Miasto projektowane

Nieśpiesznie, najszybciej jak się da

Agnieszka Szypulska

Źródło grafiki: wallpaperscraft.com/image/los_angeles_city_usa_california_road_stream_cars_58935_3840x2160.jpg

Po Paryżu chodzi mężczyzna, zatrzymuje się przy sklepowych witrynach, zagląda do środka, ale patrzy też na boki, na przechodniów. Obserwuje. Nie uczestniczy czynnie w życiu ulicy, stawia się w pozycji zdystansowanej względem tego, co wokół.

Pierwszym swobodnym, włóczącym się i obserwującym spacerowiczem był Charles Baudelaire. Jednak od czasu jego przechadzek miasta nieco urosły. W XIX wieku nogi stanowiły środek transportu wystarczający, aby pokonać satysfakcjonujące odległości, lecz już następny wiek przyniósł technologiczną nowinkę – samochód. Dzięki niemu okazało się, że pieszy dystans nie ogranicza już nikogo. Paryski spacerujący mężczyzna (płeć w tym przypadku jest znacząca, szczególnie w kontekście możliwości „wałęsania się” kobiet, które uznano by za panie lekkich obyczajów, gdyby oddawały się takim przyjemnościom), stworzony przez Baudelaire’a, a dokładnie opisany i naukowo scharakteryzowany przez Waltera Benjamina, nazwany przezeń flâneurem, z czasem dorobił się środka lokomocji.

XX wiek flâneur przejeżdża zamiast przechodzić. Można powiedzieć, że przez narzędzie, niewątpliwie skracające dystans, gubi się to, co dla flâneura jest najważniejsze, czyli bezwiedne krążenie, możliwość przystanięcia, skupienia uwagi na jednej rzeczy. W końcu pojazdy kołowe poruszają się po jezdniach według skodyfikowanych zasad, które nie tylko ograniczają maksymalną, lecz także regulują minimalną prędkość w danym miejscu. Jednak czy w doświadczeniu pasażera autobusu nie ma wciąż trochę flâneurki, tej możliwości wyłączenia się ze społeczeństwa, pozostania w dystansie umożliwiającym obserwację?

Jazda autem czy autobusem przynosi nieco inny rodzaj przyjemności niż błąkanie się pieszo. Wciąż tym, co dla samochodowego włóczęgi jest najważniejsze, jest wolność, ta sama, której szukał paryski flâneur we wczesnokonsumpcyjnym mieście. Dzisiaj, kiedy to, co w Paryżu XIX wieku dopiero się rozwijało, stało się powszechne – tłumy są w ciągłym ruchu, często w bezmyślnym pędzie. Szukając wyzwolenia, można zastosować dwie taktyki: zwolnić, zostać w tłumie, albo przyspieszyć, starając się z tego tłumu wykaraskać, oddalić najbardziej, jak to tylko możliwe. A żeby poruszać się szybciej, potrzeba kół.

Lech Janerka w piosence z 2005 roku zaprasza na rower. Jedzie na nim „do byle gdzie”, rower jest różowy. Próbuje przekonać swojego kolegę, żeby z nim „popedałował”. Dopiero za chwilę, z radosnego refrenu i kolejnych zwrotek, dowiadujemy się, że wszystko dzieje się w okolicach ogarniętego wojną Iraku, a Damian, rzeczony kolega, być może służył przez jakiś czas w armii. Jednak ciągle tym, co najważniejsze, pozostaje możliwość jechania od wsi do wsi, gdzie problem stanowi dziki pies ganiający za rowerzystami. W piosence „Rower” proponuje się też całkiem ciekawe rozwiązanie kwestii wojny w Iraku: szczególnie widać to w teledysku – wojna na Bliskim Wschodzie toczy się o ropę naftową, a jeśli wszyscy jeździliby na rowerach, ropa nie byłaby tak potrzebna! W końcu „Rower jest wielce OK / Rower to jest świat”.

Ale nie każdemu jazda na rowerze sprawia taką przyjemność. By uwolnić swoje ciało czy myśli, niektórzy lubią wsiąść do auta, wcisnąć gaz do dechy i jechać. Pewne doświadczenie ma w tym zespół Budka Suflera, dający w dwóch utworach odczuć przyjemność płynącą z jazdy samochodem – nieważne dokąd, ważne, że szybko. Mam tu na myśli piosenki „Piąty bieg” i „Ratujmy, co się da”. W teledysku tej pierwszej widzimy cały zespół jadący amerykańskim żółtym autobusem szkolnym, a wszyscy wokaliści związani z Budką choć przez chwilę śpiewają, że „Nie czując dni, godzin i lat / Nie licząc zysków, ani strat / Okrążamy, opływamy wokół świat”, po chwili dodając, że „Muzyka to najlepszy lek / Ona jest jak w długiej trasie piąty bieg”. Jednak to „Ratujmy, co się da”, pomimo braku tak oczywistego nawiązania w tytule, okazuje się bardziej samochodową piosenką. Już w pierwszych słowach dowiadujemy się, że para bohaterów jedzie przed siebie, bez określonego miejsca docelowego i podczas jazdy zyskuje wolność. „Za marzenia słono płaci się/ Lecz życie tak niepowtarzalne jest”. Prowadzenie samochodu daje kierowcy możliwość rozluźnienia: „Wyciągasz palce wtedy, gdy zmieniam bieg / Gdzieś zniknął pancerz, który krępował mnie”.

Pisząc o wolności, którą ma dawać jazda, szczególnie szybkimi samochodami, nie można zapomnieć o jednym z najbardziej znanych filmów drogi, czyli o „Znikającym punkcie”. Głównym elementem akcji jest szaleńczy przejazd przez cztery stany: Kolorado, Utah i Nevadę do Kalifornii. Początkowo Kowalski, jak nazywa się kierowca, jedzie sam, lecz szybko okazuje się, że rozpoczął się za nim pościg. Bohatera dopinguje niewidomy radiowiec z Nevady, który podsłuchując policyjne komunikaty, ostrzega kierowcę przed kolejnymi pułapkami na trasie. W przerwach między scenami z drogi, widzimy retrospekcje z życia bohatera. Wiemy, że jest weteranem wojny w Wietnamie, że stracił wszystko, co było dla niego najważniejsze. I potem zaczął jechać.

Ruch daje wolność. Nieważne, z jaką prędkością, nieważne dokąd. Liczy się dążenie. Nie do celu z góry określonego, wymierzonego. Dążenie przed siebie, do nieustannej wędrówki. Powolne chodzenie pozwala wyrwać się z rytmu przyspieszającego miasta. Z drugiej strony szybki ruch, czy to na rowerze, czy samochodem, daje poczucie uczestnictwa w czymś niedostępnym człowiekowi w inny sposób. Pęd powietrza oczyszcza, zwraca niewinność. Dystans się nie zmienia, droga do celu pozostaje zawsze długa dopóty, dopóki horyzont będzie się przesuwał wraz z pędzącym człowiekiem.


Agnieszka Szypulska

Studentka kulturoznawstwa i gospodarki przestrzennej. Słucha ulicy i ogląda ludzi. Tropi narracje, zwłaszcza te miejskie. Lubi opowiadać niestworzone historie o warszawskich zakątkach i robi to zawodowo. Szybko się zakochuje - w miejscach, książkach i fikcyjnych mężczyznach.