Zwoje rozwoju – Z CYKLU http://zcyklu.pl rozwijamy kulturę Sat, 31 Oct 2020 16:35:31 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=5.9 Polska. Miłość, która boli http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/polska-milosc-ktora-boli/ http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/polska-milosc-ktora-boli/#comments Wed, 28 Oct 2020 18:06:05 +0000 http://zcyklu.pl/?p=4930 1.
Długo zastanawiałam się, czy zabierać głos w sprawie bieżących wydarzeń. Z jednej strony mam poczucie, że internet przyjmie wszystko, a to sprawia, że nabraliśmy przekonania, jakoby każdy z nas koniecznie musiał się wypowiadać zawsze i na każdy temat, bo bez tego świat się zawali, co z pewnością nie jest prawdą. Z drugiej strony jednak to piękne, że chcemy się zaangażować, sięgnąć po długopisy/klawiatury i dołożyć swoją cegiełkę do bardziej rozległej perspektywy.

Poza tym wygląda na to, że pisanie potrzebne jest teraz po prostu mnie samej. Za dużo myśli kłębi mi się w głowie, zbyt mnie to wszystko boli i potrzebuję wyciągnąć te refleksje na zewnątrz. Czasami człowiek musi, inaczej się udusi (choć w czasach covidowych aż strach tak żartować). Mam przy tym poczucie, że to tego typu moment dziejowy, podczas którego warto nie pozostawać letnim, biernym, nieobecnym.

Moja wypowiedź będzie zatem zbiorem luźnych rozważań, które uporządkowałam tak, jak zdołałam.


2.

Jestem katoliczką, chrześcijanką. Uważam życie – każde życie – za wartość najcenniejszą. Ufam, że nigdy nie dokonałabym aborcji, choć w teorii wszystko mówi się niezwykle łatwo, a w praktyce tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono. Zdecydowanie sprzeciwiam się kapitalistycznej logice przeliczania wartości człowieka na pieniądze i wyrzucania tych, którzy są nieidealni, nie przynoszą zysku oraz uosabiają słabość, z akceptacją i poszanowaniem której nasza kultura ma ogromny problem.

Jestem jednocześnie przeciwna regulowaniu sumień za pomocą kodeksów i aktów prawnych, bo uważam, że to zwyczajnie nie działa. Uczeń dostający uwagę zazwyczaj orientuje się, że jego zachowanie wkurza nauczycielkę, ale pojęcia nie ma, czemu to, co robi, jest obiektywnie złe. Wizja wyroku i więzienia nie sprawia, że ludzie przestają kraść, gwałcić i oszukiwać. Sumienie można rozwijać dzięki dobrym przykładom, mądrym dyskusjom, nabywaniu wiedzy, wartościowym lekturom, wolontariatowi – ale sam akt prawny nie załatwi sprawy.

Jestem przeciwko podważaniu tego, że człowiek to stworzenie obdarzone wolną wolą – bo istota wolnej woli tkwi właśnie w podejmowaniu autonomicznych decyzji w zgodzie ze swoim sumieniem. Staram się żyć dobrze i w zgodzie z tym, w co wierzę, dlatego staram się nie potępiać, tak jak i mój Mistrz nie potępiał. On owszem, zapraszał, ale zawsze pozostawiał wybór człowiekowi.

Jestem za życiem, ale nie tylko tym najmniejszym, lecz także tym całkiem już dużym, zapomnianym, zaniedbanym, skazanym na cierpienie. Mówię tu o osobach niepełnosprawnych i ich opiekunach, ale nie tylko. Nie musimy wcale schodzić do najniższych kręgów piekła – spójrzmy na przykłady „mniejszego” kalibru (choć oczywiście trudno jakkolwiek wartościować skalę osobistych tragedii).

Standardy opieki okołoporodowej obowiązują w Polsce dopiero od 2019 roku. Na typowym oddziale ginekologicznym przeciętnego polskiego szpitala do dyspozycji pacjentek jest jedna wspólna łazienka, a zatem kobieta, która trafia do szpitala z poronieniem i mocno krwawi, w drodze do łazienki musi przejść cały korytarz – w bólu, przy wszystkich, w zakrwawionym ubraniu (albo i bez), zostawiając czerwone strugi na podłodze. Jak możemy wciąż dopuszczać do takich upokorzeń?

Kobiety z powikłanymi ciążami lub po ich utracie teoretycznie mają prawo do opieki psychologicznej, ale działa ona zgodnie z hasłem „ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. A skoro tak, to kto usunie kobiecie z głowy te straszne obrazy, które widziała i które w niczym nie przypominają sterylnych kadrów z amerykańskich filmów? Kto pomoże jej poradzić sobie z napadami lęku, paniką, nerwicą, depresją? Kto zwróci mężowi, partnerowi, przyjaciołom, rodzinie tę kobietę – dawniej pełną życia, a teraz szarą, matową, chorą na duszy, naznaczoną na zawsze? Kto wesprze towarzysza życiowego tej kobiety – przecież także współcierpiącego?

Kto zwróci zdrowie chorym, którzy teraz mierzą się z odwoływaniem zabiegów, na które czekali przez całe lata, czyli i tak za długo? Kto podejmie się ratowania zdrowia psychicznego medyków, którzy z pewnością będą cierpieć po pandemii w najlepszym razie na potężne wypalenie zawodowe? I kto za to zapłaci?

W Polsce nie ma bezpłatnej ochrony życia już dawno poczętego i urodzonego – i to jest gigantyczny problem, to jest piekło na ziemi. Ten, kto ma pieniądze, może leczyć się na własną rękę, ale po pierwsze też tylko do pewnego stopnia (prywatne leczenie szpitalne to już duży koszt), a po drugie tak silne uzależnianie zdrowia fizycznego i psychicznego od pieniędzy godzi w elementarne podstawy solidarności społecznej.

Nie zgadzam się ze strategią budowania kapitału społecznego na agresji. Agresja rodzi agresję, przemoc rodzi przemoc, nienawiść rodzi nienawiść, wandalizm rodzi wandalizm. Nie pójdę na ulicę krzyczeć, żeby ktoś wypierdalał. Mimo to rozumiem źródła tej agresji i domyślam się, że idzie za nią pakiet emocji i uczuć nawarstwiających się przez lata: ból, żal, bezsilność, wyobcowanie, poczucie bycia gorszym, mnóstwo niezaspokojonych potrzeb. Bardzo przydałoby się nam teraz zatroszczyć wzajemnie o to, aby zobaczyć swoje potrzeby i spróbować znaleźć strategie ich zaspokajania, które nie będą raniły innych ludzi. Przydałaby się nam komunikacja oparta na empatii (polecam – poszukajcie w internecie, znajdziecie to też pod hasłem Non-Violent Communication). Potrzebujemy patrzenia na siebie nawzajem z szacunkiem dla godności i podmiotowości każdego z nas.


3.

Mimo mojego sprzeciwu wobec agresji też jestem wściekła.

Najpierw kamyczek do własnego ogródka: jestem wściekła na Kościół katolicki. Boli mnie, że wielu jego przedstawicieli, a zwłaszcza hierarchów, upodobniło się do faryzeuszy. Że – cytując Biblię – „mówią bowiem, ale sami nie czynią. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia, i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą. […] Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach” (Mt 23, 3-6). Że niektórzy reprezentanci Kościoła wciąż nawołują do podziałów, mimo że chrześcijaństwo to religia z założenia oparta na miłości i pokoju (o czym na szczęście pamięta na przykład prymas Polski, abp Wojciech Polak [sic!]: http://prymaspolski.pl/prymas-apeluje-o-wzajemny-szacunek-i-nie-poglebianie-podzialow/). Czuję złość, że Kościół instytucjonalny stał się, jak to trafnie określił o. Adam Szustak, polityczną ladacznicą. Że próbuje zasadność swojego istnienia umocować na państwowości i łyka jak pelikan to, że jest narzędziem w rękach wyrachowanych politycznych strategów wykorzystujących go do własnych celów i żonglujących nim w zależności od potrzeb. Że niektórych jego przedstawicieli omamia wizja rządu dusz, która sprawia, że zaciera się podstawowa prawda (znów cytując klasyka): nie mieliby nad nami żadnej władzy, gdyby jej im nie dano z góry. Ja – katoliczka, chrześcijanka, wierząca w Jezusa Chrystusa i próbująca go naśladować – pragnę gruntownego oczyszczenia i zaprzestania kupczenia prawdami mojej wiary. Chcę, aby z domu mojego Ojca przestano robić targowisko. Chcę powrotu do źródła, a nie uwięzienia w przekonaniu, że Kościół zginie bez mariażu z polityką. Spokojna głowa – on nie zginie, on się po prostu oczyści i zreformuje. Wszak nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają.

Jestem wściekła na prezydenta mojego kraju. Prezydenta – czyli kogoś, kto został wybrany, aby odgrywać społeczną rolę lidera. Dobry lider to taki, który wspiera, modeluje dobre zachowania, bierze odpowiedzialność, nie chowa głowy w piasek, prowadzi zespół ku rozwiązaniom problemów, wykorzystując naturalne talenty każdego z członków. Jestem zatem zła na Andrzeja Dudę, że w chwili gdy jego rodacy na ulicach krzykiem zabiegają o uwagę i szacunek, on milczy, bo „nie ma warunków, aby przeprowadzić transmisję online”, jak tłumaczył jeden z prezydenckich ministrów. Że zostawia nas samych, podczas gdy oprócz protestów codziennie choruje i umiera coraz więcej osób, a służba zdrowia pogrąża się w kryzysie. Że swoim milczeniem umywa ręce od spraw własnego kraju i nie wykorzystuje wspaniale umocowanego mandatu społeczno-politycznego, aby zwiększyć pole wspólnoty i dialogu.

Jestem wściekła na polityków, którzy zbijają kapitał na eskalowaniu każdego konfliktu społecznego – każdego, bo przecież to nie pierwsza sytuacja tego typu i zapewne nie ostatnia. Nasze przekleństwa są paliwem dla ich żądz. Im więcej kłótni, tym więcej można zyskać na polaryzacji opinii i podkręcaniu emocji społeczeństwa. Boli mnie cynizm oraz wyrachowanie, z jakim politycy go okazują.

Jestem wściekła na rząd, który rozpoczyna dyskusję na jeden z najwrażliwszych tematów społecznych w czasie, w którym jedna część społeczeństwa choruje, druga zastanawia się, jak związać koniec z końcem, a trzecia niby jakoś się trzyma, ale w rzeczywistości żyje w permanentnym lęku o jutro. Na rząd, którego druga fala pandemii zaskoczyła niczym zima drogowców – za to, że w obliczu dzisiejszych 18820 zakażeń koronawirusem zajmuje się burdami w Sejmie i kręceniem bicza z gówna, którym staje się polski system opieki zdrowotnej. Za to, że pakuje obywateli w prowizorkę – bo jeśli widzę na facebookowej grupie wolontariackiej ogłoszenie o naborze wolontariuszy, także bez znajomości kwalifikowanej pierwszej pomocy, do wykonywania prostych czynności medycznych w szpitalach polowych w Warszawie, to wiem, że poszukiwanie zasobów weszło w etap desperacji. Zasobów, które można było choćby spróbować zabezpieczyć wcześniej.

I w końcu: jestem wściekła na Jarosława Kaczyńskiego za to, że swoim wczorajszym wystąpieniem zamanifestował gotowość do pójścia ze społeczeństwem na noże. Że po raz kolejny uderzył w archetypiczną strunę, która od lat wygrywa pieśń pod tytułem „Polska Chrystusem narodów”. Że uzurpuje sobie prawo do określania, kto jest jedynym słusznym depozytariuszem polskiej tradycji i kultury, która – jestem o tym żywo przekonana – stanowi przecież przedmiot troski zdecydowanej większości społeczeństwa, które zresztą ją tworzy i nieustannie wzbogaca. Że wprzęga w swoje plany Kościół, posługując się nim jak zasłoną dymną. Że dolewa wciąż oliwy do ognia i wykorzystuje swój zapewne genialny zmysł strategiczny do sztyletowania własnego kraju. Dlaczego to robi? Nie umiem znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Nie mieści mi się to w głowie.

4.

W niedzielę spacerowałam po Starym Mieście w Warszawie. Widziałam i słyszałam, jak pod bazyliką św. Krzyża jedna grupa demonstrantów odmawiała różaniec przez megafon, a druga krzyczała „wypierdalać”. Słowa modlitwy przemieszane z przekleństwami to dla mnie zjawisko makabryczne. Z komunikacyjnego punktu widzenia tu nie ma cienia szansy na porozumienie. Obie strony (podkreślam: obie) nie słyszą się nawzajem i nie chcą usłyszeć. Konflikty na poziomie wartości są zazwyczaj nierozwiązywalne i tutaj też nie stanie się tak, że któraś ze stron nakłoni drugą do absolutnej zmiany poglądów. Jak wyjść z tego impasu?

Człowiek człowiekowi staje się wilkiem – i to mnie boli przeokrutnie. Władza prędzej czy później się zmieni, ustawy też się zmienią wraz z nowymi wybawicielami narodu, ale podziały i wzajemna wrogość pozostaną. A przecież nie odizolujemy się od siebie: będziemy ze sobą żyć, mieszkać, pracować, spacerować, siedzieć w kinach, jeździć autobusami…

Marzę o świecie, w którym jest miejsce na okrągły stół ponad podziałami. Polska należy do nas wszystkich i wszyscy potrzebujemy się w niej pomieścić. Wierzę, że umiemy, że możemy. Wiem, że nie tylko ja tak czuję i myślę. Przecież znamy to z pracy: think tanki, grupy robocze, narady strategiczne, burze mózgów, procesy facylitacyjne… To działa. Jest wiele tęgich głów, które chętnie wykorzystają swoje kompetencje dla dobra Polski. Jak zatem możemy to skutecznie przenieść na rzeczywistość? Jak możemy stworzyć program pozytywny? Jak wyjść z impasu, w którym się znaleźliśmy?

5.

Myślę również o tym, jak mogę bieżące wydarzenia i refleksje przenieść na własną rzeczywistość. Skoro mówię, że jestem za życiem, to chcę nie być gołosłowna. Nie mam jeszcze konkretnych rozwiązań, ale wybrałam kilka ścieżek działalności, które mogę wybrać. Na przykład: wolontariat długoterminowy (w miejscach takich jak to: https://domchlopakow.pl/). Wsparcie materialne dla organizacji otaczających opieką całe rodziny mierzące się z chorobami dzieci. Dawanie przykładu: niesienie ludziom nadziei, towarzyszenie im w ich bólach, wzmacnianie braterstwa i siostrzeństwa. O ile to będzie możliwe: wykorzystywanie moich talentów i kompetencji zawodowych, aby nieodpłatnie wspierać tych, którzy tego potrzebują. Szanowanie własnego życia, uznanie go w sercu za dar i czynienie z niego arcydzieła na tyle, na ile umiem. Wzrastanie jako człowiek: szukanie rozwijających relacji, inspirujących lektur, nowych źródeł wiedzy.

6.

Wychodzenie na ulice tak wielu osób nie dzieje się nigdy z błahej przyczyny i nie jest pokłosiem jednostkowych sytuacji. To konsekwencja zaburzeń podtrzymywanych przez lata, emocji nieznajdujących ujścia od długiego czasu. To konsekwencja prymatu forsowania nad dialogiem. Czuję z tego powodu ból i ogromny smutek, ale wciąż kocham życie, kocham mój Kościół w jego pierwotnym, ewangelicznym duchu, kocham Polskę i jestem gotowa pracować na jej rzecz. Uważam zatem za kluczowe przekucie energii w realną zmianę społeczną. Oczekuję od liderów życia politycznego i społecznego, aby swoimi decyzjami oraz czynami okazali troskę o dobro wspólne. Może rzeczywiście wszyscy potrzebujemy nowego początku? Pragnę wierzyć, że mamy na niego szansę i że będziemy potrafili tej wolności, o której mowa na sztandarach, użyć tak, aby zamieniła się w dobro – nie w swawolę.

warto przeczytać

Swoim komentarzem na temat protestów wobec zaostrzenia prawa aborcyjnego podzieliła się też Paulina:

]]>
http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/polska-milosc-ktora-boli/feed/ 2
Nadczłowiekomania http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/nadczlowiekomania/ http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/nadczlowiekomania/#respond Fri, 10 Feb 2017 10:43:49 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3427
Zawsze bardzo pragnęłam doczekać się czasów, w których moi znajomi przestaliby mnie pytać, o co właściwie chodzi z tym rozwojem osobistym. No i się doczekałam. Teraz mówią: „Aaa, to taka ściema dla naiwnych, którzy chcą leczyć polipa sugestią? Wiem, znam – Grzesiak!”. No cóż, nie o taką świadomość społeczną mi chodziło.
Ostatnimi czasy na fanpejdżu Zdelegalizować coaching i rozwój osobisty (doskonałym zresztą, serdecznie polecam) opublikowano print screeny z forum internetowego, prowadzonego kilkanaście lat temu przez Mateusza Grzesiaka – jednego z najbardziej znanych, a zarazem najbardziej kontrowersyjnych polskich mówców motywacyjnych i osób zajmujących się rozwojem osobistym. Można było przeczytać na nich, jak Grzesiak przeprowadza autorkę jednego z postów przez proces „nieinwazyjnego usuwania polipa”, polegający na… negocjacjach z „częścią polipową” i „częścią kreatywną” podświadomości. W internecie zawrzało. Typowy Kowalski zyskał świadomość tego, kim jest Mateusz Grzesiak, i niestety jednocześnie dopisał sobie, że rozwój osobisty to dziedzina dla ześwirowanych frajerów. Z czeluści sieci zaczęto powoli wydobywać coraz to nowe i równie kontrowersyjne ślady dawnej działalności mówcy: Grzesiak wyśmiewający osoby chorujące na depresję i narzekający na ich „jęki, stęki i inne haluny”, Grzesiak chwalący się, jak to leczy ludzi ze schizofrenii w pół godziny, Grzesiak pouczający, jak kontrolować poziom swoich hormonów, Grzesiak ściągający jąkanie z jakiejś kobiety w Kolumbii… Grzesiak i jego słowa przedziwne, oderwane od rzeczywistości, szkodliwe, a przede wszystkim – zupełnie wypaczające sens i założenia rozwoju osobistego, w którym naprawdę nie chodzi o szarlatanerię, lecz o wykorzystywanie realnego potencjału danego człowieka. W świat poszedł jednak przekaz wrzucający czary-mary do jednego worka z rzetelną pracą popartą teoriami naukowymi. Całej branży – już wcześniej obarczonej sporą społeczną podejrzliwością – printscreenowa burza z Mateuszem Grzesiakiem w roli głównej odbiła się czkawką.

Z jednej strony to dobrze, że taka działalność człowieka, który dociera do sporej rzeszy odbiorców (ponad 280 tysięcy polubień jego fanpejdża na Facebooku) i świadczy rozległe usługi w branży trenerskiej i szkoleniowej, została powszechnie ujawniona. Z drugiej strony jednak ta sprawa, wespół z innymi żenującymi występami – przypomnijmy tu chociażby „warsztaty rozwojowe” na SGH:



czy przesiąknięte wulgaryzmami występy Michała Wawrzyniaka vel Kołcza Majka  –



wpłynęła wyjątkowo niekorzystnie na postrzeganie rozwoju osobistego w Polsce. To z kolei może przełożyć się na odrzucenie coachingu, mentoringu czy treningu jako sprawdzonych, zanalizowanych naukowo i skutecznych metod pracy – a to byłaby już wielka strata z perspektywy skutecznego uczenia się dorosłych (a więc nauki przez doświadczenie), idei rozwoju trwającego całe życie czy koncepcji szkolenia kadry kierowniczej. Tym mocniej należy tu podkreślić, że są w świecie rozwoju osobistego takie osoby i takie przekazy, które sprzedają ludziom wypaczoną wizję rzeczywistości, a w konsekwencji – manipulują swoimi odbiorcami, karmią ich pseudorozwojową papką. Mateusz Grzesiak właśnie to robi, i nie jest wcale prawdą, jakoby mocno się zmienił w porównaniu do lat, w których leczył polipy sugestią. Takim argumentem posługuje się sam mówca (w skrócie: „to było dawno i nieprawda, a przecież każdy ma prawo do eksperymentów w młodości”; zainteresowanych odsyłam do źródła), ale żeby przekonać się o jego nieprawdziwości, nie trzeba wcale sięgać do przedawnionych źródeł. „Nowy” Grzesiak sam daje o sobie świadectwo: nagrywa krótką mowę motywacyjną pod tytułem Jesteś wyjątkowy.



A co znajdziemy w tym przemówieniu? Przyjrzyjmy się tekstowi.

Po pierwsze – opinie mylone z faktami. W psychologii rozwoju osobistego odróżnianie opinii od faktów to jedna z fundamentalnych umiejętności, która pozwala uzmysłowić sobie, jak łatwo popadamy w pułapkę zbytniego polegania na własnych projekcjach i interpretacjach. Prosty przykład: prowadzimy szkolenie, nasz wzrok pada na jednego z uczestników, który akurat w tym momencie przeciągle ziewa. Ziarno niepewności zostaje zasiane, no bo może nie podoba mu się warsztat? Może się przeraźliwie nudzi? Może uważa nas za idiotów? Zwróćmy jednak uwagę, że jedynym faktem w tej sytuacji jest to, że X ziewnął – i nic więcej. Reszta to jedynie koktajl z naszych opinii – co więcej, niezweryfikowanych opinii, więc to bardzo prawdopodobne, że nie mają one związku z motywami uczestnika X. W języku wyznacznik faktów, aksjomatów, prawd ogólnych stanowi zazwyczaj tryb oznajmujący: dwa plus dwa równa się cztery, X ziewnął, mój szef dziś powiedział mi, że zbyt często się spóźniam. Gdy mamy do czynienia z opiniami, najczęściej wpływa to na zmianę trybu: używamy albo trybu przypuszczającego, w naturalny sposób wyrażającego naszą refleksję nad daną sprawą, albo trybu rozkazującego, będącego najczęściej metodą na wyrażenie naszych emocji związanych z interpretacją danych faktów. W mowie Mateusza Grzesiaka tryb inny niż oznajmujący pojawia się rzadko i wyłącznie w określonych kontekstach – dominuje właśnie orzekanie. Jeżeli przyjrzymy się nie tylko formie gramatycznej, lecz także treści, szybko dostrzeżemy, że Grzesiakowe fakty to właśnie jego projekcje rzeczywistości, sugerowane interpretacje, które jednak otrzymujemy w formie niepodważalnego wniosku.

Po drugie – call to action… but what action? No właśnie. Wspomniany przed chwilą kontekst użycia trybu rozkazującego w mowie motywacyjnej Mateusza Grzesiaka to seria tzw. call to action, a więc krótkich poleceń, stanowiących jasną instrukcję do wykonania w reakcji na odebrany komunikat. Spójrzmy, jakie call to action daje nam Grzesiak:

Możesz, zasługujesz, potrafisz i dasz radę! Wszystko jest z tobą w porządku, wszystko będzie dobrze! Zawsze się przecież podnosisz, idziesz dalej, po kolejnym upadku też się więc podniesiesz, tylko tym razem wstaniesz jeszcze szybciej! Dawaj, jedziesz! Możesz to zrobić! Daj się poznać światu, nie marnuj już swego talentu! Przestań rzucać siebie, idź po to, co twoje, bo wszyscy na to czekają! Jesteś ponad lękiem, pokonaj demona! Dasz radę, idź, zrób to! Zamień marzenia w plany. To jest twoje życie i nikt ci go nie ma prawa odebrać. To jest ten moment, ta chwila, działasz!

Wygląda jak niezły plan, prawda? Uwaga: tylko pozornie. Bo co możemy tak naprawdę zrobić – dawać, jechać, móc, zasługiwać, potrafić, iść dalej po to, co nasze, podnosić się, działać… Ale jak? Wezwania do aktywności, które słyszymy w tej mowie, tworzą pasmo ogólników niezawierających żadnych konkretnych wskazówek co do realnych, doprecyzowanych, mierzalnych działań. W tym przypadku mówca sprawia, że odbiorca bardzo podnosi swój poziom energii i motywacji, ale nie dostaje żadnej porady co do tego, jak można by było ten potencjał spożytkować. Grzesiak kieruje do słuchaczy przekaz o bardzo dużej sile oddziaływania i zarazem o bardzo małym stopniu nasycenia konkretem, a nie o to chodzi w rozwoju osobistym, który zakłada precyzyjność, unikanie stereotypów i przechodzenie od abstraktu do konkretu właśnie.

Po trzecie – Anioły i demony 2.0. Zwróćmy uwagę na poniższe fragmenty:

[…] jasnowidze, co bez szklanej kuli i żadnych dowodów rzekomo potrafią przewidywać przyszłość […]

To kultura, która wychowuje swe dzieci w lęku i wstydzie, przykrywając nieskazitelny świat ludzkiego potencjału demonami bratobójczych wojen […]

To internetowi frustraci wylewający żółć chamstwem, głupotą i ignorancją, zaślepieni zawiścią tak bardzo, że sprzedają swój czas nienawistnemu diabłu, zamiast kreować lepszy świat pod przewodnictwem mądrego anioła.

Jesteś ponad lękiem, pokonaj demona!

Powiało magią – i słusznie, ponieważ wszystkie użyte metafory koncentrują się wokół jednej metafory kognitywnej (a więc czegoś w rodzaju schematu organizującego nasz sposób postrzegania danej sprawy) ŻYCIE TO MAGIA, RELIGIA. W tej mowie motywacyjnej element wzajemnej walki sił nadprzyrodzonych, jak również walki człowieka z tymi siłami to jeden z najważniejszych wątków. Zwróćmy uwagę na to, jak silnymi epitetami operuje Grzesiak: uzyskuje dzięki temu plastyczny obraz, a nawet nieco mroczną atmosferę (w końcu mówimy o pokonywaniu demonów, a to nie byle co). Co w ten sposób zyskuje? Otóż w ten sposób mocno zwiększa antagonizmy i podtrzymuje konfliktową oś ty – oni (a może nawet ty – wszyscy), o której opowiem za chwilę. Przygotowuje także doskonały grunt do tego, aby wprowadzić wizję człowieka – demiurga, posiadającego nadnaturalną siłę. Grzesiak w myśl swojego motta Create yourself tworzy w języku nadczłowieka, niemal równego bogom i – zacytujmy klasyka – posiadającego rząd dusz.

Po czwarte – nie ufaj nikomu. Wspomniałam już o opozycji ty – oni, którą kreuje mówca. Spójrzmy, jak zatem Grzesiak nazywa naszych towarzyszy życia:

[…] zawodowi podcinacze skrzydeł […]

To głupcy […]. Nieświadomi ignoranci […]. Mali ludzie […]

Bynajmniej nie chodzi jedynie o przypadkowe osoby z naszego otoczenia. Grzesiak mówi wprost: te określenia dotyczą również najbliższej rodziny i przyjaciół. Jednym słowem – wszystkich (prócz Grzesiaka, rzecz jasna, bo tylko on ma świadomość sytuacji). Mówca skrzętnie wykorzystuje fakt, że relacje międzyludzkie bywają źródłem konfliktów i że większość słuchaczy na pewno przynajmniej raz w swoim życiu odczuwała wrogość do znajomych, rodziny czy współpracowników, a zatem nie ma takiego odbiorcy, który choć w niewielkim stopniu nie mógłby się zidentyfikować z podobnym przekazem. Grzesiak wzmacnia wykreowane antagonizmy, projektuje je jako sytuacje skrajne, przejaskrawia tło. Siłę swojego przemówienia zawdzięcza w dużej mierze opieraniu się na nienawiści i strachu, a takie podejście do rozwoju osobistego pozostaje jawnym wypaczeniem: rozwój nie może odbywać się kosztem drugiego człowieka i nie powinien karmić się negatywnymi emocjami.



Trudno się żyje z poczuciem, że wszyscy są przeciwko nam, a na każdym kroku czai się zło. W tak zaprojektowanej rzeczywistości niemal niezbędny staje się przewodnik, zbawca, mesjasz, który uratuje nas z tego strasznego świata i wskaże drogę wojownika światła. Zrobi z nas nadludzi, którzy staną się samowystarczalni, omnipotentni. I tu pojawia się miejsce na – według mnie najważniejsze – pytanie: czy człowieczeństwo polega na wszechmocy? Czy rozwój ma służyć absolutnemu wyeliminowaniu błędów? I czy możliwy jest sukces (cokolwiek by przez niego rozumieć) po pozbyciu się wszystkich innych osób z naszego otoczenia?

Na te wszystkie pytania dobry i mądry specjalista od rozwoju osobistego odpowie stanowczo: nie, nie i jeszcze raz nie. Rozwój to rzecz wzmacniania wewnątrzsterowności człowieka, ale i jego zdolności do współpracy z innymi ludźmi. Wyjątkowość jednostki zaś to kwestia jej przyrodzonej godności, a nie efekt zwycięstwa w wyimaginowanej walce.

]]>
http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/nadczlowiekomania/feed/ 0
Prezenty szczęścia nie dają? http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/prezenty-szczescia-nie-daja/ http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/prezenty-szczescia-nie-daja/#respond Wed, 21 Dec 2016 10:44:45 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3431
500 plus. Wiemy, znamy, kojarzymy. A świąteczne 500 plus? To około 134 euro, czyli w przeliczeniu 600 złotych z drobną nadwyżką. Tyle właśnie statystyczny Polak zamierzał przeznaczyć na prezenty gwiazdkowe w 2015 roku.
W 2016 roku wyda zapewne jeszcze więcej – badania pokazują, że choć za każdym razem deklarujemy zamiar zracjonalizowania wydatków świątecznych, to z naszych planów wynika niewiele, bo kupujemy coraz więcej. Wprawdzie dobrze, że według raportów najbardziej pożądanym prezentem są książki, bo w ten sposób zwyczaje gwiazdkowe jakoś przyczyniają się do wzrostu czytelnictwa w Polsce, ale to wciąż element pewnego transu, w który wpadamy na kilkanaście dni przed Wigilią. Co nami wtedy kieruje? Co to za siła, która podpowiada nam w głowie: „kupuj, kupuj ciągle, kup jeszcze więcej”? I która sprawia, że przychodzimy po południu do domu zmęczeni i zirytowani, bo wcześniej przepychaliśmy się przez tłumy w sklepie i straciliśmy mnóstwo czasu na stanie w kolejkach?

To nie będzie analityczny elaborat na temat zachowań zakupowych konsumentów. Mam nadzieję, że ten tekst nie stanie się też napastliwym oskarżeniem. Chcę raczej zasygnalizować, że w czasie świątecznym ogromnie łatwo ulegamy przekonaniu, że więcej formy to więcej treści, a same prezenty stanowią przedłużenie naszych relacji z innymi ludźmi i nas samych. Wydaje się, że gwiazdkowe podarunki mają nam załatwić w głowie nie tylko potrzebę obdarowywania bliskich, lecz także wiele innych spraw związanych z naszym poczuciem wartości – możemy na przykład udowadniać sobie, że stać nas nawet na drogie rzeczy, że jesteśmy prawdziwymi altruistami, bo pomyśleliśmy absolutnie o wszystkich osobach na kuli ziemskiej, że im bardziej luksusowy prezent, tym bardziej prestiżowa staje się znajomość z daną osobą, a nawet że im więcej kupujemy, tym mocniej kogoś lubimy, kochamy i szanujemy. Wszystkie te przekonania obowiązujące w zdrowej, wyważonej proporcji nie są złe – niedobra staje się sytuacja, w której zaczynają one stanowić cel nadrzędny, tym samym spychając na margines myślenie o drugim człowieku.

Na naszych rozterkach wewnętrznych korzystają, rzecz jasna, sklepy. Niby wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że promocje to tylko taki chwyt reklamowy, że ceny już dawno niebotycznie zawyżono, że nie potrzebujemy wszystkich rzeczy oznaczonych napisem „must have”, a jednak nieustannie ulegamy sile marketingowej perswazji. W szale kupowania warto, abyśmy słyszeli gdzieś w sobie głos, który podpowie nam, że to jest biznes. Tu chodzi o pieniądze, które mamy zostawić w czyjejś kasie. Chodzi o wpojenie nam przekonania, że możemy kupić rzeczy niematerialne, posługując się tymi materialnymi. Przekonania bardzo, ale to bardzo złudnego.

W przedmiotach nie ma niczego złego. One mogą dawać nam realną przyjemność. Kluczowe jest jednak to, abyśmy nie zapominali, że nawet najbardziej wymyślny i najdroższy prezent nie zastąpi autentycznych, zaangażowanych relacji.

I z tym Was zostawię. Dołożę jeszcze dwa klipy – wprawdzie będą to reklamy, ale za to z inspirującym przesłaniem.

Bo w Świętach chodzi o obecność.



I chodzi też o wspólnotę.


]]>
http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/prezenty-szczescia-nie-daja/feed/ 0
Rzeczy, których mężczyźni mogą nauczyć się od kobiet http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/rzeczy-ktorych-mezczyzni-moga-nauczyc-sie-od-kobiet/ http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/rzeczy-ktorych-mezczyzni-moga-nauczyc-sie-od-kobiet/#respond Tue, 25 Oct 2016 09:44:46 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3432
Nawet jeśli mężczyźni są z Marsa, a kobiety – z Wenus, to tak czy siak żyjemy na Ziemi wszyscy razem. Pracujemy w tych samych firmach, załatwiamy sprawy w tych samych urzędach, uczestniczymy w tych samych dyskusjach, kupujemy w tych samych sklepach, chodzimy do tych samych kin, biegamy po tych samych parkach… Więcej nas łączy, niż dzieli. Ten felieton jest właśnie po to, aby zwrócić uwagę na tę prostą prawdę.
Niedawno zastanawiałam się nad tym, czego kobiety mogłyby się nauczyć od mężczyzn. Dziś chcę odwrócić role i pomyśleć o rzeczach, których brakuje panom, a których panie mają pod dostatkiem. Starałam się policzyć te cechy i zrozumiałam, że wszystkie one składają się na jeden wielki zestaw, na jedno słowo-klucz: współpraca. Opiszę zatem tylko jedną wartość, za to taką o potężnej sile oddziaływania.

Dlaczego właśnie współpraca? Wiąże się to z czynnikami ewolucyjnymi, o których pisałam przy okazji tematu komunikacji międzypłciowej. Kobiety nie były obarczone obowiązkiem zapewnienia bytu rodzinie. Nie walczyły o mamuta, nie rywalizowały z innymi samcami alfa. Zostawały przy ognisku, zajmowały się dziećmi, przygotowywały pożywienie. Tworzyły osadę. Były razem. Wiedziały, że przebywanie w zwartej grupie pod nieobecność mężczyzn chroni je przed ewentualnym zagrożeniem, dzięki życiu we wspólnocie mogły też dzielić się obowiązkami. To kobiety przez całe wieki rozwijały stosunki społeczne, to one widziały wartość w dbaniu o „długą ławkę” kontaktów. Umiejętność kreowania przyjacielskich relacji interpersonalnych została im do dziś.

Bardzo dobrze widać to w charakterystykach tak zwanego kobiecego stylu zarządzania. Specjaliści twierdzą, że cechą szczególną tego podejścia jest stawianie na demokratyczność i „miłość” (oczywiście mówiąc teraz o miłości, dokonuję skrótu myślowego) zamiast na autorytarność i „strach”[1]. Oznacza to, że panie o wiele bardziej doceniają rolę relacji w zarządzaniu grupą. Rozumieją, a może nawet intuicyjnie wyczuwają, że w zespole, którego członkowie czują się akceptowani, lubiani i szanowani, rośnie poziom bezpieczeństwa, a to bezpośrednio przekłada się na wzrost poziomu energii do pracy i motywacji. Kobiety często promują działania zespołowe, łatwo jest im zajmować pozycję członka grupy, a nie lidera, co również pomaga, bo niweluje rywalizację i podnosi wartość rzetelnego wykonywania wszystkich zadań – nie tylko tych bardzo efektownych i strategicznych.

To między innymi troska o podbudowanie relacji sprawia, że zwłaszcza kobiety zwracają w swoich komunikatach uwagę na funkcję fatyczną języka, która związana jest z utrzymywaniem ciągłości kontaktu. Funkcja fatyczna skupia w sobie cały szereg zachowań dających nadawcy poczucie, że odbiorca jego słów pozostaje z nim w stałym, aktywnym kontakcie, a poza tym – że obojgu rozmówcom zależy na rozmowie. Kobiety w większym stopniu zdają sobie sprawę z tego, że aktywne słuchanie, zadawanie pobudzających pytań i wyrażanie sympatii w komunikatach niewerbalnych „ociepla” komunikację. To takie czynniki, które mogą wydawać się mało istotne, ale sprawdźcie sami, kiedy lepiej się Wam rozmawia: gdy Wasz interlokutor jest zdystansowany, rzadko reaguje ciałem, a na jego twarzy nie widać emocji, czy gdy się uśmiecha, kiwa od czasu do czasu głową, a jego oczy wyrażają życzliwość. To nie głupoty i nie błahostki, to też nie do końca coś, co (dosyć lekceważąco) nazywamy „kobiecym czarem”. To wyraz wyczucia, inteligencji emocjonalnej i opierania relacji na przyjacielskich fundamentach.

W poprzednim tekście z tego cyklu deklarowałam, że kobiety mogłyby wziąć sobie od mężczyzn pewność siebie, a niekiedy nawet brawurę. Dziś napiszę przekornie: panowie, czasem przydałyby się Wam refleksyjność, rezerwa i spokój pań. Dlaczego? Dlatego, że to obniża poziom agresji, zdejmuje z barków wyimaginowany wymóg bycia najlepszym zawsze i wszędzie, przenosi uwagę na tworzenie wspólnego świata z innymi ludźmi. Dzięki tym cechom nie zapominamy, że nie ma jednej, kanonicznej definicji sukcesu, a już na pewno nie przekłada się ona wyłącznie na stanowisko w firmie czy liczbę zer na koncie.

Idealnie byłoby, gdybyśmy potrafili niezależnie od płci umiejscowić się gdzieś pośrodku – podejmowali wyzwania, odważnie wykazywali inicjatywę, wierzyli w swoje możliwości, ale jednocześnie nie tracili z oczu tego, że żyjemy w społeczeństwie, a obok nas są inni ludzie ze swoimi potrzebami, tożsamością i charakterami. Oni mogą dodać nam wartości, o ile na to pozwolimy. O ile zechcemy. O ile zrozumiemy, że oni też dużo widzą, słyszą, potrafią, wiedzą – może nawet więcej niż my. I niech tak będzie zawsze, bez względu na płeć.

[1] E. Lisowska, Kobiecy styl zarządzania, Gliwice 2009, s. 118.
]]>
http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/rzeczy-ktorych-mezczyzni-moga-nauczyc-sie-od-kobiet/feed/ 0
Rozmowa to wojna. Niestety http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/rozmowa-to-wojna-niestety/ http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/rozmowa-to-wojna-niestety/#respond Wed, 12 Oct 2016 09:44:46 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3433
Gdy myślę o trudnych sprawach, które patronują październikowi na Z CYKLU, to przypominam sobie, że mniej więcej trzy lata temu poszłam na pewien wykład motywacyjny. O ile nie mylę faktów, dotyczył on komunikacji. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego – często chodzę na takie spotkania – gdyby nie jedna wypowiedź prowadzącego, którą zapamiętałam i która mocno mną wstrząsnęła.
Trener zapytał: jak myślicie, co stanowi największą namiętność ludzi? Posypały się różne odpowiedzi: władza, pieniądze, kobiety, mężczyźni, seks, biżuteria, jedzenie… Usłyszeliśmy wtedy, że owszem, te wszystkie sprawy mają dużą wartość dla wielu osób, ale same w sobie nie budzą najbardziej ekstremalnych emocji. A zatem co według prowadzącego najbardziej rozpala serca i umysły ludzi? Odpowiedź brzmiała: to, żeby mieć rację. Żeby moje było na wierzchu. Żeby wygrać.

Taka wizja świata wydała mi się wtedy makabryczna, chociaż ściśle łączyła się z badaniami językoznawczymi, które już wtedy znałam. Podświadoma walka werbalna na śmierć i życie stanowi realizację jednej z głównych metafor kognitywnych, według których organizujemy codzienne funkcjonowanie. Mowa tu o metaforze ROZMOWA TO WOJNA [1], opisanej szczegółowo w przełomowej publikacji George’a Lakoffa i Marka Johnsona Metafory w naszym życiu [2]. Autorzy tej książki wysuwają odważną, ale i prawdopodobną tezę: to, jak mówimy, bezpośrednio wpływa na to, jak myślimy. A zatem jeśli w codziennej komunikacji raz po raz używamy sformułowań typu: twoje argumenty są nie do obronienia; zaatakował mnie; wypunktował wszystkie moje słabe strony; jeśli nie zmienię strategii, to on mnie pokona, czyli mówimy o walce, to nasza komunikacja naprawdę staje się walką.

Nie chodzi jednak wyłącznie o powiązania gramatyki i słownika leksyki z modelami myślowymi – to dopiero początek. Jeżeli rzeczywiście zaczynamy komunikację rozumieć jako wojnę, to naturalną konsekwencją tego staje się uznawanie współrozmówcy za wroga. Taka sytuacja, w której nadawca rywalizuje z odbiorcą i na odwrót, jest zaś całkowitym wypaczeniem sensu komunikacji, która z definicji ma się opierać na współpracy. Według innego znanego badacza, Paula Grice’a, u podstaw komunikowania się leży założenie, że każdy z rozmówców ma dobre intencje, nie chce wprowadzić drugiej osoby w błąd i używa komunikatów, aby przybliżyć się do jakiegoś wspólnego celu. Nadawca i odbiorca godzą się przy tym na zmienność ról, a więc na naprzemienne mówienie i słuchanie, oraz na podchodzenie do siebie nawzajem z szacunkiem.

Podczas tego wykładu motywacyjnego zrozumiałam, że większość naszych rozmów nie jest dobrą komunikacją. To albo czyste wymienianie się informacjami, albo narzędzie służące do przeróżnych celów, łączących się w jednym punkcie: kieruje nami żądza wygranej. Uważam, że najczęstszą przyczyną trudności w komunikacji jest właśnie egoistyczne pragnienie zwycięstwa, które implikuje spór JA vs INNI. On z kolei odbiera nam rzecz szalenie cenną i istotną, a mianowicie: życzliwą otwartość na poglądy współrozmówcy. Ślepe podążanie za swoimi namiętnościami (mniejszymi lub większymi) blokuje naszą zdolność aktywnego słuchania drugiego człowieka, skłania nas do manipulacji, przeinaczeń, wybiórczego traktowania komunikatu i etykietowania. Jeśli nie opanuje się umiejętności współczującego, otwartego komunikowania opartego na szczerych intencjach, nie ma szans na porozumienie. Co więcej – nie ma na to chęci, nawet jeśli wygłaszane deklaracje sugerują coś innego.

Moje myśli wędrują teraz ku komunikacji codziennej, ograniczonej do małego grona rozmówców, ale chcę nawiązać również do dyskursu publicznego (zwłaszcza w miesiącu poświęconym trudnym sprawom). Ostatnimi czasy na nowo rozgorzała debata dotycząca ustawy antyaborcyjnej i ochrony życia poczętego. Jest to dyskusja dotycząca spraw niesamowicie ważnych i właśnie dlatego obserwuję ją z wielkim smutkiem, ponieważ temat zupełnie nie licuje z formą. Komunikacja większości osób zaangażowanych w debatę przestała mieć jakikolwiek związek ze współpracą – stała się orężem.

To, co myślę o zaostrzeniu/liberalizacji prawa aborcyjnego, nie ma teraz znaczenia. Naprawdę ważne jest – bez względu na zdanie każdego z nas – abyśmy zauważyli kilka czynników wypaczających sens zagadnienia.

Po pierwsze: rozmowy toczą się w aurze skrajnych, nabuzowanych emocji, które zacierają rozmówcom różnice między faktami a opiniami i blokują zdolność do odpowiedzialnego traktowania słów. Zarówno Tomasz Terlikowski, proponujący kobietom hitlerowski mundur jako „niezłe wdzianko na manifestację”, jak i uczestniczki protestu maszerujące z hasłem „macice wyklęte” szafują skojarzeniami obciążonymi historycznie i etycznie. A przede wszystkim – podkręcają poziom agresji, i tak już wywindowany pod niebo.

Po drugie: spór wynika też z nieuwspólnionej (na tyle, na ile to w ogóle możliwe) definicji pojęcia „życie”. To oczywiście rzecz bardzo trudna, wymagająca włączenia wielu kontekstów z pogranicza etyki, filozofii, prawa, medycyny i religii, ale bez powrotu do znaczenia trudno zachowywać świadomość, o co tak naprawdę wszystkim chodzi. Bo być może to nie o życie toczy się ta gra, tylko o jakieś inne pojęcie? Każdy z nas powinien niezwykle sumiennie odpowiedzieć na to pytanie i rozeznać się w swoich intencjach. Jeśli bowiem osi dyskusji nie stanowi życie poczęte i aborcja, tylko cokolwiek innego – co według mnie jest bardzo prawdopodobne – to ta dyskusja powinna mieć zupełnie inne środki ciężkości i zupełnie inny słownik. Gdy w grę wchodzą sprawy najważniejsze, znaczenie słów powinno pozostać żelazną regułą.

Po trzecie: spójrzmy na to, co wprowadzają wszystkie te agresywne słowa. One nas dzielą społecznie. Dużo mówimy o nienarodzonych, ale prawdziwą tragedią jest, gdy żywi patrzą na siebie z nienawiścią i gdy widzimy w drugim człowieku potencjalnego przeciwnika (czyli według niektórych użytkowników internetu: przygłupa, debila, kretyna, idiotę, katotaliba, świrniętą feministkę itp.). W takiej atmosferze wystąpienie współpracy, która dla wszystkich byłaby komfortowa, graniczy z cudem. I nic się nie zmieni, jeżeli odgórnie zaszufladkujemy nasz świat na dwa wrogie obozy. Niczego się nie nauczymy, jeśli nie zaczniemy słyszeć, zamiast tylko słuchać. A słyszeć znaczy stworzyć przestrzeń do polifonii i zrezygnować z jakichkolwiek ocen wstępnych. Niech decydują czyny i słowa wypowiedziane, a nie domysły i przeczucia.

Często słyszę, że spokojna, nieantagonizująca komunikacja jest przereklamowana i trzeba zdecydowanie walczyć o swoje. Czyżby? Przereklamowane staje się coś, czego używaliśmy już wiele razy i co nas zawiodło. Taka komunikacja jest raczej niedoreklamowana. Odnoszę wrażenie, że kojarzy się z frajerstwem, ciapowatością i brakiem własnego zdania. Zastanawiam się jednak, do czego potrzeba większej odwagi: do miotania oskarżeniami czy powstrzymania niektórych słów ze świadomością, że niczego dobrego nie wniosą, w niczym nie pomogą i niczego nie naprawią? I kto wybrał lepszą drogę: ten, kto wywalczył rację, czy ten, kto z zasady w walce nie chce brać udziału?



[1] W tłumaczeniu Tomasza Krzeszowskiego metafora kognitywna ARGUMENT IS WAR ma postać ARGUMENTOWANIE TO WOJNA, według mnie jednak przekład ten nie oddaje sensu komunikatu w sposób trafny, dlatego zdecydowałam się na formę ROZMOWA TO WOJNA.
[2] George Lakoff, Mark Johnson, Metafory w naszym życiu, przełożył i wstępem opatrzył Tomasz P. Krzeszowski, Warszawa 1988.
]]>
http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/rozmowa-to-wojna-niestety/feed/ 0
Złota skrzynia bez złota http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/zlota-skrzynia-bez-zlota/ http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/zlota-skrzynia-bez-zlota/#respond Sat, 10 Sep 2016 09:44:47 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3434
Polska reprezentacja zakończyła Letnie Igrzyska Olimpijskie w Rio z dorobkiem jedenastu medali, w tym dwóch złotych, zdobytych przez Anitę Włodarczyk w rzucie młotem oraz Magdalenę Fularczyk-Kozłowską i Natalię Madaj w wioślarstwie. Na zwyciężczynie spłynęła fala zachwytów i pochwał, jednak równie głośno jak o mistrzach zrobiło się o wielkich przegranych. Olimpiada nie rządzi się w tym przypadku szczególnymi prawami – my po prostu lubimy się trochę popławić w porażkach. Najlepiej cudzych.
Mój przyjaciel, zapalony kibic Legii Warszawa, powiedział ostatnio na spotkaniu towarzyskim, że z Legii nikt nigdy nie jest zadowolony niezależnie od tego, jak walczy i co zdobywa. Jeśli wygrywa, to zarzuca się jej, że robi to w brzydkim stylu. Jeśli przegrywa, to pojawia się fala wzburzenia, bo nie ma zwycięstw. Jeśli jako pierwszy od dwudziestu lat polski zespół kwalifikuje się do fazy grupowej Ligi Mistrzów, to niemal nikt nie daje jej szans na wywalczenie chociażby punktu w meczach z gwiazdami światowego futbolu. Nie ma radości z tego, że do Polski (która mimo dobrych występów reprezentacji podczas minionego Euro nadal nie jest potęgą piłkarską) przyjadą najlepsze zespoły rozgrywek, że klub sporo zarobi i będzie miał pieniądze na rozwój, że nasi zawodnicy z przeciętnej ligi zyskają szanse na ogranie się i pokazanie z dobrej strony, a potem – na transfery do lepszych klubów.

Nie chodzi bynajmniej o to, abyśmy popadali w zachwyt, bo Legia – racjonalnie rzecz oceniając – zapewne rzeczywiście okaże się najsłabsza pod względem umiejętności. Oczekiwanie, że będziemy w tych rozgrywkach pierwszoplanowym graczem, byłoby jednak – równie racjonalnie patrząc – zbyt wygórowane i idealistyczne, bo oparte na przekonaniu, że milowych kroków w rozwoju dokonuje się z dnia na dzień. Aby się wyzwolić z tego zaklętego kręgu myślowego, trzeba nam przyjąć trzy rzeczy. Po pierwsze – do każdego przypadku należy dobrać odpowiednią miarę. Po drugie – wielkie rzeczy potrzebują więcej czasu i więcej wysiłku. I po trzecie – to porażki stanowią motor rozwoju.

Staram się tego nie robić, ale czasem pękam i czytam komentarze na forach internetowych. Reakcje po startach polskich sportowców w Rio były zazwyczaj podobne: kibice narzekali na żenująco słaby poziom rodzimego sportu, zarzucali zawodnikom, że pojechali nie na olimpiadę, lecz na wakacje, a czasem z satysfakcją przypominali, że przewidzieli ten blamaż już dawno temu, bo przecież „szóste miejsce w finale to żaden sukces”. Czyżby? Mówimy o szóstym z kolei najlepszym zawodniku na całym świecie. CAŁYM. Tylko pięć osób na całej kuli ziemskiej robi daną rzecz lepiej niż ta osoba. To jest gigantyczny sukces, nieosiągalny nie tylko dla większości osób trenujących daną dyscyplinę, lecz także – a raczej przede wszystkim – dla wszystkich kanapowych kibiców, którzy trenują co najwyżej palce, pisząc hejterskie komentarze na forach.

To właśnie kwestia miary i czasu: jeżeli liczyłaby się tylko wygrana, to cały trud włożony w dojście do światowej czołówki byłby bezwartościowy, stracony. A więc albo mamy w szkole same szóstki (a na studiach – same piątki), albo jesteśmy idiotami. Albo zawsze czujemy się pełni sił i wypoczęci, albo powinniśmy zagrzebać się w domu pod kołdrą i nie męczyć świata swoją słabością. Albo zakładamy firmę i od razu stajemy się potentatami na rynku, albo nie powinniśmy w ogóle zaczynać interesu. Pozostajemy obecnie więźniami doskonałości i taktyki „wszystko albo nic”. Presja społeczna na ogół nakręca spiralę oczekiwań i widzimy to w każdej sferze życia, nie tylko w sporcie. Myślę, że zaczyna się to gdzieś na etapie wymagań skorelowanych z płcią – kobiety gonią za magiczną triadą 90/60/90, a mężczyźni kupują kolejne odżywki w pogoni za imponującym bicem (oczywiście nie chodzi tylko o pragnienie doskonałości, to z pewnością bardziej złożona sprawa). Chcemy być idealni, najlepsi, genialni na kosmicznie wyśrubowanej skali, w której niepotrzebnie kładziemy największy nacisk na porównywanie się z innymi. Tracimy w ten sposób możliwość najsensowniejszego odniesienia – odniesienia do siebie samego, sprawdzania swojego rozwoju, poprawiania osobistych rekordów. Spójrzmy nawet na system ocen szkolnych – jaki sens ma zestawianie ucznia „piątkowego” z uczniem „trójkowym” (poza próbą zainspirowania kogoś czyjąś mądrością), skoro prawdopodobnie mają zupełnie inne predyspozycje i specjalizacje? I kto właściwie zrobi większy postęp: uczeń wyciągający się z dwójki na trójkę czy uczeń tkwiący cały czas w stabilnej piątce? Każdy ma swoją skalę, każdy ma swoje mistrzostwo świata, każdy ma inny próg wytrzymałości. Dążmy do najlepszych wyników, jasne, natomiast róbmy to z szacunkiem dla swoich osiągnięć, jakiekolwiek by one były. Dla mnie, dość miernej pływaczki, nauczenie się pływania na plecach okazało się sukcesem stulecia, choć zapewne dla ratowników na basenie moja radość stanowiła dość komiczne zjawisko. Najważniejsze jednak, że i ja, i oni pływaliśmy, byliśmy w grze – robiliśmy to po prostu na innych zasadach.

Nie mogę w tym tekście nie wspomnieć o Pawle Fajdku, murowanym kandydacie do złotego medalu w rzucie młotem, który na konkursie w Rio… nie zakwalifikował się do ścisłego finału. Wprawdzie w zamian doskonale spisał się Wojciech Nowicki, który wywalczył brąz, ale i tak to nazwisko Fajdka zdominowało dyskusję po zawodach. Atmosfera stawała się tym gorętsza, że przed zawodami sam Paweł Fajdek udzielił wielu odważnych wywiadów, w których otwarcie mówił o genialnej formie i zbliżającym się spektakularnym sukcesie. Nasz młociarz musiał zatem uporać się nie tylko z odpowiedzialnością za porażkę, lecz także z lawiną komentarzy w stylu „za brak pokory się płaci”. Jak mogliśmy wszyscy zobaczyć na filmie zamieszczonym na fanpejdżu zawodnika, Fajdek był po swoim fatalnym występie naprawdę załamany.

Agresja społeczna spowodowana dosyć buńczucznymi deklaracjami sportowca nie powinna dziwić, choć jego zachowanie ma swoje powody. Ocenę tego, czy Fajdek przesadził z pewnością siebie, czy też nie, pozostawiam każdemu z nas. Zauważę jednak, że wielkie cele zakładają użycie ponadprzeciętnych środków. Fajdek w taki sposób realizował ideę afirmacji – używał środków werbalnych do podbudowania mentalnego obrazu samego siebie jako mistrza olimpijskiego, tworzył w sobie przekonanie o własnej sile, podawał sobie sugestie. Jako człowiek, który zamierzał zdobyć złoty olimpijski medal, musiał mierzyć wysoko i posługiwać się argumentami z najwyższej półki. Można widzieć w tym z jednej strony brawurę, ale z drugiej – ogromną odwagę; Fajdek wiedział przecież, że zostanie zmieszany z błotem, jeśli nie wypełni swoich obietnic. I on tę odwagę udowodnił także wtedy, gdy publicznie przepraszał ze łzami w oczach.

Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono. Nie wiadomo, ile wiedziałby o sobie Paweł Fajdek, gdyby mistrzowsko rzucił w Rio, i czy w ogóle dowiedziałby się czegoś nowego. Teraz dostał potężnego kopniaka i to jest jego ogromne bogactwo. To złota skrzynia, do której wrzucono mnóstwo cuchnących śmieci, ale na której dnie znajdują się wiedza, siła i jeszcze większa odwaga. W brudnej złotej skrzyni tkwi rozwój.

Paweł Fajdek jeszcze kiedyś stanie na najwyższym stopniu olimpijskiego podium. My za to już teraz możemy pomyśleć, jaka porażka w naszym życiu okazała się (albo dopiero się okaże) taką złotą skrzynią. Przyjąć ją, odkurzyć, wyczyścić, naprawić. I rosnąć – ale nie w pasie podczas siedzenia przed komputerem i klepania jadu na klawiaturze. Wygrać naprawdę, nawet jeśli oznaczałoby to, że wciąż jesteśmy ostatni na mecie. Nawet jeden procent to i tak więcej niż zero.

]]>
http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/zlota-skrzynia-bez-zlota/feed/ 0
Pięć rzeczy, których kobiety mogą nauczyć się od mężczyzn http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/piec-rzeczy-ktorych-kobiety-moga-nauczyc-sie-od-mezczyzn/ http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/piec-rzeczy-ktorych-kobiety-moga-nauczyc-sie-od-mezczyzn/#respond Tue, 19 Jul 2016 09:44:47 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3435
Nawet jeśli mężczyźni są z Marsa, a kobiety są z Wenus, to tak czy siak wszyscy żyjemy na Ziemi – razem. Pracujemy w tych samych firmach, załatwiamy sprawy w tych samych urzędach, uczestniczymy w tych samych dyskusjach, kupujemy w tych samych sklepach, chodzimy do tych samych kin, biegamy po tych samych parkach… Więcej nas łączy niż dzieli.
Mamy wspólny świat i identyczną możliwość wyboru: albo będziemy skakać sobie do oczu i pomstować, że mężczyźni ograniczają kobiety, które z kolei stały się zbyt wyemancypowane oraz agresywne, albo potraktujemy różnice między nami (które bezsprzecznie występują) jak skarb i zaczniemy podchodzić do siebie z założeniem: „ona/on to równa mnie istota, do której podchodzę z wielką ciekawością i od której chcę się wiele nauczyć”. Właśnie ta nauka może być wstępem do współpracy, według mnie zawsze lepszej od walki.

Różnice międzypłciowe uzewnętrzniają się na poziomie języka i komunikacji, o czym pisałam tutaj, ale myślę, że sięgają też dużo głębiej. Postanowiłam przyjrzeć się zachowaniom płci przeciwnej, które moglibyśmy naśladować z korzyścią zarówno dla nas osobiście, jak i dla kontaktów międzyludzkich. Zanim jednak wskażę pięć rzeczy, których kobiety mogą nauczyć się od mężczyzn (w sierpniu role się odwrócą i opiszę te przymioty pań, które przydałyby się panom), poczynię kilka uwag wstępnych.

Po pierwsze: każdy z nas jest inny, a podstawę naszych decyzji stanowią indywidualne cechy charakteru. Kwestia stabilności podziałów płciowych to temat na zupełnie inny artykuł, ale nawet przy założeniu, że płeć wpływa na zachowanie, pamiętajmy, że czynnik ten nie odgrywa roli najistotniejszej. Moim zdaniem jednak pełni on bardzo ważną funkcję – tym bardziej, że wciąż jeszcze silnie wspierają go rozmaite skrypty kulturowe.

Po drugie: moje zestawienie nie zostało stworzone na podstawie opinii wszystkich kobiet i mężczyzn w Polsce. To z kolei oznacza, że czasami będziecie się z nim zgadzać w większym stopniu, a czasami – w mniejszym (lub też nie będziecie się zgadzać w ogóle). Wiele z tych ustaleń znajduje jednak potwierdzenie w badaniach naukowych, a większość to wnioski z sytuacji z życia wziętych. Pomyślmy, czy widzimy wokół siebie podobne tendencje, i zastanówmy się, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy. Rodzina? Znajomi? Praca? Miejsce zamieszkania? Prawo? Kultura? My sami? Coś jeszcze innego? Każdy z tych elementów ma duży wpływ na typy kobiecości i męskości.

Po trzecie, najważniejsze: to, że czerpiemy od innych, nie znaczy, że sami nie mamy wartościowych cech. Warto mieć dużą, zdrową świadomość swoich mocnych stron. Według mnie tajemnica szczęścia w relacjach interpersonalnych tkwi właśnie w tym, abyśmy najpierw zaczęli dostrzegać u drugiego człowieka zalety, a nie wady, i żyli ze sobą po to, aby się nawzajem wzbogacać wewnętrznie – bez względu na płeć. Nie podobają mi się zarówno środowiska z etykietką „tylko dla facetów”, jak i kobiece getta rozwoju, demonizujące konfrontację z mężczyznami. Nie popieram ani rażącej (i niestety wciąż widocznej) dysproporcji płciowej na stanowiskach kierowniczych, ani parytetów, siłą przyznającym kobietom te posady. Abyśmy jednak nauczyli się współpracować ze sobą bez względu na płeć, musimy przestać obawiać się zagrożenia, a żeby tak się stało, trzeba nam najpierw poznać siebie i innych. Po raz kolejny przydaje nam się wspomniana już przeze mnie triada 3xZ: znaj, zrozum, zastosuj.


No dobrze, a zatem czego kobiety mogą nauczyć się od mężczyzn? Co mogą w sobie rozwinąć dzięki obserwacji płci przeciwnej?

1. Zdolność odważnej komunikacji. Pisząc o męskich i żeńskich stylach komunikacji, wspominałam o tym, że wiążą się z podejściem do kształtowania relacji interpersonalnych. Mężczyźni budują więzi w planie wertykalnym, zależy im na osiąganiu kolejnych szczebli w hierarchii społecznej. Do tego celu dostosowują więc (mniej lub bardziej świadomie) swoje słowa – potrzebują takich komunikatów, które ukażą ich w roli ekspertów. Na poziomie językowym widać to doskonale w gramatyce: panowie wypowiadają się głównie w trybie oznajmującym w zdaniach pojedynczych, co sprawia, że swoje subiektywne opinie przedstawiają jako obiektywne fakty, a z faktami trudno dyskutować. Inaczej zazwyczaj postępują kobiety, które częściej używają trybów innych niż oznajmujący (przy czym warto zauważyć, że nawet tryb rozkazujący jest często świadectwem niemocy – „jak nie prośbą, to groźbą”), a przede wszystkim stosują bardzo wiele językowych wskaźników niepewności, czyli słów, które zmniejszają siłę komunikatu: no wiesz, coś w tym rodzaju, naprawdę, nie wiem, jakieś takie, tak zwane, może to głupie, tak mi się wydaje itp. Zwykle bywa tak, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni mają do powiedzenia rzeczy, których są mniej i bardziej pewni, natomiast z o wiele większym prawdopodobieństwem możemy stwierdzić, że to żeński komunikat zostanie odebrany jako mniej wiarygodny. To o tyle zgubne, że nierzadko kobiety dzielą się ze światem wspaniałymi rzeczami, których wartość same podkopują przez asekurację na poziomie werbalnym i strach przed popełnieniem błędu. Uczmy się od mężczyzn, którzy jeśli zdecydują się zabrać głos, pozostają pewni aż do ostatniego zdania.

2. Pewność siebie, a nawet brawura. Drogie Panie, czy zdarzyło Wam się być adorowanymi przez „prawdziwego samca alfa”? Przypomnijcie sobie: spotykacie faceta przekonanego w stu procentach, że jest niemalże ideałem, on zagaduje Was w jakiś „dowcipny” sposób, Wy odmawiacie ze zniecierpliwieniem, a on… wraca i robi to samo, choć przed chwilą dałyście mu kosza, a Wasza mina przekazuje niewerbalny komunikat „daj mi wreszcie spokój”. Upór czy głupota? Prawdopodobnie głównie pewność siebie i przekonanie co do tego, że za którymś razem nie odmówicie – nie pomaga tu kobietom stereotyp „jeśli ona mówi nie, to myśli tak, ale wstydzi się powiedzieć albo chce się podroczyć”. Spójrzmy na to jednak z innej strony: trwanie przy swojej decyzji mimo ewidentnej porażki wymaga odwagi, a pewność siebie w tym pomaga. A przecież w życiu nie trzeba wyłącznie podrywać płci przeciwnej – można z nią współpracować, pokazując jej nasze świetne pomysły i plany. I właśnie pewności w dążeniu do celu kobiety mogłyby się nauczyć.

3. Podejmowanie wyzwań. Kobieta powinna być grzeczna i serdeczna – znacie to, prawda? Najlepiej, żeby nie wychylała się przed szereg. Jeśli już to zrobi, to znaczy, że jest zimną bizneswoman, która porywa się na zadania dla prawdziwych facetów. Na szczęście taka logika coraz częściej spotyka się z niezrozumieniem zarówno kobiet, jak i mężczyzn, co nie zmienia faktu, że wciąż prowadzi do sprzężenia zwrotnego: skoro kobiety mają się nie wychylać, to najwyraźniej dlatego, że nie potrafią wykonywać poważnych i ambitnych zadań, no a skoro tak, to lepiej nie ryzykować – niech to robią mężczyźni. Odpowiedzialność za ten stan w dużej mierze leży po naszej stronie, bo jako kobiety zbyt często odpuszczamy wyzwania już na starcie albo udajemy sierotki, którymi trzeba się opiekować. Jasne, rola nieporadnej dziewczynki jest w niektórych sytuacjach bardzo wygodna, jednak musimy się liczyć z tym, że ma ona też swoje minusy – poważnymi sprawami zajmują się dorośli, a nam coraz bliżej do wizerunku słodkich idiotek.

4. Rozwiązywanie i domykanie spraw. Rozmowy z kobietami czasem mnie denerwują, przyznaję. Jedną z rzeczy, których w nich nie lubię, są niekonstruktywne dyskusje, które nie zbliżają do celu w sytuacjach zadaniowych. Żeńska zdolność do tworzenia więzi społecznych, która ma wiele zalet, skutkuje też negatywnie pewnym rozmemłaniem i skupianiem się na samym akcie rozmowy (czytaj w przejaskrawieniu: plotkowaniem o pierdołach) zamiast na popychaniu spraw do przodu. Konwersacja z mężczyznami może się przez to wydawać momentami sucha i mało przyjemna, ale zazwyczaj nie sposób odmówić jej skuteczności i konkretności. To z kolei sprawia, że możemy załatwiać sprawy od początku do końca bez niedomówień i jałowych dyskusji ciągnących się w nieskończoność.

5. Nieprzywiązywanie wagi do drobnostek. Ona się na mnie krzywo spojrzała, on nie ustąpił mi miejsca w autobusie, z bluzki wystaje nitka, w moim tekście są powtórzenia, mogłam dodać jednak więcej pieprzu do tej zupy, a Zosia trzy lata temu powiedziała mi, że mam rozdwojone końcówki… Umartwianie się trwa w najlepsze. Odpowiedzialność za to ponosi między innymi układ hormonalny kobiet, który sprawia, że są one mniej odporne na stres i negatywne emocje. Jeśli do tego dochodzi perseweratywność, czyli skłonność do odtwarzania danej sytuacji na długo po jej wystąpieniu, to mamy do czynienia z pasmem drobnych, mało ważnych sytuacji, które zestawione razem urastają do rangi ogromnego problemu. Kobiety nazbyt często oczekują sytuacji idealnych i zatruwają swój umysł głupotami, o których nikt już nawet nie pamięta. Być może to swego rodzaju strategia obronna, która pozwala im wytłumaczyć swoją bierność życiową i niską skuteczność (w końcu ciągle są zajęte) – jeśli tak jest, to tym bardziej powinnyśmy uczyć się od mężczyzn, którzy zamykają wątki i po prostu idą dalej zdobywać świat.


A jakie Wy macie doświadczenia w związku z tymi cechami? Może czegoś brakuje na liście? Wtyczka facebookowa jest do Waszej dyspozycji, czujcie się zaproszeni do dyskusji!

]]>
http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/piec-rzeczy-ktorych-kobiety-moga-nauczyc-sie-od-mezczyzn/feed/ 0
Porozmawiajmy jak mężczyzna z kobietą http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/porozmawiajmy-jak-mezczyzna-z-kobieta/ http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/porozmawiajmy-jak-mezczyzna-z-kobieta/#respond Thu, 19 May 2016 09:44:50 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3437
Kobiety? Mielą ozorem na prawo i lewo, i to jeszcze bez sensu. Ile one mówią, to się w głowie nie mieści. Tysiąc słów, zero konkretów i same ckliwe frazesy. Mężczyźni? Ci to najchętniej nic by nie mówili, bo im się nie chce. I niczego, absolutnie niczego nie kumają. Dialog w ich wykonaniu ogranicza się do haseł: „No, spoko ta sukienka jest. No mówię ci przecież, że spoko!”. Samo życie, co?
Mam nadzieję, że jako wytrwali czytelnicy nie poprzestaliście na lekturze pierwszego akapitu, bo to, co chcę powiedzieć, będzie niemal całkowitą antytezą stereotypów, którymi was na początku poczęstowałam (zrobiłam to zresztą z cichą nadzieją, że się trochę oburzycie!). Mówię „niemal”, ponieważ wiele obiegowych opinii znajduje potwierdzenie w rzeczywistości oraz badaniach naukowych. Inną sprawą jest jednak to, jakie wyciągniemy wnioski z tych wszystkich ludowych mądrości. I na tym przede wszystkim chcę się skupić, a inspiracją niech stanie się dziedzina najbliższa mojemu sercu, czyli komunikacja.

Zacznijmy od serii podstawowych pytań.

Po pierwsze: czy kobiety i mężczyźni komunikują się inaczej? Tak. Rzeczywiście możemy wskazać różnice płciowe w strategiach komunikacyjnych, mimo że język to materia, która wymyka się uogólnieniom. Wypowiadane słowa zazwyczaj zmieniają się w zależności od płci słuchaczy, choć niezwykle ważną funkcję pełnią tu indywidualne cechy językowe każdego użytkownika języka. Sporo zależy również od kontekstu sytuacyjnego, w którym występujemy jako nadawcy komunikatu.

Po drugie: czy jesteśmy skazani na te rozbieżności? I tak, i nie – wiele różnic rzeczywiście wynika z przesłanek biologicznych, jeśli chodzi jednak o wpływ czynników kulturowych, musimy być bardzo ostrożni, ponieważ dużych trudności nastręcza próba określenia kierunku zmian, a więc tego, czy to kultura wpływa na język, czy to język wyznacza obraz kultury.

Po trzecie: skoro różnice istnieją, to co możemy z nimi zrobić, jak możemy ze sobą żyć? To pytanie uważam za najważniejsze, stąd też wszystko, co za chwilę przeczytacie, będzie prowadziło do udzielenia odpowiedzi na nie. A jako punkt wyjścia i dojścia zarazem proponuję triadę 3xZ: znaj, zrozum, zastosuj.

Okej, no to wiemy już, że się różnimy. Ale dlaczego? Najkrócej mówiąc: przez rozbieżne priorytety i perspektywy. Kobiety zazwyczaj kształtują swoje relacje międzyludzkie w perspektywie horyzontalnej, projektują relacje społeczne w linii poziomej – chcą mieć ich dużo, dbają o długą ławkę. Dla nich najważniejsza jest intymność: kiedy już mają tę długą ławkę, starają się, aby odległości pomiędzy osobami na niej siedzącymi stawały się coraz mniejsze i żeby wolne miejsca mogli zająć inni ludzie, którym wtedy będzie równie miło i dobrze. Kobiety posiadają wielki dar spajania społeczności, budowania wspólnoty – zazwyczaj priorytetowe jest dla nich pytanie: „Jak blisko możemy być ze sobą?”. W większości przypadków mówią i robią pewne rzeczy, bo chcą być pomocne.

Nieco inaczej patrzą na to mężczyźni, którzy noszą na barkach biologiczno-psychiczne pozostałości po ewolucji: widzą siebie nadal w roli samców alfa, zwycięzców w walce o łupy i przedłużenie gatunku. Czują, że pozycja społeczna jest wyznacznikiem ich tożsamości płciowej oraz tożsamości w ogóle. Skoro zatem pozycja w stadzie ma takie znaczenie, na pierwszy plan wysuwa się rywalizacja w planie wertykalnym. Mężczyźni kierują swoje wysiłki ku budowaniu pionowej hierarchii społecznej, w której pragną zająć jak najwyższe miejsce. Z tej perspektywy bliskość przestaje mieć znaczenie, a nawet czasem może zagrażać – im mniejsze dziury na osi pionowej, tym większa konkurencja – dlatego facetów bardziej intryguje pytanie: „Kto jest na szczycie i jak ja mogę tam dojść?”. Nawet jeśli pragną pomóc, to ich główny cel jest inny: chcą być ekspertami.

Raczej nie stworzymy z linii pionowej i poziomej układu prostych równoległych, ale za to kobieca oś X i męska oś Y mogą nam stworzyć niezły układ współrzędnych. A jakie wartości moglibyśmy w nim zaznaczyć?

Komunikacja to moja pasja. Mogę o niej opowiadać godzinami i każdego dnia odkrywam w niej coś nowego. Podczas pisania tego artykułu szybko zrozumiałam, że nie dam rady opowiedzieć o wszystkim, bo zapewne nie macie wolnych dziesięciu godzin na swobodną lekturę. Zapytałam więc siebie o to, co według mnie stanowi najważniejszą przyczynę zatorów komunikacyjnych między mężczyznami a kobietami. Myślałam, czytałam książki mądrzejszych ode mnie, słuchałam wielu rozmów i wiecie, co wymyśliłam? Tu chodzi o ból. A dokładniej: kobiety chcą, żeby na początku bolało mocno i ustępowało powoli, a mężczyźni chcą, żeby bolało coraz mniej i coraz krócej. Kobiety chcą mieć problemy, mężczyźni chcą mieć rozwiązania.

Wiem, że teza brzmi kontrowersyjnie, ale możecie mi zaufać: wszystko to wzięłam z naszego układu współrzędnych. Zgodnie z nim kobieta skupia się na budowaniu relacji, dla mężczyzny natomiast większe znaczenie ma znalezienie sposobu na pokonywanie trudności, które są niczym innym jak blokadą do wejścia na wyższy poziom w hierarchii społecznej. Stąd też naturalną kobiecą reakcją na wysłuchiwanie cierpiącej koleżanki będzie prawdopodobnie komunikat typu „rozumiem twoje uczucia – mam podobnie”, a to prowadzi do dwóch wniosków kluczowych bez względu na płeć: „jesteśmy tacy sami / takie same” i „nie jesteś z tym sam / sama”. Mężczyźnie również na takich wnioskach zależy, lecz myśli o nich nie wspólnotowo, lecz zadaniowo, dlatego wyśle do rozpaczającego kolegi raczej komunikat typu „rozumiem twoje uczucia, ale ja znam fakty i ci o nich powiem”. Jeśli przyczyna cierpień jest znana, to mężczyzna najprawdopodobniej skupi się właśnie na niej, aby rozwiązać sprawę od podstaw.

I tu zaczynają się tarcia, bo okazuje się, że dla kobiet w pierwszej chwili ważniejszy od przyczyny jest rezultat. Znów należy wrócić do priorytetów: skoro z kobiecego punktu widzenia najbardziej wartościowa pozostaje intymność i wspólnota, to chwile łączenia się w uczuciach mają niebagatelną wartość dla umacniania relacji. Są potrzebne. Zaspokajają potrzeby akceptacji, zrozumienia i solidarności. I dopiero wtedy, gdy tak się stanie, kobiety czują się gotowe do skupienia się na realnym działaniu. Mężczyznom taka kolejność wydaje się nienaturalna: dla nich to wręcz oczywiste, że na problem trzeba zareagować poszukiwaniem rozwiązania.

W sytuacjach trudnych kobieta podświadomie oczekuje od partnera komunikacji zrozumienia i wzmocnienia uczuć, a zatem pośrednio aprobowania ich przyczyn. Mężczyzna pragnie uśmierzania uczuć, co z kolei wiąże się z podważaniem ich przyczyn. Przełóżmy to na życie: jeżeli kobieta mówi mężczyźnie, że przytyła i wygląda beznadziejnie, to NAJGORSZĄ rzeczą, jaką może zrobić mężczyzna, będzie zamachanie jej przed oczami karnetem na siłownię, mimo tego, że to przecież doskonałe rozwiązanie problemu nadwagi i niezadowalającej sylwetki. To będzie bardzo dobre, ale później – jeśli zrobicie tak od razu, panowie, to pamiętajcie, że kobieta może poczuć się… atakowana. Z braku zrozumienia jej uczuć wydedukuje sobie brak zrozumienia dla niej samej, a potem uzna, że tak naprawdę żywicie wobec niej wrogość. Panie, wy za to miejcie się na baczności, kiedy pełne najlepszych chęci pocieszacie mężczyznę i opiekujecie się nim jak… no właśnie, jak mama synkiem. Wasze serdeczne słowa typu „wiem, co czujesz” mogą stać się dowodem na to, że traktujecie mężczyznę protekcjonalnie – on szybko uzna, że skoro tak się nad nim biedzicie, to pewnie jest w waszych oczach totalnym zerem, a w dodatku uważacie, że wasza pomoc to najlepsze, co mogło go spotkać w życiu. Obydwie sytuacje mają wielki potencjał zapalny – w bezpośredni sposób prowadzą do wniosku „nie jesteśmy tacy sami”. Burzą wspólnotę, zacinają komunikację. Niszczą współpracę.

Co można z tym zrobić? Wróćmy do zasady 3xZ: zastosujmy tę wiedzę do zmiany naszych przekonań o współrozmówcy. Ogromnie doradzam zwłaszcza jedną rzecz, która bezpośrednio wywodzi się z zasady kooperacji komunikacyjnej Grice’a: zakładajmy, że druga strona komunikacji ma dobre intencje. To diametralnie zmienia punkt widzenia: skoro ona chciała dobrze, to na pewno nie pragnęła mi pokazać, że jestem beznadziejny, a skoro on chciał dobrze, to na pewno nie zamierzał zlekceważyć moich uczuć. A zaraz potem, i to też doradzam, a nawet apeluję o to: mówmy, czego potrzebujemy. Kobieto, powiedz mężczyźnie: „wiesz, wystarczy, że mnie posłuchasz i powiesz, że mnie szanujesz, a potem wspólnie poszukamy siłowni”. Mężczyzno, powiedz kobiecie: „słuchaj, wolę, żebyś poszukała w internecie, gdzie jest najbliższy serwis naprawy laptopów, niż współczuła mi zalanej klawiatury”. A na koniec: bądźmy wdzięczni i dziękujmy. Dostałaś karnet na siłownię, kobieto, bo on się przejął, że jest ci źle. Ona trzymała cię za rękę, kiedy patrzyłeś na swój rozwalony laptop, mężczyzno, bo chciała ci pomóc najlepiej, jak umiała.

Wtedy jest szansa, że stworzymy najwspanialszy układ współrzędnych w całym wszechświecie… albo po prostu wystarczająco dobry. To wystarczy.


Źródło, z którego korzystałam i które polecam:
Mosty zamiast murów. Podręcznik komunikacji interpersonalnej, red. John Stewart, Warszawa 2005, rozdz. Męskie i kobiece style ekspresji.

]]>
http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/porozmawiajmy-jak-mezczyzna-z-kobieta/feed/ 0
Czym pachną relacje damsko-męskie? http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/czym-pachna-relacje-damsko-meskie/ http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/czym-pachna-relacje-damsko-meskie/#respond Mon, 25 Apr 2016 09:44:51 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3439
Z relacjami międzyludzkimi jest jak z perfumami: dopóki zachowują dobre proporcje, dopóty umilają nam życie. Bardzo trudno nam jednak wyczuć, kiedy jeszcze pachną, a kiedy już zaczynają śmierdzieć, skoro sami nie wyczuwamy swojego zapachu. Inni też raczej nie kwapią się, aby nam powiedzieć, że dzisiaj to już naprawdę wypryskaliśmy się jak nienormalni. Życie z ludźmi i opisywanie tych związków bywa więc niełatwą sprawą, a ja jeszcze podwyższę poprzeczkę – zajmę się relacjami między kobietą a mężczyzną!
Podejmuję ten temat w „Zwojach rozwoju”, ponieważ uważam, że jednym z najważniejszych elementów duchowego i umysłowego wzrastania jest odrzucanie etykietek i podejmowanie nieustannych prób dotarcia do istoty rzeczy. Jeśli zaś o etykietki chodzi, to nie ma chyba tematu obciążonego stereotypami bardziej niż relacje damsko-męskie. I nie chodzi mi wyłącznie o związki uczuciowe – codziennie obcujemy z przedstawicielami płci przeciwnej, dlatego też dobrze byłoby nie zamieniać tych spotkań w urzeczywistnienie obiegowych sądów powtarzanych z pokolenia na pokolenie. Tym bardziej że obydwie strony relacji naprawdę – i mówię to z całym przekonaniem – da się zrozumieć.

Postawmy zatem dwa odważne pytania.

Pierwsze: czym pachną relacje damsko-męskie?

Drugie, może jeszcze ważniejsze: co zrobić, aby ten zapach był przyjemny dla obu stron?

Z biologicznego punktu widzenia sprawa wydaje się jasna: najlepiej jest pachnieć tak, aby przekonać płeć przeciwną, że nadajemy się na potencjalnego partnera w akcie prokreacji. Kobiety uwielbiają zwycięzców z wysokim statusem społeczno-ekonomicznym, ponieważ zakładają, że tacy faceci będą w stanie zapewnić bezpieczeństwo potomstwu. Mężczyźni natomiast szaleją za pięknymi, młodymi kobietami, bo ich urodę odczytują gdzieś tam w meandrach świadomości jako gwarancję przedłużenia gatunku – taka kobieta prawdopodobnie będzie mogła urodzić dużo zdrowych dzieci. Co ciekawe, naukowcy potwierdzają, że uroda żeńskiej twarzy ma charakter uniwersalny, jak czytamy w arcyciekawej książce-wywiadzie Nagi umysł. Dlaczego jesteśmy, jacy jesteśmy. Oznacza to, że pewne cechy, takie jak: symetria, gładka skóra, typowe rozmiary poszczególnych elementów twarzy jednoznacznie przekładają się na informację o dobrym stanie biologicznym danej kobiety bez względu na obowiązujące kanony urody.

Biologia to jednak nie wszystko. Jestem przekonana, że klucz do sukcesu tkwi w interpretowaniu relacji. To trochę tak jak z zapachami – nie każde ostre perfumy od razu uznajemy za śmierdzące i nie każdy aromat musi nas drażnić, nawet jeśli spotykamy się z nim po raz pierwszy. Zawsze warto się zastanowić, co jest podstawą naszej interpretacji: rzeczywiste zdarzenia czy niezaspokojone potrzeby, które sprawiają, że emocje przesłaniają nam rozsądne podejście do realiów. Schodźmy do poziomu suchego opisu faktów, a wszelkie elementy oceny pozostawiajmy na później. A jeśli jest nam trudno – powąchajmy jeszcze raz.

Co możemy wyczuć podczas takiego dokładnego badania zapachu relacji damsko-męskich?

Po pierwsze: zupełnie inne style komunikacji. Temat jest na tyle rozległy, że opowiem o nim więcej w przyszłym miesiącu, a teraz wspomnę tylko, że różnimy się już na poziomie komunikacji niewerbalnej. Świadomość tych odmienności i zrozumienie choćby kilku ich konsekwencji – na przykład tego, że mężczyzna zazwyczaj odczytuje żeńskie skinienie głową jako wyraz aprobaty, podczas gdy panie bardzo często jedynie podkreślają w ten sposób aktywne słuchanie – może wydatnie odsunąć od nas groźbę nieporozumień międzypłciowych.

Po drugie: inne podejście do samorealizacji. Jak przyznaje Zbigniew Lew-Starowicz w książce Wszystko da się naprawić, kobiety w dzisiejszych czasach częściej dążą do samorozwoju, przy czym robią to nie ze względu na wymagania zewnętrzne, lecz z własnej woli. Od razu zaznaczę, że mówię tu o pewnych uśrednieniach, myślę natomiast, że powyższa obserwacja nie jest pozbawiona podstaw. Kobiety znajdują się w grupie pracowników, których słabo motywuje wynagrodzenie finansowe – o wiele ważniejsze jest dla nich poczucie misji i zachowanie równowagi między pracą a rodziną. Stąd też pewnie relatywnie mniej starań o obiektywne potwierdzanie swojej pozycji przez certyfikaty i zaświadczenia (choć można dyskutować o tym, czy to dobra strategia). Panowie, pamiętajcie zatem, że panie często wykonują pewne działania dla samych tych działań – bo je lubią, bo widzą w nich sens, bo spełniają się dzięki nim. Nie pytajcie: „Po co ci to?” i „Co z tego będziesz miała?”. Zapytajcie raczej: „Jakie twoje potrzeby zaspokoisz w ten sposób?” i „Co czujesz, gdy to robisz?”.

W samorealizacji tkwi jednak wiele pułapek, a jedną z największych w relacjach damsko-męskich jest przenoszenie swoich ambicji na partnera. Kobieta nierzadko zakłada, że jej aktywność popchnie do działania również mężczyznę. Kiedy wpada w szał warsztatów i kursów, koniecznie chce tchnąć w swojego partnera ducha zmiany, opowiada mu jak szalona o wszystkich szczegółach szkolenia, zapominając przy tym o podstawowym pytaniu: czy on tego chce? A, drogie panie, on może zwyczajnie nie czuć takiej potrzeby. Ma prawo nie chcieć się rozwijać w tym kierunku, który my zaprojektowałyśmy. Ba, on może nawet nie chcieć się rozwijać w ogóle.

Przeczytałam właśnie ostatnie zdanie i jednak obruszyłam się na siebie: wrrr, straszna wizja. I to też niedobrze, bo podstawą dobrego kontaktu jest trzecia rzecz z naszej listy, według mnie najważniejsza: akceptowanie inności i zawieszenie oceniania. To rzecz cholernie trudna i po wielokroć sprawdziłam to na sobie. Nieraz widziałam moich kolegów w stanie ekstazy, gdy opowiadali mi o najnowszej grze komputerowej albo zachwycali się jakimś gadżetem, o istnieniu którego nawet nie miałam pojęcia. Uwierzcie mi, że na końcu języka miałam wtedy kąśliwe zdanie, że zupełnie nie czaję, jak można się podniecać takimi pierdoletami. I na szczęście powstrzymywało mnie wtedy cudowne otrzeźwienie i przypomnienie sobie, ile podobnych pierdoletów znajduje się w mojej kosmetyczce! Niby wszyscy wiemy, że jesteśmy inni, ale bardzo często wiedza nie idzie w parze z rzeczywistym zrozumieniem, a jeszcze rzadziej – z ciekawością. A bez niej prawie żaden mężczyzna nie zainteresuje się tym, dlaczego panie potrafią godzinami rozmawiać przez telefon, a prawie żadna kobieta nie spyta, jak się gra w Counter-Strike’a (do dziś pamiętam rozanielony wzrok mojego narzeczonego, gdy poprosiłam go, żeby rozegrał przy mnie mecz, bo chcę zrozumieć, o co tu chodzi). Zasada wzajemności działa tu doskonale – każda płeć ma swoje dziecinady, grzeszki, zabawy. I dopóki one nikogo nie krzywdzą, nie obciążają wspólnego budżetu i nie sprawiają, że traci na tym relacja międzyludzka, warto postarać się je zrozumieć i zaakceptować. Bez wyrzutów, bez pretensji – z empatią i serdecznością.

Kiedy myślę znów o tym, czym pachną relacje międzyludzkie, a zwłaszcza te damsko-męskie, to zauważam przede wszystkim właśnie brak otwartości na odmienność. Przeprowadźmy zatem pewien eksperyment i chociażby przez krótki czas, nawet przez jeden dzień, podchodźmy do siebie z dziką ciekawością. Bez etykietek, bez filtrów myślowych, bez ocen. Pozostawmy empatię i zainteresowanie. Jestem przekonana, że na początku zadziała to jak całkiem dobry odświeżacz powietrza, ale potem po prostu stanie się nową jakością. Nowym zapachem. I to będzie zapach bardzo fajnych przyjaźni – bez względu na płeć.


Inspiracje:

B. Pawłowski w rozmowie z T. Ulanowskim, Nagi umysł. Dlaczego jesteśmy, jacy jesteśmy, Warszawa 2016, rozdz. Niech żyją różnice płci  i Monogamia to bujda.

Z. Lew-Starowicz w rozmowie z K. Romanowską, Wszystko da się naprawić, Warszawa 2015.

]]>
http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/czym-pachna-relacje-damsko-meskie/feed/ 0
Niewolnicy kalendarza http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/niewolnicy-kalendarza/ http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/niewolnicy-kalendarza/#respond Mon, 21 Mar 2016 10:44:51 +0000 http://zcyklu.pl/?p=3440
Wymiary mojej torebki: 36 × 42 × 16 cm (pomieści niemal wszystko, na przykład piórnik z długopisami piszącymi w różnych kolorach, ołówkami i obowiązkowo zakreślaczem). Zmierzyłam ją przed chwilą podręczną miarką, którą noszę w wewnętrznej kieszonce (bo nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda). W torebce – kalendarz (20 × 26 cm) z planem tygodniowym. Każdy dzień to obszar (6 × 18 cm) podzielony na godziny; spotkania i zadania zapisuję w prostokącikach, abym już na pierwszy rzut oka wiedziała, od kiedy do kiedy jestem zajęta. Puste pola? Bywają, czasem świadomie je pozostawiam, choć nie bez wyrzutów sumienia.
Myślę, że jestem zadowolona z mojego przenośnego biura. Czasem jednak dopada mnie dziwne uczucie i słyszę w głowie głos: „A może by tak wyrzucić ten kalendarz do kosza i po prostu żyć na bieżąco? Wyciszyć telefon, otworzyć gazetę i stwierdzić: aaa, olać to. YOLO!”.

Kiedy słyszę te dziwne podszepty, z jednej strony mam wielką ochotę ich posłuchać, ale z drugiej strony rozum wciąż próbuje mi podpowiedzieć, że to niezbyt mądre, no bo przecież zarządzanie czasem, bo multitasking, bo no pain, no gain, per aspera ad astra i tak dalej. Pewnie moglibyście, czytelnicy, dorzucić kilka swoich głosów rozsądku do tej listy. I wiecie co? Myślę, że one są dobre i potrzebne. Inna sprawa jednak, kiedy obowiązkowość i tak zwana solidność daje nam stabilne fundamenty życiowe, a kiedy karmi nas złudnym przeświadczeniem, że człowiek został stworzony wyłącznie po to, aby pracować, nigdy się nie mylić i pozostawać zawsze gotowym. Zdaje się, że praca nie sprawia nam aż tak wiele trudności. O wiele trudniej jest odpoczywać, ale nie: przepuszczać czas przez palce, tylko naprawdę się regenerować. A jeszcze trudniej – złapać dobre proporcje. Co nam zatem w tym przeszkadza?

Korzeni należy upatrywać we współczesnej kulturze, idealizującej zarówno psychikę, jak i wygląd fizyczny człowieka. Funkcjonujemy w świecie, w którym przedrostek „naj-” święci niesamowite triumfy, a pomagają mu w tym nowoczesne technologie, nowinki naukowe i kuszące wytwory konsumpcjonizmu. Przy odrobinie chęci możemy być najszczuplejsi, najmłodsi, najmodniejsi, najbardziej mobilni, najzdrowsi, najmądrzejsi (?) i najszczęśliwsi (???). Facebook, Instagram i różne dziwne aplikacje, których nazw nawet nie znam (ale wiem, że istnieją, bo wszędzie dookoła widzę ludzi, którzy telefon traktują jak przedłużenie ręki, a aparat – jak lusterko), dają ogromną szansę autokreacji, ale i wzmacniają frustrację – w tych krainach wiecznej szczęśliwości to my zaczynamy być tymi gorszymi, słabszymi, brzydszymi, mniej zdolnymi. Trudno się żyje z takim obciążeniem, dlatego niemiłosiernie dokręcamy śrubę, kierujemy się maksymą „szybciej, wyżej, dalej”. Ten wzorzec z kolei niezwłocznie wdrażamy do sfery zawodowej, ponieważ często otrzymujemy dodatkową motywację w postaci pieniędzy, pozycji i uznania. Myślimy, że w życiu chodzi nam o sukces zawodowy. A co z satysfakcją, szczęściem i spełnieniem? I co to właściwie jest sukces?

W przedsionku piekła niewłaściwych proporcji znajduje się także sen, a raczej – jego niedostateczna ilość. Z własnego doświadczenia wiem, że często czas przeznaczony na regenerację organizmu traktujemy jako swego rodzaju rezerwę, z której można sobie dobrać brakujące minuty w momencie obłożenia pracą. Co ciekawe, przekłada się to bezpośrednio na nasz potencjał intelektualny. Jak dowodzą badacze z uniwersytetu King’s College, zarwana noc to dla naszego mózgu koszt średnio 4 punktów IQ. Do tego dokłada się również osłabienie metabolizmu, więc nie dość, że od braku snu głupiejemy, to jeszcze obniżamy swoją odporność i być może… tyjemy.

Niedobór snu to zresztą niejedyna nasza bolączka, ponieważ z innymi postaciami odpoczynku również mamy kłopoty: wybieramy formy zbyt powiązane z pracą (od komputera „odpoczywamy” przy komputerze), niesprawiające nam przyjemności, mało atrakcyjne, mało kreatywne, co z kolei blokuje nam swobodny przepływ myśli. Ostatnio sama doszłam do wniosku, że mylę lenistwo z odpoczynkiem, przy czym wiele przestrzeni zostawiam na to pierwsze, a na drugie zwyczajnie nie mam już czasu. A ponieważ lenistwo jest wartościowane raczej negatywnie, o czym świadczy też moje ukochane zwierciadło, czyli nasz język (leń śmierdzący, leniwy jako ‘niechętnie pracujący, unikający wszelkiego wysiłku’ według słownika PWN), mam do siebie żal, że je podtrzymuję, a potem wracam do pracy – niezadowolona z siebie, ale i niezregenerowana, niekreatywna, zniechęcona. I dobieram brakujące minuty ze snu, bo przecież „wyśpimy się po śmierci”.

Warto wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, którą może należałoby odrzucić z głośnym okrzykiem „YOLO!”. Mam na myśli wielozadaniowość, znaną obecnie lepiej jako multitasking (magia zapożyczeń z języka angielskiego wciąż działa). Do niedawna pracodawcy uznawali ją za jedną z najbardziej pożądanych umiejętności pracowników, którzy dzięki niej mieli o wiele elastyczniej podchodzić do zakresu obowiązków, łączyć zadania w grupy, a przede wszystkim – pracować szybciej i sprawniej. W tej chwili jednak kultura wielozadaniowości odchodzi w zapomnienie. Przywoływane już przeze mnie badania naukowców z uniwersytetu King’s College pokazują, że również wykonywanie wielu czynności naraz odbija się negatywnie na ilorazie inteligencji – ubytki mogą sięgać nawet do 10 punktów IQ w czasie zajmowania się kilkoma sferami jednocześnie. Zmienia się zatem podejście do produktywności: ważniejszy od czynnika ilościowego staje się wyznacznik jakościowy. Jeśli zatem pracujemy, pracujmy z pełnym skupieniem, wykorzystując cały przeznaczony na to czas. A potem zróbmy dokładnie to samo, odpoczywając – usuńmy z pola widzenia wszystko, co choć na chwilę kazałoby nam przestawić się na tryb pracy.

Nie wyrzucę kalendarza chyba nigdy, potrzebuję go. Nie uważam, że sprawy rozwiążą się same. Myślę jednak, że czasem małe, niepozorne YOLO może nam pozwolić przejść nie do stanu szaleństwa, lecz do stanu równowagi. Dajmy mu szansę naprawić wypaczone podejście do świata, w którym praca jest najwyższą wartością, a człowiek ma niewyczerpane możliwości, o które nie musi dbać, bo same się odnawiają. I wrzućmy do torebki jakąś dobrą, mądrą książkę dla relaksu.

A może niekoniecznie dobrą i mądrą. Lepiej fajną. Miłą. Przyjemną. To żaden grzech.

]]>
http://zcyklu.pl/wsrod-ludzi/zwoje-rozwoju/niewolnicy-kalendarza/feed/ 0