PrzeczytaliśmyRecenzje

Marzenie Hollywood o kinie

Jeśli ktoś miałby w swoim życiu zobaczyć tylko jeden film, powinien to być La la land (2016). Jeśli miałbym wybrać jeden film, który chciałbym obejrzeć przed śmiercią, byłby to La la land. Jeśli ktoś nie wierzy w magię kina, musi iść na La la land.

Damien Chazelle za sprawą swojego drugiego pełnometrażowego dzieła szturmem zdobył serca krytyków i widzów. W Whiplash (2014) stawiał na tempo: bez przerwy przyśpieszał akcję i znęcał się nad swoim bohaterem, każąc mu krwawić i wylewać siódme poty. Nie można było zaprzeczyć, że zna warsztat od podszewki i panuje nad każdym ogniwem opowieści. Kierowały nim pasja i fascynacja prowadzeniem historii. W kolejnej kinowej produkcji zniknęła dynamika, za to wyeksponowano pozostałe elementy.

Reżyser nie próbuje wpisać swojego filmu w tendencje współcześnie panujące w gatunku. Przekreśla postklasyczną ewolucję musicalu i chociaż ekranizuje scenariusz własnego autorstwa, równie dobrze mógłby go ukraść z biurka jakiegoś producenta w latach 50. ubiegłego wieku. Dzięki temu przypomina nam, na czym polega zabawa w kino. Szuka magii, która ulatuje gdzieś z życia codziennego – czyli wraca do korzeni i pokazuje, na czym zbudowano Hollywood. Bo nawet fabuła wygląda tutaj bardzo znajomo.

On – Sebastian (Ryan Gosling), pianista jazzowy, gra tandetne piosenki do kotleta i pragnie otworzyć własny lokal. Ona – Mia (Emma Stone), początkująca i pełna pasji aktorka, pracuje w kawiarni, aby zarobić na utrzymanie. Połączyło ich przeznaczenie. To ono kazało im spotykać się w przypadkowych miejscach, aż w końcu postanowili stworzyć związek.

W tym krótkim streszczeniu fabuły widać, ile zmieszczono w niej klisz. Chazelle snuje prostą historię opartą na stereotypach, ale urozmaica ją drobnymi magicznymi trikami, możliwymi do zaprezentowania jedynie w kinematografii. Swoim postaciom pozwala latać, kiedy uskrzydla je miłość. Obrazuje ich wyobrażenia i nadzieje, a w utworze Fools Who Dream składa marzycielom hołd. Już w pierwszej, bardzo kinowej i odrealnionej scenie, kiedy kierowcy stojący w korku nagle wysiadają i zaczynają śpiewać Another Day of Sun, zapowiada, z czym będziemy mieli do czynienia – czarami w najczystszej postaci.

Sebastian to niejako alter ego reżysera, wkładającego w jego usta prawdy, jakie sam chce nam objawić. Zmienia jedynie rodzaj twórczości z filmu na świat brzmień. Bohater gardzi nowoczesną muzyką i tęskni za starymi, dobrymi czasami, kiedy jego ukochana sztuka była czysta. Keith (John Legend) przypomina mu jednak, że jego ulubieni muzycy, chociaż dziś uważa się ich za klasyków, w swoich czasach mieli opinię rewolucjonistów. Ten fakt idealnie pasuje na clou całej opowieści.

Chazelle po cichu wywraca sztampę na lewą stronę. Bo chociaż korzysta ze stereotypów, bierze pod uwagę wyrobienie współczesnej widowni, nieco większe niż przed kilkoma dekadami. Nieśpiesznie snuje opowieść o magii kina i każdą scenę nasącza miłością do dziesiątej muzy. Na ścianach w pokoju Mii zauważamy plakaty produkcji z wielką damą kina Ingrid Bergman, a kiedy bohaterka oprowadza partnera po studiu, pokazuje mu miejsce, gdzie kręcono Casablancę (M. Curtiz, 1942). Przez takie podwójne kodowanie twórca daje nam znać, do czego pragnie się odnieść. Mnoży nawiązania do innych produkcji, nieraz nawet każąc postaciom wypowiadać wprost ich tytuły czy wymieniać nazwiska występujących w nich gwiazd. Te więc łatwo odczytać.

Dla fanów klasyki Chazelle ma jednak o wiele więcej: o ile we współczesnych musicalach podczas przerywników muzycznych kamera obraca się we wszystkie strony, bardziej od układów tanecznych liczą się słowa piosenek, a czasem nawet utwory nie mają wpływu na rozwój fabuły, o tyle tutaj reżyser pozwala swoim bohaterom przemawiać całym ciałem i pokazuje ich sylwetki od stóp do głów w długich ujęciach.

Tym samym Emma Stone i Ryan Gosling w czasie dwóch godzin seansu stają się nagle Ginger Roberts i Fredem Astaire’em. Podczas jednego z numerów wkładają buty do stepowania i tańczą niczym wspomniane gwiazdy w Panach w cylindrach (M. Sandrich, 1935). Bo właśnie tym są w omawianym filmie: gwiazdami w klasycznym rozumieniu tego słowa. Żadnego z nich nie można uznać za urodzonego tancerza, ale obydwoje nadrabiają to innymi cechami: ona – urokiem osobistym, urodą i talentem, on – charyzmą. Nie ma problemu z uwierzeniem, że Mia to księżniczka czekająca, aż będzie mogła roztoczyć swój blask, a Sebastian – przeznaczony jej książę na białym koniu.

W Hollywood wszystko jest możliwe, co Chazelle sugeruje przez jakiś czas. Na koniec swojej opowieści daje jednak widzom pstryczka w nos. Prowadzi historię w taki sposób, abyśmy kibicowali bohaterom, i zapewnia nas, że to, co nam pisane, na pewno się wydarzy, a jeśli napotkamy trudności, to jakieś dziwne mechanizmy losu sprowadzą wszystko na właściwe tory. Chcielibyśmy w to wierzyć. Niestety takie rzeczy zdarzają się tylko w świecie fikcji. I twórca w bolesny sposób nam o tym przypomina.

Za sprawą tych zabiegów, najsilniej uwydatnionych w ostatnim akcie, łatwo przyrównać opowieść do doświadczenia w sali kinowej. W czasie seansu nie ma żadnych barier. Możemy marzyć, śnić i przenosić nasze lęki bądź nadzieje na osoby widoczne na ekranie, które robią to, co my chcielibyśmy zrobić, ale brakuje nam odwagi. Opuszczamy rzeczywistość na ponad godzinę i łączymy się w irracjonalnym doświadczeniu bycia widzem. Kiedy jednak nadejdzie czas na napisy końcowe, czeka nas bolesny powrót do własnego życia i codziennych problemów – wraca sprawa niespłaconego kredytu czy problemów z nauką.

Damien Chazelle sadystycznie jeszcze w trakcie projekcji budzi nas ze snu bezlitosnym kopniakiem. Mówi, że było fajnie, pobawiliśmy się, ale teraz wracajcie do swojego życia. Robi to z sarkastycznym uśmiechem, rozumiejąc, jak bardzo nas krzywdzi, gdy zabiera te kilka minut doświadczania magii. Dlatego La la land to nie zwyczajna produkcja, lecz esencja kina jako takiego. Zawarto w niej całe Hollywood ze wszystkimi jego blaskami. Reżyser stworzył uniwersalne filmowe doświadczenie: pozwolił, aby przez krótką chwilę gwiazda dziesiątej muzy świeciła tylko dla nas.

tytuł: La la land

scenariusz i reżyseria: Damien Chazelle

zdjęcia: Linus Sandgren

występują: Emma Stone, Ryan Gosling, John Legend

miejsce i data produkcji: USA 2016

dystrybucja: Monolith Films

mail3@mail.pl'
Absolwent filmoznawstwa i wiedzy o nowych mediach, zafascynowany zarówno kinem ambitnym, jak i produkcjami klasy Z. Zanudza wszystkich opowieściami dotyczącymi krwawych horrorów i seryjnych morderców. Dumny badacz popkultury, którego rzadko można zobaczyć bez komiksu bądź powieści w ręce.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %