Obecnie
już chyba każdy słyszał o tej nieziemskiej imprezie, ale początki
– jak to zwykle bywa – były skromne. Co najwyżej 300
wielbicieli komiksów spotkało się pod przewodnictwem innych
wielbicieli komiksów w małej salce, gdzie oddawali hołd swemu
ukochanemu medium. Niespełna pół wieku później to niemal
kameralne spotkanie przerodziło się w olbrzymie wyzwanie
logistyczne, wymagające ogromnych powierzchni, angażujące do
różnorodnych zadań setki tysięcy ludzi i zdecydowanie wychodzące
poza zainteresowanie jedną dziedziną sztuki. Teraz na Comic-Conie
(nazwa pisana z dywizem zarezerwowana jest dla konwentu w San Diego,
inne wersje, jak Comic Con, ComicCon, ComiCon, odnoszą się do
innych imprez tego typu) spotkać można hard-fan geeków obok wielu
bardzo przypadkowych osób, które po prostu chcą doświadczyć
ekscytujących wrażeń na własnej skórze.
Kalifornijski
konwent swoimi atrakcjami może skusić bowiem nie tylko pryszczatych
wyrostków skrupulatnie kompletujących kolejne zeszyty komiksowe z
nikomu nieznanym bohaterem, lecz także każdego, kto choć minimalną
radość czerpie z obcowania z jakimkolwiek produktem kultury
popularnej. Różnorodność propozycji i osób, do których są one
kierowane, oraz zaraźliwą ekscytację towarzyszącą największej
imprezie w San Diego doskonale oddaje film o znaczącym tytule
Comic-Con Epizod IV: Fani kontratakują. Twórcy zbierają
opinie i doświadczenia konwentowiczów i śledzą z kamerą kilku z
nich. Wybrano osoby, które przyjechały na zlot w różnych celach.
Mamy zatem dwóch rysowników: żołnierza osamotnionego w swojej
fascynacji oraz fana, który miłość do komiksów ma zapisaną w
genach; obaj liczą na recenzje przygotowanych portfolio i ewentualny
angaż w wydawnictwie. Szczęścia szukają także artyści
prezentujący swoje talenty w dziedzinie projektowania cosplay’owych
strojów, oraz sprzedawcy komiksowych zeszytów, ze zgrozą
przyglądający się zmianom w środowisku. Podglądamy również
parę, której historia związku wiąże się z Comic-Conem i która
z nim właśnie kojarzyć będzie wspomnienia o zaręczynach.
Konwentowicze
sami siebie nazywają plemieniem, na cztery dni wrzuconym do raju, w
którym mogą dzielić się swymi fascynacjami, nawet jeśli dotyczą
one zupełnie innych spraw. Przebywając bowiem tam, gdzie każdy
wydaje się dziwny i mówi o dziwnych rzeczach, nie sposób
doświadczyć wykluczenia czy niezrozumienia – wrażeń często
wpisanych w codzienność takich indywiduów. Teraz, gdy na
Comic-Conie komiksy obecne w nazwie nie stanowią już
najważniejszego elementu, liczy się przede wszystkim pasja, z jaką
traktuje się jakiś twór popkultury. I czy ktoś jest
kolekcjonerem, który z zawiścią i żądzą krwi w oczach patrzy na
innych kolekcjonerów, czy stoi dwa dni w kolejce, by dostać
wymarzoną figurkę, czy przyjechał tam świętować miesiąc
miodowy, spełniać artystyczne marzenia albo poznać ulubionego
twórcę – wszystkich obecnych w San Diego łączy niezwykła więź
i poczucie otrzymania nagrody za pozostawanie tak wielkim fanem.
Atmosfera, przenikająca co roku do mediów i budząca zwierzęcą
zazdrość wśród nieszczęśników oddzielonych oceanem od
ekstatycznego wydarzenia, sama w sobie zasługuje na specjalne
wyróżnienie.
Konwent
podobno charakteryzuje się nawet swoistym zapachem – bynajmniej
nie stron zadrukowanych kolorową farbą – a raczej spoconych
tłumów oczekujących wybranych wydarzeń w kolosalnych kolejkach.
Legendą stała się także trudność w zdobyciu biletów na
imprezę, co doskonale oddano w jednym z odcinków Teorii
Wielkiego Podrywu. Nic jednak nie może odstraszyć odpowiednio
zmotywowanego fana. Szczególnie, jeśli ktoś oferuje mu liczne
panele dyskusyjne, seminaria, warsztaty, prapremiery, recenzję
portfolio, konkurs na kostiumy cosplay’owe, ceremonie przyznania
nagród (np. Will Eisner Award), Festiwal Filmu Niezależnego,
przestrzeń dla wystawców (w tym dla studiów filmowych i
telewizyjnych oraz sprzedawców), autografy artystów czy Comic Arts
Conference (spotkania dotyczące komiksu jako dziedziny sztuki,
prowadzone przez naukowców i specjalistów). Wszystko to i jeszcze
więcej zaspokaja potrzeby miłośników komiksu, literatury
fantastycznej, filmów, seriali, gier komputerowych, karcianych i
planszowych. Znajdą się rzecz jasna marudzące głosy tęskniące
za pierwotną ideą dzielenia fascynacji historyjkami obrazkowymi,
ale ich właściciele i tak nie odmówią sobie rozkoszy
uczestniczenia w kolejnym święcie geeków. Aha, warto zaznaczyć,
że „geek” w tym przypadku to nie tylko mieszkający u rodziców
troll potrafiący wymienić wszystkich członków Avengersów w
długiej historii Marvela, lecz także poważani przez szerokie grona
twórcy z różnych dziedzin, jak (obecni we wspomnianym filmie)
Kevin Smith, Guillermo del Toro, Seth Rogen, Eli Roth, Seth Green,
Olivia Wilde czy niezastąpiony Stan Lee.
Oczywiście
nie trzeba wybierać się na drugą półkulę, by zakosztować
poczucia przynależności do grupy komiksowych freaków. Konwenty i
festiwale organizuje się całym świecie, także i w naszym pięknym
kraju (o czym wkrótce opowie Antoni Kaja). A jednak to właśnie
Międzynarodowy Comic-Con w San Diego swoim rozmachem, atmosferą i
różnorodnością przyspiesza bicie serca każdego fana, marzącego
o wielkiej, geekowskiej podróży do raju, w którym na każdym kroku
czekają go ekstatyczne doznania. Dla takich chwil zapewne warto
znosić oznaki zniecierpliwienia na twarzach ofiar naszych fanowskich
monologów i śnić, że owe ofiary zrzucają się na bilet lotniczy
i wejściówkę na kalifornijski konwent, by pozbyć się namolnego
natręta choć na kilka dni (nie to, że cokolwiek tutaj sugeruję).