Żywe słowa – Z CYKLU
http://zcyklu.pl
rozwijamy kulturęThu, 11 Nov 2021 12:41:38 +0000pl-PL
hourly
1 https://wordpress.org/?v=5.9Po co cierpienie? Poetycki poradnik
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/po-co-cierpienie-poetycki-poradnik/
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/po-co-cierpienie-poetycki-poradnik/#respondSun, 14 Mar 2021 12:09:16 +0000http://zcyklu.pl/?p=5324My, ludzie, nie lubimy cierpienia. Nasza epoka nie znosi go wyjątkowo, wszystko bowiem ma być ładne i uśmiechnięte, jak próbują nas przekonać mass media. Nawet wielu z tych, którzy roztropnie tłumaczą, że nie musimy być idealni, uważa cierpienie za przeszkodę w drodze ku szczęściu. Należy ją odrzucić. Ci bardziej realistyczni powiedzą: przeboleć i odrzucić.
Czy naprawdę cierpienie nie ma żadnej wartości i należy nim gardzić jak robakiem? Czy trzeba od niego uciekać w panice? Przecież każdy jest na nie w jakimś stopniu skazany. Jak powiada starożytny mędrzec, Wszystko ma swój czas, / i jest wyznaczona godzina / na wszystkie sprawy pod niebem: / Jest […] / czas płaczu i czas śmiechu, / czas zawodzenia i czas pląsów (Koh 3, 1-2.4). Może więc dałoby się z cierpieniem zaprzyjaźnić? Oczywiście przyjaźnić mądrze: nie unikać za wszelką cenę i przyjmować, gdy musi przyjść, ale też nie szukać go na siłę, nie pławić się w nim i nie rozczulać nad sobą. Po prostu przeżywać z całych sił wszystko, co daje los / dobry Bóg / ślepy traf. Tak przynajmniej radzą poeci.
Mędrzec nowoczesny wyróżnia w wierszu Fatum dwie postawy wobec cierpienia. Gdy nieszczęście przychodzi do człowieka, może on „zboczyć”, czyli próbować uciec, ugiąć się, poddać, zejść z drogi, którą dotąd z przekonaniem szedł. Może też przyjrzeć się przeciwnikowi bez lęku i zastanowić, jak skorzystać Na swym nieprzyjacielu[1], by uczynić swój byt piękniejszym, prawdziwszym, bardziej wartościowym. Po co? – spyta czytelnik udręczony egzystencją w czasach zarazy. To pragmatyzm. Gdy nasze istnienie nie może być przyjemne, nadal może być piękne i pożyteczne. Może zachować sens. Przyjęcie cierpienia w dłuższej perspektywie okazuje się skuteczniejsze niż ucieczka, gdyż zmusza do stawienia czoła problemowi i życia dalej pomimo smutku. Skupienie na owym „życiu dalej” odciąga uwagę od bólu i pozwala go pokonać.
Na czym polega „życie dalej”? Jedną z odpowiedzi na to pytanie można znaleźć w wierszach o ludziach porzuconych przez ukochaną osobę. Jak informuje Edward Stachura, który wiele napisał o leczeniu złamanego serca, to kosmiczny kataklizm. Dzień zmienia się w bezgwiezdną noc, a żywioły – zamiast istnieć w harmonii i tą harmonią pocieszać człowieka – zaczynają działać na szkodę niekochanego. Poeta docenia wagę nieszczęścia, ale radzi, by cierpliwie przetrwać apokalipsę, odwołując się do starego argumentu: płynie czas i zabija rany. Proponuje też coś w zamian: miłość, już nie do jednej, jakże zawodnej, osoby, ale do bliźnich, do przyrody, do absolutu. Podobne środki zalecają zarówno katolicki filozof-literat, jak i niezbyt religijny autor tekstów piosenek.
Jedna z cząstek poematu Karola Wojtyły Profile Cyrenejczyka nosi tytuł Dziewczyna zawiedziona w miłości. Poeta rozważa, jak opisać wielkość bólu bohaterki. Stwierdza, że cierpienie uczuć można odnosić do świata materialnego, opisywalnego matematycznie, i mierzyć je temperaturą, wyznaczaną przez słupek rtęci w termometrze – niczym ciepło powietrza lub ciał. To punkt odniesienia adekwatny do odczuć niekochanej. Nieszczęście przyjmuje dla niej rozmiary kosmosu, podobnie jak u Stachury.
Ból bohaterki zamyka ją we własnym świecie, czyni nieczułą na wszystko wokół, więzi w sferze subiektywnych odczuć. Ponieważ są negatywne, pogłębiają jej mękę. Zawiedziona miłość jednak to katastrofa tylko w wewnętrznym kosmosie niekochanej. Gdy przypomni sobie, że istnieje coś poza nią i jej smutkiem, może znaleźć ukojenie. Ratunek czeka więc w zdystansowaniu się od swych przeżyć, w próbie przyjęcia perspektywy obiektywnej.
Zmiana punktu widzenia najprawdopodobniej nie sprawi, że dziewczyna przestanie cierpieć, ale już nie będzie cierpieć sama. Dotrzyma jej towarzystwa inny cierpiący: Chrystus. Według tradycji podczas męki więcej bólu niż krwawe tortury przysporzyła Mu świadomość, że tak wielu ludzi wzgardzi Jego miłością. Przeżywa więc na krzyżu ten sam smutek, co dziewczyna – na większą, rzeczywiście kosmiczną skalę. W swej boskiej naturze, jako wcielony Logos, jest zasadą świata i cierpi w imieniu całego Stworzenia. Doświadcza więc również mąk wszystkich niekochanych. Jego zbawczy ból przerasta ból jednostki, a zarazem łączy się z indywidualnym smutkiem. W ujęciu Wojtyły – inaczej niż u Stachury – kosmos (i jego Władca) stoją po stronie cierpiącego niezależnie od upływu czasu. Cierpiący jednak musi przekroczyć swój ból i przyjąć pociechę, a do tego często potrzeba właśnie czasu…
W ostatnim wersie poeta dokonuje zestawienia: Temperatura wszechświata i serce ludzkie – i rtęć[2]. Sugeruje, że miara termometru nie opisze wyczerpująco ani majestatu kosmosu, ani ludzkiego cierpienia, zarówno w odniesieniu do Chrystusa, jak i zawiedzionej dziewczyny. A co może je opisać? Święta Faustyna Kowalska, której pisma Wojtyła wysoko cenił, stwierdza: Prawdziwą miłość mierzy się termometrem cierpień (Dzienniczek 342). Poeta zdaje się to odwracać: miarą cierpienia jest to, jak bardzo kocha cierpiący. Kto najbardziej kocha, najbardziej cierpi. (Tu znów przoduje Jezus, wcielona Miłość). Cierpienie to cena miłości. Bohaterka poematu, zamknięta w swym bólu, zdaje się o tym nie pamiętać.
Choć miłość w pewnym sensie powoduje cierpienie, jest zarazem lekiem na nie. To ona nadaje sens całemu istnieniu, wieńczy je. W finałowym zestawieniu temperatura wszechświata kontrastuje z sercem ludzkim, przeznaczonym do kochania. Sytuują się na dwóch biegunach istnienia. Zimny materialny wszechświat wpisuje się w reguły matematyki i choć człowiek nie zrozumie go w pełni, może poznać jego cząstkę za pomocą metod wykorzystujących termometry i rtęć. Przestrzeń kosmiczna jest lodowata, panuje w niej zero absolutne, czyli zupełny bezruch cząsteczek. Serce, docelowo gorące z miłości, pełne ruchu myśli i uczuć, rządzi się własnymi prawami, przerasta naturę. Cierpienie – nierozerwalnie związane z kochaniem – odróżnia człowieka od innych elementów przyrody i nadaje mu godność.
Wojtyła pokazuje, jak smutek może zbliżać do Boga, ale w przeżyciu cierpienia miłosnego pomagają również ludzie. I tak w piosence Pokoik na Hożej, napisanej przez Juliana Tuwima, z dziewczyną porzuconą przez „chłopaka bezecnego” solidaryzuje się jej siostra w niedoli z niedalekiej ulicy Polnej. Opisuje mieszkankę warszawskiego pokoiku, która patrzy w rozgwieżdżone niebo i płacze. Sama mówiąca spogląda na cierpiącą i jej smutek z perspektywy kosmosu i zastanawia się, czym są wobec ogromu galaktyk. W następnej strofie jednak odwraca punkt widzenia: wraca na Ziemię, do Warszawy na Hożą, by stwierdzić, że to planety i gwiazdy okazują się niczym wobec samotności niekochanej kobiety i bólu jej serca. W zakończeniu utworu zwraca się do Boga. Władca gwiazd wie wszystko i rozumie, że pęknięte serce i łza porzuconej – tak małe, jak wielki jest wszechświat – są od niego ważniejsze.
W piosence – podobnie jak u Wojtyły – cierpiąca dusza znaczy więcej niż niezdolna do czucia natura[3], a wsparcia udziela nieszczęśliwym Bóg. Tu jednak zraniona bohaterka przekroczyła już swój smutek i współczuje tej, której ból jest świeższy i bardziej dojmujący. Dziewczyna z Hożej płacze codziennie, dziewczyna z Polnej – już tylko czasem. Mówiąca znajduje pociechę w dzieleniu cierpienia z innymi; wie, że nie tylko jej ktoś nie kocha. Dziewczyn takich, jak mieszkanki Hożej i Polnej, jest więcej W każdym mieście, w Paryżu, w Yokohamie, w Berlinie / Nawet w Tokio, w Kaliszu, w Kopenhadze[4]. Każda z nich w swym małym pokoiku nie ustępuje rangą wszechświatu. Cierpiące dusze zdają się dorównywać liczebnością gwiazdom na niebie.
Również Stachura zestawiał sytuację ludzi i pokrewnych im (inaczej niż w piosence Tuwima) gwiazd, pozostawionych samym sobie w wielkim kosmosie. Stawia ciała niebieskie za wzór dla Ziemian: Czemuż, czemuż więc / – my, gwiezdne dzieci – / W gwiazdozbiór piękny, przepiękny wręcz / Nie skupimy serc?[5]. Każdy samotny w swej samotności przypomina innych, dlatego może się z nimi solidaryzować. Wtedy zaś przestanie być sam – jak dziewczyna z Polnej.
Wielu cierpiących – na czele z biblijnym Hiobem – pyta, dlaczego? Na tej niskiej ziemi chyba nie ma odpowiedzi. Można zadać pytanie prostsze: po co? By rozumieć innych w tym, co trzeba przeżyć, gdyż nie opowiedzą tego nawet Treny Kochanowskiego. By bardziej kochać, by bardziej być człowiekiem. Hiob doda – by ujrzeć Boga (Hi 42, 5). Można postawić kolejne pytanie: co zrobić z cierpieniem? Kochanowski i Norwid odpowiedzą: przekuć w piękno, Wojtyła, Stachura i Tuwim – w miłość.
Cyprian Norwid, Fatum
I Jak dziki zwierz przyszło N i e s z c z ę ś c i e do człowieka I zatopiło weń fatalne oczy… – Czeka – – Czy, człowiek, zboczy?
II Lecz on odejrzał mu, jak gdy artysta Mierzy swojego kształt modelu; I spostrzegło, że on patrzy – c o? skorzysta Na swym nieprzyjacielu: I zachwiało się całą postaci wagą – – I nie ma go!
Tekst za: C. Norwid, Wiersze. Tekst, opr. J.W. Gomulicki,
Warszawa 1966, s. 583.
Karol Wojtyła, 5. Dziewczyna zawiedziona w miłości
Często cierpienie uczuć mierzy się słupkiem rtęci podobnie jak ciepło powietrza lub ciał – a przecież trzeba inaczej wykrywać ich wielkość… (lecz ty zanadto jesteś osią swoich spraw).
Gdybyś zdołała pojąć, że osią tych spraw nie jesteś, a Ten, co nią jest, też nie znajduje miłości – – gdybyś zdołała to pojąć.
Po cóż jest serce ludzkie?
Temperatura wszechświata i serce
ludzkie – i rtęć.
Tekst za: K. Wojtyła, Profile Cyrenejczyka, w: tenże, Pieśń o Bogu ukrytym. Poezje, wstęp Z.J.
Peszkowski, Warszawa 1998, s. 109-110.
Julian Tuwim, Pokoik na Hożej
Brylantowe i groźne błyszczą gwiazdy w przestworze, Z wietrzną gwiezdną chorągwią noc sprawuje swą straż, A ty, biedna dziewczyno, w pokoiku na Hożej Siedzisz sama samotna i łkasz.
A przyczyna wiadoma, jakiś chłopak bezecny Najpierw miał, potem rzucił, przedtem kochał, dziś nie. A ty dalej go kochasz, no przypuśćmy, powiedzmy, I codziennie go widzisz we śnie.
Ale czem jest pokoik na Hożej? I twój smutek, i chłopiec, i ty? Miliard światów wiruje w przestworze, Mleczne drogi, mgławice i mgły.
Potem ziemia jest, lądy i morza, A na ziemi, wśród krajów i miast Skrawek drobny, Warszawa i Hoża. Cóż to znaczy wśród planet i gwiazd?
Ty codziennie na Hożej, a ja często na Polnej Siedzę sama przy oknie i wpatruję się w noc. I podobno jest trzecia, która mieszka na Solnej, Czwarta, setna, tysiączna, ach, moc.
W każdym mieście, w Paryżu, w Yokohamie, w Berlinie, Nawet w Tokio, w Kaliszu, w Kopenhadze, czy wiesz? Pęka serce z miłości jakiejś biednej dziewczynie, Więc na Hożej tak musi być też.
Przeogromne jest niebo i morze, Świat bez miary i kresu gdzieś gna, A maleńki jest pokój na Hożej, Jeszcze mniejsze jest serce i łza,
Lecz ty jeden rozumiesz, o, Boże, W wielkim blasku gwiaździstych twych szat, Że ważniejsze jest serce na Hożej, Niż te gwiazdy, mgławice i świat.
Smętne
pieśni o miłości Edwarda Stachury w wykonaniu Marka Gałązki i Magdy Umer:
[1] C. Norwid, Fatum, w: tenże, Wiersze. Tekst, opr. J.W. Gomulicki, Warszawa 1966, s. 583.
[2] K. Wojtyła, Profile Cyrenejczyka, w: tenże, Pieśń o Bogu ukrytym. Poezje, wstęp Z.J.
Peszkowski, Warszawa 1998, s. 110.
[3] W obronie biednej natury
należy stwierdzić, że za nieczułą uważa się ją od czasów rewolucji naukowej, a
w kulturze równolegle funkcjonuje wizja przyrody czującej, zwłaszcza w tradycji
platońskiej, żywej choćby u Słowackiego.
[5] E. Stachura, Missa pagana, w: tenże, Wiersze, poematy, piosenki, przekłady,
red. Z. Fedecki, Warszawa 1984, s. 193
]]>http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/po-co-cierpienie-poetycki-poradnik/feed/0Stoicyzm na trawniku. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Fiołki
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/maria-pawlikowska-jasnorzewska-fiolki/
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/maria-pawlikowska-jasnorzewska-fiolki/#respondWed, 08 Jan 2020 18:43:47 +0000http://zcyklu.pl/?p=4209Zgodnie z tradycyjną hierarchią bytów człowiek jest koroną Stworzenia, najdoskonalszą z ziemskich istot, uprawnioną do sprawowania władzy nad innymi. Takiemu to dobrze! – mogą więc zawołać zastępy kotków i piesków, rzesze stokrotek i sosen, niezliczone gwiazdy i przepastne morza. Czy mają rację?
Chyba nawet osoby najbardziej przekonane o równości ludzi i
zwierząt przyznają, że człowiek dzięki swej jakże rozwiniętej psychice silniej
doświadcza szeroko pojętych nieprzyjemności duchowych. W pewnym sensie tylko on
je odczuwa. Niezwykły poziom jego rozwoju daje mu przywileje i możliwości, ale
przysparza również cierpienia. Może więc dobrze jest nie nam, ale wróbelkom, fiołkom
i Kotlinie Biebrzańskiej?
Taką myśl zdaje się wyrażać Maria Pawlikowska-Jasnorzewska w
wierszu Fiołki. Tytułowi
przedstawiciele rodzimej flory wcale nie zazdroszczą człowiekowi. Przeciwnie,
cieszą się swą fiołkową dolą, która czyni je obojętnymi z natury na wszystko.
Nie doświadczają radości, ale też nie odczuwają bólu. Za wielkie szczęście nie
płacą wielkim cierpieniem. Bez żadnego wysiłku trwają w stanie apathei –
obojętności, beznamiętności, niewrażliwości. Są niepodatne na wzruszenia, żyją
w harmonii i spokoju wewnętrznym. O osiągnięciu tego stanu marzyli starożytni greccy
filozofowie, poszukujący umiłowanych cnoty, szczęścia i mądrości. Stoicy,
sceptycy, cynicy dążyli do wyzwolenia się z wszelkich uczuć, tak pozytywnych,
jak negatywnych. Podobne cele obierają buddyści i hinduiści, pragnący nirwany.
Również chrześcijanie widzą we wzniesieniu się ponad „to wszystko” i ciszy
wewnętrznej ważny element dążenia do komunii z Bogiem.
Tymczasem fiołki nie muszą robić nic prócz podtrzymywania status
quo i cieszenia się nim. Nie mają oczu i ust, którymi mogłyby patrzeć na
ukochaną osobę i ją całować. To dobrze, bo miłość prócz szczęścia oznacza
wyrzeczenia i tęsknotę, a do tego może się skończyć. Nie mają też rąk, by ich
załamywaniem wyrażać cierpienie – przecież nie muszą go okazywać, bo go nie
znają.
Nie znają też starości, przemijania, śmierci, oznaczanych
przez włosy, co mogą posiwieć[1].
Oczywiście, umrą, gdy tylko słońce mocniej przygrzeje, ale nawet w tym wypadku
wszystko im jedno. Zresztą i tak odrodzą się za rok – taką przewagę ma cykliczna
przyroda nad linearną historią, tak ważną dla człowieka skazanego na ostateczny
kres. Ludzkiego cierpienia nie koi zbytnio świadomość, że odrodzą się w swych
potomkach. Są osobami, a więc i żyć chcą osobiście.
Każdą z trzech czterowersowych strof wiersza tworzą dwa
dystychy. W pierwszym mowa o tym, z czego fiołki ochoczo rezygnują, w drugim –
co wybierają. Wyrzekają się przede wszystkim miłości, cierpienia i śmierci, z
którą wiążą się krzyk i strach niezależnie, czy jest tragiczna, czy naturalna.
Niesie grozę umierającemu zarówno w pożarze, jak i we własnym łóżku. Miłość
natomiast kwiatki widzą przez pryzmat oddalenia od ukochanej osoby i
oczekiwania na wieści od niej – zdecydowanie bardziej uciążliwego niegdyś niż
obecnie, gdy SMS-y, Messenger i Skype zastąpiły idące całymi tygodniami listy.
Fiołki nie chcą nawet, aby ktoś po nich płakał i żałował ich
śmierci, która dla osoby kochającej i kochanej oznacza kres marzenia o
szczęściu. Nie zależy im na czyjejś miłości, na byciu komuś potrzebnymi, na
zachwyceniu kogoś swym lirycznym urokiem, wzruszaniu swą eterycznością.
Beznamiętnie poddają się wyrokom losu. Postępują jak stoicki filozof, kierujący
się rozumem, co niezbyt pasuje do kwiatu, który ucieleśnia delikatny wdzięk i
kojarzy się raczej z porywami serca młodziutkiej dziewczyny niż dystansem
doświadczonego przez życie mędrca.
Fiołki wybierają drogę milczenia, dystansu, trzymania się na
uboczu. Nieprzypadkowo jako roślinki urocze (i o słodkim zapachu), ale
niepozorne symbolizują pokorę. Natura schowała je w trawie, a im tam dobrze i
bezpiecznie. Wiedzą, że zaszczyty oznaczają odpowiedzialność, wysiłek i ból,
wymagają siły, odwagi i samozaparcia. Po cóż im to? Pamiętają o swej słabości.
Dlatego – parafrazując początek Psalmu 131 – nie są wyniosłe, nie gonią za tym,
co wielkie albo co przerasta ich siły. Nie potrafią i nie chcą się narażać. Nie
śnią o potędze, mądrości, intensywności uczuć czy byciu jakiejkolwiek inaczej
wyrazistymi. Chcą tylko wieść w świętym spokoju swe ciche życie, upiększone
jedynie ich wonią.
Obrazem postawy fiołków poetka czyni codzienną pszczołę obojętności złocistej[2].
Co mają wspólnego pracowity owad i kwiaty schowane w trawie? Znają swoje
miejsce, nie wychylają się przed szereg, strzegą porządku, a nade wszystko
pozostają obojętne. Pszczoły – dzięki dyscyplinie panującej w społeczeństwie
ula, fiołki – dzięki pokorze, czyli świadomości prawdy o sobie, tego, jak są
delikatne. Nie szukają tego, co niezwykłe, beznamiętnie żyją codziennością,
która okazuje się nie szara, ale złota. Złota jak miód. Czy równie słodka? Czy
obojętność może być słodka?
Fiołki nie stracą serca, bo
go umyślnie nie mają[3].
Potrafią żyć bez niego w przeciwieństwie do człowieka, skazanego na cierpienie.
Niejeden poeta, Herbert albo Kochanowski na przykład, stwierdziłby, że stanowi
to o godności ludzkiej, uszlachetnionej przez ból, a do tego opromienionej
przez okupioną nim radość. W wierszu Jasnorzewskiej brak sygnałów tej myśli.
Człowiek udręczony ciągłym czekaniem na szczęście, tęsknotą za ukochaną osobą,
funkcjonowaniem w perspektywie śmierci i przemijania czasami zazdrości pięknym
i obojętnym kwiatom. Zwłaszcza gdy owym człowiekiem jest kobieta, a to o jej
przeżyciach często pisze poetka. Nieprzypadkowo ostatnią edycję jej wierszy
zebranych zatytułowano Złote myśli
kobiety.
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Fiołki
Fiołki, jak i inne kwiatki, nie chciały mieć ust ni oczu, rąk, które można załamać, włosów, co mogą posiwieć. Wolały zamilczeć w trawie, z daleka, na uboczu. Wolały nie być szczęśliwe ani też nieszczęśliwe.
Fiołki nie chciały się spalić w pożarze na siódmym piętrze, fiołki nie chciały umierać na łóżku w krzyku i strachu. Nie chciały być wcale większe, mądrzejsze ani gorętsze, życzyły sobie spokoju w niskim, fiołkowym zapachu.
Fiołki nie chciały miłości, tęsknot i czekań na listy. Nie chciały płaczu marzenia, kiedy je na śmierć wzywają. Wolały codzienną pszczołę obojętności złocistej, która im serca nie weźmie, bo go umyślnie nie mają.
„Bluszcz” 1924 nr 16
Cyt. za: M. Pawlikowska-Jasnorzewska, Złote myśli kobiety. Poezje zebrane, red. M. Nalewski, Warszawa 2019,
s. 713.
[1] M.
Pawlikowska-Jasnorzewska, Fiołki, w:
taż, Złote myśli kobiety. Poezje zebrane,
red. M. Nalewski, Warszawa 2019, s. 713.
]]>http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/maria-pawlikowska-jasnorzewska-fiolki/feed/0Z wizytą w Arkadii. Józef Czechowicz, „Księżyc w Rynku”
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/z-wizyta-w-arkadii-jozef-czechowicz-ksiezyc-w-rynku/
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/z-wizyta-w-arkadii-jozef-czechowicz-ksiezyc-w-rynku/#respondMon, 01 Jul 2019 01:14:37 +0000http://zcyklu.pl/?p=15031 lipca 1569 król Zygmunt August zaprzysiągł na zamku w Lublinie unię nazwaną od miejsca uchwalenia lubelską. Na jej mocy Korona Polska i Wielkie Księstwo Litewskie stały się jednym państwem, Rzecząpospolitą Obojga Narodów. Jej losy związały się z wieloma mitami ważnymi w polskiej kulturze i historii – kresowym, szlacheckim, wielokulturowym czy mitem przedmurza chrześcijaństwa. Dla pewnego poety mitem stało się również miejsce, w którym unia się narodziła.
Lublin, obecnie miasto duże, ale nieco na uboczu kraju, najlepsze swe dni przeżywał w XVI wieku. Wtedy wypadało tam bywać. Dlaczego? Leżał na szlaku Wilno – Kraków, mniej więcej w środku Rzeczypospolitej. Dzięki sprzyjającemu położeniu geograficznemu stał się nie tylko ważnym ośrodkiem handlu, przyciągającym ludzi różnych kultur, lecz także centrum politycznym. Tamtejszy zamek był jedną z rezydencji królewskich, a prócz tego dziewięć lat po słynnej unii Stefan Batory ustanowił miasto jedną z dwóch siedzib trybunału koronnego – czyli najwyższego sądu apelacyjnego, ważnej instytucji państwowej.
Słodki dobrobyt i potęga skończyły się, gdy w połowie XVII wieku w Rzeczypospolitej rozpętały się wojny. Od tamtej pory Lublin łączy w sobie elementy metropolii i uroki prowincji. Z jednej strony to obecnie największe miasto Polski wschodniej, właśnie tam stworzono pierwszy rząd wolnej Polski w 1918 i założono KUL, który przyczynił się do ocalenia wolności nauki w PRL-u. Z drugiej strony jednak pozostaje w cieniu innych ośrodków miejskich, z największą i najbliżej położoną Warszawą na czele.
Odczuł to już w międzywojniu największy piewca grodu nad Bystrzycą Józef Czechowicz, który w 1933 wyjechał do stolicy, by robić tam karierę dziennikarsko-pedagogiczną. Do rodzinnego miasta wrócił we wrześniu 1939 w ramach ewakuacji Polskiego Radia. Zamiast ocalenia znalazł tam śmierć już dziewiątego dnia wojny. Jak głosi legenda, przepowiedział ją sobie w liryku żal.
Prócz słynnych wierszy o mającej się spełnić apokalipsie Czechowicz stworzył jeden z najpiękniejszych poetyckich portretów miasta. Ukazuje Lublin jako baśniową czy mityczną krainę dzieciństwa, stojącą ponad czasem, uniwersalną, wystylizowaną na ciche, urokliwe, przytulne prowincjonalne miasteczko. Wpisuje je w całościową wizję świata, jaką zbudował w swych dziełach. Tadeusz Kłak nazwał ją Między Arkadią a katastrofą. Nietrudno się domyślić, po której stronie sytuuje się gród nad Bystrzycą. To kolejna realizacja mitu o raju, sielance, idealnym kraju łagodności, Wyspach Szczęśliwych, tym razem usytuowanych na Starym Mieście, Wieniawie czy wzgórzu zamkowym. Na ile chronią one mówiącego od dręczących go złych przeczuć?
W Księżycu w Rynku, współtworzącym cały tomik poświęcony Lublinowi (Stare kamienie, 1934), poeta nie posługuje się najoczywistszą idylliczną symboliką. Tytułowy księżyc to znak nocy, śmierci, zmienności, niepokoju. Tu jednak budzi pozytywne uczucia, co najmniej zainteresowanie. Mówiący uważnie śledzi jego wędrówkę po niebie tuż nad dachami starych – czyt. swojskich, przytulnych, malowniczych – kamienic lubelskiego rynku (dygresja: w jednej z nich zmarł sam Jan Kochanowski, jej obecny adres to Rynek 2). Zachowuje się jak dziecko: prosi, by zaczekać jeszcze chwilę, aby mógł przyjrzeć się temu fenomenowi. Obcy jest mu światopogląd naukowy – wyobraża sobie, że ciało niebieskie jest przyklejone do nieba i może z niego spaść. Dachy i ściany kamienic pełnią funkcję potencjalnej drabiny, a otoczony nimi plac – miski, w którą wpadnie urokliwy świecący obiekt. Co to? Perła? Lampa? Może silmaril?
Przestrzeń ziemska w pierwszej cząstce wiersza jest bardzo jednolita. Wynika to nie tylko z metafory miski, ukazującej bruk uliczny i budynki jako ten sam byt, lecz także z zestawienia w pierwszym wersie słów o podobnym brzmieniu. Słowotwórczo kamienica pochodzi zresztą od kamienia, to „budynek zbudowany z kamienia”. Mówiący zaznacza, że pionowe zabytki są utworzone z tego samego budulca co podłoże rynku. Po chwili jednak jego wyobraźnia (szybka jak fantazja dziecka) podąża inną ścieżką: miska okazuje się metalowa, gdyż kiedy wpadnie w nią perła księżyca, zabrzęknie.
Miska okazuje się bogato rzeźbiona (jak przystało na późnorenesansowe kamienice!) – jej powierzchnię różnicują zagłębienia nisz, otwory bram i okien. Mogłyby się stać królestwem złowrogich nocnych cieni, przypominających strachy, których obawiają się najmłodsi, ale na szczęście jest zbyt jasno. Dzięki światłu księżyca nie trzeba się bać ciemności i groźnych gier świateł. Znak sił mroku: cień ma urokliwy fiołkowy odcień i – jak oznajmia mówiący – został unieszkodliwiony, złamany. Brak mu mocy, klęczy, czyli przyjmuje postawę zwyciężonego. Noc jest płowa, a więc bardzo jasna, bezpieczna.
Barwie tej odpowiada żółty kolor gwiazd, ściętych niby kłosy zboża. Trwa przecież czas żniw: lipiec. Nad lubelski bruk dociera powiew sielskiej wsi, gdyż niebo nad miastem staje się polem. Gwiazdy lecą nad dachami – czyli wędrują po nieboskłonie – niby kurz na polnych drogach w upalne letnie dni. Zarazem niebo przypomina wodę, a lot gwiezdnego pyłu – wiatr marszczący jej powierzchnię: gwiazdy firmament w złote smugi marszczą [1].
Symbolika trzeciej cząstki wiersza naznaczona jest jednak niepokojem. Choć żniwa obiecują dobrobyt, wiążą się ze śmiercią i jej atrybutami: kosą czy sierpem, a wodę można widzieć jako groźną otchłań. Co więcej, blask gwiazd odbija się w oknach jak wystrzał. Może to po prostu wczesny meteor ze słynnego sierpniowego roju Perseidów? A może raczej znak, że zło i przemoc czuwają, choć na chwilę straciły swą moc? Za tą druga interpretacją przemawia obraz ślepych szyb, biernych, bezsilnych, jakby obojętnych na wystrzały, na szczęście ciche i niegroźne.
Po delikatnym przypomnieniu o niebezpieczeństwie mówiący wraca do obserwacji księżyca. Czwarta cząstka, ostatnia z większych, tworzy więc klamrę z pierwszą. Tym razem świetlistą perłę śledzi nie tylko mówiący, lecz także uosobiona noc, podobnie jak księżyc raczej olśniewająca pięknem niż złowroga i związana z mrokiem. Czeka cierpliwie na wynik podróży ciała niebieskiego – czy wpadnie z brzękiem w misę rynku, jak przewidziano na początku utworu, czy wymknie się z niej, by stoczyć się ze wzgórza staromiejskiego ulicą Grodzką w dół, ku zamkowi.
Księżyc spłatał widzom psikusa i wybrał trzecią drogę: On się srebrliwie rozpływa / w rosie porannej, w zapachu ziół [2]. Traci materialność, rozwiewa się w mgłach łąk na horyzoncie. Zdaje się wybierać naturę, nie – kulturę. Zamiast turlać się niczym piłka po miejskich starych kamieniach, wybiera ponadczasową przyrodę. Zmienia konsystencję – z twardej perły staje się cieczą, podobnie zresztą jak w jednej z wcześniejszych metafor nieboskłon wokół niego. Tracąc niejako istnienie, ustępuje miejsca bliskiemu już porankowi. W cykliczności natury nie ma więc miejsca na panowanie nocy, a księżyc usuwa się wobec większej światłości.
W Czechowiczowym obrazie urokliwe zabytki i wspaniałości nocnego nieba co chwila zmieniają postać. W metaforach płynnie przekształcają się z jednych bytów w drugie. Choć ukazane jako ciche, sielskie, spokojne, niekiedy mienią się iskrą niepokoju. Wszystko – niebo i ziemia, miasto i wieś, natura i kultura – ostatecznie stanowi harmonijną jedność, której oglądanie pokrzepia i oddala na chwilę egzystencjalne obawy. Zachwycają, cieszą oko, uciszają serce. Jak pięknie! [3]
Księżyc w Rynku
Kamienie, kamienice,
ściany ciemne, pochyłe.
Księżyc po stromym dachu toczy się, jest nisko.
Zaczekaj. Zaczekajmy chwilę –
jak perła
upadnie w rynku miskę –
miska zabrzęknie. W płowej nocy,
po kątach nisz głębokich,
po bram futrynach i okien
załamany,
bez mocy,
cień fijołkowy uklęknie. Gwiazdy żółte, które lipcowy żar ściął,
lecą – kurzawą – lecą,
firmament w złote smugi marszczą,
za Trybunałem
na ślepych szybach świecą
cichym wystrzałem. Noc letnia czeka cierpliwie,
czy księżyc spłynie, zabrzęknie,
czy zejdzie ulicą Grodzką w dół.
On się srebrliwie rozpływa
w rosie porannej, w zapachu ziół. Jak pięknie!
Tekst za: J. Czechowicz, Księżyc w Rynku, [w:] tenże, F. Arsztajnowa, Stare kamienie, Lublin 1934, s. 9. Uwspółcześniono pisownię wdół.
[1] J. Czechowicz, Księżyc w Rynku, [w:] tenże, F. Arsztajnowa, Stare kamienie, Lublin 1934, s. 9.[2] Tamże.[3] Tamże.
]]>http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/z-wizyta-w-arkadii-jozef-czechowicz-ksiezyc-w-rynku/feed/0Polak też człowiek
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/polak-tez-czlowiek/
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/polak-tez-czlowiek/#respondSat, 10 Nov 2018 09:56:44 +0000http://zcyklu.pl/?p=1525Kto to Polak? Według starożytnej logiki definicja Polaka powinna wskazywać jakiś zbiór, do którego należy Polak, i cechy, które Polaka z tego zbioru wyróżniają. Mówiąc terminami – należy określić rodzaj najbliższy (genus proximum) i różnicę gatunkową (differentia specifica).
Polak – człowiek (genus proximum) należący z urodzenia lub wyboru do narodu polskiego (differentia specifica).
Ale kto to człowiek i co to naród polski? Można to opisać na przykład tak:
Człowiek – istota powołana do składania swej wolności w darze miłości Bogu, bliźniemu, sobie.Naród polski – wielka rodzina Polaka, czasami irytująca, ale jednak własna. To w niej uczy się, jak kochać innych, i stara się owe kochanie praktykować.
Norwid (jak inni mądrzy ludzie) uważał, że bycie Polakiem oznacza przede wszystkim bycie człowiekiem. Specyficzne cechy narodu polskiego, zwłaszcza jego kultura, mają stać się wkładem do wspólnego, ogólnoludzkiego dziedzictwa. Ojczyzna to „tu i teraz” człowieka, pole działania, droga dana przez Opatrzność.
Właśnie – droga, nie cel. Prawdziwa Ojczyzna, ta przez wielkie O, nie jestz tego świata[1]. Każda jednostka i każdy naród pielgrzymują do nieba, wszyscy na swój sposób, ale zjednoczeni w Chrystusie. Dlatego, jak pisał Tuwim, Ojczyzną moją jest Bóg[2], dopiero potem polska ziemia i sielski dom rodzinny (wszystko to łączy w oczach lubej). Bóg powinien być na pierwszym miejscu. Należy Mu się ono, taki jest porządek świata, tego wymaga (za przeproszeniem) metafizyczna harmonia.
Argument tego typu zapewne nie przekona wszystkich, dlatego Norwid stara się pokazać uniwersalność chrześcijaństwa. Uczy ono dystansu – do wszystkiego, nie tylko ojczyzny. Wiąże się z wartościami ważnymi również w etosie humanizmu świeckiego, który – jak się zdaje – wciąż obowiązuje: altruizmem, wrażliwością, mądrością, wewnętrzną wolnością, pięknem, tworzeniem, wznoszeniem się ponad podziały. Jeśli nie jest uniwersalny człowiek, który oddaje życie za miłość, to chyba nic nie jest uniwersalne.
Wartości ogólnoludzkie, najskuteczniej realizujące się w chrześcijaństwie, poeta uważa za ratunek dla zniewolonej ojczyzny – zniewolonej zarówno przez zaborców, jak i przez samą siebie, niszczoną przez egoizm, obojętność, głupotę Polaków, którzy nie pracują nad sobą i wolą własną pieścić się boleścią[3].
Norwid wielokrotnie krytykował postawę swych rodaków, ale pamiętał też o tym, co w ziemskiej ojczyźnie piękne, co – gdy jest praktykowane – zbliża ją do doskonałej Niebieskiej. O szlachetnej prostocie, twórczej pracy, prawdziwym braterstwie, szacunku wobec świata danego człowiekowi mówi w obrazach mitycznej polskiej wsi, znanych z Fortepianu Chopina, Mojej piosnki [II] czy Mojej ojczyzny.
(…) moja ojczyzna: / Pola, zieloność, okopy, / Chaty i kwiaty, i sioła[4]. Uroki natury i spokój domu rodzinnego to jednak tylko stopy Ojczyzny, które można tu utożsamić z ojczyzną ziemską. Ta prawdziwa (…) nie stąd stawa czołem[5]. Jako człowiek Polak wywodzi się ciałem zza Eufratu[6], z ziemi Edenu, z której ulepił go Bóg, a duchem sponad chaosu[7], spoza granic świata i sprzed jego istnienia – wziął początek w przedwiecznym zamyśle Stwórcy. To Jemu zawdzięcza byt i zbawienie, nie żadnemu narodowi, ograniczonemu czasem, przestrzenią, ludzkimi słabościami. To On – Ideał, Pełnia uzupełnia jego niedoskonałości, czyni człowiekiem kompletnym, umożliwia prawdziwe istnienie: Klucz Dawidowy usta mi otworzył, / Rzym nazwał człekiem[8].
Jak łatwo się domyślić, dokonuje się to przez wspólnotę Kościoła rzymskiego, złożoną z niesfornych członków (warto przypomnieć: wszystkich ochrzczonych, nie tylko kleru), ale uświęcaną przez Boga. Nie oznacza to, że Norwid był tzw. Polakiem-katolikiem. Oznacza to, że znał i cenił kulturę europejską. A ona wyrosła na chrześcijaństwie, w którym zjednoczyły się dokonania z kręgów judaizmu, antyku grecko-rzymskiego i szeroko pojętych ludów barbarzyńskich. Cywilizacja składa się z nabytków wiedzy i z r a e l s k i e j – g r e c k i e j – r z y m s k i e j, a łono jej chrześcijańskie[9].
Człowiek, bogaty w tradycję tylu narodów, ma obowiązek ją rozwijać – czego przestrzenią staje się kultura ziemskiej ojczyzny, stająca się cegiełką do wspólnego dziedzictwa. Należy rozumieć ją szeroko: jako sztukę, naukę, technikę, nawet działalność społeczną i doskonalenie charakteru. Polak musi rozwijać się jako człowiek i służyć innym – w ten sposób wspiera Polskę. Jako dobry, ale już dorosły syn jej ramię podpiera[10]. Kocha ją i jej służy, zwłaszcza że zna jej cierpienie i nędze: Ojczyzny mojej stopy okrwawione / Włosami otrzeć na piasku / Padam[11].
Polak wie jednak, że trudny stan obecny to nie koniec. Pracuje – czy też walczy, ale duchowo – o Polskę oświeconą blaskiem Ojczyzny niebieskiej, udoskonaloną, przemienioną tak, jak przemienia się każdy człowiek, gdy kieruje się miłością – czyli gdy urzeczywistnia się w nim lepszy świat.
Polska Norwida i Polska współczesna różnią się fundamentalnie: zdobyliśmy polityczną niepodległość. Poza tym – nic nowego pod słoneczkiem, ślicznym okiem. Polska była, jest i będzie rozdarta wewnętrznie, zarozumiała, niszczona przez narody ościenne i własne dzieci. Polska była, jest i będzie krajem gościnnych, lojalnych ludzi, bohaterów krwi i potu czoła oraz zieleni, której na próżno szukać w ciepłych krajach. Cała ta nędza i cała wielkość odsyła jednak poza siebie. Przypomina i obiecuje. To ślad – lub – stopy[12].
Moja ojczyzna
Kto mi powiada, że moja ojczyzna:
Pola, zieloność, okopy,
Chaty i kwiaty, i sioła – niech wyzna,
Że – to jej stopy.Dziecka – nikt z ramion matki nie odbiera;
Pacholę – do kolan jej sięga;
Syn – piersi dorósł i ramię podpiera:
To – praw mych księga.Ojczyzna moja n i e s t ą d stawa czołem;
Ja ciałem zza Eufratu,
A duchem sponad Chaosu się wziąłem:
Czynsz płacę światu.Naród mię żaden nie zbawił ni stworzył;
Wieczność pamiętam przed wiekiem;
Klucz Dawidowy usta mi otworzył,
Rzym nazwał człekiem.Ojczyzny mojej stopy okrwawione
Włosami otrzeć na piasku
Padam: lecz znam jej i twarz, i koronę
Słońca słońc blasku.Dziadowie moi nie znali też innéj;
Ja nóg jej ręką tykałem;
Sandału rzemień nieraz na nich gminny
Ucałowałem.Niechże nie uczą mię, gdzie ma ojczyzna,
Bo pola, sioła, okopy
I krew, i ciało, i ta jego blizna
To ślad – lub – stopy.
Tekst za: C. Norwid, Moja ojczyzna, w: tenże, Pisma wszystkie, opr. J. W. Gomulicki, t. I, Warszawa 1971, s. 336.
[1] J 18, 36.
[2] J. Tuwim, Ojczyzna, „Pro Arte et Studio. Pismo Młodzieży Akademickiej” 1917, nr 2 (6), s. 13.
[3] A. Asnyk, Miejmy nadzieję!, w: tenże, Poezje wybrane, opr. P. Hertz, Warszawa 1974, s. 83.
[4] C. Norwid, Moja ojczyzna, w: tenże, Pisma wszystkie, opr. J. W. Gomulicki, t. I, Warszawa 1971, s. 336.
[5] Tamże.
[6] Tamże.
[7] Tamże.
[8] Tamże.
[9] C. Norwid, Quidam, w: tenże, Pisma wszystkie, opr. J. W. Gomulicki, t. III, Warszawa 1971, s. 80.
[10] C. Norwid, Moja ojczyzna, dz. cyt., s. 336.
[11] Tamże.
[12] Tamże.
]]>http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/polak-tez-czlowiek/feed/0Czy światłość w ciemności świeci?
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/czy-swiatlosc-w-ciemnosci-swieci/
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/czy-swiatlosc-w-ciemnosci-swieci/#respondSat, 04 Aug 2018 09:05:40 +0000http://zcyklu.pl/?p=1544Nawet tulipany w wazonie rwą się do słoneczka, ślicznego oka. Stary poeta Goethe chwilę przed śmiercią miał powiedzieć Więcej światła!. Młody poeta Baczyński niecałe dwa lata przed śmiercią pisał o ciemności. W roku śmierci jego i Warszawy starszy o osiem miesięcy kolega po piórze pisał w innym, nieco spokojniejszym mieście, że w mroku jest tyle światła / ile życia w otwartej róży[1]. Czy miejsce na światło było również w okupowanej stolicy?
Spełnioną apokalipsę Kolumbów przeczuwał Józef Czechowicz, któremu poświęcono monografię Między Arkadią a katastrofą. Tytuł ten można odnieść także do twórczości Baczyńskiego, pełnej zachwytów wdzięczną główką Barbary i – czaszek. Na przykład wiersz Ten czas otwiera apostrofa do ukochanej, po czym nie następuje spodziewana pochwała niewieściej urody, ale ponura konstatacja Taki to mroczny czas[2]. Mroczny dlatego, że zamiast praktykować miłość i rzeźbić swe człowieczeństwo trzeba przyglądać się nienawiści, a nawet samemu siać zniszczenie. A przemoc to miecz obosieczny, szkodzi zarówno poszkodowanym, jak i szkodzącym.
Noc zła wokół mówiącego trwa już długo (wiersz powstał trzy lata po wybuchu wojny) i jest tak głęboka, że brak w niej miejsca na światło gwiazd. Przeraża nawet upiory, które skądinąd same są zatrważające. Owe straszydła to w rzeczywistości wyrwane z korzeniami drzewa – świadectwo wichury? znak lub pozostałość zawieruchy dziejowej, czyli wojennej pożogi? Choć język symboli Baczyńskiego jest wieloznaczny (jak przystało na język symboli), z pewnością śmierć – fizyczna i, co gorsza, duchowa – zaraża cały świat. Przypomina on grób, nad którym znajduje się niebo – krzyż, znak nie tylko cierpienia, lecz także bezsilności: dłonie przybite do drzewa są unieruchomione. Co więcej, krzyż przypominają zgięte pod nienaturalnym kątem złamane ręce, wspomniane przez mówiącego. Mogą to być ręce człowieka, ale również zabitego Chrystusa – martwego Boga, który nie interweniuje w historię. Zdaje się On albo nie przewyższać mocą człowieka, albo w ogóle nie istnieć. Smutne nieba wyglądają na obojętne lub puste.
(Nie)miłościwie panująca masowa śmierć zachwiewa porządkiem natury: głowy (ścięte?) głucho uderzają o ziemię, czyli znajdują się w dole, nie na swoim miejscu na szczycie ludzkiego ciała. Również rytm nocy i dni, który mógłby przypominać o harmonii świata, jawi się raczej jako jałowe, błędne krążenie. Czas przypomina sen, nie jawę, jakby nic nie działo się naprawdę. Upływa bezowocnie, gdyż człowiek, powołany do miłości, twórczości, pracy nad sobą i światem, przecież marnuje go na zło i przez zło. Żyje martwy przed śmiercią, przemierza świat w trumnie.
Czy w tej bezgwiezdnej nocy jest światło? Można zaryzykować stwierdzenie, że tak. Bez choćby śladu światła mówiący nie mógłby opisać świata pod panowaniem mroku. Dopóki widzi jego straszliwość i nazywa noc nocą, a zło złem, trwa w nim iskra dobra i życia.
W drugiej części utworu bohater mówi już nie tyle o świecie, ile o ludziach w nim żyjących. Jest im trudno sprostać wyzwaniu, jakie postawiła przed nimi historia. Kochają za mało, choć miłości potrzeba wiele. Uczestniczą w wielkich wydarzeniach, ale są tacy mali[3]. Stoją na skrzyżowaniu dróg, w miejscu niebezpiecznym, narażonym na działanie ciemnych mocy, a także zmuszającym do wyboru drogi. Podczas podróży przez życie muszą podejmować trudne decyzje, mimo że przypominają ulotne obłoki, niezdolne udźwignąć ciężaru takiej odpowiedzialności. Muszą też zmierzyć się z krzyżem, na którym wisi Bóg – co zdaje się tu oznaczać nie tyle solidarność Chrystusa z cierpiącymi, ile poczucie, że sam Najwyższy nie powstrzymuje ogromu krzywd. Nawet jeśli lojalnie umarł wraz z ludźmi, to prawdopodobnie nie planuje zmartwychwstać i pomóc żyjącym. Mimo to ci ostatni są odpowiedzialni zarówno przed Nim, jak i przed historią, przywołaną w obrazie armat stuleci. Niepomyślne okoliczności nie zwalniają przecież z obowiązku bycia człowiekiem, o czym chętnie przypominał Norwid, jeden z mistrzów Baczyńskiego.
Walczący w XX wieku nie mają już dawnej rycerskiej mocy, która w miarę upływu czasu wyczerpała się niczym piasek w klepsydrze. Teraz nawet walka oznacza hańbę i niewolę, zwłaszcza wewnętrzną. Dlatego w poetyckiej wizji pojawia się sznur: pętający, szubieniczny (upokarzająca śmierć, jakże odmienna od chwalebnego zgonu na polu bitwy), od dzwonu pogrzebowego. Dzwonem tym staje się cała przestrzeń, dźwięcząca wezwaniem na cmentarny obrzęd, a także wspomnianym odgłosem uderzających o ziemię głów, szelestem ulatującej rycerskiej siły duchowej, a także nowoczesnymi maszynami bojowymi – znakiem czasu. To nie przyroda, ale one, przynależne cywilizacji, wywołują burzę, znów wbrew naturalnemu porządkowi.
Ludzi czasu wojny otaczają (osaczają?) liczne dźwięki, ale oni sami wobec niej nie mają głosu, brak im także siły. Pozbawieni są możliwości ekspresji, wypowiedzenia swego sprzeciwu oraz efektywnej walki ze złem, zmiany świata – słowem (w co tak bardzo wierzyli romantycy) lub czynem. Pozostają bezsilni niczym we śnie. Nie mogą przeprowadzić żadnego skutecznego działania. Jawa staje się dla nich koszmarem, tkwią w letargu. Co więcej, skażeni złem, przypominają ułudę, nie istnieją w pełni – nieprzypadkowo święty Augustyn twierdził, że zło jako brak dobra to nie byt, ale brak bytu, mniej cukru w cukrze. Tylko dobro jest całkowicie prawdziwe. Ale teraz go brak.
W ciemności słychać także huk wiatru i Łamanych czaszek trzask[4] – najwyraźniej żniwo śmierci jest obfite, a zwłok się nie szanuje: ktoś bezcześci kości? depcze je? Wszystkie te dźwięki doskonale słychać, ponieważ potęguje je złowroga cisza. Dziwne, że bohater jeszcze może ją odczuć mimo nawału odgłosów. Może to wynik jego milczenia, cisza tkwi w człowieku, nie – w świecie.
Nawet niebo nad głowami zamiast uspokajać błękitem – straszy czerwienią; zamiast ciągnąć ku górze – przytłacza jak wiekowe góry. Czyste powietrze okazuje się brudną, zakrwawioną skałą, a to, co powinno być lekkie, uciska. Nieszczęsnych ludzi również wiek przywali głazem[5]: bohater mówi wprost o brzemieniu czasu czy momentu historycznego, które ciąży na nim, jego ukochanej, współczesnych. Ogrom zła nie uwolni ich od natury człowieka, powołanego do kochania i tworzenie, ale zabiera siły i ogranicza możliwości.
Choć w wierszu zło wojny ogarnia całą rzeczywistość i ma wymiar kosmiczny, całość twórczości Baczyńskiego można czytać jako wołanie o normalność (o ile na tym świecie kiedykolwiek piękno, prawda i dobro były normalne). Poeta uważa, że w każdych okolicznościach podstawowe wartości pozostają niezmienne. Zarazem jednak – podobnie jak bohaterowie jego tekstów – pamięta o wyzwaniach swego czasu, dlatego wbrew własnej krytyce wojny angażuje się w walkę – oczywiście po to, by ją kiedyś zakończyć. Przerażony ciemnością, pamięta o jasności i próbuje o nią walczyć, nawet jeśli Nie stanie naszych serc[6]. Wokół panuje mrok, ale dopóki ktoś to dostrzega, dopóty gdzieś, może w ukryciu, istnieje światło.
Krzysztof Kamil Baczyński, Ten czas
Miła moja, kochana. Taki to mroczny czas.
Ciemna noc, tak już dawno ciemna noc, a bez gwiazd,
po której drzew upiory wydarte ziemi – drżą.
Smutne nieba nad nami jak krzyż złamanych rąk.
Głowy dudnią po ziemi, noce schodzą do dnia,
dni do nocy odchodzą, nie łodzie – trumny rodzą,
w świat grobami odchodzą, odchodzi czas we snach.
A serca – tak ich mało, a usta – tyle ich.
My sami – tacy mali, krok jeszcze – przejdziem w mit.
My sami – takie chmurki u skrzyżowania dróg,
gdzie armaty stuleci i krzyż, a na nim Bóg.
Te sznury, czy z szubienic? długie, na końcu dzwon –
to chyba dzwon przestrzeni. I taka słabość rąk.
I ulatuje – słyszę – ta moc jak piasek w szkle
zegarów starodawnych. Budzimy się we śnie
bez głosu i bez mocy i słychać, dudni sznur
okutych maszyn burzy. Niebo krwawe, do róży
podobne – leży na nas jak pokolenia gór.
I płynie mrok. Jest cisza. Łamanych czaszek trzask;
i wiatr zahuczy czasem, i wiek przywali głazem.
Nie stanie naszych serc. Taki to mroczny czas.
10 wrzesień 1942 r.
Cyt. za: K.K. Baczyński, Ten czas. Wiersze zebrane, red. M. Nalewski, Warszawa 2018, s. 389.
[1] K. Wojtyła/Jan Paweł II, Pieśń o Bogu ukrytym, w: tenże, Poezje, dramaty, szkice. Tryptyk rzymski, Kraków 2004, s. 81.
[2] K. K. Baczyński, Ten czas [w] Ten czas. Wiersze zebrane, red. M. Nalewski, Warszawa 2018, s. 389.
[3] Tamże.
[4] Tamże.
[5] Tamże.
[6] Tamże.
]]>http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/czy-swiatlosc-w-ciemnosci-swieci/feed/0Po burzy leży się brzuchem do góry
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/po-burzy-lezy-sie-brzuchem-do-gory/
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/po-burzy-lezy-sie-brzuchem-do-gory/#respondSat, 28 Jul 2018 09:12:03 +0000http://zcyklu.pl/?p=1552Lipiec to miesiąc deszczów i grzmotów, ale na powyższej grafice na głosik małej stwórczyni uspokoiły się cztery burze i trzy epilogi burzy. Najbliżej tła dywanu (ideał sięgnął podłogi), błękitnego jak dolne warstwy cumulonimbusa, widnieje mało znany wiersz Herberta Epilog burzy, najwyżej zaś – dobrze znany tomik Herberta Epilog burzy (1998), a zarazem epilog twórczości poety. Jako ostatni autorski zbiór jego wierszy współtworzy słynną bibliotekę dzieł starych pisarzy, analogiczną do galerii dzieł starych malarzy i archiwum dzieł starych muzyków.
Jak przystało na ironistę, mistrz Zbigniew nie umieścił jednak Epilogu burzy w Epilogu burzy; wiersz opublikowano dwa lata później w „Zeszytach Literackich”, już po śmierci autora. Zapewne z tego powodu tekst pozostaje w cieniu czcigodnej książeczki, a szkoda, bo na jego temat można napisać co najmniej licencjat. Na pociechę miłośników niespokojnej pogody na okładce znalazła się trzecia burza z mojego zdjęcia: reprodukcja Burzy Giorgionego (ok. 1506), słynącej z głębokiej i do dziś nieodczytanej w pełni symboliki. Niemal równie tajemnicza pozostaje czwarta burza, komedia (?) Burza Szekspira (ok. 1610), tradycyjnie uważana za jego ostatni dramat. To do jej zakończenia nawiązuje Herbert.
Epilog Burzy sławnego Anglika wygłasza jej główny bohater, Prospero, król, który po latach właśnie odzyskał tron i udaje się na statek, by wrócić do królestwa z (prawie) bezludnej wyspy, dokąd go wygnano. To, czy wsiądzie na statek, uzależnia od otrzymania braw zadowolonej publiczności. Takie przełamanie fikcji literackiej stanowi wdzięczną inspirację do rozmyślań nad relacją życia i sztuki, ale Herberta nie interesują zbytnio ani obecny w utworze motyw życia – teatru, ani obraz życia – snu czy złudzenia, któremu tak często ulegają bohaterowie, przynajmniej ci mniej roztropni i cnotliwi.
Poeta zajmuje się za to wielką zbiorową historią, zwłaszcza polityczną. Dlatego dopisuje alternatywny ciąg dalszy: każe królowi zrezygnować z powrotu do słonecznej Italii, gdzie prędzej czy później dosięgną go dworskie intrygi innych bohaterów opowieści, których ofiarą już raz się stał. Prospero dystansuje się od dziejów, a nie tylko od swej przeszłości, krzywd i ludzkiego losu jak u Szekspira. Jak przystało na głos Herberta – polskiego patrioty, spadkobiercy Kolumbów, przeciwnika komunizmu i wiernego obrońcy ludzi pokrzywdzonych przez władzę i kronikarzy – uważa, że księga muzy historii, Klio, musi być pełna krwi ofiar i kłamstw zwycięzców. Dlatego nie chce mieć z nią nic wspólnego.
Zamiast układów z boginką ze zwojem król woli zostać sam z autochtonem Kalibanem, uosobieniem nieokiełznanej natury, u Szekspira dzikiej tak bardzo, że aż prymitywnej. Herbert sugeruje, że zła opinia o – za przeproszeniem miłośników poprawności politycznej – dzikusie o potwornym wyglądzie[1] jest przesadzona (jak w przypadku greckiego potwora w Historii Minotaura). Skądinąd nietrudno w to uwierzyć, gdy pamięta się o obrazie rdzennych mieszkańców Karaibów jako niebezpiecznych dziwadeł, a niekiedy nawet ludojadów. Tak widziano ich w czasach Szekspira, a niewiele lepiej działo się im później, o czym wymownie świadczy ludobójstwo Indian, trwające co najmniej do końca XIX wieku.
Prosty (Herbert) czy też prymitywny (Szekspir) Kaliban z pewnością zyskuje na porównaniu z dworskimi intrygantami. W przeciwieństwie do nich nie jest obłudny i łatwo odczytać jego intencje oraz plany, a więc również uchronić się przed jego złymi zamiarami. Bliżej mu do przedmiotu, do słynnego stołka z wiersza, znaku prostoty, umiaru i rozsądku, pozwalającego ocalić w sobie dobro, prawdę, piękno i porządek wbrew szaleństwu ludzi oraz tworzonej przez nich historii. Dlatego stanowi dobry materiał na obywatela dwuosobowego państwa idealnego – zwłaszcza że samotność/brak obiektów do krzywdzenia uszlachetnia…
W myśl pierwotnej szlachetnej prostoty Prospero odrzuca w swym państwie spekulacje teologiczne na temat natury Absolutu, ale nie odrzuca metafizycznej wrażliwości. Dlatego przyjmuje religię filozofów: na wyspie / panuje totalny politeizm[2], rozumiany nie jako bogaty w obrzędy kult bóstw – uosobionych sił przyrody czy przedmiotów – ale jako wiara w harmonię, przekonanie, że wszystko ma miejsce w świecie. Co ciekawe, empiryk Herbert, zakochany w konkrecie i świadectwie pięciu zmysłów, nawiązuje tu do wizji Kosmosu Platona – jego świat idei, doskonalszy odpowiednik rzeczywistości znanej ludziom, pełni funkcję nieba, wyższego porządku, wzoru dla ziemi: słowa jak u Platona / tak u nas[3] przypominają jako w niebie / tak i na ziemi z Ojcze nasz.
Mnogość bóstw wbrew pozorom nie narusza zasady prostoty – stanowi raczej wentyl bezpieczeństwa, gdyż skupienie na czci poszczególnych, nawet najdrobniejszych cząstek świata pozwoli się zająć tym, co ważne: konkretem, i uchroni od mędrkowania. Wielość zresztą sprowadza się do jedności uporządkowanej, klarownej struktury, jaką stanowi harmonijna przyroda, której podstawowe elementy, takie jak żywioły czy ziemia i niebo, nietrudno dostrzec.
Hołd składany każdej rzeczy i każdemu zjawisku kieruje ku zasłużonej pochwale istnienia i daje człowiekowi szczęście, gdyż przypomina, jak wiele dobra i piękna go otacza. Zarazem budzi szacunek, o czym przypomina zwłaszcza majestat natury, która z jednej strony swym rytmem (przypływy i odpływy, noc i dzień) daje poczucie porządku, z drugiej – mniej lub bardziej niezwykłymi zdarzeniami (mgły, trzęsienia ziemi) może zagrozić swoim miłośnikom.
Pochwała życia (i prostoty) zawiera się nawet w sposobie funkcjonowania idealnego minipaństwa Prospera. Ponieważ rozsądnie ograniczył on liczbę obywateli (jak zawsze, mniej znaczy więcej), jego królestwo nie potrzebuje struktur politycznych, a rządy w nim sprowadzają się do bezpośrednich relacji międzyludzkich i leżenia brzuchem do góry – czyli do bierności, słodkiego lenistwa rodem z mitycznej krainy pasibrzuchów i korzystania z uroków świata. Na wszelki wypadek, aby nie wchodzić sobie w drogę – nawet dwóch obywateli może wywołać wojnę domową – jednego dnia ma rządzić Prospero, drugiego dnia – Kaliban. Oto idealne połączenie monarchii i demokracji!
Oczywiście nie byłoby to możliwe bez uprzedniego oczyszczenia świata przez burzę, ale trzeba przyznać, że niezależnie od niej niepożądane elementy w rodzaju intryganta Antonia czy nawet szlachetnego Gonzala usunęły się same, zbyt zajęte bieżącymi problemami, by zdobyć się na zbawienny dystans, który pozwolił Prosperowi nie tylko przebaczyć winy, lecz także zrezygnować ze świata – czy nawet uciec od niego przez pozostanie na jego symbolicznym zaprzeczeniu: bezludnej wyspie.
Dystans uwalnia bohatera nawet od podstawowej troski o swe życie i istnienie po śmierci. Choć wierzymy nieśmiało w nieśmiertelność duszy[4], nawet stan przeciwny nie neguje wartości dążenia do cnoty i umiaru przez mędrca – stoika – samotnika. Bezludna wyspa staje się dla niego ostoją spokoju, rajem, nie miejscem wygnania, walki o przetrwanie i tęsknoty za domem. Należy więc do zacnego grona utopii, w których obrazach można się dopatrzyć dwóch dominant: drobiazgowych opisów doskonałych społeczeństw i odczucia szczęścia baśniowego raju utraconego, znanego z mitów różnych kultur. U Herberta ważniejszy wydaje się ten drugi element. Co ciekawe, owym szczęściem cieszy się filozof racjonalista, pasujący raczej do pierwszego aspektu utopii. Jak jednak wiadomo, jest zbyt mądry, by wierzyć w idealne państwa.
Dlatego choć w wizji Herberta, czciciela rozumu, brak magii, tak ważnej w utworze Szekspira (Prospero wyrzeka się jej praktykowania w epilogu dramatu), daleko jej do propozycji Platona, Morusa czy Campanelli, które współcześnie niepokojąco kojarzą się z krajem, gdzie zamiast sielanki panował Stalin. Królestwo Prospera bardziej niż genialnie zorganizowaną cywilizację przypomina wymarzoną krainę pod władzą natury, mimo zastrzeżeń bardziej wiarygodnej niż historia. Może to mityczne Wyspy Szczęśliwe, położone poza światem, dokąd trafiają dusze zmarłych (jak widać, nieśmiertelne, w co nieśmiało wierzymy). Może to tam kończą rejs poszukiwacze mądrości, gdy przetrwają już burzę morską zwaną życiem.
Tekst wiersza
[1] Z. Herbert, Epilog burzy, w: tenże, Utwory rozproszone (rekonesans), wybór i opr. R. Krynicki, Kraków 2010, s. 291.
[2] Tamże.
[3] Tamże.
[4] Tamże, s. 292.
]]>http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/po-burzy-lezy-sie-brzuchem-do-gory/feed/0Czy bzy są szalone? O radości życia
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/czy-bzy-sa-szalone-o-radosci-zycia/
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/czy-bzy-sa-szalone-o-radosci-zycia/#respondSun, 20 May 2018 09:17:45 +0000http://zcyklu.pl/?p=1571
Bykontemplować świadomie, warto dowiedzieć się czegoś z lektury. Oczywiście ktointeresuje się kwiatami, interesuje się też poezją, ale na początek wartosięgnąć po teksty bardziej prozaiczne, jakże przydatne, gdy próbuje się zrozumiećpoetów (prawie tak szalonych jak bzy).
Jak przypomina autor Pospolitychroślin naczyniowych Polski[1],mowa o lilaku (syringa vulgaris) zrodziny oliwkowatych (Oleaceae),krewnym oliwki, jaśminu i forsycji, nie bzie (sambucus nigra) z rodziny piżmaczkowatych (Adoxaceae), kuzynie kaliny. Bez, przewrotnie nazwany nigra, czyli czarnym, kwitniebiałokremowo (czarne są owoce), kontrowersyjnie pachnie i można z niego zrobić lemoniadę.Lilak jest lila (nomen omen) lub biały (ale w innym odcieniu niż bez czarny),pachnie pięknie i miodowo, a zjedzenie jego kwiatka o nieparzystej liczbiepłatków ponoć przynosi szczęście.
Jakpoświadcza historia języka, przywędrował do polszczyzny w XVII wieku[2]i zmusił bez czarny, znany pod tą nazwą przynajmniej 200 lat wcześniej, azapewne jeszcze w czasach prasłowiańskich, by podzielił się z nim imieniem[3].Co ciekawe, miana łacińskie obu krzewów wiążą się z greckimi instrumentami:sambuka to odmiana trójkątnej harfy, a syringa to fletnia Pana. Bzy współtworząwięc muzykę świata już na poziomie nomenklatury.
Choć to bezczarny leczy gorączkę i jest bardziej swojski, a jego kwiatki mają niemałosubtelnego uroku (dopóki się ich zbyt długo nie wącha), poeci preferują lilaka,któremu nikt nie odmówi walorów estetycznych i który – jak wiadomo – kwitnienieco wcześniej niż imiennik, dzięki czemu stał się symbolem wiosny i maja.
Dlatego gdyWitold Dąbrowski w 1969 tłumaczył Piosenkęo piechocie Bułata Okudżawy (1961), oryginalne słowa Всегда мы уходим, когда над землею бушует весна[4](w najdosłowniejszym przekładzie Zawsze wychodzimy,kiedy nad ziemią szaleje wiosna[5])wzbogacił o wonny krzew: My zawsze wpochodzie, / gdy wiosna nad ziemią szaleje od bzu[6].O ile u gruzińskiego barda zwariowała po prostu wiosna, o tyle w wersjipolskiej przyczyną tego stają się bzy. Można jednak przypuszczać, że i poręroku, i kwiaty rozsadza pełnia życia – którą zresztą symbolizują – i na tympolega ich szaleństwo.
Ich związekz miłością, radością, wolnością, świeżością wybrzmiewa jeszcze silniej wzestawieniu z sytuacją przedstawioną w utworze: to smutny los żołnierza (i tozapewne żołnierza Związku Radzieckiego…), oddzielonego od wszystkiego, copiękne. Ma on poczucie, że traci najlepsze lata i właśnie omija go wszystko, conadaje istnieniu sens. Żyje twardym, zimnym życiem, pozbawiony czułości, niemoże się cieszyć rodziną, pożyteczną pracą, przyrodą – ucieka jakby przed nimi,a jedyną motywację do działania stanowi dla niego wojskowa dyscyplina, niewłasna chęć. Ironicznie stwierdza, że los jego i jego towarzyszy broni jestkuszący.
O ilewiosna w piosence szaleje, o tyle piechota, żyjąca wbrew wiośnie, jestnierozumna. Obie strony zatem odbiegają od normy. Czy któraś z nich ma rację?Nie ulega wątpliwości, że wiosna. Wskazuje na to już słownictwo: szaleć można wgranicach rozsądku (!), o czym pamiętał (mimo wszystko) Jan Kochanowski wpieśni XX ksiąg pierwszych o wymownym incipicie Miło szaleć, k i e d y c z a s p o t em u [podkr. – A. S.]. Co więcej, szaleństwo świadczy o mądrości wiosny,nakazującej bzom i słowikom respektować porządek natury, która w swoim czasiemusi nasycić się życiem, aby potem zrodzić nowe. Rozsądku tego brak żołnierzom– czy raczej ich mocodawcom.
Więcejszczęścia, a może i rozumu, mają bohaterowie wierszy Żytomierz Kazimierza Wierzyńskiego (1920) i Ogród w Milanówku, kwitnący bez Jarosława Marka Rymkiewicza (2002).U Kresowianina Bzy na płotach szaleją,jak lila dziewczęta[7].Tym razem kwiecie pojawia się już w oryginalnej wersji utworu, a symbolicznej obfitościżycia, wiosny, młodości – tak wielkiej, że przekraczającej normę, szalonej –odpowiada fizyczna dorodność krzewu, bogato zdobiącego płoty. Mowa oklasycznych bzach fioletowych, lilakach parexcellance, które (jak zresztą inne odmiany) nie wymagają od hodowcówwiele, rosną bujnie również w trudnych warunkach, bez słońca, przy ulicy czy nasłabej glebie. Nawet wtedy zakwitną obficie. Jak szalone.
Zarazemnazwę koloru lila można odnieść dolilii, przypominającej niewinne (przynajmniej na potrzeby symboliki)dziewczęta, cieszące się życiem równie ochoczo jak bzy i tak jak one piękne.Ich wiek odpowiada porze roku – one również kwitną, a kiedyś wydadzą owoce,czyli dzieci, i zostaną matkami tak, jak matka natura.
Wiosennyentuzjazm podziela mówiący w wierszu: Obrosłymnie, poniosły wiośniejące drzewa[8].Zachwyca się otaczającym go światem i jednoczy z nim. Ogólna radość przypominanastrój świąteczny: gdy świat po raz kolejny rozkwita, zwykły dzień staje sięuroczystością. Ludzie, rośliny, słońce wspólnie się nią cieszą – jak szaleni.
O ileWierzyński wyraża po prostu młodzieńczy zapał (sam ma 26 lat) i niezbyt dziwisię ogólnemu szaleństwu, o tyle dużo starszy Rymkiewicz zachowuje więcejdystansu, niezbędnego, by cokolwiek opisać. Trzeźwo wysyła wszystko do Tworek,słynnego podwarszawskiego zakładu psychiatrycznego. Wszystko nie jest tu pustym słowem: Bzy oraz koty są psychicznie chore[9],a […] szerszeń huczy w onirycznym locie[10].Przede wszystkim jednak szalony jest cały byt, o którym sekretną wiedzę ma owad.Może zdobył ją dzięki upajającemu zapachowi bzów, które kwitną w Milanówku aż wtrzech odmianach barwnych i całymi kiściami zwisają z płotu (podobnie jak wŻytomierzu)?
Również bezposiadł sekretne wiadomości, zdaje się, że nawet ciekawsze niż szerszeń, a napewno mniej określone: […] coś innego wiebez fioletowy[11].Natomiast poeta, uparcie trwający przy resztkach rozumu, wie więcej i od owada,i od kwiatów: Ja też znam bytu tajemnicząmowę / Wiem coś takiego czego bzy nie wiedzą[12].Widzi mianowicie powszechne szaleństwo. Co więcej, wydaje się ono istotąkosmosu, który kontempluje je, a zarazem siebie: Byt jest „wie immer” autotematyczny[13].Są jednym, a byt jest szalony jak natura na wiosnę, intensywność istnieniarozsadza go, tak jak obfitość życia rozpiera majową przyrodę.
Dzieje siętak wbrew samemu przemijaniu. Bzy intensywnie kwitną, choć czeka je śmierć, takjak szerszenia, właśnie spożywanego przez koty […] o tam w trawie[14].Ich (bzów, nie kotów) wysiłek wydaje się daremny, skoro wszystko się skończy.Ale kwiaty się tym nie przejmują. Ich bezinteresowność i zaangażowanie sąszalone.
Choć poetadostrzega nienormalność bytu, nie sprzeciwia się jej i z zainteresowaniemopisuje. Stara się nie ulec emocjom i ogólnej błogości, ale mówi o niej z sympatią,zdaje się nią delektować. Wchodzi w pozornie absurdalną rywalizację poznawczą zinnymi mieszkańcami świata. Jej przedmiotem jest wiedza o istnieniu. Każdestworzenie okazuje się znać je nieco inaczej, gdyż każde ż y j e na swój sposób, każde wnosi coś własnego w bogactwo rzeczywistości.Człowiek, choć ma świadomość większą niż inni, usytuowani niżej w hierarchiikosmosu, pamięta, że jest jej częścią i wie dużo, ale nie wszystko, a częśćTajemnicy pozostaje przed nim zakryta.
Istnienia wcałej jego pełni nie sposób poznać. Przechodzi ono ludzkie pojęcie. W tymsensie jest szalone, ponieważ wykracza poza normę, tutaj normę ograniczonego rozumujednostki. Co więcej, to cud – a cuda przecież nie są normalne. To teżparadoks: świat ciągle umiera, niczym nieszczęsny szerszeń, a jednak trwa i masię dobrze. Byt okazuje się więc nieśmiertelny, choć niestety nie dotyczy tojednostek. Jest również samowystarczalny – z tego również wynika jego „autotematyzm”.Cóż więcej mu potrzeba nad niego samego?
***
Tak więcbez, znak wiosennego rozkwitu życia, jest szalony. To jednak nie wariat godzienlitości. Przypomina raczej prawosławnego jurodiwego, świętego szaleńca, głos Osobyo imieniu Jestem, Który Jestem, niosący światu prawdziwą mądrość. Prorok taki zanic ma zachowawczą mądrość ziemską, nie dba o konwenanse czy rozsądek, nie boisię niczego. Przekazuje ludziom prawdę tak piękną i trudną, że wydaje sięnienormalna. Oczywiście pachnący krzew wysławia nie tajemnicę Zbawienia, leczStworzenia. Bez jest szalony z radości, że jest.
***
W obroniemniej efektownego bzu czarnego należy natomiast zaznaczyć, że pamiętał o nimMiłosz w Dworze (tomik Na brzegu rzeki, 1994). Tytułowy dawnyszlachecki majątek, dom dzieciństwa bohatera, rozgrabiono i zestarzał się – jakoi dawny mieszkaniec. Wszystko albo przeminęło, albo zmieniło nie do poznania. Wśródwszechobecnych tzw. krzaczorów mówiący rozpoznaje jednak sambucus nigra, stający się łącznikiem między wczoraj i dziś. To,co wielkie i znaczące, minęło, co ubogie i niepozorne, okazuje się trwalsze.
[7] K. Wierzyński, Żytomierz, w: tenże, Wybór poezji, opr. K. Dybciak, Wrocław1991, s. 42.
[8] Tamże.
[9] J. M. Rymkiewicz, Ogród w Milanówku, kwitnący bez, w:tenże, Zachód słońca w Milanówku,posł. R. Przybylski, Warszawa 2002, s. 13.
[10] Tamże.
[11] Tamże.
[12] Tamże.
[13] Tamże.
[14] Tamże.
]]>http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/czy-bzy-sa-szalone-o-radosci-zycia/feed/0Kto musi się pocić? Wacław Potocki, „Raj z światem”
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/kto-musi-sie-pocic-waclaw-potocki-raj-z-swiatem/
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/kto-musi-sie-pocic-waclaw-potocki-raj-z-swiatem/#respondMon, 23 Oct 2017 10:34:28 +0000http://zcyklu.pl/?p=1601To
nieprawda, że szlachta nie pracuje. Co prawda najprzemyślniejszy reprezentant
tego stanu, Jan Onufry Zagłoba herbu Wczele, pragnie głównie „jeść dobrze, pić
dobrze i wyspać się”[1],
ale dlatego, że – jak tłumaczy – tych trzech rzeczy potrzebuje jego odwaga[2].
Sienkiewiczowski mistrz dowcipu potrzebuje więc po prostu środków, aby mężnie i
mądrze bronić ojczyzny – i to niemałych, gdyż tuszę Zagłoby czyni narrator
jednym z jego znaków rozpoznawczych, a dobre jadło i napitek bohater uważa za
niezbędne do podtrzymania żołnierskiego morale. Rycerskie obowiązki można uznać
za jego pracę, wykonywaną za odpowiednim wynagrodzeniem, bądź co bądź, „zasługuje
robotnik na swoją zapłatę” (Łk 10, 7), w tym przypadku wcale wysoką, ale być
może adekwatną do błyskotliwości zatrudnionego.
Jak jednak wiadomo z historii, postawa à la pan Zagłoba często nie przynosiła tak dobrych owoców, jak w
powieści, zwłaszcza że nie każdy Pasek i Piekarski szczycił się równym sprytem,
dobrodusznością i – mimo wszystko – uczciwością. To, co Sienkiewicz ukazał z życzliwym
przymrużeniem oka ku pokrzepieniu serc, można ku poprawie owych serc poddać
krytyce czy przedstawić w tzw. krzywym zwierciadle satyry, co też wielu
czyniło.
Tą właśnie drogą
poszedł jeden z zainteresowanych, siedemnastowieczny poeta Wacław Potocki, który
najwyraźniej przeczuł zarzuty potomnych i postanowił przeciwdziałać problemowi.
Nie tylko uważnie obserwował miłe złego początki i w licznych utworach wytykał
wady współziomkom, lecz także zachęcał do poprawy, posługując się konceptem, kpiną,
dowcipem i ironią, czyli środkami opierającymi się czasowi skuteczniej niż wzniosłość,
powaga i patos.
Gdy w
jednym z utworów poeta zestawia – jak głosi tytuł – Raj z światem, przewrotnie wybiera ten drugi. Wcale nie ma ochoty
wracać do Edenu, skąd Bóg wygonił nieposłusznych ludzi, którzy woleli grzech od
dobrych rad Stwórcy, uprzejmie wskazującego im, jak żyć szczęśliwie. Przez tę
fantazję Zosi samosi (Ewy samosi? Adama samosia?) dolę ludzką naznacza odtąd pot
czoła, znak pracy. Pożywienie, dawniej czekające na wyciągnięcie ręki, teraz
trzeba zdobywać z trudem.
Sęk w tym –
ironizuje poeta – że na wyciągnięcie owej ręki czekały „tylko jabłka, gruszki,
śliwy”[1],
nieurozmaicone przez mięso przeróżnej zwierzyny i wety, czyli desery. Jadłospis
grzesznika, mającego dostęp do „szlacheckich bankietów”, okazuje się daleko
ciekawszy od postnych posiłków pierwszych rodziców, pozbawionych nie tylko mięsa
żubra, kwiczoła, pardwy, jesiotra i raków oraz tortu hiszpańskiego (patrz:
Stanisław Czerniecki, Compendium Ferculorum albo zebranie potraw,
Kraków 1682), lecz także prostego miodownika czy sera.
Co więcej,
szlachcic nie przemęcza się, by posmakować kapłona z kiełbasami sarniemi, i nie
troszczy o jutro. Dogodziwszy podniebieniu i żołądkowi, odpoczywa na pokojach i
zabawia się grą w warcaby lub karty. W ten sposób spędza czas przyjemniej niż
Adam, zobowiązany przynajmniej do doglądania swego ogrodu.
Trudno więc
pragnąć zamiany tego łez padołu na raj, który zapewne sprzyjał duchowym
pożytkom, ale najwyraźniej zbliżał do Boga przez ascezę i niezależność od ziemskich,
zmysłowych rozkoszy. W wierszu Eden należy do historii, i to do jej początków,
nie widzi się go jako rzeczywistości mitycznej, funkcjonującej ponad czasem. Obowiązują
w nim podobne zasady jak w rzeczywistości po upadku. Dlatego komuś, kto poznał
zdobycze cywilizacji, życie w pierwotnej harmonii nie wydaje się zbyt wygodne i
przyjemne. Owocem grzechu okazują się przecież kuchnia i gry towarzyskie. Co
prawda zagłuszają pragnienie rzeczy wyższych, ale zdecydowanie ułatwiają życie.
Tymczasem
za zadowolonego sarmatę poci się chłopek z rodziną. Skosztowanie słynnego owocu
zrodziło przecież także nierówności między ludźmi. Jako że w naturze –
zwłaszcza upadłej – nic nie ginie, gdy jeden nie musi starać się o nic, drugi
stara się w dwójnasób: pracuje ponad siły cały dzień, głoduje, cierpi przemoc
fizyczną. Im bardziej los bogatego przewyższa Eden, tym bardziej dola biednego
zbliża się do piekła na ziemi.
Najważniejszym
celem pracy w pocie czoła nie jest jednak zdobycie pożywienia i uprzyjemnianie
doczesności sobie lub innym, ale zbawienie duszy, czyli powrót do raju, do
Boga. Przed Nim wszyscy pozostają równi, a ubogi okazuje się bogaty, gdyż trudzi
się najwięcej i dzięki przymusowym umartwieniom nie grzeszy (dosłownie i w
przenośni) nadmiernym przywiązaniem do dostatków.
Ostatecznie
więc każdy musi pocić się sam. Jak sugeruje Potocki w poincie, chłop nie wyrobi
swemu panu nieba potem czoła. Spraw ducha złoto się nie ima: zbawienia kupić
nie można, co oczywiście nie ucieszy miłośnika bankietów, którego głosem mówi
poeta. W tej perspektywie raj przypomina galery, gdyż wymaga wysiłku.
Co gorsza,
dotyczy to również nieba – czyli powrotu do raju, już na zawsze. Trudno, aby
tęsknił za nim ktoś, kto nie doświadcza ziemskich nieprzyjemności, komu łatwo
uznać, że do szczęścia wystarczają uroki tego świata, nie pokonywanie siebie i spotkanie
ze Stwórcą. „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu
wejść do królestwa niebieskiego” (Mt 19, 24; por. Łk 18, 25).
Choć walory
smakowe kapłonów, przepiórek i białych biszkoptów mogą osłabić pragnienie Boga,
Potocki tylko częściowo przeciwstawia niebo/raj i ziemię oraz ducha i ciało.
Nie potępia tych drugich, ale wykpiwa nadmierne zainteresowanie nimi, zwłaszcza
że ziemskimi uciechami cieszy się kosztem innych. Poeta wskazuje na bezmyślność
i obojętność osób, które dobrobyt zaślepia na tyle, że nie interesują się
zarówno krzywdą powierzonych sobie bliźnich, jak i sprawami duszy. Nie kochają
ani ludzi, ani Stwórcy.
Doczesności
zresztą nie sposób nie docenić: właśnie tu człowiek nie tylko uczy się kochać,
lecz także decyduje, jak chce widzieć sprawy ostateczne. Co prawda nie warto
się zbytnio przywiązywać do ziemi (nawet za cenę ograniczenia uciech), ale to
na niej wybiera się, jak ma wyglądać niebo: czy stanie się rajem, czy galerami.
Każdy przecież znajdzie się w tej samej wieczności, ale jedni dostrzegą w niej wytęsknione
szczęście, wypracowane (z Bożą łaską) w pocie czoła, inni – świat sobie obcy.
Raj z światem
Dla nieposłuszeństwa Bóg człeka z raju żenie*,
Żeby z pługu i brony miał swe pożywienie,
Żeby żył w pocie czoła, ta grzechu zapłata.
Prawdziwie bym ja za raj nie frymarczył* świata,
Gdzie tylko jabłka, gruszki, śliwy jedli z sadu,
Ustawne bez wieczerze* wety* i obiadu.
Bo niech kto na szlacheckie pojźry dziś bankiety:
Przy wszelkich zwierzyn mięsie też frukty, też wety.
Ja warcaby albo gram karty na pokoju,
A chłopek na mnie robi do trzeciego znoju.
Robi z dziećmi i z żoną przymierając [z] głodu,
Robi od wschodu słońca aże do zachodu,
Robi zbity: „Leż, panie, ni-o-cz się nie staraj!”
A któż by głupi za świat frymarczył* się na raj?
Gdyby mi jeszcze niebo chłop wyroił potem,
Wykupiłem się z raju jako z galer – złotem.
* SŁOWICZEK DLA LENIWYCH:
żenie – wygania
frymarczył – zamienił
wieczerze – wieczerzy,
dawny dopełniacz
wety – słodkie
desery
Tekst za: W. Potocki, Pisma
wybrane, opr. J. Dürr-Durski, t. 1, Warszawa 1953, s. 331. Objaśnienia opr.
A.S.
[1]
H. Sienkiewicz, Ogniem i mieczem, t.
2, Warszawa 1999, s. 264.
[2] Zob. tamże.
[3] W.
Potocki, Raj z światem, w: tenże, Pisma wybrane, opr. J. Dürr-Durski, t.
1, Warszawa 1953, s. 331.
]]>http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/kto-musi-sie-pocic-waclaw-potocki-raj-z-swiatem/feed/0Jak dogonić horyzont? Krótki poradnik
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/jak-dogonic-horyzont-krotki-poradnik/
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/jak-dogonic-horyzont-krotki-poradnik/#respondWed, 19 Jul 2017 10:45:12 +0000http://zcyklu.pl/?p=1605Jak wiadomo z Pamiętników
Adama i Ewy, opracowanych literacko przez niejakiego Marka Twaina, matka
wszystkich ludzi w pierwszych dniach swego istnienia zapragnęła zdobyć gwiazdkę
z nieba, aby umieścić ją w swej fryzurze. W tym jakże słusznym celu udała się w kierunku miejsca najdalej położonego na
obwodzie koła, gdzie gwiazdy są najbliżej ziemi i można je dosięgnąć ręką[1].
Niestety, wyprawa zakończyła się niepowodzeniem.
Ponieważ jednak ludzkie plemię jest uparte i sprytne, z
czasem wymyśliło kilka sposobów sięgnięcia nieba. Astronauci co prawda nie
dotarli do Proximy Centauri, gwiazdy najbliższej tego padołu łez, ale na dobry
początek wyprawiono ich na Księżyc w 1969 roku.
Z kolei
poeci, dumnie reprezentowani przez bohatera Dziadów,
podróżują w kosmos za pomocą ducha i pieśni: Wyciągam aż w niebiosa i kładę me dłonie / Na gwiazdach jak na szklannych
harmoniki kręgach[2]. Tym
sposobem wyścig kosmiczny między ZSRR i USA wygrała Polska, a Gustaw-Konrad okazał
się mieć lepsze technologie niż NASA.
Jego śladem
poszedł, a właściwie – popłynął Gałczyński, czy raczej bohater Kroniki olsztyńskiej: Jutro popłyniemy daleko, / Jeszcze dalej niż
te obłoki[3].
Pragnie zostać odkrywcą nieznanych lądów, wód, gwiazd, gatunków zwierząt. Nie
trzeba jednak wybierać się w inne szerokości geograficzne, nad którymi świecą
konstelacje niewidoczne z ojczyzny i w których można spotkać egzotyczną faunę.
Wystarczy przyjrzeć się dobrze ziemi rodzinnej, pokazującej się od nieznanej
strony.
Uważny i
kochający obserwator czyni stare rzeczy nowymi. Nie tylko odkrywa nieznane
elementy świata, wsłuchuje się w jego rytm i poznaje go coraz głębiej, lecz
także stwarza go po raz kolejny. Nieważne, czy ktoś już wcześniej poznał zatoki
i ptaki. Dla każdego powstają na nowo, gdyż każdy widzi je trochę inaczej,
nazywa je po swojemu po raz pierwszy – jak Adam w raju.
Prócz
dogonienia horyzontu i przegonienia obłoków bohater poematu Gałczyńskiego
stawia sobie inne trudne cele: chce uchwycić
to wszystko rękami, / ucałować to wszystko ustami / i tak zajść, jak słońce
zachodzi[4].
Cząstkę owego wszystkiego stanowią wyliczenia uroków mazurskiej przyrody –
pełnej życia, błyszczącej, szemrzącej, powiewającej na wietrze. Poeta chce
objąć piękno świata i wyrazić miłość wobec niego. To pełnia życia, po której
zdobyciu już nic nie trzeba i można zajść jak słońce.
Jak zatopić
się zupełnie we wdzięku natury, przeżywanym wśród radości
rodzinno-przyjacielskiej? Przecież człowiek nie potrafi do końca pojąć ani tym
bardziej wyrazić całego szczęścia i zachwytu, nawet pióro maczając w księżycu[5].
Mimo to bohater wytrwale próbuje opisać bliźnim swój apetyt na życie, choć
zarówno apetyt, jak i życie zdecydowanie przekraczają możliwości jednostki.
Przedstawia
się oczywiście w języku poezji. Gałczyński wybrał środki nieskomplikowane, ale
zarazem jedne z najtrudniejszych: przejrzystość, jasność, śpiewność, sielankowość,
zachwyt codziennymi drobiazgami. Pisze melodyjny poemat, pełen powtórzeń,
anafor, paralelizmów, swoją rytmicznością jakby wyrażających harmonię
wychwalanego świata.
Zielony
Konstanty doprawia je poczuciem humoru i dystansem do rzeczywistości, które chronią
dziecinny zachwyt przed naiwnością czy źle rozumianym patosem. Zatapia się w otaczającym
go pięknie, pragnie zatrzymać czas pogody, ale nie boi się nawet przemijania i
nie smuci się. Wpisuje się w idylliczną konwencję, cieszy się nią, traktuje do
pewnego stopnia poważnie, lecz pamięta, że to konwencja – i tym również się
cieszy.
Gałczyński
docenia ją między innymi dlatego, że czuje się rzemieślnikiem, rozumianym
jednak nie jako bezmyślny odtwórca pozbawiony inwencji, ale średniowieczny mistrz,
artysta, który w przeciwieństwie do miłośników sztuki dla sztuki pragnie
zachować więź z prozą życia i nie kryje, że dzięki pracy nie tylko wznosi się
na wyżyny ducha, lecz także utrzymuje rodzinę.
Dlatego
poecie zależało na przystępności i więzi z odbiorcą. Utrzymał kontakt z
publicznością również w czasie stalinowskiej nocy, gdy wielu innych poetów
milczało. Nie jest to jego zasługą: po trosze poszedł na kompromis z władzą, po
trosze miał szczęście – terror nie może zniszczyć wszystkich, bo nie będzie
miał kogo terroryzować. Trudno to również uznawać za wielką winę, gdyż
Gałczyński, ukryty za groteską, żadnego ustroju nie traktował w pełni poważnie
i pokpiwał z całego świata. Szczerze interesował się srebrną Natalią,
leśniczówką Pranie, Kochanowskim i innymi Beethovenami.
Właśnie renesansowy
poeta stał się patronem Kroniki olsztyńskiej:
jej pierwsza i ostatnia część nawiązują do otwarcia Pieśni świętojańskiej o Sobótce. Oba utwory rozpoczyna określenie
pory roku za pomocą zdania okolicznikowego czasu: w jednym to pełnia lata
(wejście Słońca w znak Raka i zamilknięcie słowików), w drugim – jego koniec
(wysychanie trzciny, dojrzewanie żołędzi). W obu mowa też o śpiewaniu pieśni
przy ognisku.
Śpiew
rzeczywiście złączył się z historią Kroniki
olsztyńskiej, gdyż jej fragment XIX stał się piosenką żeglarską. Gałczyńskiemu
udało się więc wejść pod strzechy, a nawet pod sosny Puszczy Piskiej i maszty
na Śniardwach. Trudno powiedzieć, na ile udało mu się dogonić obłoki, ale na
pewno osiągnął las na widnokręgu po drugiej stronie jeziora.
[1] M. Twain, Pamiętniki Adama i Ewy, tłum. T. Truszkowska, Wrocław 2000, s. 29.
[2] A.
Mickiewicz, Dziadów część III,
Warszawa, 1974, s. 50.
[3] K. I.
Gałczyński, Kronika olsztyńska, w:
tenże, Wybór poezji, opr. M. Wyka,
Wrocław 1973, s. 224.
]]>http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/jak-dogonic-horyzont-krotki-poradnik/feed/0Jasne strony ciemnych stron życia. Adam Asnyk, „Pan Jezus chodzi po świecie”
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/jasne-strony-ciemnych-stron-zycia-adam-asnyk-pan-jezus-chodzi-po-swiecie/
http://zcyklu.pl/w-slowach/zywe-slowa/jasne-strony-ciemnych-stron-zycia-adam-asnyk-pan-jezus-chodzi-po-swiecie/#respondWed, 08 Mar 2017 11:46:00 +0000http://zcyklu.pl/?p=1608
Poeci tworzący po powstaniu styczniowym nie mają łatwego
życia pośmiertnego. Nie dość, że pozostają w cieniu trojga współczesnych im
prozaików, to ich wiersze przyćmiewa wciąż jasny blask czterech wieszczów. Co
gorsza, z rozpędu można ich skojarzyć z mniej ważnymi romantykami, niecieszącymi
się zbyt dobrą opinią, takimi jak Wincenty Pol, Józef Bohdan Zaleski czy Teofil
Lenartowicz. Konopnicką czy Asnyka łączą z nimi nawiązania do poezji ludowej –
która również zbyt dobrej opinii nie ma. Prosta, banalna, skonwencjonalizowana,
po prostu nieco wdzięczniejsza poprzedniczka kultury masowej!
Sugeruje ją już sam tytuł wiersza Pan Jezus chodzi po świecie, odwołujący się do motywu wędrówek
Chrystusa czy Maryi, znanego z apokryfów i ludowych legend, które z nich
wyrosły[1].
Ich bohaterowie przenieśli się ze starożytnej Palestyny w bliżej nieokreślone,
mityczne czas i miejsce, przypominające raczej chrześcijańską Polskę niż dawny
Izrael. Jako dobrzy gospodarze i opiekunowie ludzi czuwają nad polami, leczą,
czynią cuda, strzegą porządku świata, harmonii i moralności oraz zaprowadzają
sprawiedliwość – po drodze nagradzają dobrych i karzą złych (również wśród
roślin i zwierząt). Dzielą też los człowieka – pielgrzyma, zwłaszcza tego
ubogiego i bezdomnego, który nie tylko wędruje do Niebieskiej Jerozolimy, lecz
także tuła się po ziemi – jak sierota z wiersza.
Nawiązanie do folkloru i obraz słodkiego Chrystusa zabierającego
kwiatki wbrew pozorom nie świadczą o tanim sentymentalizmie wiersza, choć
uczuciowość może mieć za zadanie zwabić i ośmielić tzw. prostaczka i jest swego
rodzaju ustępstwem na jego rzecz. Głośniej jednak brzmi w wierszu echo
dziewiętnastowiecznej fascynacji ludem, co odzwierciedliło się zarówno w poezji
Mickiewicza i innych, jak i w intensyfikacji badań etnograficznych – to czasy
Kolberga.
Co więcej, ludowa wizja Zbawiciela ma elementy wspólne z
Jego obrazem w czasach współczesnych poecie, kiedy z upodobaniem podkreślano
człowieczeństwo Jezusa, co przejawiało się między innymi w zaznaczaniu Jego
miłości do ludzi – jest wrażliwy, zarówno na piękno, jak i na ludzką nędzę,
solidaryzuje się z ubogimi, głosi ideały humanistyczne. Widać to w niezbyt
pobożnym (acz bardzo popularnym) Życiu
Chrystusa Ernesta Renana czy pismach niektórych socjalistów, ale także w
tekstach bliższych ortodoksji – tu można zaklasyfikować dzieło Asnyka, który
przy okazji sprytnie łączy wiarę z pozytywistycznymi ideałami wspierania warstw
niższych, pomocy najuboższym etc.
Obraz Pana Jezusa zbierającego kwiatki nie oznacza również
płytkiej religijności. Można go odnieść do bogatej symboliki kwiatów w
chrześcijaństwie, rozumianych jako m.in. znak ulotności życia, piękna ciała lub
ducha, cnót, miłości wobec Boga i mistycznego zjednoczenia z Nim, oraz –
najprościej – do samej Ewangelii. W słynnym Kazaniu na Górze Zbawiciel zachwyca
się kwiatami: A o odzienie czemu się
zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują
ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak
ubrany jak jedna z nich (Mt 6, 28–29). Choć słowa te na pewno cieszą
miłośników glistników (na zdjęciu), maków i bodziszków, Nauczyciel ma na celu
nie tyle osobistą ekspresję, ile naukę i pocieszenie: Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie
wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was, małej wiary? (Mt
6, 30). Zachęca do u-bóstwa, czyli posiadania wszystkiego u Boga. Nieprzypadkowo
otwiera Kazanie stwierdzeniem Błogosławieni
ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie (Mt 5, 3). Chodzi
przede wszystkim o sens duchowy, o zawierzenie i pamięć, że we wszystkim
zależymy od Najwyższego i to On jest Panem wszystkiego, co nasze. Jak jednak
wskazują wieki doświadczeń, najłatwiej o tej prawdzie pamiętać nieszczęśliwym,
zdanym tylko na Boga, i to oni dają jej najwymowniejszy wyraz.
Należy do nich sierota z wiersza, której nieszczęście poeta
wyraża obrazem chaty zwalonej od gromu[2],
co oznacza stratę najbliższych, a z nimi – opieki, bezpieczeństwa, swego
miejsca za niemi i środków do życia. Czekają ją smutek, samotność, tułaczka i
bieda, a więc dramat duchowy i trudności ekonomiczne. Miała niewiele, ale i to
jej odebrano: nagły, potężny grom poraził kruchą i ubogą chatę, nie solidny
murowany dom. Choć wyrok Opatrzności wydaje się okrutny, Zbawiciel trwa przy
pokrzywdzonych przez los. To u nich się zatrzymuje – szczęśliwych mija; oni
zdają się Go potrzebować mniej, choć czuwa również nad nimi i ofiarowuje im uśmiech ojcowski[3].
Liczniejsze i cenniejsze dary otrzymuje sierota: Jezus
przytula ją, ofiarowuje blaski i wonie, /
Kwiatki niebieskie i złote[4],
znak Bożego wsparcia, już czekającego na potrzebujących – pozornie nieważny,
niemal absurdalny gest zbierania przydrożnej flory w pierwszej strofie ma
wymowę symboliczną i okazuje się przygotowywaniem pomocy. Wyraża się ona w
bliskości Zbawiciela, jedynej osoby zainteresowanej losem nieszczęśliwego,
pocieszeniu i iskrze nadziei, jaką niosą światło i piękno.
Chrystusowe kwiaty mają dwa kolory, oba związane z niebem:
niebieski, co rozumie się samo przez się, oraz złoty, co odnosi się do
świetlistości nieba i jego mieszkanek, gwiazd. Niebieskie kwiaty wzięły swój
kolor również od łez, które jednak osuszają – jakby w myśl zasady „podobne
leczy podobne”. Koją ból przez przypomnienie matki, znajdującej się zapewne w
niebie, lub ją zastępują – może za sprawą Maryi, której również bliski jest
błękit? Z kolei kwiaty złote niczym gwiazda przewodnia wskazują drogę,
dosłownie i w przenośni: obdarzają światłem wewnętrznym, strzegą, nie pozwalają
zboczyć z właściwego szlaku, podpowiadają, jak żyć, a nawet wieńczą sierotę niczym
poetę lub świętego.
Smutna dola dziecięcia staje się więc jego atutem, choć
oczywiście nie w logice ludzkiej. Zmarłych rodziców zastępuje Ojciec niebieski,
brak wsparcia wynagradzają natchnienia od Niego, a utraconą ojcowiznę –
dziedzictwo duchowe, którego nie można stracić, gdyż nosi się je w sercu. Sierota
nie ma domu na ziemi, ale czeka na nią mieszkanie w Ojczyźnie niebieskiej. Samotność,
niepewność losu, ból, wykorzenienie może ukoić tylko Bóg, co dotyczy każdego,
ale co często umyka szczęśliwym, którzy mogą polegać (przynajmniej pozornie) na
własnych siłach i „tym świecie”. Doświadczony przez los natomiast widzi ich
zawodność; cierpi, ale również rozumie więcej i staje się bardziej człowiekiem.
Rzecz jasna, sierotka jeszcze nie zna tych trudnych mądrości
i wolałaby mieć rodziców niż pomnażać ból i wiedzę. Ze zrozumiałych powodów rozpacza,
co jednak mówiący odradza jej w otwarciu i zamknięciu wiersza. To z jednej
strony dość puste i konwencjonalne wezwanie, oczywiste w tej sytuacji, z
drugiej – być może jedyny sposób, by uporać się z cierpieniem, którego
tajemnicy i tak nie sposób rozwikłać. Co prawda podjąć walkę ze smutkiem i
zwrócić się ku nawet najlepszym pociechom łatwiej jest w słowach niż w czynie,
ale prawdopodobnie nic skuteczniejszego nie wymyślili ani stoicy, ani chrześcijanie,
ani nawet Asnyk i polscy pozytywiści po klęsce powstania 1863 roku.
Pan Jezus chodzi po
świecie
O! nie rozpaczaj tak, dziecię,
Że nie masz ojca i matki!
Pan Jezus chodzi po świecie
I zrywa na łąkach kwiatki.
Chodzi od wioski do wioski
I z kwiatów wianeczki zwija.
Szczęśliwym uśmiech ojcowski
Do chaty rzuca – i mija.
Lecz gdy sierotę napotka
W chacie zwalonej od gromu,
Natenczas zjawia się słodka
Twarz Jego na progach domu.
I boskie wyciąga dłonie,
Aby przytulić sierotę; Niesie jej blaski i wonie,
Kwiatki niebieskie i złote.
A każdy kwiatek niebieski,
Którymi Pan Jezus obdarzy,
Osusza sieroce łezki
Wejrzeniem matczynej twarzy.
I w sercu nabrzmiałym łzami
Wciąż pączki wypuszcza świeże…
Jasnymi niebios barwami
Duszę sieroty ubierze.
A każdy kwiatuszek złoty
W przewodnią gwiazdę się zmienia
I lśni nad czołem sieroty
Iskrą czystego natchnienia.
Choć pójdzie drogą boleści,
Choć nie zna rodzinnej strzechy,
w swych piersiach dziedzictwo mieści
Pełne niebiańskiej pociechy.
Więc nie rozpaczaj tak, dziecię,
Że nie masz ojca i matki!
Pan Jezus chodzi po świecie
I zrywa na łąkach kwiatki.
(12 I 1871)
Tekst za: A. Asnyk, Poezje
wybrane, oprac. P. Hertz, Warszawa 1974.
[1] Zob. U. Janicka-Krzywda, Motywy przyrodnicze w legendach o Matce
Bożej na Polskim Podkarpaciu, „Peregrinus Cracoviensis” 1996, z 4; M. Rak, Pan Jezus w gwarze, folklorze i poezji
Podhala, w: Chrześcijańskie
dziedzictwo duchowe narodów słowiańskich.Język, literatura, kultura, historia, red. Z. Abramowicz, K.
Korotkich, t. 1, Białystok 2016; M. Zowczak, Biblia ludowa. Interpretacje wątków biblijnych w kulturze ludowej,
Toruń 2013, s. 324–343.
[2] A. Asnyk, Pan Jezus chodzi po świecie, w: tenże, Poezje wybrane, oprac. P. Hertz,
Warszawa 1974, s. 49.