PrzeczytaliśmyRecenzje

Beautiful Dark Twisted Fantasy

Lee Alexander McQueen powiesił się 11 lutego 2010 roku, w noc przed pogrzebem matki. Następnego dnia obok klepsydry gazety drukowały fotografie z pokazów, głównie Atlantydy Platona, którą szybko obwołano jego szczytowym osiągnięciem. Świeżych futurystycznych form i barokowych tekstur nie można pomylić z żadnym innym twórcą. Dalekie od rzemieślniczej prozaiczności, wszystkie kolekcje McQueena łączyły w sobie niefiltrowaną cielesność, niepokój i ordynarną prawdę o człowieku.
Paweł (mianowany przez Antoniego znawcą tematu):

Nie zrewolucjonizował przemysłu odzieżowego i nie wymyślił mody od nowa, ale pisał ją własnymi słowami, bacznie obserwując i wykorzystując rewolucję technologiczną. Dlatego dokument, który recenzujemy, nie jest adresowany wyłącznie do zainteresowanych najnowszą historią ubioru. Poświęcono go projektantowi w znacznie mniejszym stopniu, a w znacznie większym – artyście, bo sylwetkę McQueena słusznie rozpatruje się w kategoriach sztuki wysokiej, rzeźby i performance’u.

Oczywiście martwych łatwo wpisać w dowolną narrację, szczególnie w gnieździe żmij. I choć filmowi nadano formę laurki, wybrzmiewa w nim surowa prawda o niezależności twórczej oraz wrażliwości emocjonalnej, których nie da się uciszyć propagandą post mortem. Pewnie spora w tym zasługa samego Lee, dokumentującego swoje prywatne życie na taśmie w sposób przypominający miejscami praktyki Beksińskiego. Graficzną i muzyczną oprawę filmu niewątpliwe podyktowały rozbuchane wizje prowokatora, który nie oddzielał roli designera od reżysera teatralnego. – Jeśli mój pokaz pozostawił cię obojętnym, to znaczy, że źle wykonałem swoją pracę – powtarzał. Najczęściej wzbudzał mieszankę zachwytu i obrzydzenia.

Z zainteresowaniem i współczuciem obserwujemy, jak zmiany w biografii reżysera rezonują w wybranych kolekcjach, których tytuły to jednocześnie rozdziały opowiadanej historii. Głęboki  symbolizm oniryczno-cmentarny, fetyszystyczny, metahistoryczny czy hellenistyczny – każdy wymiar twórczości McQueena miał związek z jego aktualnym stanem umysłu i stanowił artystyczny lub społeczny komunikat.

Mimo że zawsze chciał pracować, aby żyć, pod presją sukcesu i rosnących oczekiwań zaczął żyć wyłącznie po to, aby pracować, a upływ czasu wiązał się dla niego wyłącznie ze stratą najbliższych. Marka Alexander McQueen była jego osobistym dziennikiem, prywatnym warsztatem twórczym. Tuż po objęciu przez Rafa Simonsa stanowiska dyrektora kreatywnego Diora jego prawa ręka Pieter Mulier zauważył: „Nie zapominajmy, że ten ponadsześćdziesięcioletni dom był prowadzony przez swojego założyciela przez raptem dziesięć lat, co świadczy o tym, jak rewolucyjna była to dekada. (…) jest tak nasycony jego DNA, że trudno będzie tu o swobodę twórczą”. Zdaje się, że co najmniej równie patowa jest sytuacja Alexandra McQueena.

Choć od 2011 roku pracę w atelier kontynuuje Sarah Burton, jedna z najbliższych współpracowniczek założyciela marki – znana powszechnie jako autorka sukni ślubnej księżnej Cambridge – nietrudno zauważyć, że od śmierci Lee każda kolekcja to zasadniczo ksero-kolaż minionych arcydzieł, postprodukt i wariacja na temat źródła, które przedwcześnie wyschło.


Antoni (samozwańczy laik w dziedzinie):

Do tej pory Alexander McQueen nie był mi znany, a raczej nie zdawałem sobie sprawy, że ta napotkana w internecie zastanawiająca modowa migawka między mięsną kreacją Lady Gagi a płonącą suknią filmowej Katniss Everdeen to właśnie on. I w ten właśnie sposób uplasowałbym jego projektanckie dokonania: gdzieś pomiędzy usilną potrzebą szokowania zobojętniałej publiki a wyrafinowanym showmeństwem na pograniczu zasad BHP. Zarówno poruszane przez niego kontrowersyjne tematy (przemoc, śmierć, obłęd, zezwierzęcenie), jak i ich kostiumowe niemalże interpretacje na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasują do tego, co szary człowiek rozumie pod pojęciem „mody”. Sęk w tym, że nawet dla takiego ignoranta w kwestiach kanonów ubioru jak ja, jest w tych agresywnie bezkompromisowych strojach pewna jakość, której nie sposób nazwać inaczej jak tylko artystyczną. Takie też słowa padają niejednokrotnie w filmie Bonhôte’a ‒ McQueen był bardziej twórcą niż projektantem per se, niesłychanie indywidualistycznym, operującym częstokroć poniekąd barkerowską estetyką pięknej groteski, tworzącym na przemian (parafrazując jego współpracowników) rzeczy szalone i genialne. A takie osobowości najbardziej mnie fascynują.

Pomimo wzmiankowanej już nadmiernej pomnikowości filmu, trzeba mu oddać jedno: przedstawia wielowymiarową sylwetkę ikony świata mody w sposób bardzo przystępny oraz zwyczajnie zajmujący. Przeplatane imponująco gotyckimi wstawkami animacyjnymi segmenty pokazują nam niewiarygodną wędrówkę tragiczną w skutkach. Oto brytyjski chłopaczek wątpliwej urody, obdarzony ordynarnym poczuciem humoru i do reszty pozbawiony klasy, w błyskawicznym tempie pochłania wiedzę mistrzów fachu, przyciąga uwagę kogo trzeba, by w końcu wleźć adidasami na paryskie salony, szerząc dookoła twórczy chaos oraz za nic mając sobie kanony piękna. Klasyczna historia od pucybuta do milionera przeistacza się w studium upadku giganta przygniecionego własną marką, niespokojnej duszy udręczonej sławą oraz prywatnym nieszczęściem. Nie sposób jednak nie czuć podziwu, widząc, jak do samego końca pozostaje buntownikiem wiernym swoim ideałom i celom, który w kolekcje zdaje się niemal dosłownie przelewać samego siebie, w całości oddając się procesowi tworzenia. Nie może przy tym dziwić fakt, do jakiego stopnia toksyczny wpływ miała tego rodzaju osobowość na otoczenie McQueena.

Chociaż dokument w znakomity sposób wykorzystuje chociażby relacje z pokazów najwyrazistszych kolekcji pokroju Vossa czy Atlantydy Platona, intrygująca historia projektanta cierpi na wtłoczeniu w ramy klasycznej produkcji tego typu. Okazjonalna wizualna ekstrawagacja wydaje się ostatecznie jedynie połowicznie udaną próbą uatrakcyjnienia formuły, oddającej sprawiedliwość kreatywności twórcy, ale mogącej zarazem sprawiać wrażenie nadto wydumanej. Siłą rzeczy najlepiej działają w ostatecznym rozrachunku nie relacje świadków-gadających głów, ale słowa samego człowieka, zebrane fragmentaryczne wyznania oraz elementy osobistej filozofii. Niemniej jednak McQueen stanowi jako całość nad wyraz bogaty portret tytułowej figury świata mody, który warto polecić każdemu, nie tylko pasjonatom tematyki.


tytuł: McQueen

reżyser: Ian Bonhôte

scenariusz: Peter Ettedgui

czas trwania: 1 godz. 51 min.

data polskiej premiery: 20 lipca 2018

gatunek: dokumentalny

dystrybutor: Gutek Film


McQueena obejrzeliśmy dzięki współpracy z Cinema City

Doktorant na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym, anglista i tłumacz. Uważa, że najważniejsze są drobiazgi oraz że dzień bez kubka zielonej herbaty to dzień stracony.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %