Niejednoznaczność siłą Literatury. Na przykładzie ,,Białości” Jona Fossego
Nic tak nie działa na czytelnika jak prawdziwa tajemnica. To wokół niej skupiamy swoje myśli, idąc w sukurs za bohaterem lub bohaterami.
Prawdziwa tajemnica.
Sekret, który spędza (nam) sen z powiek.
Nie opuścimy lektury, dopóki nie dowiemy się prawdy. Lub przynajmniej do czasu, gdy nie poznamy satysfakcjonującego nas lub w miarę logicznego rozwiązania.
Co jednak zrobić z historią, w której nie ma rozwiązania tajemnicy? Z opowieścią, gdzie króluje niejednoznaczność, a my, jako czytelnicy, możemy tylko pomarzyć o jakimkolwiek rozwiązaniu?
Nie odpowiem na to pytanie, tak jak nie robi tego Jon Fosse w swojej krótkiej noweli, zatytułowanej Białość. Pozostawię to pytanie otwarte, tak by każdy odpowiedział na nie indywidualnie. Teraz lub w przyszłości. Bliższej lub dalszej. To nie jest najważniejsze. Ważne jest, by w ogóle wzbudzić w sobie taką wątpliwość i poddać ją wnikliwej rozwadze.
Białość jest tym rodzajem prozy, który w prostej formie, jaką są myśli głównego bohatera, stawia wielkie uniwersalne pytania: o to kim jesteśmy, jak i co czujemy i przede wszystkim — czy to, co postrzegamy za prawdę, rzeczywiście nią jest. Są to ważkie kwestie, które norweski noblista porusza z niezwykłym wyczuciem i subtelnością. Nie stawia jasnych tez, nie wyciąga wniosków. Daje jednak czytelnikowi możliwość samodzielnego wysunięcia wielu różnych hipotez poprzez pozostawienie w historii różnych tropów.
Mamy więc zagubienie w lesie (w życiu?), tęsknotę za bliskimi, poszukiwanie drogi wyjścia z patowej sytuacji, ogromną rolę wspomnień, które zestawione z teraźniejszością bohatera (każdego z nas?) okazują się niewystarczające.
Kluczowe jest tu poszukiwanie — nie dotarcie do jasno określonego celu, lecz właśnie szukanie, błądzenie, gubienie się. W czym? — W lesie, w życiu, w codzienności. Fosse pokazuje, że nie ma nic złego w popełnianiu błędów, o ile wyciągniemy z nich realne wnioski i staną się one dla nas jedną z lekcji, jakie oferuje nam życie. Musimy tylko świadomie pozwolić sobie na ich popełnianie. Już od pierwszego zdania (Wyjechałem z domu. (str. 2)) Fosse daje nam jasny sygnał do podjęcia działań. A przynajmniej do rozważenia ich próby.
Jeśli tego nie zrobimy, wówczas będziemy — jak główny bohater — zasypani lawiną własnych niepowodzeń, próbowali uciec do przeszłości, na łono rodziny, która, wbrew pozorom, wcale nie okaże się dla nas pewna i bezpieczna.
Noblista ukazuje w tym krótkim tekście cały wachlarz wątków, które nawet po upływie kilku miesięcy od lektury pozostają w czytelniku. Ponadto Białość można czytać wielokrotnie i na różne sposoby. Podczas drugiej, trzeciej i każdej kolejnej lektury możemy dać głównemu bohaterowi nową szansę na odnalezienie się w tej śmiertelnej chorobie przenoszonej drogą płciową, jaką jest życie.
Kapitalny kawałek prozy autorstwa norweskiego pisarza i dramaturga ma w sobie bardzo wiele z dramatu życia niespełnionego, zawiedzionego oraz przeżytego właściwie nie wiadomo kiedy. Główny bohater, co jest bardzo charakterystyczne dla stylu pisarskiego Fossego, sam opowiada o swoich doświadczeniach i potrzebie wyruszenia w podróż lub też po prostu ruszenia się, bo ruch dobrze [mu] zrobi. Nie wie, dokąd jedzie. Wie tylko, że musi się ruszyć, coś zrobić. Usiłuje to sobie racjonalnie wytłumaczyć, lecz zdaje się, iż wysiłki te nie przynoszą żadnego rezultatu — nie okazują się wiarygodne. W pewnym momencie (nie) dociera do celu — jego samochód utknął w głębokich koleinach, przez co on sam miał do wyboru: albo przeczekanie tej sytuacji w bezpiecznym aucie, z nadzieją na rychłą pomoc z zewnątrz, albo samodzielne wyruszenie w dalszą drogę (dokąd?). W końcu po długich wątpliwościach zdecydował się na drugą opcję. I poszedł w biały mroźny, norweski las.
Białość. Taka wyraźna w tej czarnej ciemności. Tak świetliście biała. Świetlista białość. (str. 16) W tym opisie zawiera się istota opowiadania. Cały jego wymiar metafizycznego sacrum, zestawionego z dziką nieokiełznaną naturą oraz z czystością możliwego jej poznania. Nowy początek. Łaska. Szansa.
Wszystko to widzi i uświadamia sobie główny bohater, dążąc do tego, by móc to wykorzystać na swoim przykładzie. Im bardziej jednak wnika w ową mistyczną białość, tym bardziej go ona pochłania, aż w końcu nie ma już żadnego oddechu, jest jedynie ta świecąca migocząca istota i to ona swą białością rozświetla oddychającą nicość, którą my teraz oddychamy. (str. 52)
Upostaciowienie Białości ma wymiar symboliczny — oto przed bohaterem objawia się Tabula Rasa, czysta tablica, niezapisana jeszcze przez żadne, zarówno negatywne, jak i pozytywne, doświadczenia. Być może tylko czeka, aż ktoś ją do siebie przyjmie i wypełni znakami, uczuciami i wspomnieniami. Być może…
Okazuje się jednak, iż to ona czeka tylko, by wchłonąć człowieka, aby i on stał się białą masą, bez doświadczeń, uczuć, myśli. Bez życia, a jednak paradoksalnie — w najbardziej pierwotnej formie z nim związany.
Fosse dotyka tu bardzo przewrotnej strony ludzkiej egzystencji — potrzeby sensu, marzeń i ideałów, które stopniowo, dzień za dniem, w codziennej pogoni, coraz bardziej zanikają, aż w końcu zostaje po nich tylko mglista biel wspomnienia lub nawet nie. Subtelne przeczucie kiełkuje wewnątrz, uciszane przez hałas świata zewnętrznego. Tylko od nas zależy, czy i kiedy je usłyszymy, a także — jak na nie odpowiemy. Bohater Białości podjął swoją wędrówkę. Może i my powinniśmy iść jego przykładem?
Jon Fosse, Białość, przekł. Iwona Zimnicka, ArtRage, Warszawa 2024.