Miasto projektowane

Miejska tajemnica. W poszukiwaniu czynnika X

Agnieszka Szypulska

Źródło grafiki: Materiały własne

Miasto to nie architektura. Miasto to nie infrastruktura. Miasto to ludzie.

Zima w mieście jest wyczerpująca, prawdopodobnie tak jak wszędzie. Tegoroczna wyjątkowo dała mi w kość, wysysając wszystkie chęci – nie ważne, czy dobre, czy złe. Dlatego każde spotkanie z entuzjazmem, szczególnie niekrytym, mnie zawstydza. Niedawno, kiedy zaczęłam werbalizować swój podziw dla sił jednego z moich rozmówców, zeszliśmy z tematu entuzjazmu na jego brak. Zaczęliśmy analizować, na czym polega mój problem, co mnie tak naprawdę blokuje. Najlepszą, a przynajmniej najczęściej stosowaną taktyką w takich wypadkach jest próba powrotu do tego, co sprawia przyjemność, co jest pasją. Dla mnie to miasto. Ale miasto jako idea? Jako praktyka? Jako stan umysłu? Trudno powiedzieć. 

Dostałam propozycję, żeby pewnego słonecznego dnia wyjść z domu, pójść na spacer i poczuć swoje miasto na nowo. Od razu obudził się we mnie sprzeciw. Miasto jest wydarzeniem społecznym. Istnieje tylko poprzez interakcję. Jeśli uznamy za prawdziwe twierdzenie z samego początku tego tekstu, że miasto to ruch i ludzie, najlepiej doświadczać go wspólnie.

Teraz, kiedy to piszę, zaczynam się zastanawiać, czy aby mój rozmówca nie miał racji. Moje oburzenie staje się nieuzasadnione. Prosta sprawa: samotny spacer daje czas na myślenie. Daje też szansę na nawiązanie więzi z… Z czym właściwie? W miastach coś musi być. Coś, co uzależnia, coś, co sprawia, że wpada się w sidła (czasem bezkrytycznej) miłości. To coś jednak jest nieuchwytne. I dobrze. Cóż bardziej pociągającego, co bardziej inspiruje niż tajemnica?

W kulturze jednak pojawia się wiele tekstów, które próbują ten czynnik X odkryć. W latach 70. w Stanach Zjednoczonych popularność zdobyła piosenka o tytule „New York state of mind”. W późniejszym okresie swoje wersje tego utworu nagrali tacy muzycy jak Barbra Streisand czy Frank Sinatra. Doczekał się też zupełnie współczesnej aranżacji w serialu „Glee”. Piosenka została napisana tuż po powrocie Billy’ego Joela, oryginalnego wykonawcy, z Los Angeles, w którym spędził trzy lata. Cóż może być piękniejszego niż powrót do ukochanego miejsca pochodzenia? Gdy wsłuchać się w tekst, okazuje się, że wszystko, czy dobre, czy złe, daje się wytłumaczyć jednym zdaniem: „I’m in a New York state of mind”. Tytuł (i zarazem integralna część zdania powtarzającego się niczym refren) jest kluczowy dla zrozumienia pewnego podejścia do miasta. Miasta jako miejsca, którego nie można zdefiniować, które znajduje się w umyśle jego mieszkańca i które powraca niezależnie od tego, gdzie akurat się ów mieszkaniec znajduje.

Coś musi być w tym rozumowaniu, skoro w 2009 roku Jay-Z i Alicia Keys nagrali piosenkę o tytule parafrazującym powyższy, czyli „Empire state of mind”. Oba utwory traktują o Nowym Jorku. W obu przypadkach również mamy do czynienia z tytułami, które wskazują albo na samo miasto, albo na jeden z najważniejszych jego symboli – Empire State Building. Oba również posługują się dwuznacznością: „New York State” jest nazwą administracyjną, „Empire State” – nazwą własną. Ale angielskie słowo „state” odnosi się również do stanów ducha, „state” to nastrój, to byt.

Przywołane wyżej piosenki nie są bynajmniej peanami na cześć Nowego Jorku i jego struktury społecznej czy przestrzennej. Nowy Jork jest grzesznym miastem, przestępczym, ambiwalentnym, ale może właśnie dzięki temu inspirującym[1].

Gdy wrócimy zza oceanu na nasze europejskie podwórko, nie trzeba szukać daleko, żeby odnaleźć podobne opinie o mieście. Moją ulubioną piosenką chyba ze wszystkich, które kiedykolwiek słyszałam, jest „Pieprzę cię, miasto” Marii Peszek. Nigdzie nie jest wyraźnie powiedziane, jakie miasto chce pieprzyć, ale nie ma zbyt wielu takich, których „krwawe dzieje bledną, gdy dnieje”. Stąd moje przypuszczenia o tym, że adresatem jest Warszawa. Nawet jeśli nie, nie robi to aż takiej różnicy. Gdziekolwiek by owo miasto było, ciągle z jakichś, czy to ekonomicznych, czy sentymentalnych powodów, usidla. Peszek śpiewa: „W tobie sobie mieszkam, co nie znaczy, że spieprzam lub że się dobrze tu czuję”, aby kilka wersów dalej dodać to, co najważniejsze: „Ale też nie widzę innego miast ciebie, więc pieprzę cię miasto czule, bo jesteś moim miastem”. To niebezpośrednio ujawnione miasto utkwiło w krwioobiegu, stało się integralną częścią zamieszkującej go osoby, a nawet – pułapką.

W językoznawstwie postawiono kiedyś hipotezę[2], według której język wpływa (w mniejszym lub większym stopniu) na sposób myślenia człowieka, na to, jak konstruuje świat i siebie w uniwersum, wobec niego i innych. Może to nadużycie, ale wydaje mi się, że z miastem może być bardzo podobnie. Moja teza wkracza również w pewnym sensie w determinizm dziejowy i przestrzenny, ale brzmi tak: miasto wpływa (w mniejszym lub większym stopniu) na sposób myślenia człowieka, na to, jak konstruuje świat i siebie w uniwersum, wobec niego i innych. Tezę tę pewnie bardzo łatwo można obalić; chętnie skonfrontuję swoje odczucia i obserwacje z odczuciami i obserwacjami innych. Na mnie moje miasto wpływa bardzo znacząco. Gdziekolwiek jestem, myślę przez jego pryzmat. Z niego czerpię siły witalne, ono jest moją inspiracją.

Jak słusznie zauważa Peszek:
„truje mnie miasto
upija mnie miasto
przeraża mnie miasto
zachwyca mnie miasto
zabija mnie miasto
i wskrzesza mnie miasto
i pieprzę cię miasto”.

[1] In New York / Concrete jungle where dreams are made of, / There’s nothing you can’t do. / Now you’re in New York. / These streets will make you feel brand new, / The lights will inspire you. / Let’s hear it for New York.

[2] Hipoteza Sapira-Whorfa, stworzona w latach 20.-30. XX wieku.


Agnieszka Szypulska

Studentka kulturoznawstwa i gospodarki przestrzennej. Słucha ulicy i ogląda ludzi. Tropi narracje, zwłaszcza te miejskie. Lubi opowiadać niestworzone historie o warszawskich zakątkach i robi to zawodowo. Szybko się zakochuje - w miejscach, książkach i fikcyjnych mężczyznach.