Kultura w dymkach

Masturbacja w wersji komiksowej – „Spust” Joe’ego Matta

Mądre przysłowie przestrzega przed ocenianiem książki po okładce. Wykluczyłabym jednak spod wpływu tej cennej rady komiksy – tutaj sprawa ma się nieco inaczej. Ich okładki, najczęściej zaprojektowane przez samego autora, dają wgląd w zawartość chronionych stronic dużo mocniej niż ma to miejsce w przypadku literatury. To tak, jakby zamieścić na obwolucie powieści trafny cytat zamiast grafiki.
Dlatego właśnie nie miałam wyrzutów sumienia, gdy sięgałam po komiks Joe’ego Matta, nie znając jego wcześniejszych prac, nie czytając przedtem żadnych ich recenzji i w ogóle mało o tym twórcy wiedząc. Przyznaję się: całe moje zainteresowanie wzięło się z rzutu okiem na okładkę. I być może nie świadczy to na moją korzyść, bo na tejże okładce widnieje tytuł Spust wypisany wielkimi literami, a niżej – dodany w polskim wydaniu podtytuł czyli pamiętnik onanisty pasjonata oraz wiele mówiący rysunek wyczerpanego, rozchełstanego faceta, leżącego na łóżku w otoczeniu sterty wykorzystanych zwitków papieru toaletowego (domyślamy się wszyscy, że to nie katar tak gościem poniewiera). Dostałam jednak to, co chciałam, mimo że Spust to kawałek dobrego komiksu, którego wartość wcale nie tak łatwo od razu docenić.



Spójrzmy na tył oprawy komiksu, gdzie zazwyczaj znajdują się: krótki biogram autora, kilka cytatów z recenzji i / lub opis fabuły. Wszystkie te elementy składają się także na rewers okładki Spustu, ale zostały podane w swoistej komiksowej konwencji krótkiej historyjki, zamkniętej w ośmiu kadrach. Zawiera ona w skondensowanej formie najważniejsze artystyczne chwyty i motywy komiksu: są wzmianki o pornografii, masturbacji i sikaniu do butelki, jest porcja żałosności, obleśności i frajerstwa, jest wątek autobiograficzny, a nawet jest litowanie się nad sobą. Już tutaj widać skłonności do zagrywek na metapoziomie, a jeszcze więcej takich zabiegów znajdziemy w środku publikacji.



Całość obejmuje cztery zeszyty (#11–14) należące do większej serii o wspólnym tytule Peepshow. Na cykl ten składają się paski i dłuższe historie, publikowane z różną częstotliwością, a kompleksowo wydawane w zbiorczych tomach. Przed Spustem ukazały się (niestety nie w Polsce) dwa takie tytuły: The Poor Bastard (#1–6) i Fair Weather (#7–10). Pierwszy z nich skupia się na związku i rozstaniu z Trish, dziewczyną Matta, natomiast drugi opowiada o rodzinie i dzieciństwie komiksiarza. Spust nawiązuje do wszystkich tych tematów, dając czytelnikowi wgląd w najważniejsze elementy konstruujące tożsamość autora / bohatera. Nie dziwi więc także dedykacja dla legendy amerykańskiego komiksu undergroundowego, Roberta Crumba. Po pierwsze, odsłania jedną z inspiracji Joe’ego Matta – stąd alternatywa, stąd kontrowersja. Po drugie, zapowiada autotematyzm, mocno związany z autobiografizmem skupiającym się na pracy rysownika, i to pracy momentami bardzo konkretnej – pracy nad komiksem, który trzymamy w rękach (do tego wątku jeszcze wrócę, ponieważ definiuje on moją ostateczną ocenę Spustu).



Początkowo miałam do polskiego wydawcy pretensje o dodanie podtytułu. W oryginale widnieje tylko Spent, co już jest znaczące, ale też (pewnie celowo) dwuznaczne, o czym świadczy wspomniana wcześniej historyjka zamieszczona z tyłu okładki. Moja awersja brała się przede wszystkim z podobnych przypadków w polskim kinie: zagraniczne filmy muszą zostać „opowiedziane” już w tytule, bo przecież polski odbiorca na pewno jest kretynem i potrzebuje od razu wiedzieć, że Jack Reacher to film akcji, dlatego w tytule dostaje jeszcze podpowiedź w postaci dopisku Jednym strzałem. Żółć wylewa się ze mnie za każdym razem, gdy o tym pomyślę, więc automatycznie przelałam część niechęci na zagrywkę ze Spustem. Po ochłonięciu i przeczytaniu komiksu doszłam jednak do wniosku, że podobny zabieg wydaje się tutaj usprawiedliwiony. Może on niejako łagodzić sam tytuł, który w wersji angielskiej osłabiono dwuznacznością wyrazu. Poza tym sam w sobie brzmi on całkiem sympatycznie i odsuwając na bok uprzedzenia, nie mogę odmówić mu celności. A dodatkowo jeszcze wyrażenie „onanista pasjonat” sugeruje pełnowymiarowe poświęcenie i podporządkowanie życia jednej idei. W tym przypadku jest to masturbacja, ale masturbacja totalna, wykraczająca poza czynność pobudzania własnych narządów płciowych. Joe Matt wciąż i wciąż drażni swoje ego w nieustającej samoanalizie, podnieca się wizją odsetek ze skrupulatnie chomikowanych oszczędności, pobudza się do życia kolekcjonowaniem rzadkich, starych pasków komiksowych. Łechce swoje wnętrze samą ideą edytowania filmów pornograficznych w celu skonstruowania megaporna, w którym owłosiony tyłek żadnego faceta nagle znikąd nie wyskakuje, a najlepsze momenty są zapętlane.



Spełnienie to już inna sprawa. Tymczasową i krótkotrwałą rozkosz dają pornografia i masturbacja, które jednak są głównym powodem, dla którego Matt nie może znaleźć sobie dziewczyny (a czego ewidentnie pragnie). Tworzenie komiksów wydaje się zbyt pracochłonnym zajęciem przynoszącym zbyt mierne rezultaty. Zbieranie ich także wymaga sporej uwagi oraz jeszcze większych wydatków, co koliduje z obsesyjnym odkładaniem pieniędzy. Oszczędzanie mogłoby przynieść wspaniałe efekty, ale cena wydaje się zbyt wysoka – mieszkanie w dziurze, sikanie do butelki, przyglądanie się w restauracji temu, jak znajomi pałaszują pyszne dania… Z tej całej litanii chyba jednak najbardziej satysfakcjonująca musi być praca nad komiksem – w końcu trzymam jej owoc w ręku – ale Spust wydaje się dokładnie taki sam jak życie jego bohatera. Pełno w nim onanizmu wszelkiego typu, żałosnych scenek z nudnej egzystencji, użalania się nad sobą i gadania. Mimo wszystko odbiorca może liczyć na samozadowolenie. Wszystko za sprawą 121. strony, na której wszystkie kadry stanowią niezwykle celny, ironiczny i samokrytyczny autokomentarz, doskonale podsumowujący wszystkie poprzednie karty oraz wzbudzone przez nie uczucia u odbiorcy. Uwagi te są tak trafne i przewrotne, że nie pozostaje już nic innego, jak tylko przyznać autorowi błyskotliwość i dowcipną przebiegłość wynikające z wysokiej samoświadomości artystycznej.

Wychodzi zatem na to, że Spust trafił w mój czuły punkt. Jakimś dziwnym trafem zaintrygował mnie samą tylko okładką, a potem całkiem kupił jedną zaledwie stroną. Takie sytuacje nie zdarzają się często – przeważnie moją sympatię zyskują komiksy o wysokiej wartości artystycznej i estetycznej albo po prostu gwarantujące dobrą rozrywkę. Praca Joe’ego Matta natomiast nie jest ani jednym, ani drugim, a jednak z pełnym przekonaniem zrobiłam jej miejsce na mojej komiksowej półce. 


autor: Joe Matt
tytuł: Spust czyli pamiętnik onanisty pasjonata
przekład: Magda Kożyczkowska
wydawnictwo: timof comics
miejsce i rok wydania: Warszawa 2014
stron: 128
format: 160 x 230 mm
oprawa: miękka

Żyje życiem fabularnym prosto z kart literatury i komiksu, prosto z ekranu kina i telewizji. Przeżywa przygody z psią towarzyszką, rozkoszuje się dziełami wegetariańskiej sztuki kulinarnej, podnieca osiągnięciami nauki, inspiruje popkulturą. Kolekcjonuje odłamki i bibeloty rzeczywistości. Udziela się recenzencko na instagramowym koncie @w_porzadku_rzeczy.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %