym. Młoda kacica wykorzystała wszystko to, czego się nauczyła, przeciwko tym, którzy ją kształcili, ale też chcieli wykorzystać.
A gdyby pokusić się o nakreślenie losów Lizinki już po ostatnim zdaniu książki? – Lizinka to anioł-mściciel. Każdy, kto ma wobec niej złe intencje, zostanie ukarany – uważa Zimna. – Dalej będzie tak samo: zafascynowani gwałciciele i sprawiedliwa kara. Ona pozostanie absolutnie nieświadoma swojej mocy i będzie jej to obojętne.
Skoro w moim cyklu dobieram wina do książek, to także Kacica otrzyma swój trunek. Wyzwania, reguły, zasady, emocje, żądze i ostateczne decyzje – to wszystko znajdziecie w butelce wina, które wybrałem. Powstało ono w wyniku wielkiego ryzyka i sprawdzianu cierpliwości.
W Winnicy Turnau na Pomorzu Zachodnim na początku tego roku uważnie wypatrywano mrozu. Na niedużej ilości krzewów winorośli nie zerwano bowiem jesienią wszystkich winogron. Czekano do zimy. 6 stycznia o godzinie 4 rano temperatura spadła do -7 stopni i winemaster dał znak do zbiorów. Na ćwierćhektarową parcelę porośniętą krzewami johannitera weszło 20 pracowników winnicy. Po 90 minutach zebrano 2375 kg zmarzniętych winogron i rozpoczęło się wyciskanie soku. Po kilku godzinach w kadzi było 550 litrów bardzo słodkiego moszczu. Rozpoczęła się fermentacja. Wino miało swoją premierę w połowie roku. Wtedy na półkach sklepowych zadebiutowały 375-mililitrowe butelki EisweinTurnau Johanniter 2016. Wszystkie wina lodowe charakteryzują się intensywnością aromatów i smaków. Zamrożone winogrona mają bardzo mało soku, bo woda w jagodach pozostaje w stanie stałym. Ich koncentracja zatem zawsze jest oszałamiająca. W przypadku tego wina wąchanie i smakowanie to wędrówka po szczytach doznań organoleptycznych. Wyczuwamy słodycz, ale z zaznaczoną soczystą kwasowością. W aromatach znajdziemy dojrzałe gruszki i suszone jabłka oraz zapach słomy rozgrzanej słońcem. To trunek doskonale zrównoważony z wyczuwalną w ustach mineralnością.
Polski eiswein to na razie rzadkość i nie wiadomo, kiedy powstanie nowy rocznik. Chociaż nie należy do tanich (mała butelka kosztuje 190 zł), to warto sprawdzić, jak z lodowym wyzwaniem poradzili sobie w Winnicy Turnauów.
]]>W tamtych czasach o kryminałach mówiło się, że są literaturą drugiej kategorii. Ponoć nie wnoszą niczego ważnego do życia czytelników. Polecano je jedynie na wakacje. A skoro właśnie odpoczywałem po promocji do kolejnej klasy liceum, czas wydał mi się idealny, żeby sięgnąć po kryminał. Opatrzność, która chyba drzemała w babcinej biblioteczce, podsunęła mi powieść kryminalną Cichym ścigałam go lotem Joego Alexa. Tytuł okazał się zaczerpnięty z EumenidAjschylosa, które autor cytuje jako motto. Do dziś żaden autor kryminału nie zachwycił mnie tak, jak ten pierwszy. Obco brzmiące nazwisko*, przywołanie greckiej sztuki, akcja książki umiejscowiona w Anglii – jak nic musi być świetna, pomyślałem sobie wówczas. Z każdą stroną zachwyt rósł. Autor bohaterem kryminału uczynił… samego siebie, czyli Joego Alexa, który pisze poczytne kryminały, a przy okazji pomaga Scotland Yardowi rozwiązywać trudne sprawy morderstw. Ciekawe, prawda?
Cichym ścigałam o lotem zaczyna się od tego, że Joe Alex jest świadomy ciążącego na nim obowiązku skończenia książki o niedawno rozwiązanej zbrodni. A do tego na poznanie opowieści czekają jego przyjaciele. Alex jest bogatym pisarzem, postanawia więc kupić dom w pobliżu tego, w którym opowiadana historia się wydarzyła. W takim anturażu apetyt na emocje wzrasta jak ciśnienie w butelce szampana podczas procesu drugiej fermentacji.
Streszczanie kryminału nie ma oczywiście sensu, w końcu tajemnicę „kto zabił” powinien samodzielnie odkryć czytelnik. Napiszę tylko, że ważną rolę do odegrania w tej książce ma pewien nocny owad.
Wspomniałem o szampanie nieprzypadkowo. Proces jego wytwarzania jest tak skomplikowany jak historia w Cichym ścigałam go lotem. Oscar Wilde mawiał, że „bez szampana przyjemność jest tylko iluzją”, polecam zatem do powieści Joego Alexa właśnie francuskie bąbelki „Alain Bernard Rose De Saignée”.
Najpierw jednak kilka słów o szampanie. To wino, które może powstać tylko w jednym miejscu na świcie – we francuskiej Szampanii. Nikt, kto produkuje musujące wino w innym miejscu, nie może nazwać go szampanem. Klimat jest tu chłodny, krainę często nawiedzają wiosenne przymrozki dziesiątkujące przyszłe zbiory owoców. Zdarza się, jak choćby w tym roku, że winnice tracą wszystkie zawiązki winogron. Trudy uprawy to jedno, potem zaczyna się długi proces produkcji. Najpierw należy wytworzyć wina bazowe, które po zmieszaniu trafiają do specjalnych butelek, gdzie następuje druga fermentacja. Metoda taka nazywana jest tradycyjną lub szampańską. Mieszanka win bazowych, tzw. assemblage, musi zawsze smakować tak samo. Nie jest to proste zadanie, bo nie każdy rok jest najlepszy dla winorośli. Zdarza się więc, że uzyskanie jednakowego bukietu wymaga zmieszania nawet kilkuset win z kilkudziesięciu roczników.
Kolejny etap to dodanie liqueur de tirage, czyli drożdży i cukru, które inicjują drugą fermentację. Dwutlenek węgla rozpuszcza się w winie i staje się cud – bąbelki rozpływają się w cieczy. Ale to nie koniec! Gdy drożdże są już nieaktywne, szampan musi leżakować z takim osadem co najmniej piętnaście miesięcy (zdarza się, że w ciemnych i chłodnych piwnicach spędza nawet kilkanaście lat!). Butelki ustawiane są w specjalnych stojakach szyjkami do dołu, a winiarz regularnie obraca naczynia. Czynność ta , zwana remulage pomaga strząsnąć osad do szyjki (to odkrycie zawdzięczamy madame Clicquot). Po leżakowaniu zamraża się szyjki, a ciśnienie wypycha lód z całym osadem. Wraz z nim ubywa nieco napoju, które uzupełnia się dodaniem liqueur d’expedition, czyli osłodzonym winem. Ten etap nazywa się dosage i wynika z tradycji. Na początku swojej historii szampany były bowiem bardzo słodkie.
Poziom słodkości szampana opisany jest na etykiecie, ale tu także tkwi pewna tajemnica. „Extra dry” to szampan nie bardzo wytrawny, a… półwytrawny. Ten z minimalną dozą słodkości to „extra brut”. Najlepsze szampany wytwarza się z winogron odmian: pinot mounier, pinot noir i chardonnay (tylko jedna z nich daje białe owoce). Kupując szlachetne francuskie bąbelki warto sprawdzić nie tylko rok zakorkowania, lecz także datę usunięcia drożdżowego osadu z wina.
Alain Bernard produkuje różowego szampana „Rose De Saignée” z owoców pochodzących z winnic z najwyższymi klasami „Premier Cru” i „Grand Cru”. Czerwone winogrona odmiany pinot noir zbiera się wyłącznie ręcznie, aby nie uszkodzić skórek, które nadałyby winu zbyt intensywny czerwony kolor (Szampania to jedyny region winiarski świata, gdzie dopuszcza się produkcję różowych win poprzez mieszanie białych z czerwonymi). Alain Bernard postanowił wyprodukować rose na bazie winogron zmacerowanych ze skórkami. Dzięki temu stworzył szampana jeszcze bardziej wyjątkowego. Dostajemy bowiem trunek, który można podawać do tłustych czerwonych mięs. W bukiecie aromatów wyczujecie takie mnóstwo poziomek i truskawek, że zakochacie się w nim bez reszty. Tylko z tym szampanem truskawki smakują wybornie.
To obowiązkowa propozycja na powitanie nowego dnia, gdy o świcie skończycie czytać Cichym ścigałam go lotem i na spoczynek odlecą już ostatnie nocne motyle.
*W rzeczywistości Joe Alex to pseudonim Macieja Słomczyńskiego, polskiego pisarza i tłumacza.
Muszę Was tam zabrać, bo to miejsce wyjątkowe. Hiszpanie mają niezwykły temperament, ale też chyba najlepiej spośród Europejczyków potrafią cieszyć się wolnym czasem. A w kwestii tworzenia win? Tutaj każdego roku produkuje się świetne wina, bo pogoda zawsze jest odpowiednia. Zatem, inaczej niż choćby we Francji, rok produkcji nie ma aż takiego znaczenia. One zawsze są doskonałe.
Zanim połechtamy nasze kubki smakowe winem, zajrzyjmy do niezwykle ciekawego zbioru reportaży Aleksandry Lipczak Ludzie z placu Słońca. Napisałem „niezwykle ciekawego”, bo to trudna sztuka zebrać dobre reportaże i stworzyć niezłą książkę. Brzmi nieco paradoksalnie, ale, moim zdaniem, przykładem klęski wydawcy w tej kategorii jest choćby Polska odwraca oczy Justyny Kopińskiej. Reportaże dobre, ale całość przypadkowa.
Tymczasem Aleksandra Lipska zabiera nas w podróż po Hiszpanii jakby z drugiej strony folderów reklamowych. To oczywiste w przypadku reportażu. Penetruje kraj, sięgając do jego historii, i otwiera szafy, w których wiszą narodowe „pamiątki”, zwane trupami. Najtrudniejszą częścią wspólnej pamięci Hiszpanów są czasy Franco i w książce Lipskiej widzimy, jak mocno uwierają one ludzi do dziś. I jeśli ktoś zauważy podobieństwa do Polski i naszych duchów sprzed kilku dekad, to znajdzie dobry trop do odczytania tych reportaży. Ale w Ludziach… jest coś więcej niż opis chwilami beznadziejnych zmagań z historią reżimu. Jest tam też Hiszpania ogarnięta kryzysem ostatnich lat. Kraj, który wydawał się biec jak rozgrzany byk po arenie, ale w pewnym momencie zgubił rytm i galop skończył się przykrym upadkiem. Hiszpania jest wciąż mocnym torro, ale ze złamanym rogiem. I Lipczak pokazuje to doskonale. A ciekawy autorski, na który trafiamy w książce dwukrotnie, gdy tworzy rozdziały z samych tytułów gazet, zaskakuje najbardziej. Dla mnie to seria jak z karabinu, bo przecież tytuł to najważniejsza część przekazu, a tu mamy kilkadziesiąt strzałów naraz.
Mam swój ulubiony reportaż w tym zbiorze. Nosi tytuł Populacja tygrysa bengalskiego i opowiada o trudnym związku Katalonii i Hiszpanii. I wydaje mi się, że jest to kliniczny przykład małżeństwa doskonałego, które przeżywa trudne chwile, ale nigdy ze sobą nie zerwie. Bo oboje zwyczajnie kochają się na dobre i na złe. Tak to wygląda w tekście Lipczak i ja jej wierzę.
Pisać o Hiszpanii i pominąć temat wina? To karygodne! Przecież to tutaj powstają te, których Polacy najczęściej szukają na sklepowych półkach (rioja). Tutaj wytwarza się lekkie, mineralne białe albarino i pełnokrwiste, z wygrzanych w słońcu winogron szczepu tempanillo. Doskonałym partnerem książki Ludzie z Placu Słońca będzie wino z Nawarry, uchodzącej dziś za najbardziej eksperymentalny winiarski region Hiszpanii. 35 lat temu powstał tam instytut winno-enologiczny EVENA (Estación de Viticultura y Enología de Navarra). Nawarra niegdyś słynęła z produkcji win różowych, była jakby Prowansją Półwyspu Iberyjskiego. Dziś odwaga i wyobraźnia tutejszych winiarzy przynosi bardzo zaskakujące efekty, takie jak… niebieskie wino. Nie „niebiańskie”, ale niebieskie. Dobrze widzicie. Z niebieskich winogron? Nie, z białych. No to dlaczego jest niebieskie? A właściwie – po co jest niebieskie? Odpowiedź mam jedną – skoro jest musujące, to z pewnością służy zabawie. Bo nic tak nie wprowadza w niebiański (sic!) nastrój jak bąbelki.
Źródło grafiki: Frizzante Sopie Azul
Frizzante Sopié Azul to wino wytworzone z winogron szczepu chardonnay (Francuzi robią z niego szampany). Jest delikatnie musujące i najlepiej smakuje schłodzone. To trunek niezwykle aromatyczny, z dominującym zapachem jabłek, gruszek i cytrusów. Wyczujecie także ananasa, mango i lekką nutę kwiatów akacji. W ustach łaskocze drobnymi bąbelkami i pozostawia słodkawy posmak. Ma tylko 5,5% alkoholu, jest więc idealne na letnie gorące dni.
Pewnie chcielibyście wiedzieć, skąd ten kolor? To zasługa antocyjanów występujących naturalnie w winogronach i odrobiny indygo. Ale wolę inne wytłumaczenie niezwykłej barwy wina. Skoro powstało z królewskiej odmiany winogron chardonnay, to jako arystokratyczny szczep, z którego produkuje się cenione na świecie szampany, musi mieć błękitną krew! Nareszcie znalazł się ktoś, kto wycisnął te winogrona do samej krwi.
]]>