Miasto projektowane

Przypadek nie istnieje

Agnieszka Szypulska

Źródło grafiki: http://www.zmetravel.com

Poszłam kiedyś na niezwykle romantyczny spacer po Saskiej Kępie, tej, co to w maju pachnie szalonym zielonym bzem. Chodziliśmy tak, bardziej zajmując się sobą niż przemierzaną drogą, aż do momentu, w którym oboje nagle uświadomiliśmy sobie, że znaleźliśmy się w miejscu zupełnie innym niż spodziewane. Wtedy przyszło olśnienie. Ulice nie muszą być równoległe ani prostopadłe.

Planowanie daje wrażenie porządku, jednak porządek nie musi być oparty na zestawie geometrycznych figur płaskich. Można wytyczać go falami czy przecięciami pod nieoczywistym kątem. Wyznacznikiem ładu jest metoda. Miasta zawsze rozwijają się według jakiejś metody. Czasem struktura powstała na jej podstawie wynikła z dziejów danej przestrzeni, z traktów wytyczanych przez kupców czy ścieżek wydeptywanych przez pieszych. Czasem była to radosna twórczość architekta. Czasem zaś – despotyczna ręka urzędnika.

O ile pierwszy sposób rozwoju miasta polega na legalizowaniu tego, co powstawało latami – ubijaniu dróg, brukowaniu ich, zastępowaniu drewnianej zabudowy murowaną, nadawaniu ścieżkom nazw – o tyle pozostałe są formą działania odgórnego – planowania. Mała grupa, sprawująca pewnego rodzaju władzę, proponuje rozwiązania dużej grupie. Władza może należeć albo do samorządu, albo do zespołu architektów, urbanistów, słowem – specjalistów. Dużą grupą są mieszkańcy, miejska społeczność, która wpływ na decyzję ma niewielki.

Duński architekt i urbanista Jan Gehl w swojej książce „Życie między budynkami. Użytkowanie przestrzeni publicznych” wskazuje dwa wielkie przełomy w rozwoju miasta. Pierwszy nastąpił w okresie renesansu. To wtedy pojawił się pomysł tworzenia miast idealnych, o perfekcyjnych wymiarach – identycznych w każdym zakątku – opartych na zasadach symetrii i matematycznych kalkulacjach. Typowe dla tego okresu założenia można znaleźć we Włoszech (przykładem sztandarowym jest Palma Nova, dziś zamieszkiwana przez nieco ponad pięć tysięcy osób). Miasta renesansowe miały formę skończoną. Nic nie można było w nich zmienić, nic dokleić, inaczej traciły cały swój sens, swą istotę. Może być to jeden z powodów, z których okazało się, że formuła miasta zaplanowanego i ściśle według tego planu wybudowanego nie sprawdza się na dłuższą metę.

Jednak wiele lat upłynęło do momentu, gdy nastąpił drugi zauważony prze Gehla przełom, zwiastujący nadejście architektury funkcjonalnej. Miało to miejsce w latach trzydziestych dwudziestego wieku. Architekci i urbaniści poszukiwali rozwiązań dla powiększających się, często również industrializujących się metropolii. Zauważono, że poniekąd naturalnie miasta dzielą się według klucza funkcjonalnego: w jednym miejscu gromadziły się miejsca pracy w przemyśle, w innym – urzędy publiczne, jeszcze gdzie indziej wytworzyły się centra rozrywki. Czemu zatem nie stworzyć takich skupisk budynków, które razem tworzyły osiedla mieszkaniowe – czemu nie stworzyć miejskich sypialni? Lata trzydzieste ustanowiły nowe standardy. Do tej pory domy orientowano względem ulicy, w myśl nowych zasad o ich rozplanowaniu decydowały przede wszystkim ruchy słońca i powietrza. Mieszkania miały być jasne i przewiewne. Idealne dla mieszkańców wielomilionowych miast.

Gehl, chociaż jest architektem, w swoich rozważaniach na temat przestrzeni publicznej zdaje się uważać, że odgórne decyzje czy tworzenie wielkich projektów to zbrodnia popełniana na naturalnej energii mieszkańców. Mieszkańców wytyczających swoim ruchem ścieżki, którymi chcą podążać, nie poddających się woli „specjalisty”.

Wyobraźmy sobie jednak miasto, które powstało w średniowieczu i przez lata rozkwitało. Najstarsza jego część na mapie prezentuje się niczym Dzielnica Gotycka w Barcelonie. Z czasem do tego nieco chaotycznego miasteczka dobudowany zostaje kompleks miejski, stworzony na modłę renesansową. Długość, szerokość i gęstość ulic daje się uzasadnić względem liczby i wysokości domów stojących wzdłuż nich. Lata mijały, rosnące miasto anektowało tereny okolicznych wsi i czasem przejmowało ich topografię, a czasem zrównywało z ziemią istniejący do tej pory porządek i wprowadzało nowy. Aż do momentu, w którym architektura modernistyczna dowiodła, że kąty proste i funkcjonalne zagospodarowanie przestrzeni będzie najlepszą formą rozwoju metropolii. Patrząc na mapę takiego miasta bez wiedzy na temat jego historii, można odnieść wrażenie, że zachodzące w nim zmiany z niczego nie wynikają, są przypadkowe.

Ale nic nie dzieje się bez przyczyny. Rozwój miasta jest warunkowany wielorakimi przyczynami. Najlepiej, gdy wynikają one z potrzeb mieszkańców i przez nich mogą być wprowadzane. Nierzadko się jednak zdarzało, że do miast dodawane były całe dzielnice, które miały pokazać siłę panujących władz lub potęgę ideologii. „Dodawana” dzielnica jest niewątpliwym szczęściem dla miasta, szczególnie jeśli ani kawałek istniejącej dotychczas przestrzeni nie musiał być pod nią zniszczony. Patrząc jednak na przypadek warszawski, gdzie ideologiczna pieczęć, Pałac Kultury i Nauki, jest relatywnie niewielka, można dojrzeć, jak ogromne spustoszenia dokonało jej centralne umieszczenie. Nie dość, że okolica dzisiejszego centrum Warszawy była relatywnie mało zniszczona, to plac Defilad i jego zabudowa przerwały bieg wielu ulic takich jak Chmielna czy Złota, dzisiaj zarówno dochodzących do placu jak i wychodzących z niego.

Przybliża to nas do wniosku, że w mieście nic nie dzieje się przez przypadek. Jeśli coś powstaje „samo”, powstaje nie bez przyczyny, czasem jako najkrótsza droga, czasem najładniejsza. Miasta planowane zaś zaprzeczają istocie przypadku. To, co zaplanowane, jest wymierzone, mniej lub bardziej precyzyjnie. Jeśli coś wygląda na przypadkowe, to jest to wyłącznie pozór.


Agnieszka Szypulska

Studentka kulturoznawstwa i gospodarki przestrzennej. Słucha ulicy i ogląda ludzi. Tropi narracje, zwłaszcza te miejskie. Lubi opowiadać niestworzone historie o warszawskich zakątkach i robi to zawodowo. Szybko się zakochuje - w miejscach, książkach i fikcyjnych mężczyznach.