Daniel Koziarski i Wojciech Obremski napisali w zasadzie nie klasyczną biografię Bogusława Polcha, ile swoistą monografię twórczości, co zresztą sami przyznają. Chociaż też wpletli w nią kilka rozmów, które mają przybliżyć polskiego artystę jako człowieka, nie tylko rysownika. Ale to w sumie część zupełnie niepotrzebna, podobnie jak zestaw zdjęć z życia prywatnego bohatera.
Książka rozpoczyna się od opisu debiutu Polcha w harcerskim czasopiśmie „Korespondent Wszędobylski”. Dowiadujemy się, że pierwszym narysowanym przez niego komiksem była Wyprawa via kosmos, a potem Słoneczny rejs. Przygody. W tym drugim wprawne oko zauważy, że jedna z postaci wygląda tak, jak dekadę później będzie wyglądał kapitan Żbik. To zresztą skłania do szerszej refleksji, że sporo wizerunków postaci w twórczości Polcha się powtarza. Choćby Funky Koval i jego sympatia Brenda wyglądają jak bohaterowie z wcześniejszych Rycerzy fair play.
Poważna kariera Polcha zaczyna się w 1971 roku, kiedy ukazał się siedemnasty z serii, a pierwszy narysowany przez niego zeszyt „Kapitan Żbik”, pod tytułem Złoty Mauritius. Zrobił to tak dobrze, że już do końca serii utrwaliła się wymyślona przez niego podobizna tytułowego bohatera jako wysokiego bruneta z wystającymi kośćmi policzkowymi i bokobrodami.
Jak skrupulatnie wyliczył Bogusław Polch, w Żbikach zamieścił 946 rysunków, zaś za zeszyt otrzymywał honorarium w wysokości ceny fiata 125p. Tyle, że… nie mógł nabyć auta, gdyż nie miał talonu (s. 26).
Kolejną wartą odnotowania przygodą Polcha z komiksem była opublikowana w pierwszym numerze Magazynu Opowieści Rysunkowych „Relax” historia pt. Spotkanie. Ośmioplanszowy komiks opowiada o spotkaniu dwóch cywilizacji. Jest narysowany dynamicznie i kunsztownie. Na dodatek kończy się rysunkiem, w którym widać nagą parę. Kobieta zasłania okno, a mężczyzna leży na kanapie. Mogło to wywołać kontrowersje, bo przecież „Relax” był kierowany do młodzieży. Na szczęście cenzura była łaskawa.
Komiksem, który wywindował Polcha i zapewnił mu międzynarodową karierę była Ekspedycja. Historia oparta na teoriach duńskiego futurysty Ericha Dänikena „objaśnia” niektóre fakty z historii ludzkości. W warstwie plastycznej to majstersztyk, mamy tu niezwykły realizm postaci i oszałamiającą dokładność szczegółów. W podobny sposób narysowany jest Funky Koval, czyli komiks, który zadebiutował w piśmie „Fantastyka”. I właściwie te dwa komiksy można uznać za szczyt jego kunsztu rysownika. Wiedźmin, choć w zasadzie ugruntował wizerunek Geralta z Rivii, to był już zapowiedzią schyłku misterności rysunków Polcha. Wszystko, co zdarzyło mu się narysować później, należy uznać za daleko słabsze od Ekspedycji czy Funky’ego Kovala.
Autorzy książki skrupulatnie wyliczają pozostałe dokonania i starają się przy tym nie rezygnować z atencji. Niestety, ten hagiograficzny ton nijak ma się do reprodukowanych prac bohatera, na których widać spadek formy. Intencję twórców książki staram się zrozumieć jako pogodzenie biograficznych faktów z „rodzinną” częścią opracowania. Plusem książki jest podjęcie próby napisania artystycznej monografii, minusem łączenie ostrożnej poprawności z rzetelną krytyką. Wielu czytelnikom Polch. Kowal od komiksów może się jednak spodobać, ale ja poczekam na kolejną biografię.
autor: Daniel Koziarski, Wojciech Obremski
tytuł: Polch. Kowal od komiksów
wydawnictwo: Novae Res
miejsce i rok wydania: Warszawa 2022
format: 140 × 210
liczba stron: 342
okładka: twarda
]]>Kasprzak zaczynał rysować komiksy w Polsce, ale na początku lat 90. XX wieku wyemigrował do Belgii. Było to możliwe lub przynajmniej łatwiejsze dzięki pomocy Grzegorza Rosińskiego, który już wtedy znaczył tam wiele dzięki rysowaniu Thorgala. Belgia i Francja to kolebki nowoczesnego komiksu europejskiego. Te frankofońskie państwa podniosły rangę komiksu i zrównały go ze sztuką literacką. Praca we Francji czy Belgii może być dla rysowników szczytem marzeń. Kasprzakowi się udało, podpisał kontrakt z belgijskim wydawnictwem Le Lombard na kontynuowanie po Rosińskim serii Yans.
Wielkie wyprawy to zbiór komiksów wydawanych w latach 1982-2018. Znajdujemy tu tytułowy tryptyk o podróżach Kolumba, Magellana i Cooka, Łzy Bałtyku z 1982 roku, Pierwszą lekcję z 2018 narysowaną z okazji stulecia odzyskania niepodległości, dyptyk Podróżnicy o kanadyjskich handlarzach futrami oraz historie: Kamień, Srebrna tabakiera czy Sobiescy w Krakowie. Publikację uzupełnia wstęp autorstwa Adama Ruska, specjalisty od komiksów, oraz galeria niepublikowanych dotąd grafik Kasprzaka i kilka jego komentarzy dotyczących własnej twórczości.
Dla czytelnika, który (jak ja) pamięta pierwsze wydania zamieszczonych w albumie komiksów, to z pewnością podróż sentymentalna i okazja do sprawdzenia, czy dzieła Kasprzaka się nie zestarzały. Moim zdaniem czas nie ogryzł jego twórczości z najlepszych cech. Bogata plastycznie stylistyka i wręcz barokowa szczegółowość wciąż świetnie się sprawdzają, mimo że w kilku przypadkach minęło 40 lat od ich narysowania. W tytułowej trylogii artysta miał do wykonania niezwykle trudne zadanie zagęszczenia opowieści i zmieszczenia całej bogatej opowieści na kilkunastu planszach. Kasprzak wyszedł z niego zwycięsko, także dzięki talentowi scenarzysty – Stefana Weinfelda.
Komiks jest bardzo wymagający i czasochłonny. Szczególnie, gdy ktoś się zajmuje rysunkiem realistycznym. Narysowanie jednego albumu, składającego się czterdziestu sześciu stron, to kwestia roku pracy, a dla niektórych nawet dwóch, trzech lat. Jeżeli jest określona rama czasowa, to muszę wgłębić się w jej stylistykę, jej unikalny nastrój (s. 247).
Cezura czasowa obejmująca zamieszczone w tomie komiksy to także doskonała okazja do obserwacji zmiany stylu, która nastąpiła w twórczości rysownika. Pierwsze komisy stworzone jeszcze w Polsce różnią się nieco od tych rysowanych na rynek frankofoński. Najlepiej widać to na przykładzie Podróżników oraz w historii życia Marylin Monroe, która ma niemal filmową stylistykę, wciąż jest realistyczna, ale też lekka i czytelna. Świadczy to o doskonałym wyczuciu potrzeb i oczekiwań czytelnika. Niewykluczone, że to właśnie doświadczenia z polskim rynkiem wydawniczym lat 80. nauczyły Kasprzaka zagęszczania historii przy jednoczesnym zachowaniu przejrzystości.
Album Wielkie wyprawy jest źródłem wzruszeń dla starszych i młodszych czytelników. Warto go mieć na półce, żeby podziwiać jednego z lepszych polskich komiksowych rysowników. Jego realistyczna kreska to wyróżnik i powód do zachwytu dla każdego, kto sięgnie po to wydawnictwo.
autor: Zbigniew Kasprzak
tytuł: Wielkie wyprawy
wydawnictwo: Egmont
miejsce i rok wydania: Warszawa 2022
format: 205 × 285
liczba stron: 264
okładka: twarda
]]>Tadeusz Baranowski to mistrz i rysownik wyjątkowy. Oprócz charakterystycznej kreski wyróżnia go z grupy klasyków polskiego komiksu specyficzne poczucie humoru. Pisałem o tym już przy okazji trzech poprzednich recenzji jego komiksów: Dymki z Tintina, Do bani z takim komiksem oraz Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eksimosa. Do lektury jego książek potrzebna jest pewna orientacja w literaturze i popkulturze. A w przypadku albumu Bezdomne wampiry o zmroku także w historii i polityce. Czytelników, którzy po raz pierwszy zetkną się z tymi opowieściami, może zaskoczyć, że w komiksie z 1985 roku bohaterowie mówią o Unii Europejskiej. Zagadkę rozwiązuje zamieszczony w książce wywiad z autorem. Wyjaśnia w nim, że teksty z wydań z lat 90. minionego wieku były dowcipne, ale się zdezaktualizowały. Stąd decyzja o napisaniu nowego scenariusza. I tak już wersje z początku lat dwutysięcznych różniły się od tych wcześniejszych. Obecne wydanie także przynosi coś nowego. Są to cztery historyjki pandemiczne powstałe w 2021 roku. Tym samym pierwszy komiks z Szlurpem i Burpem od ostatnich dzieli prawie 40 lat!
Kim jest Tadeusz Baranowski? To scenarzysta i rysownik komiksowy, ilustrator, który ostatnio więcej czasu spędza nad obrazami niż komiksami. To absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Swoją przygodę z komiksem rozpoczął na początku lat 70. XX wieku. Publikował najpierw w „Świecie Młodych”, potem w tygodniku „Razem”, magazynie „Relax” i tygodniku „Na Przełaj”. W 1984 roku na zaproszenie Grzegorza Rosińskiego udał się do Belgii. Miał kolorować komiks Thorgal, ale swoimi rysunkami zainteresował decydentów magazynu „TinTin”. Jego twórczość komiksowa pełna jest aluzyjnych komentarzy, nieraz ocierających się nawet o purnonsens. Baranowski szuka czytelnika oczytanego i wyczulonego na subtelności tekstu. Jest też Baranowski pedantem kreski. Poprzez stosowany często nietypowy podział nadaje planszom swoich komiksów specyficzny układ kadrów. Można je czytać i oglądać jak plakaty. Bohaterowie wędrują po całej planszy i nieraz są w kilku miejscach naraz. Warstwa plastyczna jest narysowana niezwykle skrupulatnie.
Bohaterowie Bezdomnych wampirów o zmroku to nie krwiożercze bestie, ale nieco niezdarne wampiry. Są żądne krwi, ale mają pecha. Mieszkają w Polsylwanii i na swojej wampirzej drodze spotykają, między innymi: pogromcę wampirów, barona Franka Sztajna, doktora Fritzmachowskiego, Janinę Bond i młodocianego posiadacza piły łańcuchowej. Dialogi są lekkie, dowcipne i aluzyjne, a w odcinku Pieniądze szczęścia nie dają? znajdziecie genialny pomysł na obecne problemy z opałem.
Album spodoba się każdemu, kto docenia dokładną kreskę, wyrafinowaną warstwę tekstową i lubi klasyki, które nie starzeją się nigdy. Oprócz komiksów znajduje się w nim także wywiad Adama Ruska z Tadeuszem Baranowskim z 2005 roku, kilka dodatkowych rysunków oraz fotograficzny zapis prac nad okładką bieżącego wydania. Czy jeszcze kiedyś zobaczymy Szlurpa i Burpa w nowych komiksach? Możliwe, bo, jak zapewnia autor, „z wampirami nigdy nic nie widomo”.
autor: Tadeusz Baranowski
tytuł: Bezdomne wampiry o zmroku
wydawnictwo: Kultura Gniewu
miejsce i rok wydania: Warszawa 2022
format: 245 × 325
liczba stron: 104
okładka: twarda
]]>Adam Rusek to emerytowany pracownik Biblioteki Narodowej, socjolog i historyk komiksu. Od lat 90. ubiegłego wieku zajmuje się komiksem polskim. Jest autorem wielu publikacji poświęconych historii komiksu w wybranych krótkich okresach. Tym razem postanowił ująć temat globalnie i zamieścił w książce dzieje od pierwszych polskich komiksów aż po koniec „złotej ery” i przedstawił autorów dziś zaliczanych już do klasyków.
W 1858 roku w Paryżu ukazały się trzy albumy litografii Artura Bartelsa (któremu przy kolejnych pracach pomagał plastycznie i literacko sam Cyprian Kamil Norwid) i uważa się je za pierwsze polskie komiksy. Bohaterem Łapigrosza jest nowobogacki posiadacz ziemski na Wileńszczyźnie. Obrazki nie mają akcji, a są jedynie przedstawieniem sytuacji z życia bohatera. Na początku drukowane opowieści skierowane były przede wszystkim do czytelników dorosłych. Ośmieszały wady i kompromitujące zwyczaje. Nie drukowano ich zresztą zbyt dużo aż do połowy lat 70. XIX wieku. Niestety, uważane były za szkodliwe, zwłaszcza dla młodych odbiorców. Trwało to bardzo długo, zanim ostatecznie uznane zostały za przejaw kultury i właśnie jako takie przedstawia je w swojej książce Adam Rusek. Na swój najlepszy okres polski komiks musiał jednak czekać jeszcze sto lat. Stał się on w końcu ważnym środkiem wyrazu, który skupia najlepszych rysowników i scenarzystów.
„Lata 1968-1981 w dziejach polskiego komiksu nazywane są (niekiedy wprawdzie z ironią) jego „złotym wiekiem”. Był to bowiem czas, gdy czasopisma przestały być głównym miejscem publikowania opowieści rysunkowych, a rolę tę przejęły w pewnym stopniu zeszyty z barwnymi historyjkami obrazkowymi, dostępne w kioskach, a czasem nawet w księgarniach. Formatem i formą (skąpe teksty umieszczano w nich w dymkach) przypominały komiksy amerykańskie. Nie było ich wprawdzie wiele, bo tworzyły zaledwie kilka serii, ale dostrzegli je zarówno czytelnicy, jak i publicyści, którzy – ignorując prasowe korzenie komiksu oraz dotychczasowe wydawnictwa obrazkowe – uznali, że to one zainaugurowały nowy gatunek w powojennej Polsce” (s. 271).
Znajdziemy w albumie wszystkich bohaterów polskich historyjek obrazkowych, zgodnie z tytułem: „od Łapigrosza do Funky Kovala” przez: profesora Filutka, czterech pancernych, Koziołka Matołka, Kapitana Żbika, kapitana Klossa, Fika i Mika, Kopernika, Hubala, Janosika, Orient Mena, Tytusa, Kajka i Kokosza oraz wielu, wielu innych.
Dziś nikt z polskich autorów nie mógłby napisać bardziej rzetelnego opracowania tytułowego tematu. Za sam pomysł brawa należą się autorowi i wydawcy – Agencji Huta 19 im. Joachima Fersengelda. Co ciekawe, to firma z branży reklamowej założona w 2015 roku. Mają na koncie wiele nagród, w tym „Złote Effie”. Album jest ich debiutem wydawniczym. Debiutem, oddajmy, udanym. To prawie 700-stronicowa księga z 1200 skanami komiksów. Jak pisze wydawca, udało im się podczas pracy nad albumem zdigitalizować wiele oryginalnych plansz, które były w opłakanym stanie.
O takich książkach mówi się, że są napisane rzetelnie i ze znawstwem. Co to zwykle oznacza? Przede wszystkim, że czytelnik zauważy ogrom pracy włożonej w jej stworzenie. We wstępie do książki Rusek nazywa ją „pierwszą tak obszerną próbą syntezy dziejów polskich historii obrazkowych”. W tym zdaniu tkwi cały sens tej publikacji. To książka cenna dla każdego miłośnika historii z dymkami. Jest czymś w rodzaju encyklopedii, która może być punktem wyjścia do własnych poszukiwań. Bo nie znajdziecie w niej wiele analiz, rozważań, ocen i opinii. Rusek jest wierny swojemu założeniu syntezy zjawiska. Myślę, że analizy zostawia tym, którzy zajmować się będą wydawaniem zbiorczych albumów poszczególnych autorów czy bohaterów, jak to robi choćby Egmont z przygodami Kajka i Kokosza autorstwa Janusza Christy. Dodatkowym plusem książki są zamieszczone na końcu sylwetki najważniejszych polskich rysowników komiksów oraz kilka indeksów, porządkujących i ułatwiających orientację w jej treści.
Niestety, nie mogę napisać, jak prezentuje się książka, gdyż wydawca poskąpił nam egzemplarza papierowego. Podobno ma okładkę twardą z obwolutą (za to ode mnie wielki plus) i zacny ciężar. Trudno mi też pisać o grubości papieru i wyrokować o jakości druku tak ogromnej liczby ilustracji. Wersja PDF rządzi się swoimi prawami i wygląda zwykle skromniej, trudniejsza jest też „w nawigacji” dla recenzenta. Wydawca wycenił swoje dzieło na 500 zł w detalu. Jak tę cenę przyjmą czytelnicy? Zobaczymy.
autor: Adam Rusek
tytuł: Komiks polski. Od Łapigrosza do Funky Kovala. Historia komiksu polskiego do 1989 roku
wydawnictwo: Huta 19
miejsce i rok wydania: Warszawa 2022
liczba stron: 680
okładka: twarda
]]>Tomasz „Spell” Grządziela to twórca komiksów, któremu zdecydowanie nie można odmówić wyobraźni tak bujnej, że rozsadza niemal każdy kadr wychodzący spod jego ołówka. Potrafił zamienić krakowskie tramwaje w napierdzielankę transformerów (Ostatni przystanek), z nieprawdopodobnym wyczuciem opisał życie chłopca z niepełnosprawnością (Przygody Stasia i Złej Nogi), pozwolił zagubić się w zakamarkach średniowiecznych ornamentów (Wszechksięga). Na dodatek opowiada o tym, co robi i co robią inni twórcy komiksowi na blogu Kreskotok, a to jest bardzo cenna rzecz dla ludzi lubiących grzebać głębiej w swoich ulubionych formach sztuki.
Wyimki z Zasady Trójek też pokazywał wcześniej, więc gdy zaczął się zbliżać termin publikacji, hype’owy balonik napompowałam sobie sama już zacnych rozmiarów. I jak mogło mi przy tym braknąć tchu z ekscytacji, tak teraz też ciężko złapać powietrze, opowiadając z przejęciem o najnowszym komiksie Spella.
Bo ten komiks, drodzy państwo, ma WSZYSTKO.
Ma nieprawdopodobnie bogaty świat przedstawiony, o jakim Wam się nawet nie śniło, bo wyobraźnia Spella to wyobraźnia Spella – zabiera człowieka w niestworzone miejsca. Poziom kreatywności nie mieści się w skali. Weźmy na przykład sytuację, kiedy wciągasz się jak cholera w coś, co dzieje się w kadrach przed Twoimi oczami, a czego do końca nie rozumiesz, i co potem okazuje się „zapalaniem lampy”. Tutaj każda zobrazowana byle czynność jest dla czytelniczek i czytelników przygodą.
Do tego stopień szczegółowości w opracowaniu tła (fabularnego i rysunkowego) każe ściągać czapki z głów. Dzieją się tu cuda oparte o nieznane na Ziemi prawa fizyki, a i tak nawet przez chwilę nie wątpiłam w ich prawdopodobieństwo. I znów – na podziwianie każdego detalu można poświęcić osobną lekturę, ponieważ każda mała pierdoła typu graffiti na murze, projekt architektury czy wyposażenie pomieszczeń to uczta dla oczu.
Przy czym istotne jest, że ten świat zamieszkują bohaterowie z krwi i kości, których chcesz poznawać bardziej – i możesz to zrobić, bo mają tę głębię, do której autor sięga na każdej stronie i wciąż pozwala nam odkrywać o nich nowe rzeczy. Zresztą cała historia, motywacje bohaterów i sens tego komiksu są tak pierońsko prawdziwe, że nie raz działają jak plaskacz na twarz, wybijając z beztroskiej lektury, żeby pokazać coś bardzo ważnego. Grządziela w sposób zniuansowany przedstawia kilka sposobów, które człowiek sobie wymyślił na autodestrukcję. Jest to celne, odkrywcze, bolesne.
Do tego mamy jeszcze różnorodność i inkluzywność pięknie i naturalnie wpisane w tkankę rzeczywistości. A także – co u tego autora nikogo nie powinno dziwić – oryginalne wykorzystanie formy komiksowej, np. gdy konstrukcja planszy zgrywa się z konstrukcją miejsca akcji, dymki dialogowe przedstawiają działanie telepatii albo gdy rysunek „sypie” się razem ze stanem psychicznym bohaterki. No i jeszcze te nietypowe onomatopeje!
A gdyby tego było Wam mało, bo nie odpowiedziałam jeszcze na ważne dla wielu pytanie, o czym jest ten komiks, to już nadrabiam. Zasada Trójek jest o trójce bohaterów i zasadzie rządzącej ich życiem – to ambicja, postrzegana odmiennie przez każdego i każdą z nich. Może być chora, może zżerać od środka, można z nią walczyć, można pielęgnować, może być źródłem motywacji lub depresji. Rubin, Honor i Alfa dążą do realizacji swoich celów, napędzani swoimi powodami, i czy chodzi o zmianę otoczenia, zostanie najlepszym sztukmistrzem, czy wykonanie tajemniczej misji, zderzają się z przeszkodami, cierpią, pomagają sobie nawzajem, podpuszczają się, wykorzystują, wspierają, ignorują. Jest więc w tym komiksie dużo akcji, ale też nie brakuje przestrzeni na wciągnięcie odbiorców i odbiorczyń w refleksyjne rejony.
Tylko to zakończenie… Zżymałam się na początku, że nie jest zbyt satysfakcjonujące, chociaż nie jest też przypadkowe. Zastanawiałam się nad nim i żadna interpretacja nie dorównywała poziomem do ogólnych doświadczeń z lektury. Nie wiedziałam, czy to wina moich marnych zdolności czy jednak niedopracowanie autora? Ale teraz już wiem – tak musi być, nie może być inaczej. To pasuje i działa, siedzi w człowieku, wierci, robi mu niewygodnie. Nie jest to łatwy wybór twórcy, nie jest też łatwym rozwiązaniem dla odbiorców, ale wierzcie mi i zaufajcie Spellowi – tak się tworzy arcydzieła.
Bo nie miejcie wątpliwości, uważam Zasadę Trójek za arcydzieło.
autor: Tomasz „Spell” Grządziela
tytuł: Zasada Trójek
wydawnictwo: Kultura Gniewu
miejsce i data wydania: Warszawa 2022
liczba stron: 192
format: 210 × 297 mm
druk: kolorowy
oprawa: miękka
]]>McCloud to – jak nazwał go Frank Miller, autor chociażby Sin City i 300 – najmądrzejsza osoba w świecie komiksów. Jego książkę Zrozumieć komiks, która jest komiksem o teorii komiksów, wyczytałam do cna. Wracam sobie do niej od czasu do czasu, nierzadko wykorzystuję jako źródło wiedzy moich okołokomiksowych publikacji i bardzo często polecam każdemu, kto chciałby wniknąć głębiej do rzeczywistości z kadrów i dymków. A teraz Stworzyć komiks, czyli swoisty podręcznik dla (aspirujących) komiksiarzy, będzie na pewno służył mi równie często.
Chociaż Amerykanin ewidentnie kieruje swoją publikację do osób tworzących komiksy – do nich zwraca się bezpośrednio – to odbiorcą może zostać każdy, kto chciałby zgłębić sposób działania swojej ulubionej formy sztuki. Książka zawiera zbiór zasad, które rządzą opowiadaniem za pomocą komiksu. Można je traktować jako praktyczne lekcje (tym bardziej, że każdy rozdział opatrzony jest dodatkowymi uwagami oraz ćwiczeniami) lub teoretyczne wykłady pomagające lepiej zrozumieć, co my właściwie czytamy i jak to działa.
Jak wybrać odpowiedni moment do kadru? Jak połączyć słowo z obrazem? Jak poprowadzić wzrok odbiorców? Jak ujarzmić ekspresję emocjonalną? Jakich narzędzi używać? Krok po kroku, na żywym organizmie, z niesamowitym zaangażowaniem i humorem, a także z bardzo praktycznym i przyziemnym nastawieniem, McCloud kieruje pracą naszych przyszłych ulubionych autorów i autorek. Bo taki jest jego cel – pomóc w zrozumieniu i tworzeniu komiksów, które wciągną czytelników do swego świata.
Czasem autorowi zdarza się zagalopować w szczegółowości opisu przygotowań do wykreowania idealnego komiksu, np. gdy rozpisuje nazwy mięśni twarzy, których poznanie jest wsparciem dla autorów podczas oddawania ludzkiej mimiki… Muszę też uprzedzić, że chociaż McCloud doskonale operuje wszelkimi narzędziami tej formy sztuki, to Stworzyć komiks czyta się niemal jak publikację naukową – niezbyt łatwo. Na każdej stronie jest gęsto od treści i to często natury technicznej. Zdecydowanie dobrze jest podejść do tej książki jak do podręcznika i nie narzucać sobie zbyt szybkiego tempa w poznawaniu jego kolejnych rozdziałów.
Z drugiej strony z tego komiksu wręcz wylewa się pasja i miłość do tworzenia historii obrazkowych, więc jak mogłabym tego nie docenić? Nie pozostaje mi nic innego niż gorąco polecić – i pracę McClouda, i zakochanie się w komiksach.
autor: Scott McCloud
tytuł: Stworzyć komiks
przekład: Hubert Brychczyński
wydawnictwo: Kultura Gniewu
miejsce i data wydania: Warszawa 2022
liczba stron: 272
format: 173 × 260 mm
druk: czarno-biały
oprawa: miękka
]]>„Relax” wystartował w 1976 roku. Polska nie była pustynią bez komiksów, ale podejście (przede wszystkim) władz do tej dziedziny sztuki było dość ostrożne. Za bardzo kojarzyła się z Zachodem, więc żeby polski czytelnik mógł oglądać obrazki z dymkami, musiały one realizować treści propagandowe. Zresztą wydawcą „Relaxu” była Krajowa Agencja Wydawnicza, część Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej „Prasa-Książka-Ruch”, która z założenia miała spełniać odgórnie narzucone zadania. We wspomnianym 1976 roku ukazał się tylko jeden numer „Relaxu”, a do 1981 wyszło trzydzieści jeden zeszytów. Najpłodniejsze wydawniczo były lata 1977-78 (odpowiednio dwanaście i dziesięć numerów), zwykle jednak do kiosków rocznie trafiały najwyżej trzy. Co zawierały tamte „Relaxy”? Były w nich krótkie opowiastki tzw. shorty (dwu lub trzyobrazkowe), pojedyncze historie (co najmniej trzyplanszowe) oraz artykuły publicystyczne. W kilkuletniej historii magazynu najwięcej historii narysowali: Jerzy Wróblewski, Janusz Christa i Grzegorz Rosiński. To na łamach „Relaxu” miała miejsce polska premiera kultowego dziś komiksu Thorgal, o młodym wojowniku wychowanym przez króla Wikingów.
Sukces komiksów, które dotąd ukazywały się na polskim rynku, oraz ciekawa zawartość pierwszego numeru „Relaxu”, który oparł się nieco władzy i jednak nie wszystkie opowiastki podał na nutę propagandową, spowodowały, że od razu stał się produktem pożądanym. Każde kolejne wydanie wyczekiwane było jak bestsellerowa książka. Twórcy przemyślnie publikowali opowieści w częściach, aby tę popularność jeszcze bardziej podsycić. Na łamach magazynu pojawiały się także utwory rysowników z zaprzyjaźnionych demoludów. Pierwszy numer wydrukowano w stu tysiącach egzemplarzy, co w dzisiejszych czasach jest nieosiągalnym nakładem marzeń. Pismo rozeszło się błyskawicznie. Identycznie „schodziły” wszystkie następne. W 1881 roku ukazał się ostatni numer, w którym zakończenia doczekały się rozpoczęte wcześniej historie. Redakcja „Relaxu” zakończyła swoją działalność przede wszystkim ze względu na problemy z dostępnością papieru.
Na wznowienie pisma musieliśmy czekać 39 lat. W grudniu 2020 roku ukazał się nowy „Relax”, który dla zaznaczenia kontynuacji przyjął numer 32. Opatrzony był logotypem, które najbardziej kojarzy się z historycznym magazynem, miał nieco tylko większy format od swojego pierwowzoru, ale na tym podobieństwa się kończą. Składał się ze 160 stron (wcześniej około 32), wydrukowany na kredowanym papierze (wcześniej na zwykłym, nieco grubszym). Bardziej przypominał wydawane w latach 2016-2019 antologie „Relaxu”. Redaktorem honorowym został Grzegorz Rosiński, autor najbardziej rozpoznawalnej wersji logotypu, który zadebiutował w czwartym numerze pisma w 1977 roku (skorzystało z niego później także Wydawnictwo Egmont, wydając trzy tomy antologii).
Pamiętam, że kiedy dowiedziałem się o wskrzeszeniu „Relaxu”, serce zabiło mi mocniej, bo jako dziecko zaczytywałem się w tym pisemku. Wypatrywałem nowych numerów w kilku najbliższych mojego domu kioskach. Zaraz jednak ostudziła mnie myśl, że współczesny komiks to już zupełnie inna bajka i teraz przyszedł czas na zachwyt nad „Relaxem” dla nowego pokolenia miłośników obrazków z dymkiem.
Nowa historia „Relaxu” biegła spokojnie przez cztery odcinki, aż do momentu kiedy między podmiotami zaangażowanymi w jego wydawanie coś się popsuło. Jesienią ubiegłego roku na profilu społecznościowym PolishComicArt ukazał się list informujący czytelników, że zakończono współpracę z Wydawnictwem Labrum. Potem 36 numer „Relaxu” z grudnia sygnowany był już innym logotypem – tym, który zdobił pierwszy numer w 1976. Labrum wydało go samodzielnie. Trzy miesiące później, w marcu 2022 roku na rynku pojawił się kolejny „Relax”. Ma numer 37, ale jego wydawcą jest PolishComicArt. Jednocześnie, oba podmioty zapowiadają własną kontynuację periodyku, choć podtytuł „Magazyn Opowieści Rysunkowych” nosi już tylko ten labrumowski „Relax”. To rozbicie jedności wydawniczej skłoniło mnie do przyjrzenia się obu magazynom i podjęcia próby opisania ich zawartości „na rozdrożu”.
Zacznijmy od chronologicznie pierwszego, czyli 36 numeru (Labrum).
Pismo ma 154 strony i, jak już wspomniałem, logotyp wzorowany na tym, który zdobił pierwszy historycznie numer magazynu. Odnosi się do niego nawet wklejeniem w obrys jednej z fruwającej postaci. W 1976 roku był to OrientMen stworzony przez Tadeusza Baranowskiego, teraz jest Sha-OO z komiksu Valerian-Shingouz Looz Inc. W środku mamy jedenaście komiksów, głównie autorów zagranicznych, oraz cztery artykuły, z czego dwa to obszerna publicystyka. W pierwszym Krzysztof Pielaszek pisze o historii magazynów komiksowych, a drugi to ciekawa, pogłębiona prezentacja sylwetki niemieckiego rysownika Andreasa Martensa i jego artystycznego świata. Przygotował ją Robert Dygas. Towarzyszy mu kilka narysowanych przez Martensa komiksów, pokazujących jego wysoki kunszt, różnorodność stylów i wszechstronność kreski. Serce mocniej mi zabiło podczas oglądania Zagłady, która jak żywo skojarzyła mi się z narysowaną przed laty przez Waldemara Andrzejewskiego opowieścią Tam gdzie słońce zachodzi seledynowo.
W warstwie komiksowej mamy ponadto zakończenie przygód Valeriana oraz start historii spod znaku Incal, czyli dzieło legendarnej spółki Jodorowsky/Moebius. Całkiem udana opowieść, do tego doskonale zilustrowana i przez to wciągająca. Zapowiada się niezła przygoda w kolejnych odcinkach. Dalej jest Inwazja – napisana przez Alejandra Jorodowsky’ego i zilustrowana przez Igora Baranko przewrotna opowieść o podboju planety przez pewną rasę istot.
Warto jeszcze wspomnieć o dwóch czarno-białych komiksach, które zaskoczą czytelnika finałem. To sensacyjna Wiejska sielanka i fantastyczno-naukowa Saga marsjańska, ciekawie narysowana z wykorzystaniem szeregu wąskich prostokątnych kadrów.
Jest w tym „Relaksie” także kilka polskich historyjek. Za najciekawszą należy uznać New Hope Daniela Gizickiego i Macieja Czapiewskiego. To historia prywatnego detektywa, który nie docenił swoich rozmówców. „Relax” nr 36 kończy sensacyjny komiks w stylu amerykańskiego filmu gangsterskiego. Jest w nim intryga, jest piękna kobieta, emocje sportowe i wpływowy mafioso.
„Relax” nr 37 od PolishComicArt to alternatywna kontynuacja numeru 35. Swój ciąg dalszy mają przygody Tajfuna, stworzonego przed laty przez Tadeusza Raczkiewicza i reaktywowanego przez Nikodema Cabałę. Magazyn otwiera artykuł o zapomnianym komiksie Bogusława Polcha pt. Jan Tenner, który został narysowany na podstawie niemieckiego słuchowiska dla młodzieży z lat osiemdziesiątych XX wieku. Zaraz potem trafiamy na perełkę – bardzo stary komiks Polcha, narysowany jeszcze niewprawną ręką i przypominający pierwsze zeszyty Kapitana Żbika, a nie wyrobiony styl jednego z największych polskich twórców komiksu. Rarytas na początek i rarytas na koniec, bo 37 numer „Relaxu” zamyka artykuł o innych niż Thorgal komiksowych dokonaniach Grzegorza Rosińskiego, z deserem w postaci jego nigdy nie publikowana historyjki o misji, która poszukuje nowego miejsca do osiedlenia się i trafia na Zieloną Planetę. Ta narysowana w 1975 roku opowieść przypomina trochę późniejszą serię Ekspedycja Polcha (zresztą Rosiński miał pierwotnie ją rysować) i narysowaną przez Rosińskiego Najdłuższą podróż (jeśli się dobrze przypatrzyć, to niektóre postaci są łudząco do siebie podobne).
W sumie ten „Relax” przynosi sześć tekstów i szesnaście komiksów na 160 stronach. Mamy dwie historie azteckie stworzone i narysowane przez Mariusza Moroza (Gra ze śmiercią) oraz pierwszą część Kwiatu Nowego Świata autorstwa spółki Sanchez Abuli/Alfonso Font. Moim zdaniem ten pojedynek na opowieści wygrywa rodzimy autor. Dalej dwudziestoma planszami wita nas hrabia z Rumunii w komiksie Śladami Drakuli. Wład Palownik narysowany przez Hermanna Huppena. Kreską przypominającą nieco styl Marka Szyszki narysowany jest komiks Joe Kuberta Abraham Stone – szczury miasta, pierwsza część opowieści o młodym farmerze, który szuka zemsty za śmierć swojej rodziny. W klimatach Dzikiego Zachodu jest również opowieść Weird West Moniki Lapsus-Wierzejskiej. Tutaj konkurencję na pistolety wygrywa, według mnie, autor zagraniczny (chociaż Joe Kubert z pochodzenia jest Polakiem).
Sekcja polska przedstawia się bardzo obficie. Są, nieco makabryczne, Przygody Czerwonego Kapturka (Kur/Fijał), Rechot (Mazur) czy Gwidon (Kiełbus). Najciekawiej prezentuje się natomiast Obywatel Dopalony braci Kmiołek, którego zapewne spotkamy w kolejnych odcinkach.
Z publicystyki warto szczególnie zagłębić się w dwa teksty: Lem w komiksach Wojciecha Birka i Pilot śmigłowca – seria nieco zapomniana Marcina Osucha. Życzyłbym sobie w przyszłości więcej tak skrupulatnych artykułów opisujących najważniejsze wydarzenia w polskiej sztuce komiksu.
Nie dokonam oceny obu wydań w punkcie zwrotnym „Relaxu”. Chcę natomiast podkreślić korzyść z tego, że konflikt co do kierunku rozwoju urodził dwa pisma. Czytelnik dostanie zatem podwójną porcję rysunkowych historii z dymkami. To wspaniała wiadomość.
Wydaje mi się, że ze strony PolishComicArt otrzymywać będziemy magazyn z większą zawartością polskiej reprezentacji i możemy się spodziewać kilku rarytasów sprzed lat. Wydaje się, że związek Grzegorza Rosińskiego z tym wydawcą może przynieść sporo niespodzianek z archiwum polskiego komiksu. To będzie as w rękawie i coś, co skłoni do zakupu czytelników pamiętających „stare, dobre czasy” PRL-u i pierwsze „Relaxy”.
Z kolei Labrum być może postawi na rysowników zagranicznych i tutaj będzie szukało kierunków rozwoju? Myślę, że będzie można w takiej koncepcji pisma znaleźć sporo ciekawych skarbów, także z czasów, gdy do Tin Tina czy Pilote dostęp mieli tylko najwięksi szczęściarze. Zresztą niewykluczone, że zapowiedzią takiej drogi jest sięgnięcie po serię Incal. Natomiast jako dojrzały amator magazynów komiksowych życzyłbym sobie w obu periodykach dużo więcej poważnej publicystyki. Zarówno tej rodzimej, jak i zagranicznej.
tytuł: „Relax” nr 36
wydawnictwo: Labrum
miejsce i rok wydania: Warszawa 2021
liczba stron: 154
format: 324 × 236 mm
okładka: miękka
tytuł: „Relax” nr 37
wydawnictwo: PolishComicArt
miejsce i rok wydania: Warszawa 2022
liczba stron: 160
format: 324 × 236 mm
okładka: miękka
Chciałabym dać Wam tu prostą i uniwersalną odpowiedź na takie pytanie, ale ja już wiem – przy tej serii jakieś racjonalne argumenty w ogóle nie działają. Co ja się więc będę wysilać, napiszę, jak jest.
A jest tak, że Alice Oseman stworzyła nieskomplikowaną historię, sięgnęła po znane motywy, styl jej rysunków nie zalicza się do tych bardziej artystycznych, wszystko jest raczej przewidywalne. ALE. Czy ja nie czekałam z niecierpliwością na ten drugi tom? Czy nie cieszę się, że już za chwilkę dostaniemy trzeci? Czy nie otulił mnie kocyk ciepła i dobra, który formuje się wokół czytelników podczas lektury? Czyż nie płakałam ze wzruszenia pod koniec?
Czekałam, cieszę, otulił i oj, płakałam!
Heartstoppera odbiera się po prostu serduszkiem, to głównie gra na emocjach. Ale jest w tym też więcej dobra – młodzi ludzie powinni mieć do wyboru takie właśnie książki, bo płynie z nich pewna prosta, ale potrzebna nauka o stawianiu granic, pozwoleniu sobie na złapanie własnego rytmu, odkrywanie upodobań, zadawanie pytań itp. Drugi tom jest bowiem niejako przewodnikiem po coming oucie. Razem z jednym z bohaterów odkrywamy identyfikację seksualną i fakt, że spektrum możliwości jest dosyć szerokie, a przy tym nie musi być wykute w kamieniu. Dowiadujemy się, że informacja o romantycznych upodobaniach przynależy do sfery prywatnej, do której możemy dopuszczać tylko te osoby, które sami wybierzemy, w tempie, które to dla nas jest komfortowe.
Poza tym, Alice Oseman pogłębia wątek prześladowania Charliego przez kolegów ze szkoły, co jest świetną okazją do pokazania sposobów wsparcia i roli, którą mają do odegrania sojusznicy i sojuszniczki. Pełna akceptacja i stuprocentowe wsparcie od rodziców w tym przypadku rozdarło moje serce i nawet nie starałam się powstrzymywać łez wzruszenia.
Jeśli natomiast chodzi o stronę wizualną, to niewiele się zmieniło. Rysunki są szkicowe, bez wielu szczegółów, z częstą redukcją tła. W kadrach najczęściej po prostu widzimy naszych bohaterów, więc autorkę przynajmniej można pochwalić za uchwycenie całej palety emocji i dużą ekspresję w tym właśnie obszarze – typową zresztą dla stylu mangowego, którym się inspiruje.
Jedyne tak naprawdę, do czego mogę się przyczepić, to kilka spraw redakcyjnych. Jedna dotyczy numeracji stron, która akurat została przeniesiona z oryginału. Drugi tom zaczyna się od 290 strony, jako kontynuacja serii, co zwyczajnie wydaje mi się dziwne. Dalej kwestia nazwiska tłumaczki, które nie pojawia się w stopce redakcyjnej – musiałam poszukać go na stronie wydawnictwa. To już zabieg bardzo dziwny, szczególnie na tle fajnego trendu, żeby autorów i autorki przekładu honorować na okładce. I ostatnia rzecz to sam przekład. Wielka szkoda, że nie dorównał on poniekąd edukacyjnemu wydźwiękowi tego tomu i nie uwzględnił poprawnego języka inkluzywnego. Szczególnie w takiej publikacji wypadałoby o to zadbać.
Tak czy inaczej, historia Charliego i Nicka najpierw rozgrzała moje serce, a teraz już zagrzała sobie w nim stałe miejsce. Nie mogę się doczekać trzeciej części.
autorka: Alice Oseman
tytuł: Heartstopper. Tom 2
przekład: Natalia Mętrak-Ruda
wydawnictwo: Jaguar
miejsce i data wydania: Warszawa 2021
liczba stron: 320
oprawa: miękka
]]>A jak to wygląda w komiksie, który uwodzenie ma wpisane w tytuł? Lucas Harari i jego publikacja wydana w Polsce przez Centrum Architektury powinni się znaleźć jako przykład w słownikowym haśle opisującym wzbudzanie zachwytu. Ta historia architektoniczno-kryminalna oferuje niesamowite doznania artystyczne, więc przygotujcie się na beczkę miodowych pochlebstw z mojej strony (z deserową łyżeczką dziegciu).
Zacznę od tego, co Harari ma do powiedzenia. W Uwodzeniu przedstawia opowieść naznaczoną niesamowitością. Wykreował bowiem bohatera, który podążając za swoją fascynacją, zbliża się niebezpiecznie do granicy obłędu. Pierre, były student architektury w Paryżu, rusza do Szwajcarii z jasno obranym celem podróży – termy w Vals, wspaniała budowla w samym sercu gór. Ta konstrukcja o idealnej formie jest czymś więcej niż tematem jego rozprawy, budzi gwałtowne emocje, przeczucia, od których nie może się uwolnić. Pierre jest pewny, że jej ściany kryją w sobie tajemnicę – ukryte przejście, które trzeba koniecznie odnaleźć.
W ten sposób pasja głównego bohatera łączy się z lokalną legendą, wciągając do intrygi również tajemniczego eksperta od starożytnych łaźni oraz pracownicę term, dzięki której w opowieści pojawia się wątek romansowy. Zaintrygowani? To nie wszystko. W zasadzie niepotrzebne jest słowo „kryminalny” w podtytule komiksu, bo już od początku tej historii czuć delikatne dotknięcia niesamowitego, tajemniczego, potencjalnie groźnego. Klimat jest perfekcyjny, chociaż czasem zostaje wypracowany przez nieco zgrane już motywy – taka seria na początku przez chwilę zostawiła mnie z niepokojem, że opowieść nie będzie miała w sobie zbyt dużo oryginalności. Ot, przełknęliśmy właśnie wspólnie zapowiedzianą łyżkę dziegciu, teraz już sam miodek – bo jednak o wyjątkowość Uwodzenia możecie być spokojni.
Jak dla mnie jest ona głównie powiązana z warstwą wizualną. Od pierwszych kadrów nie miałam wątpliwości, że dostaję w tej materii coś genialnego. Harari częstuje czytelników stylem z rejonów retro, osiągniętym dzięki nieco przybrudzonym, wyblakłym barwom. Jednak za sprawą gry cieni i kolorów obraz w komiksie wciąż żyje, zmienia się, dostosowuje naturalnie i z zachowaniem spójności wyrazu do miejsca akcji, okoliczności, nastroju. Autor nie boi się bardziej eksperymentalnych, ekspresyjno-abstrakcyjnych rozwiązań, gdy właśnie takie są potrzebne, aby wywołać najlepszy możliwy efekt.
Artystycznie więc wszystko jest na miejscu, oddziałuje na odbiorców z niezwykłą precyzją, składa się w doskonałą całość z przekazywaną treścią. Ale i techniczne możliwości ilustracji są godne podziwu. Statyczne kadry dostają dynamicznego wyrazu dzięki samej perspektywie. Nawet sceny rozmów nie ograniczają się do gadających głów i nadmiaru dymków wypełnionych słowami – Harari pokazuje gesty, triki, mimikę, które sprawiają, że te sytuacje stają się bardzo realne, prawdziwe, naturalne, a przy okazji budują klimat komiksu.
Do tego budynek term, zaprojektowany przez szwajcarskiego architekta Petera Zumthora, sam w sobie jest bohaterem historii, ale też przez swoją regularną bryłę, proste linie, tworzy konstrukcję komiksu niemal na równi z autorem. Jego ściany, sufit, okna czy połączenia płytek porządkują obraz tak samo jak kadry, ramki i plansze zaprojektowane przez Harariego. Tworzy to niepowtarzalne wrażenie labiryntu, który z jednej strony wciąga bohatera komiksu, a z drugiej staje się swoistą pułapką dla oczu czytelnika.
Chciałabym dodać też dwa słowa o wydaniu, które jest równie zachwycające jak cała reszta Uwodzenia, ale poddaję się, bo wiem, że nie napiszę nic właściwszego niż zrobiło to Centrum Architektury na stronie internetowej. Po prostu zacytuję: „Uwodzenie” to komiks wyjątkowej jakości edytorskiej. Drukowany na przyjemnym w dotyku i komfortowym dla oczu matowym papierze, rzadką techniką mieszania trzech specyficznych barw (pantone), z graficznym efektem ziarnistości, charakterystycznej dla wysokoczułej kliszy fotograficznej. Książka jest dużego formatu i ma twardą oprawę, a po wzięciu do ręki zaskakuje lekkością. Potwierdzam, wszystko to najprawdziwsza prawda.
Ciekawa treść, fenomenalna forma, dopracowane wydanie. Uwodzenie jest komiksem, który kusi czytelnika każdym elementem składającym się na wyjątkową całość. Dajcie mu się uwieść, zanurzcie się w tajemnicy wykreowanej przez Lucasa Harariego jak w ciepłych wodach term w Vals.
tytuł: Uwodzenie. Historia architektoniczno-kryminalna
autor: Lucas Harari
wydawnictwo: Fundacja Centrum Architektury
przekład: Tomasz Swoboda
miejsce i rok wydania: Warszawa 2021
liczba stron: 152
format: 248 × 316 mm
okładka: twarda
]]>Denis Bajram i Valérie Mangin skorzystali z każdej z tych opcji po trochu w komiksie Zdziczenie. Dla nich punktem wyjścia jest osadzenie kosmicznych rozbitków na nieznanej planecie, a dokładnie na jedynym skrawku ziemi wśród niezmierzonych oceanów. Bohaterowie tracą statek oraz członka swojej załogi i muszą szukać ratunku w świecie ogromnych ośmiornic oraz – jak się szybko okazuje – na wpół zdziczałego plemienia. Skąd wzięli się ludzie w tym odległym zakątku wszechświata? Czy oni sami lub pozostałości ich historii mogą okazać się ratunkiem i sposobem na powrót do domu?
Do tych pierwszych pytań zaraz dołączają kolejne, bowiem wyspa i jej mieszkańcy kryją w sobie więcej niewiadomych niż odpowiedzi. Każdym gestem, każdą czynnością rządzi tutaj rutyna, odwieczny rytuał, przymus działania zaprogramowany dla wszystkich członków społeczności w taki sam sposób. Nikt nie kwestionuje tych zasad, a poddańcza bezwolność zachowania przywodzi na myśl marionetki sterowane przez kogoś lub coś z ukrycia. I rzeczywiście rozbitkowie natykają się na enigmatyczne wzmianki o Przedwiecznym, który jest przyczyną, siłą napędzającą i celem całej tubylczej cywilizacji.
Aby dotrzeć do prawdy, bohaterowie dosłownie schodzą do jądra tej społeczności, odkrywając kolejne jej poziomy. Jest to koncept organizujący akcję komiksu, a także jego warstwę wizualną. Każda platforma, każdy kolejny świat w świecie zostały tak przedstawione przez rysownika, żeby można je było odróżnić na pierwszy rzut oka. Odmienne dominujące kolory, projekt przestrzeni oraz wyglądu mieszkańców – to konstrukcja o wyraźnych granicach, które dzięki pracy Thibauda De Rochebrune’a porządkują całą publikację.
Pokusiłabym się jednak o stwierdzenie, że trochę za dużo w tym komiksie „porządku”. Powielany schemat akcji wynikający ze sposobu skonstruowania świata przedstawionego staje się przewidywalny i – mimo ciekawych pomysłów samych w sobie oraz wysiłków rysownika – nużący. Najgorsze jest jednak zakończenie. Nie, nie wyjawię jego treści, ale mogę zdradzić, że wszystko zostaje wyjaśnione, opowiedziane, omówione, wyłożone na tacy. Twórcy nie zostawili nam za dużo pola na myślenie – co jest naprawdę paradoksalne, wziąwszy pod uwagę ostateczne przesłanie komiksu.
Szkoda, że Zdziczenie nie jest do końca takie, jakie mogłoby być. Potencjał tkwiący w refleksji nad „radosną podległością” oraz „prymitywną wolnością” otwiera wspaniałą przestrzeń dla twórczego wyrazu, szczególnie w obrębie science fiction. Świat stworzony przez Bajrama i Mangin oraz w ekspresyjny sposób zobrazowany przez Rochebrune’a to wymarzone pole dla eksperymentów myślowych. Wystarczyło tylko zaufać trochę czytelnikom i dać im pobawić się przygotowanymi narzędziami, bez kontrolowania wyników każdego działania.
tytuł: Zdziczenie
autorzy: Denis Bajram, Valérie Mangin (scenariusz), Thibaud De Rochebrune (rysunki)
wydawnictwo: Elemental
przekład: Jakub Syty
miejsce i rok wydania: Warszawa 2021
liczba stron: 104
format: 215 × 290 mm
okładka: twarda
]]>