Źródło grafiki: static.prsa.pl/images/a78faaa6-fd95-4099-8def-606d900de0d3.jpg
Kiedy duża grupa ludzi na coś się nie zgadza, a wszystkie legalne i pokojowe środki zostały wykorzystane, kolejnym krokiem, który można podjąć, jest wyjście na ulicę. Mamy całkiem długą historię takich protestów i jeśli ktoś chce wierzyć, że to jedynie historia, grubo się myli.
Dwudziesty wiek rozpoczął się od robotniczej rewolucji. W 1905 roku zawrzało Cesarstwo Rosyjskie, w którym pojawiły się ruchy antyabsolutystyczne. Kryzys gospodarczy zwiększył społeczne dysproporcje, pogarszając sytuację robotników, którzy koniec końców rozpoczęli strajk. Na ziemiach polskich wydarzenia 1905 roku rozpoczęły się w styczniu na placu Grzybowskim, gdzie w wyniku starcia z wojskiem zginęło około stu ludzi. Niewiele później, bo w czasie obchodów pierwszomajowych, życie stracili kolejni. Jeszcze zimą strajki rozprzestrzeniły się na cały teren Królestwa Polskiego, docierając do największych ośrodków przemysłowych, takich jak Łódź, Sosnowiec, Dąbrowa Górnicza czy Radom.
To właśnie energia ludu, niezadowolonego z rzeczywistości, zebranego na ulicach i gotowego do walki na śmierć i życie w celu poprawienia swojego bytu (oczywiście, podsyconego płomiennymi przemowami i obietnicami lepszej przyszłości), była w stanie obalić carat, zmienić oblicze Rosji i państw ościennych. Co ta rewolucja przyniosła, to już zupełnie inna kwestia – skupmy się na samej energii.
Robotnicy należą do środowisk, które zapisały się w naszej historii jako protestujące. Inne to m.in. studenci. Potencjalnie najbardziej wywrotowa, bo też na taką kształcona, grupa w każdym społeczeństwie. W końcu właśnie wolność i otwartość głosi każdy uniwersytet. W końcu właśnie w jego ramach mają toczyć się dyskusje i debaty filozoficzne, socjologiczne, ekonomiczne. W rezultacie ma wykształcić w ludziach wrażliwość na problemy społeczeństwa, umiejętność ich diagnozowania i proponowania rozwiązań. Nie powinno zatem dziwić, że jeśli ktoś próbuje takie działania ukrócić, prędzej czy później spotka się z reakcją.
Przykładem, który najczęściej się przywołuje w takim kontekście, są majowe protesty francuskich studentów w 1968 roku. Ale nie tylko we Francji wiosna tego roku stała się momentem wrzenia. Również w Warszawie, chociaż dwa miesiące wcześniej i z zupełnie innych przyczyn, studenci postanowili pokazać, że się nie zgadzają. Co spowodowało niezadowolenie? W Warszawie w wyniku zaostrzającej się polityki władz i napiętej sytuacji międzynarodowej wszystkie odgórne decyzje zaczęły się wiązać z radykalnymi reakcjami. I tak, gdy decyzją cenzury z afiszy miały zostać zdjęte Dziady w reżyserii Kazimierza Dejmka, studenci rozpoczęli swój protest, który odbył się w dniu ostatniego (jedenastego) przedstawienia. Widownia była przepełniona, niemal wszystkie miejsca zajęli młodzi, w trakcie sztuki skandujący różnego rodzaju hasła, nawołujące do zmniejszenia ingerencji cenzury w kulturę. Zaraz po spektaklu demonstracja, złożona z widzów, ruszyła pod pomnik Adama Mickiewicza na Krakowskim Przedmieściu.
O wydarzeniach w Warszawie studenci donieśli francuskim reporterom. Odpowiedzialni za to Adam Michnik i Henryk Szlajfer zostali za karę relegowani z uczelni na wniosek ministra szkolnictwa wyższego. W ich obronie organizacje studenckie zorganizowały wiec, w czasie którego domagano się przywrócenia im praw studenckich. Odbył się on 8 marca i zaczął całkowicie pokojowo. Pod jego koniec jednak władze pokazały swoją dezaprobatę, wysyłając na protestujących odziały ZOMO i tak zwanego „aktywu robotniczego” (jego robotniczego składu nigdy nie potwierdzono). W całej Polsce środowisko akademickie poparło niezadowolonych, również rozpoczynając protesty, które z czasem spotkały się z agresywną reakcją władz. Niestety, protesty te nie stały się wystarczająco trudnym orzechem do zgryzienia i nijak nie zagroziły politycznej stabilności partii.
We Francji jednak nie było mowy o cenzurze. Tam pierwotnie chodziło o wyraźne zakomunikowanie władzom uczelni konieczności reform. Po wojnie liczba studentów wzrosła kilkukrotnie, a metody ich nauczania nie zmieniły się ani trochę. Dodatkowo żądano usunięcia z kampusu policjantów w cywilu. Brak reakcji władz uniwersyteckich doprowadził do rozpoczęcia zamieszek, które z czasem rozlały się na całą Francję. Gwałtowne starcia między studentami a policją sprawiały jedynie, że protestujący stawali się coraz bardziej radykalni, a sytuacja zmieniała się tak szybko, że reakcja rządu była znacząco spóźniona. W wyniku tych protestów francuska scena polityczna przeszła niebagatelną zmianę, a w społeczeństwie rozpoczął się proces liberalizacji.
Teraz, niemal pięćdziesiąt lat później, studenci znowu zaczynają wychodzić na ulicę. W Wielkiej Brytanii od kilku lat protestują to mniej, to bardziej aktywnie przeciwko podnoszącym się cenom studiów. Większość Brytyjczyków była w stanie podjąć naukę tylko dzięki preferencyjnym kredytom, udzielanym właśnie na ten cel, lecz rosnące czesne sprawia, że wielu musi zrewidować swoje plany, przewidując, że nieprędko pozbędą się ciężaru rat.
Problem komercjalizacji uczelni wyższych pojawił się również w Polsce. Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego, przyznając uniwersytetom dotacje w zależności od liczby przyjętych studentów, zadeklarowało jasno, na czym mu zależy. Nie jest to jakość wykształcenia absolwentów, lecz ich liczba. Kilka lat temu w poszukiwaniu funduszy, tłumacząc się wyrównywaniem dostępu do studiów, Ministerstwo wprowadziło opłaty za drugi kierunek według cenników, które zaproponowały wydziały. Jednak dwa lata po wprowadzeniu tych przepisów, okazało się, że są niekonstytucyjne. Ustawa przepadła, a wraz z nią podstawy, do których odnosiły się regulaminy studiów polskich uczelni. Obecne przepisy przestają obowiązywać od końca tego roku akademickiego, dlatego też uczelnie na gwałt rozpoczęły prace nad nowelizacjami. Różnie się toczą losy tych prac. Na Uniwersytecie Gdańskim zaproponowane zmiany były tak antystudenckie, że nawet Senat uczelni, składający się głównie z dziekanów, nie wyraził na nie zgody. Politechnika Warszawska zaś prawdopodobnie nie będzie miała żadnego regulaminu gotowego na 1 października 2015 roku. Co się wydarzy w takie sytuacji? Nie wiadomo.
Jednak w całej tej sytuacji najważniejsza jest reakcja studentów. Z zewnątrz wygląda ona w niektórych wypadkach na przesadzoną, ale – jeśli się jej przyjrzeć – wychodzi na to, że jest co najwyżej spóźniona. Spóźniona o kilka lat. Protesty powinny były rozpocząć się już wtedy, gdy wprowadzano pierwsze reformy dążące do komercjalizacji uniwersytetu. Dotyczy to zarówno studentów, jak i pracowników naukowych. Ciągle – lepiej późno niż wcale. Niech protesty powstają, niech trwają. Niech studenci pokażą, że nie można zamienić ich w złotówki kroczące za każdą głową siedzącą w sali wykładowej.