Tomorrow Never Knows. „Yesterday” – recenzja
Gdybym obudził się pewnego dnia w świecie, który nie pamięta o The Beatles, pewnie bym zwariował. Ja kocham ten zespół! Nie wyobrażam sobie życia bez We Can Work It Out, Help,Paperback Writer, Come Together i całego albumu Abbey Road. To byłby horror.
A z taką właśnie sytuacją musiał się zmierzyć Jack Malik (Himesh Patel), bohater najnowszego filmu Danny’ego Boyle’a. Jack jest muzykiem, ale bardzo miernym. Jedyni fani jakich ma to rodzice i kilkoro nietaktownych przyjaciół. No i Ellie (Lily James), jego menadżerka i przyjaciółka od dzieciństwa. Największym zwrotem w żałosnej karierze Jacka jest zderzenie z autobusem. Budzi się po nim jako jedyna osoba na świecie (z dwoma wyjątkami), która pamięta o czwórce z Liverpoolu. Co z tą wiedzą robi? Ano prezentuje kawałki Fab Four jako swoje własne, stając się dzięki temu muzycznym objawieniem i idolem wszystkich ludzi mających uszy. Na tle tych dziwnych zdarzeń rozgrywa się zaś miłosna drama z udziałem Jacka i Ellie.
Pomysł jest świetny i mnie, fana Beatlesów, zelektryzował już przy pierwszym zwiastunie. Do kina pognałem z wywieszonym jęzorem. Czy to oznacza, że dałem się zwabić w pułapkę i kuszony wizją filmu o muzyce Beatlesów obejrzałem sztampowe love story? Tak. Ale w ogóle nie mam tego twórcom za złe. Ba! Yesterday naprawdę chwyciło mnie za serce, a najbanalniejsze scenariuszowe rozwiązania osadzone w tym niezwykłym pomyśle odbierałem jako coś świeżego. Na początku tłumaczyłem to sobie cudownym wpływem beatlesowskich klasiorów, ale po seansie zadałem sobie pytanie, czy gdybym miał zupełnie gdzieś Johna, Paula, George’a i Ringo, gdyby moim jedynym kontaktem z muzyką były melodie z głośników w supermarkecie, a od komedii romantycznej oczekiwałbym, że będzie komedią romantyczną, to czy film spodobałby mi się tak samo? Dumałem, dumałem, dumałem i doszedłem do wniosku, że tak. Spodobałby mi się, gdyż romantyczno-cukierkowa warstwa filmu ma w sobie wszystko to, czego można od niej chcieć (z banalną kulminacją na wypełnionym po brzegi stadionie włącznie).
Fakt ten skłonił mnie do wysnucia tezy, że Yesterday to nic innego jak przebiegle zaaranżowane spotkanie dwóch grup odbiorczych: wielbicieli Beatlesów, którzy ̶ nie ukrywajmy ̶ w porównaniu do chociażby dzisiejszych fandomów zespołów k-popowych stanowią niszę, oraz osób szukających po prostu sympatycznego filmu z happy endem. Po tym spotkaniu liczebność grupy pierwszej wzrasta kosztem grupy drugiej, bo sprawne rozegranie znanego motywu „ona kocha, on też, ale jeszcze o tym nie wie”, w dekoracjach rodem z okładki Sierżanta Pieprza, na nowo rozbudza zainteresowanie The Beatles. Wnioski wynikające z tej obserwacji pozwoliły mi ujawnić spisek mający na celu spowodowanie globalnego ocieplenia serc i umysłów poprzez przywrócenie Liverpoolczykom należnej im czci. Bardzo ja takie spiski szanuję!
Odpowiedzialni za ten podstęp są scenarzysta i reżyser. Boyle, jak wiadomo, jest specjalistą od ekscytujących przedstawień historii mało prawdopodobnych. Zaś Richard Curtis, autor scenariusza, to przecież człowiek od Dziennika Bridget Jones, To właśnie miłość, Notting Hill czy Czterech wesel i pogrzebu ̶ papież komedii romantycznych. W Yesterday obaj korzystają z klisz, które zresztą sami stworzyli: Boyle tworzy na ekranie wartki absurd, a Curtis napisał typową dla siebie historię miłosną na przecięciu prowincjonalnego życia i wielkiego świata, przy czym, jak już mówiłem, zasłużył na medal. Niby wszystko to już znamy, ale tutaj efekt połączenia tych dwóch składowych jest naprawdę ożywczy. To tak, jakby zrobić nowe zaskakujące danie z połączenia ziemniaków i pierogów z serem. Owocem tej synergii jest filmowy hołd dla zespołu, którego wpływ na popkulturę jest niepomierny. O charakterze dzieła świadczy najlepiej rola Eda Sheerana (świetnie udaje mu się grać samego siebie). Właściwie każda linijka tekstu gwiazdora to modlitwa dziękczynna za geniusz twórców Białego Albumu. Przy tym bardzo miłe jest to, że twórcy nie poszli na łatwiznę i nie zrobili filmu muzycznego. Przeboje The Beatles pojawiają się głównie we fragmentach lub pobrzmiewają w motywach ścieżki dźwiękowej skomponowanej przez Daniela Pembertona. Jasne, można było wypełnić film odgrywaniem poszczególnych piosenek, bo są wspaniałe, cudowne, piękne, ale przecież tych kawałków można posłuchać w internecie. Zamiast tego materię muzyczną potraktowano oszczędnie, co dało przestrzeń dla rozwinięcia postaci i pewnego ciekawego zagadnienia.
Chodzi mianowicie o pytanie, dlaczego nigdy już nie będzie kolejnych Beatlesów. Oczywiście nie dlatego, że brakuje genialnych artystów. Tych jest naprawdę wielu w każdym pokoleniu. Prawdziwym powodem jest to, że po prostu czasy są inne. Branża muzyczna nie jest już jak w latach 60-tych domeną wizjonerów-marzycieli pokroju Briana Epsteina. Dziś to kalkulująca ryzyko korporacja. Niczego nie pozostawia się przypadkowi, więc McCartney musiałby się liczyć z tym, że tytuł Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band byłby odrzucony jako zbyt dziwny i za długi. Odbiór muzyki także jest inny. Beatlesi pojawili się w momencie, kiedy pop jeszcze nie istniał. To oni go zdefiniowali i przez kilka lat wyznaczali kierunek. Dzisiejsza scena popowa jest zaś podzielona między dziesiątki megagwiazd. Ten pluralizm jest dobry dla sztuki, ale niemożliwe, by jeden artysta mógł się wybić ponad ogół. Dlatego Jack śpiewający Back In The U.S.S.R. może być uważany za najważniejszego wykonawcę w historii, ale na stworzenie wzoru nowej muzyki nie ma szans.
A skoro już jesteśmy przy tym, jak główny bohater jest traktowany przez publiczność, to trzeba zauważyć, że trochę niedostatecznie rozwinięty jest tu motyw moralnej winy. Owszem, pasuje mi wyjaśnienie, że Jack robi to, co robi, bo świat z piosenkami Beatlesów jest dużo piękniejszy, ale sam przecież dobrze wie, czemu zawdzięcza sukces. Twórcy jednak zagrzebują ten problem, sygnalizując go tylko od czasu do czasu. Tak jakby bali się, że ten dość ciężki dylemat zepsuje komediowo-romantyczny klimat.
Którego budowanie jest z kolei działką aktorów. Obsada wypada nieźle. Himesh Patel to niemalże debiutant (wcześniej zaliczył tylko rólkę w serialu), ale dobrze poradził sobie z wykreowaniem swojej postaci. Zresztą jego łajzowaty image i taki sobie wokal jeszcze bardziej podkreślają to, że genialne teksty i kompozycje beatlesów obronią się nawet wówczas, jeśli nie są śpiewane idealnie. Kate McKinnon grająca pazerną menadżerkę jest trochę przerysowana, ale to pasuje do całej konwencji. Podobnie jest w przypadku Joela Fry’a, który wciela się w średnio rozgarniętego roadiego. Najlepiej wypada chyba Lily James. Gra lekko i z wdziękiem, jak Julia Roberts w Notting Hill. Może i nie ma tu ról wybitnych, ale też nikt nie spada poniżej standardu typowych ról z komedii romantycznej.
Oni zwyczajnie pasują do tego, co dzieje się na ekranie, do całej tej opowieści o superbohaterze, którego mocą jest pamięć o muzyce The Beatles. Co prawda Jack nie musi walczyć z żadnym czarnym charakterem, ale podobnie jak wszyscy bohaterowie, stara się uczynić świat lepszym miejscem do życia. Obdarza ludzi piosenkami czwórki znakomitych artystów i choć spotykają go z tego powodu pewne kwasy, ostatecznie jego czyn okazuje się dobry. Wszyscy są dzięki niemu trochę szczęśliwsi. Ja trochę szczęśliwszy wyszedłem z kina i od razu odpaliłem sobie kilka kawałków z Please Please Me, kilka z Rubber Soul i kilka z Revolver. Ucieszyłem się, że te utwory wciąż są. Nie zniknęły z dnia na dzień. Wolałbym nie być takim superbohaterem jak Jack. Ale też postaram się zrobić coś dobrego. Polecę wam nowy film Boyle’a i wkleję tu jeden z najważniejszych eksperymentów muzycznych trylionlecia.
tytuł: Yesterday
reżyseria: Dany Boyle
scenariusz: Richard Curtis
obsada: Himesh Patel, Lily James, Kate McKinnon, Ed Sheeran
czas trwania: 1 godz. 52 min
data polskiej premiery: 12 lipca 2019
gatunek: komedia, muzyczny
dystrybutor: United International PicturesYesterday obejrzeliśmy dzięki współpracy z Cinema City