Spowiedź malkontenta – czyli jak przestałem się jarać
Czytelnicy! Klękam oto przed konfesjonałem nowego dokumentu w edytorze tekstu, gdyż pragnę się wyspowiadać. Zgrzeszyłem fałszywym świadectwem i, co gorsza, daleko w ów grzech zabrnąłem, bo już od dłuższego czasu okłamuję Was, mówiąc, że interesuję się muzyką. Bijąc się w pierś proszę, zechciejcie wysłuchać spowiedzi. Spowiedzi malkontenta.
Od kilku lat możecie z większą lub mniejszą przyjemnością czytać moje teksty na portalu Z CYKLU. Nie pamiętam dokładnie, jak to było z rozpoczęciem współpracy, ale pewnie zaczęło się od nieznoszącego sprzeciwu pytania, czy zechciałbym co miesiąc wysilić się na kilka stron tekstu czcionką rozmiar 12, Times New Roman, 1,5 wiersza interlinii. Musiałem odpowiedzieć coś w stylu „Czemu nie!”, gdyż wkrótce zobaczyłem swoich kilkadziesiąt tysięcy znaków w internecie! Pierwszy opublikowany tekst! Portal jeszcze wówczas nosił nazwę Kulturnatywnie i wielkim „K” w logo firmował treści paru utalentowanych felietonistów, obstawiających różne działki miłościwie nam panującej kultury. Ja zadeklarowałem chęć maltretowania klawiatury w celu pisania artykułów poruszających tematy muzyczne i okołomuzyczne. Oto bowiem muzyka, a właściwie dużą literą – Muzyka była mi dziedziną najbliższą. Od lat żywiłem wobec niej naiwnie szczeniacki afekt, a w szczególnych porywach serca roiłem sobie, że stanie się ona sednem mojej przyszłości – tej zawodowej i tej, jakkolwiek ujmowanej, twórczej. Chciałem się z nią połączyć na wieki wieków amen świętym, gordyjskim, nierozwiązywalnym węzłem. Umiłowana moja, strojna w różnorodność, złożoność, niejednoznaczność i bogactwo, wydawała się najpiękniejszą i najpełniejszą ze sztuk.
Z zapałem stachanowca zacząłem opisywać wszystkie jej aspekty. Zachłystywałem się nią. Świadomie wypływałem na szerokie wody i zacierałem granice między gatunkami. Wszak muzyka jest piękna i święta! Każda, absolutnie każda zasługuje na moją uwagę, a Wy, drodzy czytelnicy, wejdziecie wraz ze mną w świat grania, nagrywania, koncertów, płyt i wszystkiego, co za nimi stoi. Chciałem zostać świętym od muzyki! Szło mi dobrze.
Confessio
Żaden wstęp nie powinien być długi. A już na pewno nie tak długi jak powyższy. Dlatego przechodzę do sedna walonego z opasłej rury – muzyka, ta wspaniała przestrzeń, ta niebiańska sfera… przestała mnie rajcować. I nie stało się to wczoraj. Najwyraźniej zniechęcenie od dłuższego czasu żarło mnie z systematycznością raka, przez co obecnie każdą próbę pisania na temat muzyki traktuję jako wyżymanie palców.
Od „szło mi dobrze” minęło wiele czasu, a gdy staram się odkryć przyczyny mojej obecnej kontestacji, odkrywam, że zajeździła mnie właśnie postawa opisana we wcześniejszych akapitach. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, popartemu szerokim rozwarciem paszczy, okazało się bowiem, że niemożliwe jest znać, a tym bardziej lubić całą muzykę. Legł w gruzach prospekt bycia wzmiankowanym świętym, który w każdym stylu widzi coś dla siebie i każdy gatunek może bronić własną zapadłą piersią. Powód, dlaczego nie da się tego zrobić, pozostaje prosty i dla większości osób zrozumiały. Niestety należy też do takich, które trudno wyjaśnić osobie o mentalności rozwydrzonego dziecka (czyli mnie). Brzmi on: muzyka to zbyt rozległa rzecz! Nie da się jej całej łyknąć i przyswoić na raz. Jeśli mówisz, że ci się udało, to albo kłamiesz, albo robisz tak, jakbyś przeglądał okładki książek i nazywał to czytaniem. Muzyki po prostu jest za dużo.
Eleison
Ostatecznie stało się tak, że straciłem zainteresowanie tematem. Przekonuję się o tym przy każdym riserczu, idącym jak po grudzie. Przyjemność z poznawania zastąpił smutny obowiązek, a rzetelność zamieniła się w sprawdzanie po łebkach. Przekłada się to na poziom tekstów i odbija – za co przepraszam – na Was, drodzy czytelnicy. Zamiast trafnych spostrzeżeń i błyskotliwych konkluzji godnych zacytowania w towarzystwie dostajecie co najwyżej ekwilibrystyczny językowo małpi wygłup, w którym najwięcej jest robienia tego słynnego „tata wariata”.
Gdzieś wyparowała ze mnie ta odrobina zbawczej naiwności, która pozwala ekscytować się muzyką. Nie umiem już być fanem czegokolwiek. Czekać na nowe płyty czy koncert. Nie potrafię wciskać sobie kitu, że oto staję przed jakimś wyjątkowym doświadczeniem poznawczym, ocierającym się o mistycyzm. Przestały na mnie działać te czary, a przez to wszystko zaczyna mi brzmieć tak samo – nawet piosenki najpotężniejszych obecnie zespołów, mających władzę nad hydrauliką organizmu ludzkiego i będących w stanie spowodować masowy efekt mokrych gaci. Foo Fighters, 30 Second To Mars, Royal Blood – wszystko to fajne i miłe chłopaki, ale do diabła, można by wymieszać ich składy, a ja pewnie nawet bym nie zauważył. Ktoś mi mówi o różnicach stylu, a ja słyszę tylko C-dur, G-dur, D-dur, zbłąkany a-moll… Ktoś do mnie, że St. Vincent i Mark Ronson, a ja mu na to, że ich uwielbiam, ale bez nich też bym sobie poradził. Wielkie premiery, single, na które wszyscy czekają, zapowiedzi koncertowe, tak ekscytująco i cukierkowo-sentymentalnie opisywane przez portale internetowe – wszystko to spływa po mnie jak po kaczce czy innym stworzeniu o podobnych parametrach upierzenia.
Nie wiem, może tylko ja tak uważam, ale zdaje mi się, że oryginalność przestała być potrzebna – bo i po co, skoro istnieje cały katalog sprawdzonych szablonów. Następcy Stonesów? Bardzo proszę! Złoży się z uczestników talent show! Nowa Madonna? Michael Jackson? Jasne! Od ręki! Ostatecznego skrętu jaj dostaję natomiast, gdy orientuję się, że mediom właśnie na tym zależy! Mediom, do diabła, które i ja tworzę! Niesamowicie telepią mną te dziennikarskie opisy – również i przeze mnie klepane – że coś jest podobne do czegoś. Że jakiś tam artysta śpiewa jak jakiś tam inny artysta i że należą mu się za to owacje na stojąco, najlepiej trzygodzinne, żeby nogi powłaziły w dupę. Dla przykładu: ostatnio czytałem prasówkę na temat grupy Greta Van Fleet. Napisano w niej, że to takie drugie Led Zeppelin, a Robert Plant może być zazdrosny o wokal. Posłuchałem – rany boskie! Faktycznie! Riffy, bębny, głos – wszystko jak na pokładzie Ołowianego Sterowca. Tylko po cholerę? Po cholerę kolejna kalka?
Mea culpa
Z drugiej strony, nie będę mógł odmówić słuszności komuś, kto odwróci pytanie – po cholerę komuś przełomy? No właśnie! Przełomy wprowadzają niepotrzebny zamęt do dobrze działającego systemu, a takim niewątpliwie jest dzisiejszy rynek muzyczny z całym tym swoim niesamowitym, ale jednocześnie okrutnym profesjonalizmem, w którym nie ma nawet najmniejszego marginesu dla przypadkowości. Dziś muzykę się wylicza, i to z matematyczną dokładnością.
Ja wiem, że tak było zawsze. Że dokładnie w tym tkwi sens popu. Że te wszystkie wspaniałe brzmienia mogły się rozejść po świecie właśnie dzięki rozdwojeniu jaźni i napięciu między sztywnymi zasadami komercji a wolnością i autentyzmem sztuki. Ale mam jednak wrażenie, że rynek tak hermetyczny jak dziś nie istniał nigdy wcześniej. Nigdy wcześniej nie było takiej hegemonii doskonałych specjalistów. Cieszyć się z tego czy nie?
Wszystko idzie sprawdzoną ścieżką. I to też mnie boli. Bo chociaż coś brzmi świetnie, to nie przeciera szlaków. Nie będzie drugiego The Beatles, ponieważ nawet jeśliby znalazło się czterech tak samo albo jeszcze bardziej utalentowanych chłopaków, i nawet jeśliby czuwał nad nimi menedżer bijący na głowę Briana Epsteina oraz producent stokroć bieglejszy niż George Martin, i nawet jeśliby im wszystkim dopisywał ten sam fart, to niestety nie ma miejsca na fenomen. Czwórka z Liverpoolu zaistniała w dużej mierze tylko dlatego, że uchowały się jeszcze drzwi do wyważenia. Dziś już wszystkie stoją otworem.
Możliwe, że ostatnią osobą, która miała szansę wzniecić jakąś rewolucję w muzycznym interiorze, był Jeff Buckley, ale ten idiota musiał się, jak na złość, utopić. Po nim najwyraźniej zrezygnowano z koncepcji przełomu. Łatwiejsze i bardziej opłacalne okazało się pasanie słuchaczy na łączce tego, co już wymyślono. Rację miał inżynier Mamoń.
Poenitentiae
Jasne, że gdzieś pewnie żyje oryginalna i wspaniała muzyka. Geniusze szwendają się po lokalnych salkach prób i klecą nagrania demo, które przechodzą potem do zbioru hipsterskich artefaktów. Tylko wiecie co? Nie mam już siły ich szukać. Wyczerpało mnie przekopywanie się przez dźwięki w poszukiwaniu czegoś naprawdę rozpierdalającego system. Jeśli jesteście ciekawi, to powiem Wam, że przez ostatnie lata najwyżej ze trzy razy jakaś nowa muzyka wyrwała mnie z trampek. I tyle.
Jestem zmęczony. Przyjmę więc bierną postawę. Sflaczały opadnę na wersalkę i poczekam aż coś przyjdzie i weźmie mnie za ryj. Poczekam na muzykę, która przejedzie walcem po całym społeczeństwie, zrówna gusta, pogodzi zwaśnione pokolenia i sprawi, że redaktor Mann i redaktor Gacek padną sobie w objęcia. Poczekam, bo mam czas, dupę do siedzenia i ręce, które mogę założyć.
W tym momencie wszyscy moi fani – niech Was Bóg błogosławi – z uzasadnioną trwogą w swych szczerze oddanych serduszkach mogliby zapytać: „Czy to koniec niesamowitej i pełnej sukcesów pisarskiej działalności sygnowanej nazwiskiem Ciemniewski?”. Bynajmniej nie, kochani! Zatem czy to początek czegoś nowego i równie fascynującego? Przewrotnie powiem, że też nie! Tak naprawdę nowe i fascynujące trwa już od jakiegoś czasu, choć egzystuje w cieniu. Siedzi gdzieś w kanałach. Brodzi w ściekach, żywiąc się skórką po pasztetowej, zgubionymi mentosami oraz ścinkami paznokci. I rośnie… Ciągle rośnie. Zbiera siły, aby już niedługo wypełznąć na powierzchnię, przerazić matki i dziatki, zmusić polityków do podjęcia zdecydowanych działań, policję – do wezwania posiłków, wojsko – do otwarcia ognia, a sklepy – do handlu w niedzielę!
Popełniłbym jednak grzech jeszcze większy niż wszystkie tu wymienione, gdybym rozciągnął na kolejne stronice ten i tak już długi tekst, a przez to dołożył redaktorom na Z CYKLU upierdliwej roboty przy sprawdzaniu. Uznajmy więc, że malkontent na razie skończył swą spowiedź, a za miesiąc dowiecie się, co zrobi w ramach pokuty.