Obejrzeliśmy – Z CYKLU
http://zcyklu.pl
rozwijamy kulturęFri, 19 Feb 2021 16:35:06 +0000pl-PL
hourly
1 https://wordpress.org/?v=5.9Opowiedzieć sen, opowiedzieć życie
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/zabij-to-i-wyjedz-z-tego-miasta/
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/zabij-to-i-wyjedz-z-tego-miasta/#respondFri, 19 Feb 2021 16:35:04 +0000http://zcyklu.pl/?p=5273Swego czasu sny dość często śniły mi się według stałego schematu: choć usiłowałam wybrnąć z jakiejś sytuacji lub wydostać się z jakiegoś miejsca, wciąż wracałam do punktu wyjścia. Było to straszliwie męczące, ale w jakiś sposób również pociągające, bo droga dojścia do tego punktu zawsze okazywała się nieco inna. Kilka lat później, korzystając ze śródpandemicznego otwarcia kin, ten sam schemat odnalazłam w pełnometrażowej animacji Mariusza Wilczyńskiego Zabij to i wyjedź z tego miasta, która w ubiegłym roku otrzymała w Gdyni Złote Lwy w kategorii Najlepszy Film.
Choć nie bez powodu akcentuje się autobiograficzny
wymiar tej produkcji – szczególnie wieloletnią przyjaźń Wilczyńskiego z
Tadeuszem Nalepą – historii jest tu kilka: ośmioletni chłopiec wyjeżdża z ojcem
nad morze, a matka, pracownica kostnicy, a może szpitala, przygotowuje do
pochówku ciało zmarłej staruszki, matki reżysera. Gdzieś po drodze pojawiają
się duch, śpiewająca ekspedientka, para emerytów i Czesław Niemen. Wątki
autobiograficzne i autotematyczne są tu ważne i stale obecne, ale nie dominują
tej opowieści. Bohaterowie mylą tropy, zamieniają się rolami, czas nie płynie
linearnie, a postrzeganie miejsc, ciągów przyczynowo-skutkowych, relacji
przestrzennych zmienia się zależnie od tego, czyimi oczami akurat patrzymy.
Możemy
jednak mieć pewność, że każdy z bohaterów będzie tu mieć do odegrania swoją
rolę, a marginalne nawet sceny powrócą po kilkakroć, opowiedziane za każdym
razem inaczej i zmieniające wydźwięk tego, co dotąd zdążyliśmy sobie o filmie
pomyśleć.
Przygnębiające scenki rodzajowe, jakich w kinie i
literaturze pod dostatkiem (poranne pertraktacje ze zblazowaną sklepikarką,
przemocowa matka w autobusie, samotność starszej pani o krok od śmierci)
zmieniają się zatem niepostrzeżenie w makabreski zabarwione czarnym humorem lub
tylko goryczą, a okręt, którym dopiero co płynęła zapatrzona w bezkresną dal
bohaterka, okazuje się dziecięcą zabawką wodowaną w wannie. Klasycznej fabuły
tu nie ma – odbiorca musi ją sobie skonstruować, a efekt całkiem sporo powie
pewnie o nim samym. Możliwości widz ma w każdym razie wiele, a niektóre z nich
na różne sposoby podpowiada mu reżyser. Dodatkowymi tropami są liczne
nawiązania filmowe i literackie, niektóre bezpośrednie, inne dobrze
zakamuflowane, a jeszcze inne – dla mnie – zapewne nie do odkrycia.
Wreszcie sprawa nie do pominięcia: sam obraz, który
można by właściwie traktować osobno, a który równocześnie sprawia, że film
staje się całością. Postaci są naszkicowane dość schematycznie, ale wyraziście,
stałe motywy (widok miasta z lotu ptaka, rozświetlony autobus, kiosk podczas
burzy) nadają opowieści pewien rytm również na poziomie wizualnym, Umiejętne
operowanie kadrami i perspektywą wywołuje efekt zaskoczenia, tak ważny w tej
produkcji (wyobraźmy to sobie: oto skały, między którymi płynie statek, okazują
się kolanami bohatera. A to tylko jedna tego typu sytuacja!). Całości zaś
dopełnia kolorystyka – wszystkie odcienie szarości potęgują wrażenie przytłoczenia
i monotonii. Tym większe wrażenie robią wszelkie odstępstwa od tej gamy:
oślepiająco białe światło po przekręceniu włącznika, rozjarzone lampki
choinkowe i neon na dachu, i wreszcie czerwień – krwi, ust, świateł w kawiarni
– zawsze zwiastująca coś tyleż ważnego, co niepokojącego.
Ten film jest tak realistyczny, jak tylko potrafią być sny w momencie śnienia. I równie trudny do opowiedzenia jak te same sny po przebudzeniu. Niepokoi, porusza, czasem męczy, jak to sen. Nie pozostawia widza obojętnym. A pomijając wszystko inne, współtworzą go muzyka Tadeusza Nalepy i role dubbingowe wybitnych polskich aktorów, a zwłaszcza aktorek – Krystyny Jandy, Anny Dymnej czy Magdaleny Cieleckiej. Już z tego powodu warto się na niego wybrać.
tytuł: Zabij to i wyjedź z tego miasta reżyseria: Mariusz Wilczyński scenariusz: Mariusz Wilczyński obsada: Andrzej Wajda (głos), Daniel Olbrychski (głos), Małgorzata Kożuchowska (głos), Krystyna Janda (głos), Anna Dymna (głos), Andrzej Chyra (głos), Magdalena Cielecka (głos) czas trwania: 88 min data polskiej premiery: 19 marca 2021 gatunek: animacja dystrybutor: Gutek Film
]]>http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/zabij-to-i-wyjedz-z-tego-miasta/feed/0Postapokaliptyczne wizje
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/postapokaliptyczne-wizje/
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/postapokaliptyczne-wizje/#respondWed, 10 Feb 2021 17:24:30 +0000http://zcyklu.pl/?p=5230Niektórzy zaprzeczają temu, że coś jest nie tak ze światem – przykre, że najczęściej są to ludzie, którzy ze względu na swoją pozycję i przywileje powinni bić na alarm, słuchać specjalistów i wprowadzać odpowiednie rozwiązania. Jak to się skończy dla nas wszystkich, można się domyślać. A ja, jak powiedział Gimli we Władcy pierścieni, „wolałabym nie znać końca tej historii”.
Obserwujemy jednak to, co dzieje się wokół nas, i czerpiemy stąd różne inspiracje. Artyści puszczają wodze fantazji i co jakiś czas w kinach pojawia się produkcja postapokaliptyczna. Gatunek ma się całkiem nieźle, a my sami dostarczamy coraz to nowych pomysłów na to, jak bardzo można wszystko zepsuć. Przygotowałam dla Was krótkie zestawienie filmów postapo – gdy będziecie już siedzieć pod milutkim kocykiem i oglądać któryś z nich, zadajcie sobie pytanie: „Dlaczego na to pozwalamy?”.
1. 12 małp, reż. Terry Gilliam, dramat / science fiction, USA 1995. Występują: Bruce Willis, Brad Pitt, Christopher Plummer, Madeleine Stowe i in.
Tajemnicza pandemia dziesiątkuje
ludzkość. Co prawda to nie COVID-19, ale także z jej powodu umiera mnóstwo
osób, a ci, którym udało się przetrwać, schodzą do podziemia. Świat nie jest
już dobrym miejscem. Więzień James Cole (Willis) zostaje wysłany w przeszłość,
aby zebrać informacje o chorobie, które pozwoliłyby powstrzymać jej rozwój.
Bohater ma także przeniknąć do grupy, którą podejrzewa się o uwolnienie wirusa.
Niestety, szwankująca aparatura wysyła go do roku 1990, a nie 1996, kiedy
prawdopodobnie rozpowszechniono chorobę. A to dopiero początek jego podróży w
czasie i problemów. Złamanie zasad czasoprzestrzennych negatywnie odbija się na
zdrowiu Cole’a, który popada w paranoję, granice rzeczywistości zaczynają się
zacierać, a fakty mieszają się ze snami i urojeniami.
Można by się spodziewać, że Cole,
jako więzień i mieszkaniec zrujnowanego świata, będzie twardym graczem.
Rozczulające jest jednak jego zachowanie, gdy trafia do czasów, w których
wszystko jeszcze było możliwe: muzyka, kultura, przyroda, ludzie… Dzięki tej
mieszance wrażliwego człowieka z prawdziwym twardzielem mamy do czynienia z
realną postacią. Świetnie wypada też Brad Pitt, grający osobę chorą psychicznie
– jego kreacja nie jest przejaskrawiona, a co ważniejsze, nie przyćmiewa roli
Willisa.
12 małp to skomplikowana opowieść o świecie i nas samych. Pokazuje, że zbyt duży nacisk kładziemy na życie „tu i teraz”, a nie myślimy o tym, co stanie się za kilka lat. Szczególnie uderzające są kadry z Cole’em, który zachwyca się wszystkim, co go otacza, jakby po raz ostatni. Ludzie, z którymi się styka, nie są jeszcze świadomi zbliżającej się katastrofy. Trochę jak my – korzystamy ze świata, ale nie bierzemy pod uwagę, że możemy to utracić.
2. 28 dni później, reż. Danny Boyle, horror, Wielka Brytania 2002. Występują: Cillian Murphy, Naomie Harris, Christopher Eccleston i in.
Zombiaki w postapo są zawsze w
cenie. Grupa ekologów uwalnia z laboratorium małpy, nie wiedząc, że są zarażone
tajemniczym wirusem. Niestety, zwierzęta bardzo szybko przekazują chorobę
ludziom, którzy w ciągu niespełna minuty zmieniają się w oszalałe bestie
zabijające każdego na swojej drodze. Przez 28 dni Anglia niemalże się wyludnia.
W tym czasie ze śpiączki budzi się Jim (Murphy) i ze zdziwieniem odkrywa, że
ulice Londynu są puste. Udaje mu się dołączyć do grupy ocalałych, ale z czasem
przekonuje się, że skrajne warunki wyzwalają w ludziach równie skrajne reakcje.
W gruncie rzeczy to kolejny film,
który w pewnych aspektach jest nam całkiem bliski. Kolejny reżyser porusza
ważny temat – traktowanie zwierząt – ale jednocześnie pokazuje, że nie wszystko
jest czarno-białe. Ekolodzy, dbający o dobro małp, nie mogli przewidzieć, że
prostym aktem współczucia i pomocy przyczynią się do katastrofy. A ten obraz
znowu wskazuje, jak bardzo skrajnie zachowują się ludzie w trudnych warunkach.
Wybrzmiewa też tutaj odwieczny morał: przemoc rodzi przemoc.
Trudno powiedzieć o nim coś więcej, by nie zdradzić fabuły. 28 dni później mimo szczątkowego rozlewu krwi do samego końca trzyma w napięciu.
3. Niepamięć, reż. Joseph Kosinski, akcja / science fiction, USA 2013. Występują: Tom Cruise, Morgan Freeman, Olga Kurylenko, Andrea Riseborough i in.
Generalnie nie lubię Toma Cruise’a.
Zapamiętajcie to.
Ale oglądam każdy film z nim. Wszyscy mamy jakieś słabości… Niepamięć może nie jest najlepszą produkcją, ale zwykle wyznaję
zasadę, że nie oglądam tylko skrajnie złych filmów, komedii i musicali. Choć
pewnie dla Cruise’a zrobiłabym teraz wyjątek.
To kolejny tytuł, przy którym łatwo
powiedzieć za dużo, więc ograniczę się do podstaw: mamy 2077 rok, który – jak
łatwo się domyślić – nie jest wyśnionym rajem. Obcy zaatakowali Ziemię i
Księżyc, praktycznie doszczętnie je zniszczyli, a ocaleńcy znaleźli schronienie
na Tytanie. Nieliczne jednostki, które poddały się zabiegowi usunięcia pamięci,
zostały na Ziemi. Do tej grupy należą Jack Harper (Cruise) i jego partnerka
Victoria. On zajmuje się naprawą dronów, a ona jest jednoosobowym centrum
dowodzenia – kontroluje jego wyprawy, kontaktuje się z bazą w kosmosie i
dogląda wszelkiego porządku. Harper, mimo że na Ziemi czyhają na niego
niezliczone zagrożenia, od czasu do czasu lubi zapuszczać się w różne rejony.
Jedna z takich wypraw doprowadzi do odkrycia, które zmieni jego dotychczasowe
życie, a rzeczywistość stanie się śmiertelnie niebezpieczna.
Z jednej strony Niepamięć jest trochę zlepkiem znanych nam już motywów, z drugiej –
w połączeniu z całkiem niezłą muzyką, scenografią, wartką akcją i udanym
aktorstwem staje się przyjemnym seansem, na którym niezauważenie spędzamy dwie
godziny życia. Najlepiej z ekipy wypada zdecydowanie Riseborough, która gra
Victorię. Bezgranicznie lojalna i oddana misji, nie kwestionuje żadnych wyborów
przełożonej Sally, mimo że nie skończy się to dobrze. Tom Cruise jest po prostu
sobą – trochę ponurym twardzielem, którego serduszko można jednak zmiękczyć, a
przy okazji nadal potrafi akrobatyczne to i owo. Słabo wypada niestety Freeman
– jako wioskowy mędrzec i opiekun ocalałych w ogóle się nie sprawdza.
Reasumując, może mało tutaj przepowiedni na obecne czasy, bo w końcu z obcymi nigdy nic nie wiadomo, ale jedno pozostaje niezmienne: umiejętność myślenia i podawania w wątpliwość zawsze się przydaje.
4. Droga, reż. John Hillcoat, thriller / science fiction, USA 2009. Występują: Viggo Mortensen, Kodi Smit-McPhee, Robert Duvall, Charlize Theron i in.
Nie każdy musi być wojownikiem. A
przynajmniej nie w typowym znaczeniu tego słowa. Tu Ojciec jest wojownikiem dla
Syna, ale nie chce walczyć o lepszy świat, nie chce być bohaterem. Zajmuje się
tylko swoim dzieckiem i to jest dla niego najważniejsze. Kiedyś miał też piękną
Żonę, ale zmęczona światem po apokalipsie pewnego dnia się poddała i odeszła.
Świat nie jest już taki sam: nie ma słońca, skrytego za wieczną warstwą chmur,
nie ma też roślinności ani zwierząt. To pustkowie, po którym poruszają się
wyłącznie ostatnie niedobitki. Niektórzy ludzie to kanibale.
Droga jest przerażająca. To, jak wygląda zniszczona Ameryka,
poraża. Spójrzcie za okno i wyobraźcie sobie, że nie ma tam drzew, ptaków, nie
widać słońca ani gwiazd. To nietypowe kino postapokaliptyczne, ponieważ o
katastrofie właściwie się nie wspomina i nie wiadomo, co do niej doprowadziło.
Nie widać też ruin zniszczonych miast. Bohaterów otacza pustka, wszystko
pozbawione jest kolorów.
Reżyser kładzie nacisk na siłę
miłości rodzicielskiej, nadziei i poświęcenia. Stawia jedno z najważniejszych
pytań: jak pozostać człowiekiem? Okazuje się, że zachowanie człowieczeństwa
jest trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Ojciec już wie, że jego dni są
policzone, ale poświęca wszystko dla Syna, który jest dla niego jasnością w
mroku. Dla niego musi przetrwać każdy kolejny dzień.
Droga to nie film dla fanów superprodukcji i efektów specjalnych. To kameralny i klimatyczny obraz, który ogląda się jak najlepszy thriller, ale jednocześnie jest przesiąknięty smutkiem. Oby nam się to nigdy nie spełniło.
5. Snowpiercer. Arka przyszłości, reż. Joon-ho Bong, thriller / akcja / science fiction, Czechy / Francja / USA / Korea Południowa 2013. Występują: Chris Evans, Kang-ho Song, Ed Harris, Tilda Swinton i in.
Porzućmy wirusy i złych obcych.
Snowpiercer to nazwa pociągu
przemierzającego Ziemię w epoce lodowcowej, która uniemożliwia jakiekolwiek
życie na zewnątrz. Jego mieszkańcami są niedobitki ludzkości, którym udało się
uniknąć katastrofy. Nie jest to niestety wygodny pociąg – ani nawet PKP
Intercity – a niekończąca się podróż nie należy do przyjemnych: pasażerowie są
brudni, okutani w łachmany i bardziej przypominają oszalałych więźniów z
kolonii karnych niż ostatnich ludzi. Akcja nabiera rozpędu, gdy odrzuceni
postanawiają walczyć o swoje prawa i ruszają na przód maszyny, tam, gdzie
skryli się lepiej sytuowani.
Pociąg przypomina trochę nasz świat
– ma swoje granice i różnych rządzących. Każdy wagon stanowi odrębny mikroświat
i jednocześnie arenę walki, ma swojego przywódcę, który okazuje się albo
sprzymierzeńcem, albo wrogiem, a najlepiej skutkuje argument pięści.
Na uwagę zasługuje przede wszystkim świetna ekipa aktorska: zarówno karykaturalna Tilda Swinton, narkoman i geniusz technologiczny Kang-ho Song, jak i zajmująca się najmłodszymi nauczycielka Alison Pill. Dzięki nim dostajemy niezłą dawkę groteskowego humoru, ale też reżyserowi udało się uwiarygodnić Snowpiercera jako „nową” Ziemię – podziały międzyludzkie mają się znakomicie bez względu na okoliczności. Najważniejsze to przetrwać.
Trudno było dokonać wyboru. Nie jest
to też spis moich ulubionych ani najlepszych filmów – zwykle wybieram różne
produkcje i tym razem też tak było. Nie chciałam się ograniczać do jednego
motywu, ale sięgnąć po różne tytuły. Poza tym mamy przecież też Jestem legendą, World War Z, Interstellar,
Wodny świat, Niebo o północy…
Filmów jest mnóstwo, więc można by
wymieniać jeszcze trochę. Ważniejsze jest jednak coś innego: czy zdążymy się
ocalić?
]]>http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/postapokaliptyczne-wizje/feed/0Dla każdego coś dobrego, czyli jak wrócić do kina po kwarantannie
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/jak-wrocic-do-kina-po-kwarantannie/
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/jak-wrocic-do-kina-po-kwarantannie/#respondSat, 08 Aug 2020 15:48:56 +0000http://zcyklu.pl/?p=4786Pierwsza obowiązkowa kwarantanna już od kilku tygodni za nami, przynajmniej na razie. Teraz nadeszła pora, aby powrócić do normalnego życia. Ja zrobiłam to już w trakcie wygaszania obostrzeń. Natomiast po 22 lipca, kiedy Cinema City otworzyło swoje podwoje, rzuciłam się na seanse jak szalony, wygłodniały, drapieżny ssak, którym jestem, co mam nadzieję chociaż trochę widać, na wielki kawałek soczystego mięsa – tym bardziej proszę, doceńcie metaforę, zwłaszcza że od 13 lat jestem wegetarianką…
Za kinem tęskniłam najbardziej ze wszystkich rzeczy, które
utraciliśmy z powodu Koronawirusa – odcięcie od nowości kinematograficznych
spowodowało pewnie także, że nazwę tego paskudztwa zaczęłam pisać z wielkiej
litery – nie z szacunku, a ze świadomości znaczenia i wpływu jaki ma na nasze
życie.
Dość jednak o tym świństwie, bo nie o tym miał być artykuł,
tylko o powrocie do starego porządku, przynajmniej na tyle, na ile to możliwe i
na tak długo, jak się da. Właśnie dlatego w ciągu ostatniego tygodnia widziałam
aż pięć filmów i, o dziwo, w każdym znalazłam coś dla siebie. Zaskakujące,
prawda? Artykuł Piziorskiej, w którym nie będzie wielkiego narzekania? Musicie
mi to wybaczyć.
Przede wszystkim jednak to, co pewnie interesuje Was
najbardziej – czyli bezpieczeństwo. Pozwólcie, że sparafrazuję pewne sławne
pytanie: „Jak nie teraz, to kiedy, jak nie wy, to kto?”. Obecnie w kinie jest
bezpieczniej, niż będzie po wakacjach – ludzi w salach bardzo niewielu. Każdy z
filmów oglądałam w towarzystwie od jednej do pięciu osób. Nie wiem, czy to
kwestia okresu wakacyjnego, strachu przed Koronawirusem, czy czegoś jeszcze,
tak czy siak wszystko na bieżąco jest dezynfekowane, obsługa chodzi w maskach,
a w środku nie ma tłumów, więc chyba nie jest źle, prawda? ?
Do sedna! Pięć filmów, pięć bardzo od siebie różnych obrazów, przesłań, treści i typów poczucia humoru… Zaczynamy!
Sala samobójców. Hejter
Owszem, zaczynamy z grubej rury. Ale bez obaw. Nie
zwariowałam jeszcze całkiem, chociaż muszę przyznać, że pierwszą część, a
raczej pierwszy film, dzielący tytuł z tym obecnie przywróconym do kin, całkiem
lubię. Może przemówił do mnie dlatego, że sama należę do pokolenia cyfrowego,
które w pewnym momencie wolało zamknąć się w pokojach, zasłonić okna i wtopić
się w wirtualny świat? A może dlatego, że nastoletnia depresja, myśli
samobójcze oraz uleganie wpływom było częścią codzienności mojej i moich
znajomych, kiedy chodziliśmy do gimnazjum? Pewnie oba aspekty miały na tę
sprawę spory wpływ. Kiedy jednak szłam na Hejtera,
zastanawiałam się, czym twórcy mnie zaskoczą, chociaż nie spodziewałam się
niczego wybitnie nowego, mimo doskonałej obsady i całkiem dobrego reżysera.
Uwielbiam tego typu zaskoczenia! Hejter jest produkcją moim zdaniem rewelacyjną. Przede wszystkim
niewiele ma wspólnego z pierwszą Salą samobójców.
Nawiązanie w tytule to typowy zabieg marketingowy – dodam, że całkiem
niepotrzebny, bo film spokojnie obroniłby się sam. Dostajemy świetną mieszankę
amoralności gnębiącej internet i świat polityki, hejt w czystej i okrutnej
postaci oraz dylematy etyczne, zawsze aktualne, nie tylko w naszym
społeczeństwie, ale też we wszystkich miejscach na świecie, gdzie ostracyzm
staje się sportem narodowym i bawi zarówno masy, jak i wyższe sfery.
Hejter jest
również filmem wyważonym pod względem podejmowanego dyskursu. Oczywiście dotyka
wszelkich skrajności, również politycznych, ale tak naprawdę nie opowiada się
po żadnej ze stron, co jest zdecydowanie jego ogromną zaletą i cechą niezwykle
rzadką. Mówi o nienawiści międzyklasowej, o zawiści oraz o traumie, którą
spowodować może w nas każde zdarzenie i każdy człowiek, a także o tym, jak zepsute
ziarno może wzrosnąć nawet na niezbyt podatnym gruncie, jeśli tylko zostanie
celnie rzucone.
Podsumowując – idźcie! Zdecydowanie warto. Mam nadzieję, że będziecie mieli po tym filmie takiego samego kaca jak ja.
Polowanie
Tu mamy do czynienia z czymś zdecydowanie innym. To czarna
komedia osadzona we współczesnym, ale też nieco absurdalnym świecie. Widz
zostaje wrzucony w środek sytuacji kojarzącej się z teoriami spiskowymi o loży
masońskiej oraz współcześnie praktykowanych eksperymentach na ludziach,
prowadzonych przez bogaczy na tak zwanej biedocie, ciemnocie i patologii. Czy
faktycznie?
Film ten mówi tak naprawdę o problemie dotyczącym nas
wszystkich – o dzieleniu społeczeństwa na kategorie, o nienawiści, którą budzi
inność, oraz temacie, który dosyć rzadko pojawia się obecnie w dyskursie publicznym,
czyli o pogardzie, jaką osoby wykształcone mogą żywić do tzw. prymitywów
umysłowych. Częściej w kinematografii obserwujemy narrację odwróconą o 180
stopni, pokazującą jedynie ludzi niewykształconych jako prymitywnych i żądnych
krwi. Klimat Polowania bardzo
przypominałby The Purge, gdyby nie
czarny humor dopełniający całość. Ten natomiast wprowadza film na wyżyny i
stanowi pożywkę dla takich creepów jak ja, dla których zwykłe poczucie humoru
bywa zbyt nudne.
Mamy zatem oczywiście mnóstwo drastycznych scen
przedstawionych w sposób tak groteskowy, że jedyną reakcją zbliżoną do strachu
może być wypowiedziane na głos „fuj”. Mamy kilku bohaterów, na których polują
przedstawiciele warstwy zamożnej, jednakże wśród nich wyróżnia się Snowball
grana przez Betty Gilpin. Świetna kreacja aktorska, zdecydowany majstersztyk
wśród najbardziej creepowych postaci, jakie ostatnio widziałam na dużym ekranie.
Jeśli lubicie czarny humor, nie radzę tego filmu omijać.
Coś się kończy, coś się zaczyna
Tu wkraczamy na grząski grunt tak zwanej komedii romantycznej.
Tak przynajmniej mi się wydawało, kiedy rezerwowałam bilety na seans. W końcu w
obsadzie znalazł się niesławny Jamie Dornan – gwiazda 50 twarzy Greya. Już samo to brzmi kiepsko. Nastawiona byłam zatem
na trochę bezwstydnej rozrywki i sporą dawkę żenady. Okazało się, że zamiast
kiepskiej komedii dostałam zrealizowany w bardzo ciekawy sposób, dobry dramat
na temat poszukiwania własnej drogi w świecie.
Głowna postać grana przez Shailene Woodley okazała się
zagubioną kobietą, która po przebytej traumie, w poszukiwaniu spokoju
psychicznego, postanawia zrezygnować na jakiś czas z randek i alkoholu. Brzmi
strasznie tandetnie, prawda? Nic bardziej mylnego. Sam motyw podano w niezwykle
ciekawy sposób, a droga dochodzenia głównej bohaterki do różnego rodzaju
przemyśleń poznaczona jest wieloma pomyłkami w osądzie oraz błędnymi decyzjami.
Lecz czy na pewno błędnymi? Na to pytanie niestety czy stety każdy widz odpowie
sobie inaczej i sam będzie musiał zdecydować. Mnie film zostawił z jednym
podstawowym tematem do rozkmin – czy czasami nie lepiej zaufać losowi niż całe
życie się z nim zmagać, walczyć z własnymi słabościami czy też tym, co sprawia
nam radość, jako wyrazami naszej bezsilności wobec swojej natury?
Oprócz dobrze zrealizowanej fabuły mamy tu również po prostu bardzo ciekawie nakręcony film z pięknymi klatkami, zbliżeniami i zdjęciami. Wy też uważacie, że warto?
Jak być dobrą żoną?
KINÓWKI.pl
Kolejne zaskoczenie przebrane za lekką francuską komedię. W
roli głównej Juliette Binoche, co tak naprawdę było jedynym czynnikiem, który
zdecydował, że wybrałam się do kina. Dostałam, przedstawioną w uroczy i
stereotypowo francuski sposób, historię jednej ze szkół dla przyszłych gospodyń
domowych i żon, tak popularnych przed rewolucją seksualną szalejącą we Francji i
w całym świecie zachodnim. Film obejmuje działanie placówki na przełomie lat
1967 i 1968.
Nasza bohaterka, początkowo konserwatywna pani domu, traci
męża i mierzy się z okrutną rzeczywistością, w której musi zacząć sama płacić
rachunki oraz prowadzić samochód. Wcześniej jedynie nauczycielka i twarz szkoły
dla panien, teraz dyrektorka pełną gębą. Sytuacja ta niemalże w pełni ją
emancypuje i sprawia, że z kobiety noszącej spódnicę stała się wojującą i
jednocześnie piękną dziewczyną w spodniach w stylu Coco Chanel. Na pozór proste
przesłanie, ale ukazujące problemy, z jakimi borykały się kobiety w tamtych
czasach.
Film podejmuje nie tylko zagadnienia związane z rozterkami
kobiet, które całe swoje życie poświęciły mężowi i dzieciom, ale mówi również o
kobietach, które straciły własne życie i aspiracje, ponieważ były wykorzystywane
przez mężczyzn na tysiące innych sposobów, o kobietach, które nie mając wyboru,
za kogo wyjdą, wolały pożegnanie się z tym światem niż zostanie bezwolną lalką
w rękach starszego o 20 lat męża. Film mówi również o kobietach homoseksualnych
tamtych czasów, o kwestiach dziedziczenia przez kobiety, o ich zawiedzionych
nadziejach, frustracjach i zmęczeniu życiem na pokaz i na pozór szczęśliwym.
Mimo podejmowanych ciężkich tematów Jak być dobrą żoną jest filmem niezwykle pozytywnym, a ponadto ma
potencjał edukacyjny. Poczucie humoru nadaje mu sporą dawkę lekkości. Urocza
rola Juliette Binoche, jej temperament i charakter dodają całości blasku i wdzięku.
W najbardziej znaczącej scenie nauczycielka wpaja uczennicom
zasady bycia dobrą żoną, wśród których są punkty oznaczające niemalże całkowite
poddanie się woli mężczyzny. Reguły te znajdują swoją feministyczną wersję pod
koniec filmu i nadają mu wydźwięk nieoczywisty na samym początku.
Zdecydowanie warto zobaczyć tę produkcję. Zawsze jestem zachwycona, kiedy dostanę coś tak dobrze zrealizowanego i wartościowego jednocześnie, a podjęty temat jest mi szczególnie bliski…
Brahms, The Boy 2
Od razu mówię, że nie widziałam pierwszej części. Na wstępie
też muszę się przyznać, że horrory, w których głównym antagonistą jest dziecko
lub lalka, przerażają mnie najbardziej w całej historii kina grozy. Na Brahmsa poszłam jednak z bardzo prostej
przyczyny. Tego dnia mój towarzysz życia oglądał transmisję niezwykle ważnego
meczu i uznałam, że nie muszę słuchać jego okrzyków przez dwie godziny. Równie
dobrze mogę posłuchać, jak krzyczą inni, a że był to ostatni z pięciu filmów,
które nadawały się obecnie dla mnie do obejrzenia w kinie, więc poszłam.
Oczywiście, muszę przyznać – produkcja jest bardzo
standardowa, a Katie Holmes nigdy wybitną aktorką nie była, jednakże jak każdy
film tego typu ogląda się go, odliczając sekundy do kolejnego jump scare’a. Tu
było ich całkiem sporo, a że ja jestem totalnym siusiumajtkiem, to bawiłam się
całkiem dobrze.
Historia jak każda inna – mamy coś w rodzaju opętanej lalki oraz chłopca, który po przebytej traumie zaprzyjaźnia się ze swoją nową zabawką, a zaraz po tym zaczynają dziać się straszne rzeczy. Nic specjalnego, a jednak zdecydowanie się bałam i oglądało mi się ten film dobrze. Na pewno nie było to tak groteskowe jak ostatnie horrory przed lockdownem, typu Zakonnica. A to wystarczający powód, by dla odmiany wyjść z domu i wbić na seans.
A Wy macie dla nas jakieś polecajki?
]]>http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/jak-wrocic-do-kina-po-kwarantannie/feed/0Nie takie znów małe kobietki
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/male-kobietki/
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/male-kobietki/#commentsWed, 12 Feb 2020 18:13:23 +0000http://zcyklu.pl/?p=4277Pierwszą próbę przeczytania Małych kobietek podjęłam jako dwudziestolatka. Tak znudziło mnie pierwszych pięćdziesiąt stron, że ani myślałam wracać do tej lektury przez kolejnych osiem lat. Kolejną i udaną tym razem próbę podjęłam kilka miesięcy temu już jako dojrzała kobieta, która wprawdzie czyta wciąż od czasu do czasu klasyczną literaturę kobiecą i dziewczęcą, ale mimo wszystko szerokim łukiem omija tego typu książki, jeśli wcześniej czytać ich nie próbowała. Czemu? Takie lektury w dorosłym życiu trącą myszką. Być może jest w tym odbiorze jakiś rodzaj zgorzknienia. Kto wie? Mimo wszystko obstawać będę raczej przy stwierdzeniu, że nie jest to wina cynizmu ani jakiegokolwiek rodzaju wrodzonej czy nabytej ironii, ale raczej – procesu dorastania i poznawania świata. O co chodzi?
Małe
kobietki Louisy May Alcott to powieść o losach czterech
sióstr, które pierwsze swoje kroki w dorosłość stawiają podczas wojny
secesyjnej, pozbawione troski, miłości i opieki ojca, biorącego w niej udział.
Każda ma swój niepowtarzalny charakter, podejście do życia. Różnią się od
siebie jak ogień, woda, ziemia i powietrze. Nie przeszkadza to jednak autorce
pisać o nich często tak, jakby nie miały własnych poglądów. Wina to czasów,
które wymuszały na kobietach podporządkowanie się z góry ustalonym przez
mężczyzn regułom? A może jednak kwestia niewielkiego talentu pisarskiego (lub
fantazji)Alcott? Zapewne jest to kwestia podejścia do samej książki…
Nie zmienia to faktu, że nawet w momencie, w którym
udało mi się przebrnąć przez nią w całości, doszłam do wniosku, że to książka
zbyt idylliczna, zbyt naiwna. Oczywiście nie brakuje tam różnego rodzaju
psikusów, złośliwości, złych uczynków czy nawet tragedii, ale… No właśnie, ale…
Mimo wszystkoAmy, Beth, Meg i Jo są dziewczynkami, które nienaturalnie szybko
zdają sobie sprawę z własnych błędów i nienaturalne mocno pragną być kobietami,
córkami, siostrami idealnymi… Co z tego, że Alcott była zadeklarowaną
feministką, wegetarianką oraz działaczką społeczną i że obdarzyła swoje
bohaterki pewnymi wywrotowymi cechami? Na dzisiejsze czasy to za mało. Dlatego
właśnie twierdzę, że powieść trąci myszką. Być może gdybym pochłonęła ją jako
mała dziewczynka, patrzyłabym na nią tak samo, jak patrzę dziś na Anię z Zielonego Wzgórza, jednak nie
miałam tego szczęścia i nie miały tego szczęścia Małe kobietki w stosunku do mnie.
Samą decyzję o przeczytaniu książki, mimo że nie
spodziewałam się po niej niczego specjalnego, podjęłam ze względu na zbliżającą
się premierę jej filmowej adaptacji. Z początku nawet ta informacja nie
wywołała u mnie ekscytacji, jednak gdy tylko zobaczyłam zwiastun…
TimotheeChalamet, Emma Watson i Saoirse Ronan w jednym filmie! Emmę Watson
uwielbiam jeszcze od czasu, kiedy grała w Harrym Potterze, TimotheeChalamont
skradł moje serce jako chłopiec dojrzewający do nowo odkrytej orientacji
seksualnej w rewelacyjnym filmie Tamte
dni, tamte noce, a Saoirse Ronandoprowadzałamnie do spazmów, jeszcze grając
w Nostalgii anioła, nie mówiąc
oczywiście o dalszych dokonaniach tej trójki aktorów. Rzecz jasna,reszta
obsady, wśród której warto na pewno wspomnieć o Meryl Streep, również stanowi
atut Małych kobietek, natomiast dla
mnie najważniejsi byli oni. Zwiastun też zachęcał, a mimo to obawiałam się
seansu. Zastanawiałam się, czy to możliwe, abym zobaczyła dobry film na podstawie
czegoś, co mnie tak mocno znudziło. Na szczęście moje obawy się nie potwierdziły.
Małe
kobietki w reżyserii Grety Gerwig to jedna z najpiękniejszych
adaptacji klasyki, jakie widziałam, a na pewno jedna z najciekawszych w ostatnich
latach. Obraz ten, tak żywy i dobitny w swoim przekazie, a jednocześnie tak
delikatny, mógłby być moją codzienną odskocznią od rzeczywistości, tak jak
kiedyś była nią adaptacja Rozważnej i
romantycznej z Emmą Thompson i Kate Winslet. O takich filmach nie wypada
nawet pisać, podając suche informacje dotyczące statystyk oglądalności, gaż
aktorów, trudno też skupiać się na przykład na analizie o oświetlenia.
Czasami zdarza się, że siadasz na niewygodnym fotelu w
kinie, drażni cię wszystko wokół – ocierający się o ciebie wulgarnie łokieć
sąsiada, mlaskanie, siorbanie i ciamkanie wywołane bardzo subtelnym sposobem
spożywania śmierdzących przekąsek na całej sali;zbyt głośne i nachalne reklamy
przechodzące w niekończące się pasmo zapowiedzi filmowych. Trwa to niby „tylko”
20 minut, ale ma się wrażenie, jakby wlokło się godzinami…
I wtedy zdarza się coś niesamowitego! Świat wokół
przestaje istnieć, bo na ekranie zaczynają się dziać cuda… Takie właśnie były
dla mnie Małe kobietki. Seans okazał
się prawdziwą ucztą – dla oczu, dla uszu, dla wszystkich zmysłów, które
pobudzał. Razem z bohaterkami przeżywałam ich smutki, wątpliwości oraz
uniesienia. Razem z Jo chciałam się buntować i na poważnie zaczęłam rozważać
samotne życie po kres moich dni, aby absolutnie nikt poza mną nie mógł nawet
próbować nim kierować. Razem z Amy zastanawiałam się, czy mogłabym zostać
wielką malarką. Z Beth przeżywałam jej chorobę, a z Meg, na przekór temu, jakie
uczucia wzbudziła we mnie Jo, marzyłam o ślubie z ukochanym mężczyzną.
Płakałam, śmiałam się i oburzałam razem z postaciami na ekranie i nie boję się
do tego przyznać.
Już w pierwszych minutach sala kinowa wypełniła się
życiem, energią i psotami, których tak bardzo brakuje w książce. I chociaż, o
dziwo, film jest bardzo wiernym odbiciem powieści, różni się od niej aż po
koniuszki kinematograficznych i literackich palców. Czemu? Pewnie powinnam nazwać
to po prostu wrodzonym talentem aktorów, smykałką reżyserki oraz urokowi samego
planu. Pewnie to z tego powodu. Bo nie mam innego pomysłu… A Wy?
A żeby tradycji recenzenckiej stało się zadość i
abyście nie zarzucili mi, że tekstjest o niczym i nie dowiedzieliście się z niego
niczego, niniejszym przedstawiam recenzję w pigułce:
Tak, aktorsko film wymiata.
Tak, muzyka jest przepiękna.
Tak, scenariusz to istny majstersztyk.
Tak, przyznaję, nie wierzyłam, że z czegoś tak nudnego
może powstać coś tak pięknego i jednocześnie w dalszym ciągu dorównującego
prostocie książki.
Tak, film zasługuje na Oskara (Oskary).
Tak, zwariowałam na jego punkcie i pójdę do kina
jeszcze raz.
Tak, długo dla Was nie pisałam i pewnie entuzjazm poniósł
mnie trochę zbyt daleko, ale bardzo się cieszę, że wreszcie wracam do formy!
Tak, z czystym sumieniem mogę przyznać, że Małe kobietki nie są wcale takie małe. Małe kobietki są wielkie!
PS. A żeby nie było tak znowu cukierkowo, to powiem, że wcześniej tego samego dnia byłam na seansie Jasia i Małgosi i było do kitu…
tytuł: Małe kobietki reżyseria: Greta Gerwig scenariusz: Greta Gerwig obsada: Saoirse Ronan, Emma Watson, Florence Pugh, Eliza Scanlen, Timothée Chalamet czas trwania: 1 godz. 14 min. data polskiej premiery: 31 stycznia 2020 gatunek: melodramat dystrybutor: United International Pictures
]]>http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/male-kobietki/feed/1Nie zamrażać powtórnie
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/kraina-lodu-ii/
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/kraina-lodu-ii/#respondMon, 09 Dec 2019 18:10:01 +0000http://zcyklu.pl/?p=4158Czasem po obejrzeniu filmu warto pozwolić emocjom opaść. Nasza początkowa rezerwa wobec filmu świeżo po projekcji później nieco stopniała, choć to częściowa odwilż. Po wyjściu z kina mieliśmy więcej pytań niż odpowiedzi, a kontynuacja nowego czytania Królowej śniegu wydała nam się całkowicie zbędna, podyktowana korporacyjną chciwością. Nie można za to odmówić Krainie lodu II poetyckiego wdzięku, nie sposób nie docenić brzmienia melodii i pokazu wizualnych fajerwerków! Disney rzuca na widza urok, a przy tym konsekwentnie kontynuuje zgłębianie historii nieoczywistych, malowanych wszystkimi odcieniami z wyjątkiem czerni i bieli.
Wraz z królową
Arendelle, jej siostrą, chłopakiem siostry oraz sympatycznym bałwankiem i nie
mniej sympatycznym reniferem udajemy się w ekspedycję na północ, aby wyjaśnić
rodzinne tajemnice, przed którymi rodzice skutecznie ochronili swoje córki.
Czyj głos wzywa Elsę w nieznane? Co spotkało króla i królową na morzu? Od jak
dawna pradawną puszczę spowija gęsta mgła? Dlaczego gest przyjaźni wykonany
przez dziadka bohaterek spotkał się z wybuchem wrogości? Kto pierwszy rzucił
kamień? Kto zażegna spór? Wyruszamy w nieznane. Prawda może zaboleć.
I mimo że po
ekranie hasa wesoły bałwanek (który ponownie burzy czwartą ścianę w iście
kalamburycznym stylu), dorośli rozpoznają na ekranie tematy wcale niewesołe.
Jest w tej opowieści kontynuacja wątku nietolerancji i lęku wobec Innego,
mieszkającego za granicą – tym razem sięgająca głębiej, bolesna, bo rodzinna;
jest zagadnienie męskiej wrażliwości zakopanej pod zaspami samczości, która
topnieje na skutek matrymonialnego impasu; jest dekonstrukcja mitu baśniowego
króla; jest mierzenie się z depresją, upadkiem po stracie najbliższej osoby;
jest też – a może przede wszystkim – rozliczenie pokoleniowe w wymiarze
etycznym, etnicznym i ekologicznym. Jak widzicie, podczas projekcji nie zawsze
będzie miło.
Natomiast czystą
przyjemnością jest patrzenie na obłędne popisy cyfrowej hydro- i pirotechniki.
W pierwszym odcinku głównym tematem starań grafików i programistów był lód,
śnieg oraz tkaniny. Nie zapomnimy wrażeń, które towarzyszyły obserwacji
realizmu, z jakim udało się odziać ciała bohaterów i pałacowe okna; zaskoczył
nas układ fałd i zmarszczek na sukniach i zasłonach. Tu mamy do czynienia z
zapierającymi dech w piersiach wizualizacjami ogromnych mas wody i języków
różowego ognia. Szczególnie oddanie tego pierwszego żywiołu stanowi nie byle
jakie wyzwanie, o czym wspominano często chociażby przy okazji chwalonego pod
tym względem Dobrego dinozaura. Warto
pójść na film choćby ze względu na ten animowany spektakl sił natury. Oraz dla
kolejnego gadziego słodziaka w menażerii Disneya (aż dziw, że tak mało z nim
jak na razie merchandise’u, ale w końcu ciężko wygrać z Baby Yodą).
Z uwagi na nasze
akademickie korzenie – ale po prawdzie to i na recenzencką rzetelność, bo w tej
kwestii należy upatrywać naszych chłodnych zachwytów – nie możemy nie zwrócić
uwagi na tłumaczenia piosenek, które budują przecież kręgosłup każdego
disnejowskiego musicalu, wprowadzają broadwayowski rozmach. Znakomity Michał
Wojnarowski, odpowiedzialny choćby za popisy w oryginalnej Mary Poppins oraz Kubusiu i
przyjaciołach, zaskakująco wiernie przełożył teksty i napisał je piękną
polszczyzną. Zaskakująco, ponieważ niełatwo zachować treść wers w wers, gdy
równy priorytet nadajemy formie dopasowanej do choreografii ruchów warg i
gestów postaci. Pamiętajmy też, że polski jest znacznie mniej obły niż
angielski.
Zastąpienie słów
„into the unknown” słowami „chcę uwierzyć snom” w filmowym szlagierze wzbudza
jednak słuszne kontrowersje i stanowi jedynie przykład nieuniknionego, jak się
zdaje, kompromisu translatorskiego (Wojnarowski potrzebował w refrenie
samogłoski, a mistyka snów nie jest w opowieści bezzasadna). Podany przykład
stanowi wierzchołek góry lodowej. W skali całego filmu drobne ubytki
semantyczne powodują, że w polskim dubbingu klarowna jak kryształ lodu treść
utworów staje się odrobinę mętna: umykają tropy i wskazówki prowadzące
bohaterki do pełnej samoakceptacji. Wrażenie to utrudnia zrozumienie
całokształtu subtelnej baśni… na którą i tak chętnie wybralibyśmy się ponownie,
tyle że najlepiej w oryginale.
Jakkolwiek
rzetelny, przekład wpłynął też na melodykę wykonań, które nie wpadają przez to
w ucho do tego stopnia, co wałkowane latami przez dzieciaki (i nie tylko) hity
z oryginału. Niektóre bronią się samą konwencją (wyśmienita parodia rockowych
ballad miłosnych w wykonaniu Kristoffa) bądź ładunkiem emocjonalnym
(poruszająca kołysanka, która stanowi zarazem kluczowy element ogólnego
soundtracku i wskazówkę interpretacyjną do całości fabuły). Nie można tego
jednak powiedzieć o wszystkich piosenkach, a przecież w musicalowej produkcji
muzyka stanowi meritum.
W rezultacie otrzymujemy produkt całkiem przyjemny, nie najgorszy jeżeli chodzi o sequele, w przepięknym opakowaniu, ale już nie pierwszej świeżości. Czasem nie ma co przesadzać z mrożonkami. Rzadko kiedy za drugim razem smakują tak samo.
tytuł: Kraina lodu II
reżyseria: Jennifer
Lee, Chris Buck
reżyser dubbingu
polskiego: Wojciech Paszkowski
scenariusz: Allison
Schroeder
obsada:
Kristen Bell, Idina Menzel, Josh Gad, Jonathan Groff
Jeśli po projekcji poczujecie się zmęczeni melodramatycznym musicalem, ale animowany śnieg skutecznie rozbudził w Was głód muzycznych wrażeń, Roksana Jasińska spieszy z pomocą. A jeśli to śniegu Wam mało i zaostrzył Wam się apetyt na Skandynawię, warto poczytać, co ma do powiedzenia Monika Jasek, a następnie obejrzeć coś z zupełnie innej beczki solonych śledzi z wód arktycznych.
]]>http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/kraina-lodu-ii/feed/0Hospicjum na świeżym powietrzu
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/doktor-sen-film/
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/doktor-sen-film/#respondThu, 05 Dec 2019 13:00:27 +0000http://zcyklu.pl/?p=4134Podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Co ciekawe, nie tylko ci łakomi tantiem twórcy filmowi (ekhem Kraina Lodu II ekhem) zdają się ignorować tę niepisaną zasadę. Zdarza się to również pisarzom.
Dominują głosy, że Stephen King
ze starcia z legendą własnej bestsellerowej powieści sprzed dziesięcioleci – Lśnienia – wyszedł obronną ręką. Ale aby
porwać się na kontynuację dzieła mistrza kinematografii Stanleya Kubricka,
który z historii Kinga o zwyczajnym szaleństwie wycisnął co najlepsze, trzeba
być doprawdy samemu szaleńcem. A jednak oto jest – filmowy Doktor Sen, dość luźna adaptacja książki o tym samym tytule oraz de
facto duchowo-artystyczny spadkobierca wizji reżysera Odysei kosmicznej. I o dziwo takie rozpięcie między mediami wyszło
tu całkiem dobrze.
Danny Torrence, straumatyzowany
przeżyciami z Hotelu Panorama, dorósł. Nauczył się radzić sobie z duchami
przeszłości (tymi dosłownymi, bo z metaforycznymi już nie). Zostawił za sobą
wymyślonych przyjaciół (R.I.P. Tony), wsparcie znajdując za to w alkoholu –
wzorem swojego ojca. Teraz błąka się bez celu po Ameryce, aż do chwili, gdy
znajduje zaciszny kąt, w którym mógłby zacząć na nowo układać swoje życie. Na
miejscu znajduje także: przyjaciół, powołanie, zrozumienie. Oczywiście owa
sielanka nie mogła trwać wiecznie.
Uczynienie postaci syna Jacka
Torrence’a centralnym punktem sequela było chyba jedynym sensownym przepisem na
jego sukces. Piętno pozostawione przez czyny rodzica, emocjonalne konsekwencje
czołowego zderzenia z niepojętym – sporo jest narracyjnego potencjału w
eksploracji podobnych przemian w psychice bohatera. Ewan McGregor bardzo dobrze
sprawdza się w roli zagubionego życiowo mężczyzny stosującego wszelkie możliwe
mechanizmy wyparcia oraz chowającego się za tarczą cynizmu. Jego kreacja
wzbudza momentalną sympatię, niezależnie od tego, czy skrywa twarz pod
obiwanowskim zarostem, czy też nie. To protagonista, któremu nie sposób nie
kibicować.
Przesunięcie akcentów – także
gatunkowych – pozwala Doktorowi Snowi
lepiej zgłębić aspekt świata przedstawionego, który w części pierwszej był
ledwie zarysowany. A mianowicie tytułowe „lśnienie”. Poznajemy dokładniej
zasady działania tej enigmatycznej zdolności, innych użytkowników (świetna
młoda Kyliegh Curran!), wprowadzone zostaje też coś w rodzaju mentalnego pałacu
z Sherlocka. Gatunkowe przesunięcie w
stronę fantastyki zamiast horroru (aczkolwiek ten drugi wciąż jest tutaj
obecny, często w nieoczekiwanym kontekście, a w formie czystej – w ostatnim
akcie opowieści) daje większe pole do popisu reżyserowi, co skutkuje szeregiem
wizualnie eksperymentalnych sekwencji. Zresztą już wcześniejsza adaptacja Gry Geralda pokazała, że Mike Flanagan
czuje się bardzo dobrze w świecie Kinga oraz nie stroni od obrazowych
rozwiązań.
Z owego nadnaturalnego świata
wywodzi się także główne zagrożenie filmu: Prawdziwy Węzeł. Nie sposób jednak
nie postrzegać owej grupy quasi-wampirów jako manifestacji amerykańskich lęków
przed pedofilią. Wszak wyposażono je w sztandarowy atrybut w postaci
stereotypowego vana, do którego przy pomocy magicznych sztuczek zwabiane są
dzieciaki. Potwornego obrazu dopełnia zwyczaj swoistego doprawiania dusz ofiar
skrajnym cierpieniem oraz strachem. Za fasadą sadyzmu kryją się jednak godne
pożałowania istoty, których jedynym sensem istnienia jest rozpaczliwa ucieczka
przed przemijaniem. Tym sposobem główny konflikt zbudowany jest na zasadzie
paraleli – oto Danny oswaja śmierć i akceptuje rzeczywistość, określoną przez
niego nihilistycznie jako „jedno wielkie hospicjum na świeżym powietrzu”, podczas
gdy Węzeł stara się bezskutecznie z tego zamkniętego cyklu istnienia uciec. Jak
stwierdza przewodząca im Rose Kapelusz –zagrana przez Rebeccę Ferguson z
niebezpiecznym wdziękiem kapitana Jacka Sparrowa z czasów, kiedy Depp jeszcze
nie znudził się rolą (ileż ona musiała mieć zabawy!) – „Czego się nie robi, aby
kupić czas”.
Pomimo tego, że film posiada
własną wyrazistą tożsamość, zamiarem reżysera była również niemal pełna
immersja w kubrickowskiej wizji. Zapożycza zatem od mistrza rozmaite
audiowizualne zagrania, od minimalistycznej ścieżki muzycznej, składającej się
niekiedy z samego odgłosu bicia serca, aż po techniki operatorskie (kultowe już
ujęcia panoramiczne). Wiernie i pieczołowicie odtworzono wnętrza przeklętego
hotelu (ach, te wzorzyste dywany!), dobrano aktorów przypominających swoje
odpowiedniki z klasyka horroru, ba! wręcz nakręcono na nowo pewne wybrane
sceny. Niejednokrotnie przewija się także na ekranie niezapomniane REDRUM.
Znajdzie się nawet nawiązanie do tzw. kingversum! Wszystko to jednak zgrabnie
zazębia się z ogólnymi leimotivami Doktora
Sna, a całość unika wrażenia niezgrabnie pozszywanej imitacji. W finale zaś
historia obiera inny kierunek aniżeli jej książkowy materiał, zataczając
niejako pełen krąg oraz puszczając oko do czytelnika Lśnienia. Jest w tym coś niesłychanie satysfakcjonującego i być
może dlatego znany ze swojej niechęci do adaptacji Kubricka Stephen King nie
dość, że dał Flanaganowi zielone światło, to na dodatek z wielkim zapałem
promuje film m.in. w mediach społecznościowych.
Łatwo o
sukces, kiedy twórca podchodzi do swojego dzieła ze zdrową dozą realizmu i nie
próbuje na siłę stworzyć nowego klasyka gatunku. Dzięki temu widz może cieszyć
się zrobionym z sercem oraz zapałem kinem rozrywkowym, a ponad dwie godziny seansu
nie dłużą się zupełnie. Nie wiem, jak wy, ale ja jestem za tym, żeby ten
reżyser dalej ekranizował króla horroru.
P.S. Byłbym zapomniał o bodaj najsłodszym aniele śmierci pod postacią kota Azreala (w skrócie Azzie).
dystrybutor: Warner Bros. Entertainment Polska Sp. z o.o.
Film obejrzeliśmy dzięki współpracy z kinem Helios
]]>http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/doktor-sen-film/feed/0Śmiech przez łzy
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/smiech-przez-lzy/
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/smiech-przez-lzy/#respondMon, 14 Oct 2019 11:58:38 +0000http://zcyklu.pl/?p=2651
Pokazy odwołane z powodu gróźb. Wzmożona
czujność. Policjanci pod przykrywką na salach. Czy to zagrożenie atakiem
terrorystycznym? Nie, to seanse Jokera w
Stanach Zjednoczonych.
W ciągu ostatnich lat DC radziło sobie na
dużym (i małym) ekranie co najwyżej średnio. Nawet jeśli Wonder Woman czy Aquaman
nie powodowały chęci kąpieli oczu i tak wieść o kolejnej origin story, na dodatek dotyczącej tej niekoronowanego Księcia
Zbrodni Gotham, nie dawały powodu do optymizmu. Co więcej, miał za nią
odpowiadać twórca Kac Vegas?
Dziękuję, postoję, zamiast zasiąść w kinowym fotelu. Aż tu nagle Joaquin
Phoenix, pierwsze zwiastuny, zjawiskowe plakaty, piania recenzentów… Złoty Lew
w Wenecji?! Ni stąd, ni zowąd okazało się, że zdaniem całego świata ta
produkcja to nie jest po prostu dobre kino, ale poziom wręcz Oscarowy.
I faktycznie dostaliśmy historię dobrą,
świetną wręcz. Pierwszy w historii superbohaterskich adaptacji dramat z
prawdziwego zdarzenia, gdzie komiksowość sprowadzono do poziomu okazjonalnych
mrugnięć oka, stawiając na psychologię złoczyńcy (?). Osadzoną w boleśnie
realistycznej scenerii tragedię wyalienowanej jednostki, której nie daje się
nawet szansy na resocjalizację. Według wielu to wręcz nihilistyczny manifest o
wątpliwym moralnie zabarwieniu.
Przyjrzyjmy się zatem wpierw bohaterowi. Są
lata 80. (najpewniej rok 1981, jeśli wierzyć repertuarowi kin). Oto Arthur
Fleck: uliczny klaun (z zawodu) z ambicjami na komika, oddany syn, eks-pacjent
oddziału zamkniętego ze schorzeniem, którego objawem są… niekontrolowane
wybuchy śmiechu (cóż za pysznie diaboliczny kliniczny twist!). Arthur nie ma w
życiu szczęścia. Ludzie uważają go za dziwaka, mało kto rozumie jego poczucie
humoru, rząd tnie dotacje na jego leczenie, niebawem traci pracę. Pewnego dnia
Arthur decyduje, że ma dość tłumienia emocji. Szkopuł w tym, że ich ujście
znajduje w zbrodni. A to dopiero początek eskalacji.
Ciężko nie oddać Jokerowi choćby jednej rzeczy. Kreacja Phoenixa jest absolutnie
wybitna. Wychudły i zmarnowany ekscentryk, nękany wyłącznie przez negatywne
myśli, ostracyzowany ze względu na swój specyficzny śmiech – chorobliwie
fascynujący, z pogranicza rozpaczliwego łkania i odgłosu krztuszenia – to
bohater, któremu nie sposób do pewnego stopnia nie kibicować.
Niebezpiecznie łatwo zapomnieć, że mamy do
czynienia z osobnikiem psychicznie rozchwianym, zagubionym w świecie własnych
wyobrażeń, pozbawionym pewnych hamulców. Dać się uwieść skrytemu za białym
makijażem showmanowi i jego hipnotycznie tanecznym ruchom. Owszem, Arthur to
człowiek zraniony przez rodzinę, społeczeństwo, system, lecz obierający ścieżkę
przemocy, czemu nie można przyklasnąć. To także buntownik bez jakichkolwiek
ideałów. Status anarchicznej ikony został mu nadany wbrew woli, jest rezultatem
błędnego rozumienia intencji oraz zapotrzebowania na patrona rewolucji –
zupełnie jak w przypadku dzisiejszych interpretacji tej postaci filmowej. Podobnie
jak mieszkańcy nizin społecznych Gotham, widzowie z całego świata dokonują
usilnego upolitycznienia Jokera. Jest to ryzyko, z którego zapewne reżyser w
pełni zdawał sobie sprawę i które w pełni zaakceptował, chcąc opowiedzieć
zatrważająco prawdopodobną i aktualną historię buntu jednostki. W geście
kanonicznym dla komiksowego Dowcipnisia także Fleck przyjmuje swój nowy status
z otwartymi ramionami, zwyczajnie rozbawiony nagłą atencją.
Siłą rzeczy magnetyczna osobowość protagonisty
spycha na bok postaci matki (jak zwykle świetna Frances Conroy) czy prezentera prowadzącego
popularny talk show, jedyne źródło radości w czasach kryzysu (bardzo dobry
Robert de Niro). Są oni jednak, wraz z resztą obsady, niezbędnymi
katalizatorami przemiany – emocjonalnej wędrówki w głąb siebie, wyśmienicie
akcentowanej muzyką Hildur Guðnadóttir.
Da się w tym wszystkim zrozumieć fanów
popkultury, tęskniących za gotyckimi budowlami, gargulcowatymi rzygaczami czy
zatęchłymi korytarzami Azylu Arkham. W tej wizji nie ma jednak miejsca dla
takiego przerysowania. Wszechobecny brud i zepsucie są realistyczne, szpital
nieprzyjazny, lecz bardziej w architektonicznym monumentalizmie, a służby
ewidentnie mało kompetentne, ale w granicach prawdopodobieństwa. Filmowe Gotham
sprawia wrażenie zwykłego amerykańskiego miasta (żeby nie powiedzieć wprost
Nowego Jorku), co jedynie wzmaga ostateczny efekt.
Nie oznacza to, że nie przygotowano dla widza
innego rodzaju atrakcji. Easter eggów z kart komiksu nie brakuje, klimat
przywołuje na myśli Taksówkarza
Scorsese, który to film jest zresztą cytowany bezpośrednio. Kinomani zapewne
rozpoznają więcej hołdów bądź inspiracji. Ani przez chwilę Joker nie sprawia jednak wrażenia bezwstydnej kalki, posiada własną
artystyczną tożsamość, wyrazistą oraz bezkompromisową.
Doprawdy w ciekawych czasach żyjemy. Kto by
pomyślał, że kiedykolwiek doczekamy się filmu o nemezis Batmana z najwyższą
kategorią wiekową. Że będzie to na dodatek produkcja bardziej dramatyczna niż stricte rozrywkowa. Że wywoła skrajnie
różne reakcje, tak wśród widzów, jak i w środowisku filmowym. Że będzie mowa o
kolejnym (!) Oscarze dla odtwórcy roli morderczego klauna o zielonych włosach.
Todd Phillips stworzył dzieło pod wieloma względami przełomowe. I choćby z
powyższych powodów podejrzewam, że zostanie ono zapamiętane na długo, jeśli nie
na zawsze.
tytuł: Joker
reżyseria: Todd Phillips
scenariusz: Todd Phillips, Scott
Silver
obsada: Joaquin Phoenix, Robert de
Niro, Frances Conroy
czas trwania: 2 godz. 2 min.
data polskiej premiery: 4 października 2019
gatunek: dramat, kryminał, akcja
dystrybutor: Warner Bros.
Film obejrzeliśmy dzięki współpracy z kinem Helios
Jeśli chcecie jeszcze pozostać w klimacie Gotham, poznajcie lepiej detektywa w rajtuzach oraz jego komiksowe, telewizyjne oraz kinowe odloty. Natomiast w temacie jednostka kontra system polecamy Słodki koniec dnia, z kolei o wyalienowanym mordercy równie dobrze możecie poczytać w recenzji Domu, który zbudował Jack.
]]>http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/smiech-przez-lzy/feed/0Per aspera
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/per-aspera/
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/per-aspera/#respondThu, 03 Oct 2019 12:20:18 +0000http://zcyklu.pl/?p=1991
Przygotujcie się na garść
niepopularnych opinii na temat filmu Ad Astra. Ze zdziwieniem bowiem
zauważyłam, że zdecydowana większość krytyków chwali sobie wrażenia po seansie,
nie inaczej wyglądają też oceny moich dalszych i bliższych znajomych. Natomiast
ja przeszłam przez kinowe piekło, na koniec byłam mocno wkurzona, że zmarnowałam
tyle godzin weekendu na coś tak kiepskiego – a mogłam ten czas spędzić z
piesiem.
UWAGA, SPOILERY! Nie uda mi się
niestety napisać tekstu o tym filmie, nie zdradzając tego czy owego z fabuły,
więc uprzedzam zawczasu, nie czytajcie, jeżeli psuje Wam to zabawę w kinie.
Chociaż wniosek z tego tekstu to „nie oglądajcie tego w ogóle”, więc jeśli wierzycie
mi na słowo, to czytajcie dalej, a pieniądze przeznaczone na bilet
zainwestujcie w jakąś inną produkcję.
Zacznę od małego wprowadzenia, żeby
każdy wiedział, o czym mowa. Ad Astra to film science fiction w
reżyserii Jamesa Graya (Kochankowie, Imigrantka), który także
wspólnie z Ethanem Grossem napisał scenariusz. Do obejrzenia produkcji w
pierwszej kolejności zachęca nazwisko Brada Pitta w pierwszoplanowej roli,
który – co tu ukrywać – wciąż wygląda świetnie, więc można mieć nadzieję na
chociaż częściowo pozytywne wrażenia wizualne. Tym razem aktor został wysłany w
kosmos, aby sprowadzić stamtąd swojego dawno zaginionego ojca, który wplątał
się w podejrzaną aferę gdzieś daleko na Neptunie – w tej roli równie
zachęcający Tommy Lee Jones, czyli jeden z moich ulubionych dziadków Hollywood.
A teraz będę się znęcać nad
scenariuszem.
Początkowo wszystko zapowiada się
bardzo ciekawie. Kosmiczne możliwości człowieka znacznie przewyższają to, co
znamy ze współczesnej rzeczywistości – w filmie ludzkość już dawno zadomowiła
się na Księżycu, mamy stałą bazę na Marsie, odwiedziliśmy nawet orbitę Neptuna,
a poza tym działają zaawansowane programy mające na celu odnalezienie życia w
dalszych rejonach wszechświata. Naszym przewodnikiem po tych realiach jest Roy
McBride, astronauta z piękną karierą, nieudanym życiem osobistym oraz tętnem,
które ani drgnie nawet w najbardziej dramatycznych okolicznościach. Największym
testem dla tego zimnego i aspołecznego człowieka jest wiadomość, że jego ojciec
Clifford McBride, bohater narodowy, zaginiony na skraju Układu Słonecznego, być
może jednak żyje. I być może jednak nie jest takim bohaterem.
No i się zaczyna! Roy wyrusza na
misję – ma na Marsie wysłać do ojca wiadomość podyktowaną przez przełożonych,
dzięki której ten się opamięta i przestanie zagrażać Ziemi, okolicznym planetom
oraz wszystkim ich mieszkańcom. Pierwszy przystanek – Księżyc. A na nim jedyny
motyw oceniany przeze mnie pozytywnie, czyli komercjalizacja lotów kosmicznych
i baza, której już niedaleko do wielkiego Disneylandu – z wszelkiej maści
korporacjami zagarniającymi przestrzeń na naszym satelicie, tandetnymi
rozrywkami i ogólnie kapitalizmem w pełnym rozkwicie. Łącznie z czającymi się
tuż za rogiem wojnami i razem z nimi pierwszym absurdem, który mocno nadwyrężył
moje nerwy – czyli sceną pościgu łazikami na powierzchni Księżyca. Ja rozumiem,
że w filmie tego typu może trochę brakować szaleńczej akcji, ale czy trzeba się
od razu uciekać do takiej parodii? I tak jej jedyną funkcją było potwierdzenie,
że wojny na Księżycu to nie przelewki i że Roy naprawdę ZAWSZE potrafi zachować
zimną krew.
Ale chociaż w wyniku tego szaleńczego
pościgu i strzelaniny stareńki dawny przyjaciel Clifforda McBride’a dostaje
zawału. Co prawda cholera wie, po co tego biednego staruszka (Donald
Sutherland) ktoś chciał ciągnąć aż na Marsa, ale zanim wykitował gdzieś na Księżycu,
zdążył jeszcze przekazać Royowi bardzo tajną wiadomość świadczącą o tym, że z
misją jego ojca nie wszystko było w porządku. Rola w fabule spełniona, możemy
iść dalej!
Dalej, czyli na statek mający zawieźć
naszego bohatera na czerwoną planetę. Jest na nim w roli gościa, a załoga to
stare wygi, mimo wszystko musiało się wydarzyć coś, co pokaże po raz kolejny,
że może Roy jest aspołeczny, ale za to doskonały z niego astronauta, świetnie
się sprawdza w sytuacjach ekstremalnych i
jest lepszy niż niejeden
kapitan czy jego zastępca. Jak o tym przekonać widza? Postawmy na jego drodze
statek kosmiczny, który jest stacją badawczą opanowaną przez wściekłe,
krwiożercze małpy! A czemu by nie! Znowu się coś zadzieje! Nic to, że absurd,
że parodia – życie toczy się dalej (chociaż nie dla wszystkich).
Nie chcę już opowiadać kolejnych wydarzeń
i wskazywać, co mnie irytowało w poszczególnych scenach, ale bądźcie pewni, że
lista nie jest zamknięta! Myśleliście, że Tom Cruise jest twardzielem, bo wskoczył
w którejśtam części Mission Impossible do startującego samolotu? Brad
Pitt go przebił! Wbił się na gapę do startującej rakiety kosmicznej!
Co jeszcze można powiedzieć o postaci
Roya McBride’a? Bardzo dużo! A to dlatego, że nie tylko śledzimy na ekranie
jego działania i słuchamy jego wypowiedzi. Słuchamy też jego ciągłych
autoanaliz potrzebnych do ewaluacji psychologicznej, najwyraźniej wymaganej od
wszystkich astronautów. Słuchamy jego głosu z offu, komentującego wszystkie
wydarzenia, wypowiadającego wszystkie przemyślenia. Dostajemy też w szybkich
przebitkach obrazy z jego przeszłości, z dzieciństwa oraz związku małżeńskiego.
Nie ma tu czego dopowiedzieć, nie ma czego analizować – wszystko to zostało
zrobione za nas i podane wprost na tacy.
Oto więc dostaliśmy film, który miał
być z tych ambitniejszych, ale do którego często wkrada się parodia. Miał być
głęboki, refleksyjny, ale przez swoją dosłowność nie pozwala myśleć. Miał
opowiedzieć ciekawą historię, a akcję na siłę popychają motywy czy postaci
czysto pretekstowe. Miał powalić świetnymi zdjęciami i genialnym aktorstwem,
tymczasem cała masa irytujących błędów zepchnęła te elementy na dalszy plan.
Dostaliśmy wydmuszkę, w której – jak
na mój gust – za bardzo widoczny jest przerost formy nad treścią. Najbardziej
jest to chyba widoczne w końcowych scenach i wielkim przesłaniu: „nie warto się
fiksować na abstrakcyjnych celach i szukać życia w kosmosie, skoro to, co
najważniejsze, czyli MIŁOŚĆ, jest tu, na Ziemi”…
tytuł: Ad
Astra
reżyseria:
James Gray
scenariusz:
James Gray, Ethan Gross
obsada:
Brad Pitt, Tommy Lee Jones, Ruth Negga, Donald Sutherland, Liv Tyler
Dwadzieścia siedem lat minęło jak
jeden dzień. Świat poszedł do przodu. Członkowie niegdysiejszego Klubu Frajerów
ułożyli sobie życie, całkiem zapominając o morderczym klaunie ze stanu Maine.
Ale TO wciąż pamięta, wciąż czyha w kanałach. Co więcej, zgłodniało i rusza na
pierwsze po ponad dwóch dekadach łowy. Okoliczności niebawem zmuszają grono
znajomych z lat szczenięcych do podobnego spotkania, by ponownie wspólnie
stawić czoła złu grasującemu w Derry.
Antoni, który To przeczytał
Po dziś dzień
monumentalna opowieść o starciu grupy dzieciaków (a później dorosłych,
przynajmniej w teorii) ze swoimi mniej lub bardziej wypartymi lękami pozostaje
jednym z najbardziej docenianych dzieł Stephena Kinga. Biorąc pod uwagę mnogość
wątków oraz postaci, fakt, że jego napisanie zajęło królowi horroru aż pięć
lat, ani trochę nie dziwi. Podobnie jak to, że każda z adaptacji wymagała
pewnych cięć.
Patrząc z
perspektywy czasu na nieco zapomnianą miniserię z 1990 roku z Timem Currym w
roli demonicznego Pennywise’a – ma ona całkiem sporo wspólnego z hollywoodzką
ekranizacją, której druga odsłona gości obecnie na ekranach. Choć efekty
specjalne uległy ogromnej przemianie, pierwsza połowa historii niezmiennie
pozostaje tą bardziej udaną i zajmującą.
Nie oznacza to
oczywiście, że To: Rozdział 2 jest
filmem złym (ani nieudaną adaptacją). Może się poszczycić znakomicie dobraną
obsadą, chociaż młodsi aktorzy i tak kradną show w retrospekcjach. Znajdziemy
tu też o wiele więcej humoru, który świetnie balansuje chwile grozy.
Powracającym żartem jest chociażby tendencja pisarza do niedopracowanych
zakończeń, mnożą się też nawiązania do innych książek autorstwa Kinga czy ich
kinowych realizacji oraz dzieł gatunku w ogóle, a sam autor zalicza krótki acz
sympatyczny epizod w fabule.
Nieco gorzej
działają natomiast niektóre straszaki, analogicznie do sytuacji sprzed
niespełna 30 lat. Wynika to przede wszystkim z tego, że z obszaru traum mocno
zakorzenionych w kulturze przenosimy się częstokroć w obszar bardziej
abstrakcyjny, a w takim przypadku łatwo zahaczyć o groteskę. Nie ulega
wątpliwości, że najbardziej przeraża wciąż sam Pennywise, a kreacja Skårsgarda
w niczym nie ustępuje ikonicznej interpretacji Curry’ego.
Jednak tak jak
w przypadku powieści, nie o grozę sensu stricto tu przecież chodzi. To zawsze było studium psychologicznego
rozwoju, międzyludzkich relacji (często o niezdrowym charakterze) i sposobów
radzenia sobie z wypartym. W centrum zainteresowania zaś stali Frajerzy, nie
zaś bestia enigmatycznego pochodzenia. I w tym aspekcie można mówić o pełnym
sukcesie. Scenarzyście, pomimo wprowadzenia zmian w statusie społecznym
niektórych bohaterów, udało się nie naruszyć wiarygodności efektów procesu
przejścia w dorosłość, mało tego, niektóre z decyzji zdają się być wręcz
sensowniejsze w kontekście narracyjnym, nie rażą także pewne skróty czy
okrojenie wątków. Lepiej wybrzmiewa sama finałowa konfrontacja, z konieczności
odarta z gęsto metatematycznej otoczki elementów Kingowego uniwersum, a przez
to bardziej terapeutyczna i intymna.
Ostateczna
ocena zależy w tym momencie silnie od oczekiwań widza. To: Rozdział 2 może ich nie spełniać jako horror czystej wody,
pozostaje jednak solidną adaptacją, dobrym widowiskiem, a także pogłębioną
analizą charakteru postaci. I mnie to wystarcza aż nadto.
Paweł, który Tego nie czytał
Widz w kinie
poszukuje różnych emocji. Horrory powstały w latach trzydziestych ubiegłego
wieku jako niskobudżetowe produkcje, których zadaniem było szokować, wstrząsać
i wzbudzać obrzydzenie. W latach 40. w Niemczech nastąpił przełom, gdy
wytwórnia RKO wypuściła serię filmów inteligentnych i oszczędnych w środkach, z
atmosferą grozy budowaną za pomocą sugestii, niedopowiedzeń i poszlak. Co
ciekawe, dopiero w latach 70., wraz z sukcesem m.in. Dziecka Rosemary czy Egzorcysty,
gatunek zyskał prestiż i doczekał się awansu artystycznego. Dzieła reżyserów z
pierwszej ligi wprowadziły innowację, zaczęły bowiem bezpośrednio konfrontować
widza z przemocą i uczuciem odrazy.
Horror ma
potencjał, aby krytykować rzeczywistość i zabierać głos w poważnej dyskusji.
Znakomicie nadaje się do wyrażania zaniepokojenia zmianami kulturowymi –
kwestionowaniem normalności i wartości tradycyjnych. Podczas wywiadów
promujących drugi rozdział Tego
obsada sporo uwagi poświęcała sekwencji otwierającej film, która w rażący
sposób przedstawia zbrodnię na tle nienawiści. Scenarzyści dokładnie wybierają
brud spod paznokci społeczeństwa. W tym momencie filmu To nie pojawiło się
nawet jeszcze na ekranie. TO rodzi się w nas. TO z nas pochodzi. TO atakuje i
zapada w podskórny stan spoczynku w nieprzerwanym cyklu nierozwiązanego
problemu. Od czasu publikacji powieści w 1986 roku temat pozostaje w centrum
debaty publicznej w skali 1:1. Nie zmieniło się nic, albo bardzo niewiele.
Dlaczego Derry?
Można pozostać przy wyjaśnieniu podanym w filmie, w którym Mike mówi, że jest
to wynik niefortunnego zbiegu okoliczności. Można też zrobić krok do tyłu, żeby
spojrzeć szerzej na opowieść, w której Stephen King przeprowadza krytyczną
wiwisekcję małomiasteczkowej mentalności. W wielkim mieście zawsze można się
schować. Natomiast w takiej dziurze jak Derry nie da się zatracić
indywidualizmu. Wszyscy się znają, wszyscy wyrokują. Człowiek nieustannie
przegląda się w sąsiadach, odczuwa presję spojrzeń i palący szept plotek. W
małej grupie konformizm, podglebie lęku przed wykluczeniem, działa przecież
najsilniej, użyźniając przy tym nietolerancję.
Klub Frajerów
spotyka się ponownie po dwudziestu siedmiu latach. Powrót do rodzinnego
miasteczka wywleka z odmętów świadomości najbardziej wstydliwe lęki i traumy.
Walka z Tym jest walką z samym sobą, z pamięcią i tożsamością ukształtowaną
przez złe doświadczenia; wymaga brutalnego porzucenia strefy komfortu uwitej z
pozornie oswojonego bólu. To 2
ilustruje dramat dorosłych ukształtowanych przez upokorzenie i poczucie winy –
rany zadane w dzieciństwie. Molestowanie seksualne, przemoc w rodzinie, utrata
bliskich w wypadku, nadopiekuńczy rodzic, presja kanonu piękna, samotność,
homofobia, kryzys męskości. Wszystkie te tematy zostały potraktowane z szacunkiem
i zrozumieniem. Wszystkie znakomicie przetłumaczono na język kina. Są w tym
filmie sceny zachwycające wizualnie samą tylko inscenizacją; w szczególności
myślę tu o wzruszającym symbolizmie punktu kulminacyjnego relacji Beverly i
Bena.
Stephen King napisał
horror o strachu wydestylowanym z paraliżującego poczucia bezradności.
Bohaterowie stają twarzą w twarz z najskrytszymi obawami i pod tym względem nie
da się już pójść dalej ani wejrzeć głębiej. Nie umieszczajmy Tego w jednej szufladzie z Omenem czy Gatunkiem. Uważam, że ten film ma potencjał terapeutyczny i moc
zmieniania widza.
tytuł: To: Rozdział 2
reżyseria: Andy Muschietti
scenariusz: Gary Dauberman
obsada: Jessica Chastain, James McAvoy,
Bill Hader, Isaiah Mustafa, Jay Ryan, James Ransone, Andy Bean, Bill Skarsgård
czas trwania: 2 godz. 49 min.
data polskiej premiery: 6 września 2019
gatunek: horror
dystrybutor: Warner Bros.
Film obejrzeliśmy dzięki współpracy z kinem Helios
]]>http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/to-derry-mozna-przywyknac/feed/0Król Simba poznany w roku 2019
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/krol-simba-poznany-w-roku-2019/
http://zcyklu.pl/na-ekranie/obejrzelismy/krol-simba-poznany-w-roku-2019/#respondWed, 28 Aug 2019 10:59:39 +0000http://zcyklu.pl/?p=1651
Wszyscy
znamy legendy o niezwykłym animowanym filmie z 1994 roku, który poruszył serca
rzeszy maluchów, ich rodziców i właściwie każdego, kto się z nim zetknął. Ja
znam tylko opowieści, bo sama filmu nie widziałam, stąd też pomysł, aby napisać
recenzję tegorocznej odsłony Króla Lwa.
Zacznę od wyjaśnienia,
że chociaż animacji nie widziałam, to wiem, o czym była i idąc na premierę filmu,
wiedziałam, na co się piszę.
Od momentu kiedy zasiadłam w sali kinowej,
czułam duże podekscytowanie ze strony widzów. Słyszałam, jak wymieniali uwagi dotyczące
nowych aranżacji muzyki filmowej czy aktorów podkładających głosy pod ich
ulubione postaci – i przyznam szczerze, że czułam się zupełnie nieprzygotowana
do seansu, bo nie sprawdziłam tych wszystkich informacji wcześniej. Kiedy film
się zaczął, umilkły odgłosy chrupania popcornu i zaczęło się nucenie utworu
otwierającego obraz, co z mojej perspektywy było straszne. Możecie sobie wyobrazić,
jak kilkadziesiąt obcych osób nuci tak dobrze im znaną piosenkę… Później
zaczęła się regularna historia i poczułam, jak opada podniosła atmosfera, bo
znowu słychać było przekąski, siorbanie napojów i teatralne szepty.
Sama
fabuła filmu nie została zmieniona w stosunku do oryginału, ale poprawiono
niektóre błędy z animacji, które jednak nie miały większego wpływu na historię.
I przyznam
szczerze, że to dość przyjemna historia, ale po latach słuchania o niezwykłości
i wspaniałości Króla Lwa spodziewałam się po tym filmie czegoś wyjątkowego.
Wydawało mi się, że animacja na poziomie fabularnym przekazuje po prostu coś więcej,
coś ekstra, a okazało się, że to kolejna historia o walce dobra ze złem – tym
razem z lwami w roli głównej. Pamiętam, jak kiedyś znajoma powiedziała mi, że
ten film ukształtował jej wrażliwość. Gdyby nie oglądała go, kiedy była
dzieckiem, wyrosłaby na zupełnie innego człowieka. Trudno się odnieść do indywidualnych
uczuć czy się im sprzeciwiać, ale wydaje mi się, że kultowość tej animacji tkwi
w uniwersalnym wątku, a nie w nowatorskim przekazaniu historii.
Warto
przypomnieć, że sama fabuła nawiązuje do Szekspirowskiego Hamleta, więc
jeśli odsuniemy na bok opowieść o wielkich kotach, zostanie nam klasyczna
tragedia. Spójrzmy: najpierw umiera władca zdradzony przez brata, później przez
większość obrazu krajem Mufasy rządzi Skaza i jego hieny, a dopiero w
przypływie emocji (namowy Nali) Simba decyduje się na odzyskanie królestwa. (Tutaj
przy okazji warto polecić Hamleta, boto jeden z tych lepszych
dramatów wszechczasów).
Mimo tego,
co usłyszałam o animacji przez te wszystkie lata, to film z 2019 roku oceniam
jako bardzo przewidywalny i zupełnie niepotrzebny.
Jego
przewidywalność może wynikać z tego, że dotąd obejrzałam już wiele historii o
podobnej fabule i ten obraz nie wniósł niczego nowego do mojego życia. Jeżeli
chodzi o zapotrzebowanie na taki film, to rozumiem zabieg wznawiania bajek Disneya,
bo trudno oczekiwać, aby współczesne dzieci zachwycały się animacjami z
poprzedniego wieku. Jednak w przypadku Króla Lwa film z 1994 roku nie
zestarzał się jeszcze na tyle, aby go odświeżać.
Chociaż
nie widziałam oryginalnej animacji, to jestem fanką produkcji Disneya i
widziałam ich filmy od tych z lat 30-tych po współczesne. W okresie kiedy
powstała animacja Króla Lwa, do kin trafiły także: Piękna i Bestia
(1991), Aladyn (1992), Pocahontas (1995), Dzwonnik z Notre
Dame (1996), Herkules (1997). Pomiędzy datami powstania filmów jest
co prawda kilka lat różnicy, ale zostały stworzone w jednej technice
animacyjnej, w tej samej kolorystyce i nawiązują do baśni ludowych lub
mitologii. Oczywiście do tej pory powstały już filmy aktorskie, które nawiązują
do fabuły wyżej wymienionych bajek Disneya, ale to są zupełnie inne widowiska.
A stworzenie animacji o Królu Lwie nie ma dla mnie żadnego logicznego
wyjaśnienia, oprócz oczywistego, że film zarobi dla wytwórni dużo pieniędzy na
całym świecie.
Innym aspektem,
który chciałabym omówić, jest ścieżka dźwiękowa do filmu. Oczywiście starą
znam, bo nie dało się jej nie słyszeć, kiedy ktoś wychowywał się w latach
90. Oryginalne utwory wydawały mi się niezwykłe, bajkowe i w pewnym sensie
wielkie, wykonane przez utalentowanych artystów. Natomiast w przypadku
współczesnego filmu dostrzega się zmianę aranżacji – większość piosenek została
przerobiona na utwory popowe i w kontekście tego filmu jest to zmiana na
gorsze. Jeżeli mamy do czynienia z obrazem tak kultowym jak Król Lew, to
zasadnym wydaje się, aby soundtrack też trzymał poziom. Moim zdaniem można było
spokojnie pozostawić oryginalne piosenki i nie kombinować z nowymi aranżacjami.
Oczywiście
w filmie są też elementy, które mi się podobały, np. pan John Oliver jako Zazu,
wyniosły służący ale i przyjaciel rodziny królewskiej, oraz pan Seth Rogen jako
Pumba. Decyzja o obsadzeniu Rogena w tej roli to strzał w dziesiątkę, a aktor
musiał się świetnie bawić przy pracy nad produkcją. No i oczywiście sama
animacja jest piękna, bo widzimy, jak w oczach małego Simby odbija się światło,
jak realistycznie wyglądają cienie zwierząt czy ich odbicia w tafli wody. Widać,
jak wiele wysiłku włożono w sferę wizualną filmu i bardzo to pochwalam, bo jest
przyjemna dla oka.
W mojej
ocenie osoby, które nie widziały dotąd Króla Lwa, powinny pochylić się
nad filmem animowanym. Ja sama ciągle zastanawiam się nad jej nadrobieniem, ale
przyznaję, że tegoroczny film mnie nie zachęcił. Obawiam się też zderzenia z
legendą, bo co ze mną będzie, jeśli i oryginalna animacja mi się nie spodoba?
Straszna myśl.
tytuł: Król
Lew
reżyseria:
Jon Favreau
scenariusz:
Jeff Nathanson
obsada: Donald Glover, Seth Rogen, Alfre Woodard,
Beyoncé