Zdarzają się takie perełki
europejskiego komiksu, które choć silnie obecne na polskim rynku, nigdy nie
zyskują należnego im uznania. Do takich niszowych skarbów należą między innymi dzieła
Andreasa Martensa (znanego szerzej jako Andreas), wyda(wa)ne w kraju przez cztery
oficyny: Motopol – Twój Komiks, Manzoku, Egmont oraz Sidecę. Historia
publikacji tych frankofońskich opowieści graficznych jest zresztą dość
burzliwa, ale zanim ją tutaj przybliżymy, warto pochylić się nad sylwetką
samego artysty i jego nadprzeciętnych kreacji.
Co ciekawe, Andreas jest z pochodzenia
Niemcem, także część edukacji odebrał w niemieckiej Akademii Sztuk Pięknych –
najpierw studiował w Düsseldorfie, a
dopiero potem wylądował w Brukseli. Ale to właśnie w stolicy Belgii, na
uczelni, z której metod edukacji nie był zadowolony, zaraził się fascynacją
dwoma obszarami, na które w szczególności stawiali nacisk jego wykładowcy:
filozofią i literaturą, nieustannie obecnymi w jego późniejszych utworach.
Kolejnym etapem drogi artysty była Akademia Saint-Gilles, współpraca z
rysownikiem Eddym Pappe’em, a wreszcie – czasopismem „Tintin”, gdzie w roku
1984 zaczął publikację swojego najsłynniejszego cyklu, Rorka.

Już w ukazujących się na jego łamach pierwszych
dwóch albumach tej zagadkowej historii o tytułowym białowłosym mistyku i
podróżniku między światami ujawniły się wyraźnie charakterystyczne cechy stylu
twórcy. Ostra kreska, przejawiająca się szczególnie w wyrazistych, szalenie
ekspresywnych twarzach postaci, towarzyszyła licznym eksperymentom wizualnym. Podkreślały
one dodatkowo nieszablonowość narracji, która wykraczała poza schematy
europejskiego komiksu. Fabuła, w pierwszym tomie
Fragmenty jeszcze niejako pretekstowa, choć już od początku przesiąknięta
nieoczywistą metaforyką i podskórnie odczuwalnym mistycyzmem, z czasem
nabierała głębi. Powstałe na przełomie lat 80. i 90. dalsze odsłony (w sumie
sześć, potem, w 2012 roku, uzupełnione o zeszyt zerowy) dostarczały coraz to
kolejnych pytań, ale też licznych wskazówek, elementów monumentalnej układanki,
ale nawet one wszystkie wraz z poboczną serią
Koziorożec i albumem
Raffington
Event nie wypełniły jeszcze wszystkich luk. Każdy z komiksów stanowił też
odrębną próbę zmierzenia się z inną stylistyką, wyrażoną często poprzez
scenerię – czy to egzotycznej dżungli, czy indiańskiej wioski w skale, czy
nawet koła podbiegunowego – a niekiedy naśladującą konkretną epokę bądź gatunek
literacki. Andreas mieszał ze sobą
genres,
operował całym mnóstwem symboli, wprowadzał kolejne postacie, nie zapominając o
nadaniu im niezbędnej głębi. Tym sposobem powstała wyjątkowa epopeja o mozolnej
wędrówce w poszukiwaniu własnego „ja”, walce ze złem i wielowarstwowej naturze
rzeczywistości, to minimalistyczna (tu genialne
Cmentarzysko katedr, najlepsza odsłona cyklu, niegdyś prawdziwy
biały kruk w środowisku komiksiarzy), to znów epicka w wymiarze (tu momentami
nieco zbyt chaotyczny finałowy
Powrót),
niełatwa w odbiorze, ale zmuszająca do intelektualnego wysiłku. To prawdziwe
dzieło sztuki, zebrane niedawno w dwóch tomach.

Nie mniej
ciekawy, moim zdaniem nawet lepszy w kreacji świata przedstawionego (a także
jako całość) oraz bardziej dopracowany jest cykl
Arq, którego zakończenie będziemy mogli poznać w Polsce pod koniec
roku. Zaczyna się on dosyć prosto: oto pięcioro ludzi z różnych środowisk i o
odmiennych historiach nagle trafia do tajemniczego, obcego świata, gdzie
zostają zmuszeni do stawienia czoła rozmaitym przeciwnościom losu. To jednak
dopiero początek, czubek góry lodowej, bo w tej serii motyw iluzoryczności
świata wybrzmiewa silniej niż kiedykolwiek, a nic nie jest tym, czym się
wydaje. Bardziej linearna narracja, przeplatana wiele wyjaśniającymi
retrospekcjami, pozwala jednak w pełni cieszyć się fenomenalnymi rysunkami
Andreasa (utkwiła mi w pamięci niezwykle słuszna uwaga recenzenta, że autor powołał
do życia świat bogatszy od tego z
Avatara
Camerona) i niezwykle spójną fabułą bez konieczności nieustannego rozważania
drugiego dna (które mimo to wciąż jest wyraźnie obecne). Stonowanie metaforyki
pozwala też nadać komiksowemu światu bardziej ludzki rys, rozwinąć psychikę
postaci oraz poruszyć wciąż aktualne kwestie manipulacji genetycznych i innych
eksperymentów wątpliwych pod względem etycznym. Rysownik udatnie łączy to
wszystko z nienachalnie wykorzystaną magią czy krytycznym obrazem religii,
obecnej tu w postaci groźnej sekty. Ostatecznie unika efektu niestrawnego
miszmaszu, a zamiast tego tworzy frapującą mozaikę dramatycznych losów różnych
istnień, niekiedy żyjących na zgoła odmiennych płaszczyznach czasowych (i nie tylko). Także
pod względem graficznym dzieło to wyróżnia się na tle innych dokonań komiksu europejskiego,
a utrzymany w przygaszonej kolorystyce pustyni, praktycznie pozbawiony dymków dialogowych
zeszyt
Krzyżowy ogień to rzecz do
wielokrotnego podziwiania. Pozostaje tylko czekać na trzeci album zbiorczy
(każdy liczy po sześć części), który po osiemnastu latach od rozpoczęcia cyklu powinien
już wszystko wyjaśnić oraz zamknąć pozostałe wątki, ale wiadomo, że
frankofoński artysta niejednym jeszcze może zaskoczyć.
Trzecim
zdecydowaniem wartym uwagi dokonaniem artysty jest trzyczęściowy
Cromwell Stone. Po pierwsze ze względu
na mroczny, paranoiczny klimat dzieł Howarda Philipsa Lovecrafta idealnie
skomponowanych z refleksyjną naturą egzystencjalnych rozważań Martensa. Po
drugie dlatego, że w całym cyklu korzysta tylko i wyłącznie z czerni i bieli.
Dodatkowo zintensyfikowana ostra kreska nie każdemu może przypaść do gustu, ale
trzeba się z
Cromwellem Stone’em zapoznać
choćby po to, żeby trochę poobcować z artyzmem w czystej postaci. Jest to przy
tym dzieło chyba najbardziej melancholijne ze wszystkich przeze mnie
wymienionych, a przy tym dziwnie kameralne, ukazujące nieco inne niż zwykle, a
zarazem jakże podobne oblicze twórcy. W Polsce można znaleźć niedawno wznowioną
jednoalbumową edycję tego komiksu.

Warto jeszcze przywołać serię, która nigdy nie zostanie dokończona. Albumy
Cyrrus i
Mill miały zostać uzupełnione przez
Dian, autor nie zdecydował się jednak jak dotąd na jego stworzenie.
A szkoda, bo jest to zagadkowa fabuła z potencjałem, nie mniej paraboliczna i symboliczna
niż
Rork, nie mniej artystycznie
zachwycająca w swej drugiej części niż
Arq.
Pozostaje nam podziwiać oba komiksy zebrane w jednym wydaniu w twardej oprawie
(jak i wszystkie inne najważniejsze publikacje Andreasa Martensa).
Ale w
karierze tego komiksiarza zdarzały się nie tylko monumentalne sagi z wieloma
protagonistami czy serie, w których epizodyczne historie są ze sobą połączone
tylko w niewielkim stopniu (jak
Koziorożec,
opowieść o perypetiach astrologa spotkanego przez Rorka w piątym i ostatnim
zeszycie jego przygód, mająca się zamknąć w 21 tomach). Pełno jest też bowiem
pojedynczych albumów, takich jak
Jaskinia
wspomnień. Poszukiwania legendarnego skarbu stają się w niej pretekstem do
snucia uniwersalnej opowieści o ludzkiej niegodziwości i chciwości, stanowiącej
odbicie mitologicznej tragedii. Intryguje
Coutoo,
nietypowy kryminał z nieco zmarnowanym potencjałem, prawdziwie zaskakuje
niestety niewydany jeszcze w Polsce
Quintos
o tragicznych losach rebeliantów hiszpańskich, komiks nadzwyczaj jak na tego
rysownika prosty, a przez to jeszcze bardziej poruszający. Na ten rok zapowiedziano
również wydanie
Styxu i
wzmiankowanego już
Raffingtona Eventa,
po których obiecuję sobie naprawdę wiele.
Na koniec
parę słów o tym, jak wiele przeciwności musiały pokonać niektóre dzieła
Andreasa, zanim opublikowano je w Polsce. Pierwsze wydanie dwóch tomów
otwierających cykl
Rork ukazały się
już na łamach zapomnianego magazynu „Komiks-Fantastyka” w 1989 roku. Dopiero po
dwunastu latach zostały one wznowione przez oficynę Motopol – Twój Komiks, odpowiedzialną
za wydanie również kolejnych czterech. Ostatni natomiast pojawił się na rynku dzięki
Manzoku, krótko żyjącemu wydawnictwu, które zaczęło publikację wielu serii (w
tym także
Koziorożca), ale nie
dokończyło już praktycznie żadnej. Dopiero całkiem niedawno jego następca,
Sideca – oby nie spotkał go los podobny do swego poprzednika, a niestety coś
ostatnio o jego publikacjach cisza – wznowił Rorka w dwóch zbiorczych tomach,
podjął przerwany cykl poboczny, a także odkurzył mniej znane pojedyncze albumy
pokroju
Jaskini wspomnień. Znacznie lepiej
radzi sobie Andreas w ramach planu wydawniczego Kolekcji Komiksów Egmontu, tam
ukazały się bowiem:
Cromwell Stone,
oba tomy
Arq (jako część sekcji
Plansze Europy), a w tym roku również
Cyrrus–
Mill oraz
Coutoo. Poszczególne komiksy publikowano jednak w dużych odstępach
czasu, przez co wielbiciele twórczości frankofońskiego artysty musieli się
naprawdę uzbroić w cierpliwość. Wygląda jednak na to, że już prawie udało nam
się nadrobić wszelkie zaległości i polski czytelnik może poznać komiksy
Andreasa niemalże z każdej strony, do czego mocno zachęcam, ponieważ są to z
pewnością pozycje jedyne w swoim rodzaju.