Norma, czyli co?
Na początku warto zadać sobie
pytanie, co tak właściwie kryje się pod pojęciem „normy językowej” i skąd ją
bierzemy. Profesor Mirosław Bańko pisze, że normą
jest to, co jest aprobowane przez wykształconych użytkowników języka[1].
Co zaskakuje w powyższym zdaniu? Prawdopodobnie to, że nie ma w nim ani słowa o
językoznawcach! Czyżby norma zależała zatem wyłącznie od nas? W końcu w
dzisiejszych czasach prawie wszyscy jesteśmy magistrami. Cała procedura w
największym skrócie polega więc na tym, że grupa znawców języka obserwuje, jak
mówi społeczeństwo, a następnie rozstrzyga, co powinno zostać zapisane w
słowniku. Brzmi to niezbyt skomplikowanie, rzeczywistość wygląda jednak nieco
inaczej. Po pierwsze społeczeństwo nie mówi jednym głosem, po drugie – sami
językoznawcy nie zawsze są ze sobą zgodni. Jedni są bardziej liberalni, inni –
nieco bardziej konserwatywni. Co więcej, akceptowanie tego, w jaki sposób mówią
Polacy, traktują nieraz bardzo dosłownie. Przykład? Nazwiska typu „Disney”
większość z nas wymawia z „polsko-angielskim” j na końcu, choć nie jest to poprawne. Co na to norma? Dostosowuje
się do nas – oglądamy zatem filmy Disneya,
a nie Disney’ego[2].
Czy to ostateczny dowód na to, że my sami decydujemy o kształcie języka? Ma to
sens, ale należy zadać sobie pytanie, czy w związku z tym norma odzwierciedla
rzeczywistość czy zupełnie od niej odbiega? Być może ani jedna, ani druga
odpowiedź nie jest w pełni prawidłowa. Norma bywa zatem uproszczeniem, ale
uproszczeniem, na które sami sobie zapracowaliśmy.
Czy norma jest w normie?
Zacznijmy od tego, że nikt z nas
nie lubi być poprawiany. Chcemy mówić i pisać poprawnie, ponieważ
najzwyczajniej w świecie nam się to opłaca – inni nie patrzą na nas krzywo,
omija nas chwila zawstydzenia. Co jednak dzieje się w chwili, gdy przypadkowo
(lub zupełnie nieświadomie) zdarzy się nam pomyłka? Jedni bez większych oporów
od razu nas korygują, inni próbują przekazać nam swoją wiedzę nieco dyskretniej,
pozostali wolą milczeć lub po prostu nie zwracają uwagi na nasze
niedociągnięcia. Przeważa jednak opcja pierwsza, przeważa na tyle, że czasem
posuwamy się do granic absurdu. Przyznam się (z pewnym wstydem) do tego, że
istnieją takie formy, z których poprawności zdaję sobie sprawę, a jednak za
każdym razem waham się, zanim ich użyję. Dzieje się tak wtedy, gdy spotykają
się one z niezrozumieniem, niekiedy z wyraźnym sprzeciwem słuchaczy. Przykład?
Jest ich kilka, ale na pierwszy plan wysuwa się jeden, popularny szczególnie w
środowisku uniwersyteckim. Chodzimy nie tylko na wykłady i konwersatoria
(tu nie ma problemów), lecz także na ćwiczenia
(sic!), a wszystko to razem daje nam całą masę zajęć. W ciągu dnia mamy ich kilka… kilkoro? Jak o tym mówisz? Jeśli
chcemy wypowiadać się poprawnie (czy też najlepiej jak się da, ponieważ każdej
z opcji daleko do ideału), stwierdzimy, że jest ich dwoje lub troje. Jak
często jednak usłyszymy tę właśnie formę? Na dźwięk wspomnianych słów niejedna
osoba krzywi się z niesmakiem. Czy w takich chwilach nie wolimy niekiedy
zapomnieć o tym, co mówi słownik, i dostosować się do większości?
Kwestia wyboru
Rok dwa tysiące dwunasty już tak nie dziwi, podobnie pierwszy lutego, mam wrażenie, że mówimy coraz
poprawniej, coraz częściej stosujemy się do ogólnie przyjętych zasad. Co
najważniejsze, chcemy (!) być poprawni (nie tylko politycznie). Problem w tym,
że sami nie do końca wiemy, dlaczego jedne z form nam po prostu „dobrze
brzmią”, a inne – wręcz przeciwnie. Jedne rozstrzygnięcia językoznawców uważamy
za potrzebne, innych nie potrafimy i nie chcemy zrozumieć. Nie jesteśmy w końcu
robotami, kierujemy się przede wszystkim własną intuicją, która – będę
optymistką – w większości przypadków nas nie zawodzi. Wziąć czy wziąść – tu różnicę
widzimy wyraźnie. Poszedłem czy poszłem – tu również, choć niektórzy ze
śmiechem stwierdzają, że pierwsza z form wyznacza jednocześnie dłuższy dystans,
o którym mowa. Większy problem mamy z rozstrzygnięciami z szablonu:
wobec /
dla / w stosunku do. Przez większość życia myślałam, że tych trzech form
używamy zamiennie. Ha! Nic bardziej mylnego. Wielu z nas może zadać sobie
pytanie: „jaka różnica?”.
Decyzja należy do nas
Skoro już wiemy, że norma to nie wymysł szalonych językoznawców i skoro zdajemy sobie sprawę z jej – choćby minimalnej – użyteczności, zadajmy sobie pytanie, czy to ona nas inspiruje, a jeśli tak, to dlaczego. Jeśli już zdarzy nam się popełnić błąd językowy i jeśli – nie daj Boże! – ktoś nas poprawi, postanawiamy więcej tego nie powtórzyć. Coraz częściej zwracamy również uwagę na poprawność tekstów pisanych. Większość z nas nie chce ośmieszyć się przed osobą, do której kieruje swoje słowa, a więc do kogoś, od kogo najprawdopodobniej chcemy coś uzyskać. Norma w takim przypadku ma nam pomóc, i nic w tym złego. Gdzie jej zatem szukać? W słownikach – od wielu lat na domowej półce ma je niemal każdy, zupełnie jak encyklopedię czy książkę telefoniczną. Nadszedł jednak XXI wiek, a wraz z nim na pomoc przychodzi nam dziś coraz częściej Internet. Pytania o poprawne formy są jednymi z częściej wpisywanych do wyszukiwarek. Bardzo popularne stały się również internetowe poradnie językowe, na czele z tą PWN-owską. Doradza nam tam przede wszystkim wspomniany już wcześniej profesor Bańko – dość liberalny (co podoba się internautom), ale przede wszystkim ludzki i bardzo dowcipny. Owszem, po niektórych jego odpowiedziach wahamy się, jak należy mówić, ponieważ wszystko nagle wydaje się dozwolone, ale czy nie uznajemy tego za zaletę? W końcu język polski jest polski, bo tworzą go Polacy.
Norma to temat rzeka, ale my sami w gruncie rzeczy lubimy płynąć z prądem. W przypadku języka zwykle nie świadczy to o naszym braku indywidualności. Nikt nam nie broni mówić pięknie i soczyście, a to dlatego, że pięknie i soczyście można mówić również poprawnie. W ostatecznym rozrachunku i tak to Ty pozostajesz panem swoich wypowiedzi. Twój język może być jednocześnie w formie i w normie, jego kondycja zależy wyłącznie od Ciebie.