Witamy w Wayward Pines – Piekle, gdzie wszystko jest piękne
Do naszego cudownego azylu trafia agent służb specjalnych Ethan Burke w celu zbadania faktu zagadkowego zniknięcia dwóch kolegów z branży, jednak natychmiast po przybyciu traci pamięć w wyniku zderzenia z ciężarówką i, pokiereszowany oraz zdezorientowany, desperacko próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Mężczyzna szybko odkrywa, że pod płaszczykiem sielskiej normalności kryje się coś o wiele mroczniejszego.
Już ten krótki zarys fabuły sugeruje możliwą schematyczność opowieści, a wyświechtany zabieg z amnezją nie poprawia pierwszego wrażenia. Paranoidalna konwencja samotnego protagonisty stawiającego czoła wszechobecnej konspiracji przywodzi na myśl chociażby Truman Show, podobnie rzecz ma się z nieskazitelną dekoracją małomiasteczkowości. Można też w trakcie lektury odnaleźć podobieństwa do filmu Osada M. Nighta Shyamalana (drobny fakt, który z powodów, o których jeszcze wspomnę, budzi rozbawienie). Miasteczko Twin Peaks – główną inspirację podług słów samego autora – w tej niezwykłej mieszance widać jakby najmniej (chociaż burger określany mianem dzieła sztuki jest niczym mrugnięcie okiem do zwolenników legendarnego placka z wiśniami, a nazwisko Palmer pojawia się w intrygującym kontekście). To jednak jedynie pozory, ponieważ zupełnie jak w przypadku tytułowego Wayward Pines istota rzeczy kryje się głębiej.
Stanowi ją unikalna atmosfera tajemnicy i szaleństwa, zatrważającej nierealności szokujących zdarzeń, groteskowej absurdalności, którą Blake Crouch oddał wprost znakomicie. Zupełnie nic nie jest tutaj tym, czym się wydaje – czas, a nawet przestrzeń stają się rzeczami względnymi, niektóre osoby poznane przez bohatera zdają się nie istnieć, inne natomiast noszą tak doskonałe maski, że ich prawdziwa natura okazuje się zgoła zaskakująca. Padają kolejne pytania, ale odpowiedzi nie widać. Mnożą się zwroty akcji, a zacieśniająca się spirala obłędu pcha Ethana, fabułę oraz czytelnika w kierunku, którego zwyczajnie nie sposób przewidzieć. Jak w kalejdoskopie zmieniają się gatunki literackie, a sen ulega zmieszaniu z realizmem.
Zdezorientowany odbiorca nie ma innego wyjścia, jak tylko dać się porwać temu frapującemu biegowi losów walecznego agenta. Pozwolić się prowadzić przez gąszcz, w którym od czasu do czasu migają złowróżbnie blade kształty, a powietrze przecinają niepokojąco ludzkie krzyki przypominające widmowe nawoływanie dzikiego ptaka. Podążać wraz z pisarzem ku finałowi wywracającemu wszystko do góry nogami.
Nie oszukujmy się jednak – powieść ta nie zdoła dorównać serialowi Davida Lyncha, a co dopiero go zastąpić. Sam Crouch nie ma w tej kwestii złudzeń, o czym pisze w posłowiu. Nie stanowi też utworu ani wybitnego, ani odkrywczego, ani przełomowego. Nie taki cel jej zresztą przyświecał. Powiedziane jest wprost, że chodziło głównie o stworzenie klimatu podobnego do nastroju Miasteczka i innych kultowych serii: Z Archiwum X czy Lost. Zagubionych. Bardzo słusznie uczyniło wydawnictwo, umieszczając ten fragment posłowia z tyłu okładki. Wytworzenie odpowiedniej nastrojowości z pewnością udało się znakomicie i uczyniło z Wayward Pines. Szumu książkę niesamowicie wciągającą, a także zamaskowało niektóre jej niedociągnięcia.
Główny bohater bowiem – mimo że skonstruowany znakomicie, z ciekawą przeszłością, zmyślnie odsłanianą etapami w trakcie delirycznych epizodów – wyrasta na nieśmiertelnego herosa na miarę kultowych twardzieli Hollywoodu, których nie powali nawet seria strzałów z karabinu. Autor uraczył nas szczegółowymi opisami siniaków, stłuczeń, guzów, ukłuć, cięć (także głębokich), których doznaje Ethan Burke w miarę rozwoju akcji powieści. Protagonista – nawet zbity na miazgę, z podwójnie złamanym nosem, krwawiący z ran i przemarznięty –jest w stanie walczyć przy pomocy maczety, biec, a także się wspinać. Znajdziemy oczywiście momenty, w których urazy sprawiają mu wyraźne problemy, a nadludzką wytrzymałość da się od biedy wytłumaczyć ciągłą obecnością adrenaliny w jego organizmie, z pewnością jednak nie zaszkodziłoby, gdyby autor nieco się powstrzymał w doświadczaniu nieszczęśnika. Momentami zaczynało to już bawić, a to nieco psuje ogólną bardzo dobrą ocenę warstwy fabularnej.
Sęk w tym, że Szum to dopiero pierwsza część trylogii. Zdecydowanie nie powinna wyjaśniać niemalże wszystkiego ani oferować tak sprecyzowanego zakończenia, które można nawet nazwać zadowalającym pomimo gorzkawego posmaku happy endu. Choć zarysowana została oczywista droga dalszego rozwoju historii i nie sposób przestać zastanawiać się, co też jeszcze podsunie twórcy niepohamowana wyobraźnia, to pojawia się spora obawa. Czy wystarczy sekretów? Czy uda się utrzymać wyśmienity nastrój tajemnicy? A może całość zacznie zmierzać w stricte rozrywkowym, sensacyjnym kierunku, tracąc tym samym na oryginalności?
Jedno jest pewne: Wydawnictwo Otwarte
miało znakomity pomysł, aby przybliżyć ten cykl czytelnikowi, zanim w telewizji
zadebiutuje 10-odcinkowy serial w reżyserii – stąd wzmiankowane wcześniej
rozbawienie – samego twórcy Szóstego
zmysłu; w konsekwencji jego zainteresowanie projektem wcale nie dziwi. Jego
druga część o podtytule Bunt ma premierowo
ukazać się już w sierpniu. Podobnie jak poprzedniczka będzie zapewne naprawdę
dobrą lekturą – nie tylko na wakacje.
autor: Blake Crouch
tytuł: Wayward Pines. Szum
przekład: Paweł Lipszyc
wydawnictwo: Otwarte
miejsce i rok wydania: Kraków 2014
stron: 340
format: 135 × 205 mm
oprawa: miękka