Dobić do setki – Z CYKLU http://zcyklu.pl rozwijamy kulturę Tue, 09 Feb 2021 18:30:50 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.9 Miłość w czasach zarazy http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/milosc-w-czasach-zarazy/ http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/milosc-w-czasach-zarazy/#respond Tue, 09 Feb 2021 18:30:49 +0000 http://zcyklu.pl/?p=5225 Jaka jest miłość w czasach zarazy? Powolna i trwająca lata pomimo przeciwności losu oraz powstałych zadr. Jest to coś zupełnie innego od miłości instant, przypadkowych romansów i przelotnych zauroczeń, jakże odradzanych teraz, w czasach zarazy.

Tak więc Miłość w czasach zarazy Márqueza może posłużyć współczesnemu poszukiwaczowi miłości za poradnik. Nauczy go, jak odnaleźć i pielęgnować miłość trwającą.

Pierwszym i zarazem najtrudniejszym kryterium takiej miłości jest to, że trzeba mieć do niej predyspozycje. Czy zdarzało Ci się, drogi czytelniku, nie spać w nocy, ponieważ dręczyły cię obrazy ukochanej lub ukochanego? Czy pisałeś sonety, wiersze białe lub nawet haiku z myślą o konkretnej osobie, która w sercu twoim wznieciła nie żar, lecz pożogę? Czy chodziłeś w pewne miejsca z nadzieją, że spotkasz w nich pewną osobę? Jeśli tak, to witam w klubie. Dołączyłeś do zacnego grona romantyków, czasem znanych również jako stalkerzy. Granica jest cienka i zamazana, a przekroczenie jej – bardzo niebezpieczne.

Florentino Ariza, beznadziejnie zakochany w Ferminie Dazie, spełnia nasze pierwsze kryterium. Jest to chłopak wyrafinowany, dojrzały i nad wyrost wrażliwy. Poeta, skrzypek, telegrafista. Sam niejeden raz ociera się o tę cienką granicę stalkingu, choć zawsze robi to z urokiem i gracją lwa salonowego, którym wszak nie jest. Przychylność dam zyskuje często nie swym urokiem, lecz tym, że jest im go żal. I właśnie dlatego udaje mu się z początku poznać z Ferminą Dazą. Jej ciotka, a zarazem stróż jej cnoty, widzi w Florentinie Arizie biednego chłopaka i dlatego też namawia swoją bratanicę, żeby ta nawiązała z nim kontakt listowny.

Drugim kryterium jest upór (dla niektórych wytrwałość). Ogień niepodtrzymywany gaśnie, a żeby podtrzymać ogień, trzeba go pragnąć. Trzeba wiedzieć, czego się chce, i dążyć do tego z uporem maniaka. Można zboczyć z głównej ścieżki, ale nie należy zapominać, dokąd ona biegnie, a biegnie do upragnionej wiecznej miłości. Trochę jak w tej jednej piosence The Police. Na początku myślisz sobie „O, jak uroczo”, a później zmienia się to w „O, jak przerażająco”. Ale, niestety, żeby kochać długo, powoli, trzeba mieć w sobie trochę, a może nawet więcej niż trochę, z emocjonalnej niestabilności gwiazdy rocka.

Florentino Ariza często zbaczał z obranej przez siebie ścieżki, szukając ukojenia w przelotnych miłostkach, zapełniając dziurę w sercu pełnymi żaru, właśnie, li tylko żaru, romansami. I tutaj winszuję talentu Márquezowi, który mnie nie zawiódł i stworzył mnóstwo niezwykle barwnych bohaterów, a każdy jest na tyle wyjątkowy, że aż trudno mi uwierzyć, że jedna osoba mogła wymyślić tyle historii oraz postaci, wspaniale ożywiając je typowymi tylko dla nich dziwactwami.

Trzecim, ostatnim, kryterium jest życie dla miłości. Miłość powinna być integralną częścią twojego życia. Nie chodzi o życie dla osoby, którą się kocha, lecz dla samego uczucia. To ono jest tu najważniejsze. Powinno się być tak pochłoniętym odczuwaniem miłości, żeby czasem zapomnieć o ukochanym lub ukochanej. Oczywiście nie zapomina się o tej osobie kompletnie, lecz po prostu przypisuje się jej cechy, których nigdy nie miała, tak żeby lepiej wpasowywała się w ideał, formując ją w kogoś, kim od dawna już nie jest albo kim wręcz nigdy nie był.

Narrator mówi na to „nieograniczona umiejętność łudzenia się” (s. 322). Ten talent jest niezbędny do idealizowania swojego ukochanego lub swojej ukochanej i dlatego też Florentino Ariza jest w nią, naturalnie, wyposażony. Nie tylko przypisuje Ferminie Dazie cechy, których nie ma, lecz również nagina rzeczywistość, żeby pasowała do jego wyobrażenia o jego wybrance serca. Myśli o niej tak wiele, że wydaje mu się, że zna ją na wylot, kiedy w rzeczywistości nie zna jej wcale lub zna ją tylko powierzchownie.

No tak, obiecałam przepis na miłość, a wyszła farsa. Bo tak naprawdę tytuł jest, wydaje mi się, celowo zwodniczy. Otóż moim zdaniem Miłość w czasach zarazy jest powieścią nie tyle o miłości, ile o różnych niedopowiedzianych, niezrozumiałych i nielogicznych więzach międzyludzkich, i zostały one przedstawione ze wspaniałym realizmem. Relacje te, tak jak nieraz w życiu, często są wybielane, ponieważ prawda okazałaby się zbyt przerażająca lub ohydna.

A skąd się bierze ten realizm? Cóż, źródeł z pewnością jest kilka. Wydarzenia są niezwykle dokładnie opisywane i przenoszą nas w odpowiednią epokę i miejsce, a tło historyczne pomaga wczuć się w fabułę. Realistyczne jest też to, jak relacje międzyludzkie ewoluują wraz z upływającym czasem. Wszystko dzieje się w ciągu wielu lat, więc to naturalne, że te relacje się zmieniają. Trzecim źródłem realizmu są postaci. Prawda jest taka, że według mnie żadnej z nich nie da się lubić, ponieważ zna się je ze wszystkich stron, włączając w to ich wady i dziwactwa. Zaskakujące jednak jest to, że nadal chce się wiedzieć, jak potoczy się ich los.

Czy poleciłabym Miłość w czasach zarazy? Jako książkę opisującą meandry życia trojga osób jak najbardziej, ale jako romans z pewnością nie. Co do filmu powstałego w 2007 roku, który określa to dzieło mianem „największej opowieści miłosnej, jaka została opowiedziana”: NIE. Tylko tyle mam do powiedzenia. Idę robić caponatę.


autor: Gabriel García Márquez
tytuł: Miłość w czasach zarazy
przekład: Carlos Marrodán Casas
wydawnictwo: Muza
miejsce i data wydania: Warszawa 2008
liczba stron: 502
format: 210 × 297 mm
oprawa: twarda

]]>
http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/milosc-w-czasach-zarazy/feed/ 0
Taco i Hemingway http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/taco-i-hemingway/ http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/taco-i-hemingway/#respond Wed, 22 Jul 2020 15:30:04 +0000 http://zcyklu.pl/?p=4758 Hemingwaya zna każdy. I właśnie z tego względu ci, którzy w gimnazjum (lub podstawówce) przeczytali Starego człowieka i morze, mogliby nie chcieć dać mu drugiej szansy. Ja sama nie wiedziałam, co czuć, kiedy sięgałam po Słońce też wschodzi i, szczerze mówiąc, nadal nie wiem.

W moim domu rodzinnym telewizor włączony jest przez cały czas. No, chyba że nie ma taty. Kiedyś nawet w trakcie swoich popołudniowych drzemek ojciec trzymał pilota pod pachą w obawie, że wejdę do pokoju, zmienię kanał na jakiś z bajkami i go obudzę. Chyba właśnie przez wzgląd na to swoiste tło naszego życia rodzinnego rodzice ustanowili dziwny kod, który stał się nieodłączną częścią domowych rozmów o filmach. Zaczęło się, jak zwykle, niewinnie. Wchodziłam do pokoju, oni oglądali jakąś komedię, ja pytałam, co to za film, a oni odpowiadali „jakiś obyczajowy”, żebym się odczepiła. Wkrótce ta sama odpowiedź zaczęła padać, kiedy oglądali melodramat, thriller, dramat psychologiczny i tak dalej. Z początku film „obyczajowy” był dla nich po prostu jakimś filmem, jednym z wielu, których widzieli już mnóstwo i nie chcieli sobie zawracać głowy zarysowywaniem dla mnie fabuły. Później jednak to słowo ewoluowało, przestało być po prostu jednym ze sposobów na zbycie irytującego dziecka. Zaczęło obejmować wszystkie filmy, które miały fabułę ciekawą, acz zbyt skomplikowaną, żeby ją opisać, niczego nie zdradzając. Dlatego też obecnie, po kilku latach manipulowania znaczeniem słowa „obyczajowy”, może ono zostać użyte na przykład w takiej rozmowie:

– Co robiliście wczoraj wieczorem?
– A, oglądaliśmy film.
– Jaki?
– Aa, taki obyczajowy.

Albo takiej:

– Co robiliście wczoraj wieczorem?
– A oglądaliśmy film.
– Jaki?
– Taki… obyczajowy.

Widzicie różnicę? Pewnie nie, ponieważ by w pełni zrozumieć odcienie znaczeniowe słowa „obyczajowy” funkcjonujące w moim domu rodzinnym, potrzebna jest komunikacja niewerbalna. W pierwszym przykładzie rodzice mogliby wzruszyć ramionami lub nawet machnąć ręką (gdyby mieli to w zwyczaju). W drugim zaś pokiwaliby z uznaniem głowami.

Czemu o tym wspominam? Bo właśnie taka była dla mnie powieść Hemingwaya. Obyczajowa. Jednak zapytana o rodzaj „obyczajowości”, nie wzruszyłabym ramionami ani nawet nie pokiwała z uznaniem głową. Słońce też wschodzi stanowi, według moich kryteriów, nowy gatunek powieści obyczajowej. Lecz cóż może być źródłem tej nieobyczajnej obojętności?

Fabuła jest całkiem obfita w wydarzenia. Mamy trójkąt, czy może czworokąt, albo i pięciokąt, miłosny, mamy śmierć, mamy zdradę, mamy alkohol. Jednakże, tak samo jak w Trójkącie warszawskim Taco Hemingwaya, którego nie potrafię tu nie przywołać, wydarzenia, choć ekscytujące, wydają się tłem, podkładem może nawet, dla miejsc oraz ludzi zamieszkujących te miejsca. Słuchając Trójkąta warszawskiego, poznałam bliżej Warszawę, warszawiaków, życie nocne, a czytając Słońce też wschodzi, dowiedziałam się nieco na temat paryskich artystów z lat dwudziestych, na temat Hiszpanii oraz nawet samych Hiszpanów.

Rozwijając nieco wątek bohaterów, Hemingwayów (oczywiście w tych dwóch konkretnych dziełach) łączy jeszcze jedna rzecz: tworzenie nieskomplikowanych postaci. W przypadku Trójkąta warszawskiego jest to zrozumiałe. Taco zdaje się świadomie operować pewnymi stereotypami, więc jego postaci wręcz powinny być płytkie. Z kolei w przypadku Papy Hemingwaya nie ma powodu ku temu, żeby jego bohaterowie byli tak jednowymiarowi. Przewidywalność można mu wybaczyć, gdyż, jak się domyślam, zakończenie miało nawiązywać do tego, co wydarzyło się na początku, kiedy czytelnik poznaje Lady Brett Ashley, wokół której rozwija się cała fabuła. Choć i tak wydaje mi się, że Ernest Hemingway mógł tchnąć w swoje postaci nieco więcej życia.

Czuję się zobowiązana poruszyć jeszcze jeden temat. Antysemityzm. W powieści występuje jeden Żyd, Robert Cohn, i wiemy, że jest Żydem, bo często wręcz mu się to wytyka. Co więcej, wydaje się, że jego przynależność etniczna służy niekiedy za wytłumaczenie, dlaczego w pewnych sytuacjach zachowuje się tak, a nie inaczej. Nie chcę tutaj wchodzić w szczegóły, ale jest to na pewno coś, co zwróciło moją uwagę i co mogłoby poruszyć wrażliwszych czytelników. Co ciekawe, Robert Cohn odniósł najwięcej sukcesów ze wszystkich postaci i zdaje się, że najlepiej pozbierał swoje życie do kupy, a jednak jest obiektem pogardy, a w najlepszym razie politowania. Może właśnie ze względu na to jego poukładane życie, choć raczej wątpię.

Słońce też wschodzi to powieść obyczajowa, którą poleciłabym młodym ludziom, którym mogą spodobać się liczne barwne opisy nocnego życia w Paryżu i Hiszpanii. Co więcej, podobno jest to też dobra książka do podróżowania. Słyszałam, że czytelnicy tego dzieła często dzielą się na tych, którzy wolą część rozgrywającą się we Francji i na tych, którzy wolą część rozgrywającą się w Hiszpanii. Mnie zdecydowanie bardziej podobała się ta druga.

]]>
http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/taco-i-hemingway/feed/ 0
Świat piękniejszy i pełen miłości http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/straznicy-alan-moore/ http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/straznicy-alan-moore/#respond Mon, 06 Apr 2020 16:37:08 +0000 http://zcyklu.pl/?p=4447 Gdy sięgałam po Strażników Alana Moore’a, wydawało mi się, że wiedziałam, czego się spodziewać. Postaci poznałam już wcześniej, kiedy bodajże w liceum obejrzałam film Watchmen. Strażnicy. Z jakiegoś powodu za bardzo mi się nie spodobał, chociaż teraz już nie pamiętam, dlaczego. W każdym razie wiedziałam, że fabuła będzie rozwijała się głównie wokół Laurie, Dana, Rorschacha, Jona oraz Adriana Veidta – wątpliwych herosów na emeryturze.

Wbrew moim przewidywaniom powieść graficzna okazała się niesamowicie interesująca, ponieważ wszystko w niej, łącznie z postaciami, wydało mi się niezwykle wielowymiarowe. Nie zdołałabym opisać całej fabuły ani wszystkich wątków i nie umiałabym oddać głębi kreacji bohaterów, dlatego też w typowy dla siebie egocentryczny sposób skupię się na własnych emocjach.

Kiedy wyprowadziłam się z domu, okazało się, że lubię być sama, ale nie lubię zdawać sobie sprawy ze swojej samotności. Stąd też zrodziła się we mnie pewna mroczna fascynacja, której nie potrafię do końca wytłumaczyć. To zainteresowanie prawdziwymi zbrodniami. Niedawno jednak przeszłam swego rodzaju odwyk. Istnieje wiele powodów, dla których postanowiłam przestać słuchać tych okropnych historii, ale jednym z nich było to, że zaczęłam zmieniać się w Rorschacha i już-już cisnęły się mi na usta słowa: „Teraz cały świat stoi na krawędzi, patrząc na krwawe piekło w dole” (s. 1). I choć mimo wszystko nadal zasadniczo się różnimy – z pewnością mogłabym nazwać swoje poglądy liberalnymi i nie znoszę rasistów – to połączył nas pesymizm i nienawiść do całego świata. Ciężko nie nienawidzić świata, kiedy słucha się o pedofilach, mordercach i siejących nienawiść radykalistach.

Kiedy Rorschach wspominał o Kitty Genovese, dokładnie wiedziałam, o kim mówi. Kiedy poznałam postać Jona, od razu pomyślałam o tym, co John Oliver mówił na temat składowania odpadów nuklearnych w Ameryce. Kiedy dowiedziałam się o tym, co przydarzyło się Sally Jupiter, matce Laurie, pomyślałam o wszystkich kobietach, którym przydarzyło się coś podobnego. A słodko-gorzkie zakończenie wydało mi się nieco zbyt optymistyczne, choć w rzeczywistości wcale takie nie było.

Wspomniałam wcześniej, że nazwałabym swoje poglądy liberalnymi, najbardziej więc zaciekawiło mnie to, że (spróbuję ująć to w taki sposób, żeby nie zdradzić zakończenia, ale ostrzegam – może mi się to nie udać) złoczyńca okazał się liberałem. Przecież superłotr zawsze był nietolerancyjnym łajdakiem, który potrafił patrzeć na świat tylko z własnej perspektywy, prawda? Jakim cudem ktoś, kto chce równości dla wszystkich, chce zakończyć wszelkie konflikty, chce tolerancji i miłości, dopuszcza się tak okropnego czynu na ogromną skalę?

W pewnym momencie (nie chcę zdradzać zbyt wiele, więc nie nakreślę sytuacji) Jon doznał olśnienia, mówiąc o tym, jak wspaniałe jest życie ludzkie samo w sobie, jak cudownie, że przychodzimy na świat z przypadku, że każdy człowiek to cud. Ja jednak nie potrafiłam przestać myśleć o tych wszystkich okropnych rzeczach, o których słyszałam. Nie mogłam przestać zadawać sobie pytania „Naprawdę? Czy na pewno?”. Ludzie potrafią robić wspaniałe, niesamowite, dobre rzeczy, a mimo to często świadomie wybierają zło. Czy tak wyglądają cuda Ziemi?

Liberalny łotr ze „Strażników” zrobił coś okropnego, licząc, że w ten sposób zjednoczy ludzi. I muszę przyznać, że ten plan wydał mi się całkiem płonny. Ludzie to jednostki, które lubią żyć w grupach. A jednostki zawsze pozostaną jednostkami działającymi dla dobra jednostek, nawet jeśli nie lubią być same. Ciekawe, że nawet najbardziej szczodry gest człowieka może wypływać z egoistycznych pobudek. W końcu często czynimy dobro po to, żeby poczuć się lepiej. Czyż to nie wspaniały przykład działania na rzecz jednostki?

Chcę skończyć nieco pozytywniej, napomknę więc o jeszcze jednej rzeczy. W ramach odwyku – zamiast słuchać podcastów o prawdziwych zbrodniach – zaczęłam słuchać podcastów o astrologii. Proszę mnie nie oceniać, nie zamierzam nikomu mówić, że to prawda albo że to działa. W każdym razie dzięki temu „niecodziennemu” hobby od razu wiedziałam, że minimalistyczny symbol, jaki Jon wypalił sobie na czole, oznacza Słońce. To niezwykle ciekawe, że niebieska, chłodna istota miałaby reprezentować najgorętsze ciało niebieskie. Sądzę, że nie dzieje się tak bez powodu, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. Kolejną interesującą sprawą jest ucieczka Jona na Marsa, jak wiadomo, planetę wojny i agresji. Ale w astrologii Mars wiąże się też z pociągiem fizycznym i seksualnością, co wydaje się ciekawe, jeśli pomyśli się o rozmowie, jaką przeprowadza tam Jon z Laurie. Sally Jusperczyk natomiast zmieniła swoje nazwisko na Jupiter, ponieważ nie chciała, żeby ludzie wiedzieli o jej polskich korzeniach. Jupiter to po polsku Jowisz, który w astrologii symbolizuje między innymi wiedzę, nierzadko pozyskaną dzięki trudnym doświadczeniom życiowym, co jak mi się zdaje, sprawdza się w przypadku tej postaci.

Nie wiem, czy to wszystko było zamierzone, ale po prostu uznałam to za ciekawe i chciałam podzielić się swoimi spostrzeżeniami. Proszę, nie krzyczcie na mnie, że zajmuję się takimi głupstwami. To lepsze niż słuchanie cały czas o okrutnych zbrodniach.

Dość mało napisałam o samej fabule oraz o swoich odczuciach względem samej powieści graficznej. Przepraszam za to. Skondensuję to wszystko tutaj. Jest piękna, wspaniale skonstruowana, uwielbiam jej symbolikę i interseksualność oraz to, jak wszystko się łączy (och! ten komiks o piratach przeplatający i wręcz komentujący różne wątki! cudo!). Chylę czoła przed tłumaczem, Jackiem Drewnowskim, który mistrzowsko prowadzi czytelnika przez świat przedstawiony. Polecam szczególnie tym, którzy chcą odprężyć się przy nieco bardziej wymagającej lekturze.

P.S. Wydaje mi się, że dzieło to zasługuje na dogłębną analizę stworzoną przez prawdziwego fana, dlatego też sama się takowej nie podjęłam. Poza tym chciałam po prostu wylać wiadro swoich żali. Okazało się bez dna.


autor: Alan Moore (scenariusz), Dave Gibbons (rysunek)

tytuł: Strażnicy

przekład: Jacek Drewnowski

wydawnictwo: Egmont

miejsce i data wydania: Warszawa 2018

liczba stron: 410

format: 170 x 260 mm

druk: kolorowy

oprawa: twarda

]]>
http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/straznicy-alan-moore/feed/ 0
#1 O ręcznikach, życiu i vogońskiej poezji http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/1-o-recznikach-zyciu-i-vogonskiej-poezji/ http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/1-o-recznikach-zyciu-i-vogonskiej-poezji/#respond Thu, 12 Sep 2019 11:40:45 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2608
Sięgając po Autostopem przez galaktykę, nie wiedziałam, czego się spodziewać. Tak właściwie to już sama decyzja o lekturze nie była łatwa: rozpoczyna ona bowiem „trylogię w pięciu częściach”. Zagmatwane to, ale bez paniki. Żeby nie było wątpliwości, od razu poinformuję: części jest sześć. Tak, sześć. Autor miał bardzo specyficzne poczucie humoru.
Postanowiłam kupić książkę w języku angielskim, pierwsze wydanie z roku 1979, żeby nie komplikować sobie życia (ta „trylogia w pięciu częściach” tak mnie skonfundowała, że postanowiłam kupić tę wersję, żeby mieć pewność, że przeczytam to, co zamierzałam przeczytać), i zobaczyć, z czym to się je. Nadal nie jestem pewna, z czym to się je, ale wiem, że na pewno przyda się ręcznik.

Żeby jednak nie kupować kota w worku (choć byłabym równie mocno uradowana z takiego zakupu), postanowiłam coś o tej powieści poczytać. Dowiedziałam się, że jest to humorystyczna pozycja z gatunku science fiction, która powstała na podstawie słuchowiska radiowego BBC. Ta informacja wystarczyła, żeby zrodziło się we mnie niejasne przeczucie, że w stylu książka może być podobna do serii o Świecie Dysku Pratchetta. Trochę tak jest. Ale o tym później. Co ciekawe, Douglas Adams, autor tego specyficznego dzieła, był redaktorem scenariuszy do Doktora Who oraz pracował na planie Monty Pythona. Tych, którzy kojarzą Monty Pythona, na pewno nie zdziwi zatem niezwykły styl autora oraz jego absurdalny humor.

Autostopem przez galaktykę opowiada historię Artura Denta, Ziemianina, który z powodu wielu niesamowitych zbiegów okoliczności przeżywa dość osobliwą przygodę w kosmosie, poznając przy tym odpowiedź na wielkie pytanie o życie, wszechświat i całą resztę. Powieść rozpoczyna się tuż przed zniszczeniem Ziemi – planeta przeszkadza w budowie „hiperprzestrzennej trasy szybkiego ruchu” (s. 51). Całe szczęście, ratuje Artura pozaziemski kolega Ford Prefect. Następnie nasz główny bohater odkrywa niesamowite rzeczy. Takie jak to, że człowiek jest trzecią pod względem inteligencji istotą na Ziemi (zaraz po delfinach), Bóg prawdopodobnie nie istnieje (rzekomo sam to potwierdził), a Ziemia jest, albo raczej była, „w zasadzie niegroźna” (s. 88).

Najwięcej zmarszczek na czole przybyło mi od próby zrozumienia tytułu. Otóż wkrótce po rozpoczęciu lektury dowiadujemy się, że Autostopem przez galaktykę to tak naprawdę przewodnik turystyczny. Lecz książka, którą czytamy, nie jest tym przewodnikiem, choć nazywa się tak samo. Mój wniosek jest taki: rozkładając powieść Adamsa na czynniki pierwsze, można stwierdzić, że jest to książka o książce. Poznając historię Artura, dowiadujemy się istotnych rzeczy na temat wspomnianego przewodnika. Fragmenty z niego są zapisane inną czcionką, chociaż nie zawsze dostajemy jasny sygnał, że są to cytaty z tego „w pełni godnego uwagi” (s. 8) dzieła. Fikcyjna publikacja gra więc sporą rolę w opisywanej historii, ale na pewno nie jest jej głównym wątkiem. Dlaczego więc autor tak bardzo skomplikował sprawę, nadając ten sam tytuł swojej książce i książce stworzonej na potrzeby swojej książki? Zgaduję, że dla żartów. I za to go szanuję.

Sposób opowiadania również jest ciekawy. Oprócz narratora, który opisuje przygody Artura, mamy tu także narratora z fragmentów przewodnika. Obie narracje prowadzone są w trzeciej osobie, ale na tym, mniej więcej, kończą się podobieństwa. Jak można się domyślić, ta druga jest bardziej rzeczowa. Pierwszego opowiadającego cechuje zaś niezwykła ironia i cokolwiek by o nim mówić, wszechwiedzący to on nie jest. Moim ulubionym fragmentem pokazującym, co może z tego połączenia wyniknąć (i chyba ulubionym fragmentem w ogóle), jest rozmowa Artura ze Slartibartfastem: „Wskazał Arturowi krzesło, które wyglądało jak zrobione z klatki piersiowej stegozaura. – Jest zrobione z klatki piersiowej stegozaura – wyjaśnił stary” (s. 259). Narracja nie jest prowadzona w pierwszej osobie, więc nie można tej niewiedzy zrzucić na karb niewiedzy Artura. Dlaczego więc narrator nie jest pewny pochodzenia krzesła? Pewnie dla żartu.

Można też zauważyć, że dość często zmienia on perspektywę. Dowiadujemy się na przykład, że niejaki pan Posser jest „w prostej linii potomkiem Czyngis-chana po mieczu” (s. 15) oraz że „jedną z największych trudności w kontakcie z Zaphodem było dla Trillian nauczenie się odróżniać, kiedy udaje głupiego […], a kiedy rzeczywiście jest głupi” (s. 143). Jeśli więc po zmianie perspektywy narrator wiedziałby tyle samo co dany bohater, to Posser musiałby zdawać sobie sprawę ze swojego pochodzenia, lecz tak nie jest. Wolę nie uznawać tej niekonsekwencji za błąd, a raczej za zabieg komediowy, ponieważ dzięki temu powieść staje się o wiele bardziej interesująca.

Skoro już o postaciach mowa, to wspomnę, że niezwykle łatwo jest utożsamić się z „mniej więcej” trzydziestoletnim Arturem Dentem. I stwierdzam to z pełną świadomością faktu, że jestem dwudziestotrzylatką. Dlaczego postać tego „nerwowego i drażliwego” mężczyzny tak bardzo do mnie trafiła? No cóż, ponieważ jest… nerwowy i drażliwy. Na dodatek najbardziej trapi go pytanie, czemu wygląda na strapionego. Nie potrafię zliczyć wszystkich razy, kiedy słyszałam to samo w chwili, gdy naprawdę po prostu się zamyśliłam. Jeszcze więcej charakteru dodaje mu jego ironiczne podejście do wszystkiego. „Wydaje mi się, że mam ogromne trudności ze znalezieniem sposobu na życie” (s. 285) – zauważa. Nie martw się, Arturze – nie ty jeden…

Chciałabym wspomnieć też coś na temat przestrzeni, ale jest ona zbyt rozbudowana (w końcu rzecz dzieje się w galaktyce!), więc poprzestanę na stwierdzeniu, że jeśli oglądaliście kiedyś Doktora Who, to na pewno będziecie mieli na ten temat jakieś pojęcie.

Choć Autostopem przez galaktykę zdecydowanie wpisuje się w konwencję powieści science fiction (statki kosmiczne, roboty, obcy…), to można też w niej znaleźć elementy fantasy. Chociażby taka ryba Babel. Gdy włożymy ją do ucha, zaczyna tłumaczyć z jakiegokolwiek języka na nasz ojczysty. Chociaż jej działanie zostało wyjaśnione w sposób naukowy, to fakt, że nikt nie zna przyczyn ani sposobu jej powstania, sprawia, że wpisuje się ona raczej w grono fantastycznych stworzeń. Przytaczanie polemik z Bogiem też raczej nie jest typowe dla fantastyki naukowej… Coś takiego znajdzie się raczej w fantasy, która często wykorzystuje opowieści ludowe (a w tych, jak wiadomo, nie brak bóstw). Może dlatego właśnie przypomina mi nieco książki ze Świata Dysku?

Ze względu na to, że w powieści poznajemy odpowiedź na „wielkie pytanie o życie, wszechświat i całą resztę”, zdecydowanie ją polecam. Jest to poradnik podpowiadający, jak odnaleźć się nie tylko w galaktyce, lecz także w życiu na Ziemi. Może pomóc zdać sobie sprawę z tego, że czasami nie warto traktować wszystkiego zbyt poważnie i że śmierć nie musi być najgorszym wyjściem (jeśli oprócz niej mamy do wyboru słuchanie vogońskiej poezji).

Podsumowując: polecam, daję 42/42. Jeśli któreś z was wybiera się w podróż przez galaktykę, to przypominam – nie zapomnijcie wziąć ze sobą ręcznika!


Wszystkie cytaty pochodzą z wydania: Douglas Adams, Autostopem przez galaktykę, przeł. Paweł Wieczorek, Janusz Kapusta, Poznań 2016.
]]>
http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/1-o-recznikach-zyciu-i-vogonskiej-poezji/feed/ 0
#3 Gdy nie ma dzieci w domu… http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/3-gdy-nie-ma-dzieci-w-domu/ http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/3-gdy-nie-ma-dzieci-w-domu/#respond Sun, 06 Jan 2019 12:37:09 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2606
Dzięki Kazikowi każdy Polak wie, co robią rodzice, kiedy nie ma w domu dzieci. (Piją na umór i wciągają kokainę). A co robią dzieci, kiedy nie ma w domu dorosłych? I znajdują się na bezludnej wyspie?
Zmieniają się w dorosłych.

Z pominięciem picia alkoholu i wciągania kokainy – trudno je dostać na bezludnej wyspie.

Wciąż pamiętałam horror czytania Robinsona Crusoe, dlatego na początku z niechęcią sięgnęłam po tę książkę. Dzieło Defoe to jedyna lektura obowiązkowa dla szkoły podstawowej, której nie skończyłam czytać. Przez pierwsze kilkanaście stron przebrnęłam z ogromnym trudem. Nudziły mnie długie opisy i nie podobał mi się sposób, w jaki tytułowy bohater traktował Piętaszka. Wtedy nie wiedziałam jeszcze prawie nic na temat niewolnictwa, wydawało mi się więc dziwne, że na bezludnej wyspie Robinson nie uznawał Piętaszka za kogoś równego sobie, lecz za swojego podwładnego. Myślałam sobie: „Czy to nie jest tak, że na bezludnej wyspie każdy zaczyna od nowa?”.

Gdy bodajże na drugim roku studiów musiałam znowu przeczytać Robinsona Crusoe, postanowiłam po raz kolejny dać szansę temu dziełu (myśląc, że może wcześniej byłam jeszcze zbyt młoda, by docenić tego rodzaju literaturę, albo że to wina słabego tłumaczenia) i tym razem mój odbiór tej powieści był neutralny. Naprawdę nie pamiętam, co czułam w trakcie czytania i po lekturze tej książki. Pozostała mi obojętna. Z kolei odkryty przeze mnie niemal w tym samym czasie Foe Johna Maxwella Coetzee wywarł na mnie ogromne wrażenie. Tę pozycję polecam gorąco.

Z powodu swojego negatywno-neutralnego odbioru Robinsona Crusoe obawiałam się, że Władca Much Williama Goldinga również nie przypadnie mi do gustu. I nie potrafię z pewnością stwierdzić, czy tak się stało. Są rzeczy, które bardzo doceniam w tej książce, lecz są też takie, które mi się w niej nie podobają. Zacznę od tych drugich.

Ze względu na sceny polowań czasami z trudem udawało mi się brnąć przez tę powieść, ponieważ lubię zwierzęta i należę do tych ludzi, którzy podczas oglądania filmu nie zdenerwują się, gdy ktoś umrze, ale jeśli coś stanie się zwierzęciu, to od razu zaczynam się stresować. Przez to, że polowania były dokładnie opisywane, bywało, że z trudem zmuszałam się do dalszej lektury, ponieważ bałam się natknąć na taką scenę. Po prostu nie każdego dnia mam ochotę czytać o wbijaniu włóczni w żywe stworzenia. Tak właściwie nigdy nie mam na to ochoty. Chociaż nazwałam te dokładne opisy minusami powieści, stanowią one także jej mocną stronę. Jak wiadomo, realistyczny opis pomaga w stworzeniu realistycznego świata przedstawionego. Postacie również ukazywano bardzo dokładnie. Z łatwością potrafiłam je sobie wyobrazić, choć czasami wydawały mi się wręcz karykaturalne.

Nie wiem, jak zachowywaliby się chłopcy zostawieni na pewien czas na bezludnej wyspie, ale nawet jeszcze przed końcem opisu pierwszej doby w nowym miejscu, postać Ralfa sprawiała wrażenie przerysowanej. Kto słyszał, żeby dwunastolatek tak często stawał na głowie („roześmiał się z zachwytem i znów stanął na głowie”, s. 8; „Ralf, czując potrzebę wyrażenia jakoś tego wszystkiego, stanął na głowie…”, s. 24)? Lecz, co ciekawe, z biegiem powieści Ralf wydawał się coraz bardziej prawdziwy. Postać Prosiaczka też zdawała się, szczególnie na początku, karykaturalna – typowy grubasek, z którego wszyscy się śmieją i który chce być lubiany przez rówieśników („Zerwał się huragan śmiechu, śmiały się nawet najmniejsze dzieci. W tym momencie chłopcy tworzyli ścisły krąg solidarności, który nie obejmował Prosiaczka. Ten bardzo poczerwieniał, pochylił głowę i zaczął przecierać okulary”, s. 20). Simon jest, moim zdaniem, najciekawszą, a zarazem najmniej realistyczną postacią. Wydawał się jakimś medium albo mędrcem. Babcią Wierzbą wśród biegających naokoło Johnów Smithów.

Kwestia, która najbardziej spodobała mi się w powieści, to płynne przechodzenie z jednego punktu widzenia w inny. Narracja jest prowadzona w trzeciej osobie, a czytelnicy czasami mają możliwość wglądu w myśli i uczucia innych postaci, nie tylko Ralfa, sprawiającego wrażenie głównego bohatera dzieła („Żaden z chłopców nie mógłby znaleźć dostatecznego uzasadnienia tego wyboru…”, s. 21; „Henry był tym zjawiskiem zafascynowany. […] Uczucie panowania nad żywymi stworzeniami przejęło go do najwyższych granic. […] Roger nie śmiał trafić. […] Henry zdziwił się pluskami w wodzie” s. 66–67). Wprowadza to niezwykłą dynamikę do narracji i pozwoliło mi więcej zrozumieć.

Golding lubił metafory. Można to zauważyć już w samym tytule książki. Autor nie stronił od zagadek ani nadawania pozornie błahym wydarzeniom drugiego dna. Z pewnością nie odkryłam nawet połowy ukrytych znaczeń. Niestety wyjawianie moich teorii co do nich wiązałoby się z tym, że zepsułabym lekturę tej powieści miłośnikom literatury, którzy nie mieli jeszcze szansy jej przeczytać. Z tego powodu więcej na ten temat napiszę na dole, pod ostrzeżeniem.

Podsumowując, nie polecam tej książki tym, którzy nie potrafią znieść nawet fikcyjnego znęcania się nad zwierzętami i dziećmi. Sądzę, że oprócz tej grupy odbiorców każdy znajdzie coś dla siebie: ukryte znaczenia, piękne opisy przyrody, ciekawą narrację. Szczególnie polecam tę powieść tym, którzy interesują się psychologią lub są fanami programu „Survivor” – dla nich mogłaby się ona okazać szczególnie ciekawa.


UWAGA! PONIŻEJ ZNAJDUJĄ SIĘ INFORMACJE, KTÓRE MOGĄ ZEPSUĆ LEKTURĘ WŁADCY MUCH!

Nie chcę się rozpisywać w nieskończoność, wspomnę więc szybko o swoich teoriach na temat tytułu, Simona oraz Rogera. Nie czytałam żadnych informacji o książce, żadnych teorii, więc możliwe, że moje przypuszczenia są zupełnie mylne albo powtarzam czyjeś słowa. Nie robię tego naumyślnie.

Po pierwsze, autor w ciekawy sposób zapowiada to, co zrobi Roger pod koniec powieści, gdy pokazuje jego stopniowe oddalanie się od reguł cywilizowanego świata. Na początku Roger rzuca kamieniami w Henry’ego, ale robi to tak, żeby w niego nie trafić („Roger nie śmiał trafić. Oto niewidzialne, jednak silne tabu dawnego życia. […] Ruch ręki Rogera warunkowała cywilizacja, która nie wiedziała o nim nic i leżała w gruzach”, s. 67). Następnie poznajemy dziwny zachwyt Rogera nad dźwignią z głazem („Silniejsze naciśnięcie dźwigni zwaliłoby głaz z łoskotem na skalny pomost. Roger był zachwycony”, s. 175). A na koniec Roger przemienia się w kata Prosiaczka i choć wydaje się, że nie zabił go naumyślnie, to dzięki możliwości poznania jego wcześniejszych myśli czytelnik może sam wysnuć wnioski („Wysoko nad nimi Roger w delirycznym niepohamowaniu nacisnął całym ciężarem na lewar. Ralf usłyszał spadającą skałę dużo wcześniej, niż ją spostrzegł”, s. 199). (Swoją drogą ciekawe, że autor nadał jednemu z chłopców imię Prosiaczek i postanowił, że na tej wyspie będą się znajdowały akurat dzikie świnie).

Po drugie, wydaje mi się, że Władca Much to śmierć. Pojawia się on po raz pierwszy, kiedy Simon dostrzega głowę świni zatkniętą na dzidę oraz wnętrzności rozrzucone obok, do których lgną muchy („Stos świńskich bebechów przemienił się w czarną plamę much, które bzyczały jak piła. […] Były czarne, zielonkawe i nieprzeliczone; a przed Simonem stał na kiju Władca Much i uśmiechał się”, s. 152).

Po trzecie, Simon wydaje się widzieć przyszłość. Nie tylko zapewnia Ralfa, że ten wróci („Na pewno wrócisz. Tak w każdym razie uważam”, s. 123), lecz także to on poznaje sekret życia („W końcu Simon nie wytrzymał i spojrzał na niego [Władcę Much – A.K.]; zobaczył białe zęby, przymglone oczy, krew – i to odwieczne, nieuniknione rozpoznanie przykuło jego wzrok”, s. 152). Sekret, którym – wydaje mi się – jest świadomość swojej śmiertelności. A może dowiedział się o pierwotnych instynktach człowieka?


Wszystkie cytaty pochodzą z wydania: William Golding, Władca Much, przeł. Wacław Niepokólczycki, Warszawa 2003.
]]>
http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/3-gdy-nie-ma-dzieci-w-domu/feed/ 0
#2 Pani Bovary to moja kotka http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/2-pani-bovary-to-moja-kotka/ http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/2-pani-bovary-to-moja-kotka/#respond Tue, 06 Nov 2018 12:37:10 +0000 http://zcyklu.pl/?p=2607
Mam dwie kotki, starszą – trochę ponadtrzyletnią. Nazwałam ją Behemotka – na cześć Behemota z Mistrza i Małgorzaty. Jest to jedna z ulubionych książek mojej mamy, Małgorzaty, i właśnie ona sprowadziła Betkę do domu, imię takie zdawało się więc jedynym słusznym wyborem.
Zaraz po tym, jak przeczytałam Panią Bovary Gustave’a Flauberta, Betka wyskoczyła przez balkon. Znowu. Ucieczki ma w genach – gdy skończyła rok, jej matka zwiała i nigdy nie wróciła do domu. A jednak czasami niełatwo mi wybaczyć jej te eskapady. Czy w domu nie ma wszystkiego? Kocham ją bardzo, czytam dużo o tym, jak zajmować się kotami, pilnuję, żeby jej niczego nie brakowało. Nie chodzi głodna, zwracam na nią uwagę, gdy tylko tego chce, przebywam w domu jak najwięcej (czyli prawie cały czas – to mit, że koty lubią samotność, jest wręcz przeciwnie), wypuszczam ją na balkon… Trudno nie odebrać tych ucieczek personalnie. A jednak tak naprawdę nie mam jej ich za złe. To jej natura, a czasami z pewnością musi brakować jej rozrywek. Pewnie, miłość jest ważna, ale to nie wszystko.

Betka znalazła się po ośmiu godzinach.

Zanim przejdę do szczegółów, najpierw nakreślę fabułę powieści. Otóż przedstawia się w niej losy Karola Bovary, a następnie również jego żony, Emmy. Fabuła zdaje się niekomplikowana, można by powiedzieć, że jest to zwykła powieść obyczajowa. Prostotę akcji równoważy konstrukcja. Flaubert wplata w narrację wiele aluzji i ukrytych sieci powiązań między światem zewnętrznym a światem wewnętrznym bohaterów. Odkrywanie tych zależności sprawia dużo uciechy.

Przez osiem godzin kontemplowałam to, jak bardzo podobna jestem do Karola w swojej miłości, a Betka – do pani Bovary w swojej niewdzięczności. (To niesprawiedliwy osąd, wiem, jednak trudno uniknąć gorzkich myśli, gdy szuka się kota). Otóż Karol niewątpliwie kocha swoją drugą żonę, może nieco zbyt mocno i zbyt ckliwie: „Ale teraz miał już na całe życie tę śliczną, uwielbianą żonę” (s. 58). Z kolei Emma nie potrafi odwzajemnić jego uczuć: „Póki nie wyszła za mąż, sądziła, że go kocha; zaczynała jednak przypuszczać, że pewno się myliła…” (s. 58), przez co w końcu miłości szuka gdzie indziej: „Mówiła sobie: Mam kochanka! Mam kochanka!” (s. 175). Pragnie romansu rodem z epoki romantyzmu, takiego, jaki można znaleźć w literaturze gotyckiej: „Czyż namiętne uściski, westchnienia przy księżycu, łzy spadające na bezwolne, uległe dłonie, czyż gorączkowe dreszcze i tkliwa niemoc mogły się obyć bez balkonów pięknego pałacu […], błysku klejnotów i lokajskich galonów?” (s. 81), a Karol nie potrafi jej tego dać, gdyż jest felczerem w niewielkiej miejscowości. Często nie rozumie żony lub zdaje mu się, że ją rozumie, chociaż ona ma całkiem inne intencje: „Czasem Emma wpychała mu pod kamizelkę czerwoną lamówkę trykotu, poprawiała krawat i rzucała w kąt zrudziałe rękawiczki […]; sądził, że dba o niego, ale robiła to dla siebie samej, w zaborczym egoizmie, nerwowym niepokoju” (s. 83). Pani Bovary żyje życiem wewnętrznym, niezrozumiałym dla jej męża: „W Rouen zobaczyła u jakiejś damy breloczki przy zegarku; nakupiła zaraz breloczków. […] Im mniej Karol rozumiał te wykwinty, tym więcej go zachwycały” (s. 82). W tym jestem podobna do Karola – mogę przeczytać niezliczone ilości książek na temat opieki nad kotami, mogę obejrzeć wszystkie odcinki programu Mój kot z piekła rodem, a i tak nie pojmę tak naprawdę głębi myśli mojej kotki, nigdy nie zrozumiem jej do końca. Chociaż mam pewność, że – niczym pani Bovary – wiedzie ona jakieś życie wewnętrzne i z pewnością ma ono zaskakujący charakter.

Dlatego nieważne, czego bym Betce nie zapewniła, to i tak pewnie by jej to nie wystarczyło, na pewno by szukała dalej. To samo dzieje się z panią Bovary, która z pozoru ma wszystko: kochającego męża oraz ładny dom i drogie rzeczy, a jednak to jej nie wystarcza. Chce więcej. Nie winię jej za to, rozumiem ją. Chociaż Emma zachowuje się też okrutnie i samolubnie, co wybaczyć jest trudniej.

Czasami Behemotka zaczyna turlać się po podłodze. Robi wtedy maślane oczka i uroczo zgina łapki. Gdy jednak spróbuje się ją wtedy pogłaskać, zaatakuje. Czasami lubi się łasić, lecz gdy głaszcze się ją za długo lub w miejscu, w którym nie chce w danej chwili, zaatakuje. Karol nieraz spontanicznie okazuje Emmie swoją miłość, a ta niezmiennie go odtrąca: „[…] ciągle dotykał jej grzebienia, pierścionków, chusteczki na szyję; niekiedy serdecznie i głośno cmokał ją w oba policzki albo delikatnymi pocałunkami okrywał jej obnażoną rękę od palców aż do ramienia; odpychała go, jak odpycha się uprzykrzone dziecko, lekko uśmiechnięta i zniecierpliwiona” (s. 58). Zdarza się, że działa to też w drugą stronę: pani Bovary, jakby czując wyrzuty sumienia w związku ze swoimi romansami, zaczyna lepiej myśleć o mężu: „Zastanawiała się nawet, za co nie cierpi Karola i czy nie byłoby lepiej, gdyby zdołała go pokochać” (s. 184). W przypadku Betki łatwo zaradzić: więcej zabawy, ale jeśli chodzi o Emmę, rzecz nie jest taka łatwa. Z pewnością nie zaszkodziłoby jej więcej rozrywek, lecz wydaje mi się, że żadne ich ilości nie zadowoliłyby bohaterki. Nawet kiedy jej drugi kochanek zapewnia jej takowe: „Hasała całą noc w rytm wściekłej muzyki puzonów…” (s. 290), ona i tak w końcu się nim nudzi: „Za dobrze się znali, by czuć owo zdumienie potęgujące rozkosz posiadania: on jej obrzydł, ona go zmęczyła” (s. 289).

Muszę przyznać, że jej podejście irytowało mnie – kobieta ma w końcu wszystko, o czym marzyła przez większość powieści, tylko po to, żeby niedługo potem to odrzucić. Dlaczego? Ponieważ pani Bovary próbuje zapełnić pustkę, jaką jej życie powoli w niej wydrążyło: „Skąd się właściwie brał w jej życiu ten niedosyt…?” (s. 283). Ponieważ nie dostała tego, co tak naprawdę chciała, albo może raczej okazało się, że nie chciała tak naprawdę tego, co dostała.

Moim zdaniem (to moja subiektywna opinia) pani Bovary chciała wolności, której, jako kobieta żyjąca w tamtych czasach, zależna od drugiego człowieka (męża, ojca, kochanka), nie mogła prawdziwie doświadczyć. I każda próba znalezienia czy poczucia tej wolności – romanse, próby zgromadzenia własnego kapitału – musiała skończyć się porażką, ponieważ nigdy nie była kompletna. Tę zależność świetnie widać w powieści również dlatego, że narrator zyskuje dostęp do myśli i uczuć Emmy dopiero po jej ślubie z Karolem. Zdaje się, że w ten sposób ma się ona stać kompletną osobą. A tak naprawdę zaczyna tylko tracić coraz więcej z siebie samej. Dlatego nie potępiam pani Bovary, ani Betki. Nie mogę potępiać kogoś za to, że chce czegoś więcej, że chce czuć się naprawdę wolnym, że nie odpowiada im do końca ich własne życie, mimo że teoretycznie mają wszystko.

Polecam tę książkę osobom, którym spodobała się Anna Karenina. Nie polecam osobom, które postać Izabeli Łęckiej z Lalki doprowadziła na skraj załamania nerwowego – pani Bovary zdaje się czasami gorsza od niej. (Roboczy tytuł tego tekstu: Izabela Łęcka na sterydach świetnie oddaje postać Emmy). Żeby wyłapać wszystkie niuanse powieści, zachęcam do przeczytania jej kilkakrotnie, polecam więc zacząć lekturę na dosyć wczesnym etapie życia, żeby mieć czas do niej wrócić. Morał? Trudno być szczęśliwym. Szczególnie, kiedy twój kot ucieka.


Wszystkie cytaty pochodzą z wydania: Gustave Flaubert, Pani Bovary, przeł. Ryszard Engelking, Warszawa 2014.
]]>
http://zcyklu.pl/w-slowach/dobic-do-setki/2-pani-bovary-to-moja-kotka/feed/ 0