Źródło grafiki: http://photo.i.ua/user/5965911/371402/10863311/; fotografie własne
Nie lubię nazywać tego podróżą życia, choć na taką może wyglądać. Prawie trzy tygodnie sierpnia zeszłego roku spędziłam na Ukrainie. Pojechałam tam z wiedzą szczątkową. W takich przypadkach satysfakcja jest niemal zawsze gwarantowana. Jeśli tylko podróżujący jest gotowy na ciągłe zaskoczenia. Nikogo pewnie nie zaskoczy to, że na zachodniej Ukrainie najbardziej zadziwiała mnie polskość ukraińskich miast.
Połowa sierpnia 2013 roku.
Zachodnia Ukraina, Morszyn, obwód lwowski.
Przed wojną Morszyn zaliczał się do bardziej popularnych polskich uzdrowisk i należał do województwa stanisławowskiego. Był wsią. Dziś jest miasteczkiem. Ciągle całkiem urokliwym. Przyznam się, że trafiłam do niego zupełnie przez przypadek. Morszyn stanął nam, mnie i mojemu dzielnemu i nieco szalonemu kompanowi, na drodze między Stryjem (miastem z toaletą, która zrobiła na mnie wrażenie tak ogromne, że pozostanie ze mną do końca życia) a Iwano-Frankiwskiem, dawniej Stanisławowem, do którego mieliśmy dojechać tego samego dnia. Jednak ukraińskie marszruty jeżdżą według tylko sobie znanego porządku. Z uporem maniaka chciały nas dowieźć z powrotem do Lwowa. Nie poddaliśmy się. Wsiedliśmy do pierwszej, która jechała w kierunku Iwano-Frankiwska. Tak trafiliśmy do Morszyna.
Połowa sierpnia 2013 roku, następny dzień.
Zachodnia Ukraina, Iwano-Frankiwsk, obwód inwanofrankiwski.
Rano opuściliśmy Morszyn. Doszliśmy do drogi w stronę naszego celu i czekaliśmy na szczęście. Stojący na przystanku patrzyli na nas krzywo. Prawdopodobnie z kilku powodów – byliśmy dwójką dziwnie wyglądających ludzi z wielkimi plecakami, rzecz działa się o 7 rano (a temperatura już przekraczała ludzkie pojęcie) i staliśmy na przystanku, ale nie czekaliśmy na marszrutkę, tylko z kartką A3 i napisem „Івано-Франківськ” wierzyliśmy, że przyjedzie dobra dusza i nas zabierze do miasta. Kiedy przejeżdżające marszruty zabrały wszystkich poza nami, bez nadziei na pozytywne rozstrzygnięcie patu, w którym się znaleźliśmy, zamknęłam oczy, żeby odespać zbyt krótką noc. Nie zdążyłam. W 5 minut mój kompan złapał stopa i ruszyliśmy białym, dwudziestokilkuletnim vanem na południowy wschód.
Przemiły kierowca dowiózł nas do samego centrum Iwano-Frankiwska. Pierwsze spostrzeżenie: to pierwsze miasto, odkąd wyjechaliśmy z Lwowa (byliśmy wtedy już w trzech innych), w którym roiło się od ludzi. W końcu – stolica obwodu. Województwa, mówiąc polskimi kategoriami. Druga rzecz, która zapadła mi w pamięć to to, że kilka ulic równoległych do rynku urządzono zgodnie z benjaminowskimi wytycznymi pasażu. Przepełnione handlem, mniej lub bardziej ulicznym.
Zostawiliśmy plecaki w informacji turystycznej w ratuszu, bardzo gustownym, modernistycznym budynku na planie krzyża, powstałym w latach trzydziestych, czyli w czasach, kiedy Iwano-Frankiwsk był jeszcze Stanisławowem. A propos nazwy. Pierwotna pochodzi od imienia Stanisława Rewery Potockiego, którego syn Andrzej Potocki założył miasto w maju 1662 roku. Tę lokację nieco ponad rok później potwierdził ówczesny król, Jan Kazimierz. Jednak gdy Stanisławów znalazł się w granicach Związku Radzieckiego, polskie korzenie jego nazwy nie były najbardziej pożądanymi. Dlatego też w trzechsetną rocznicę lokacji, w 1962 roku, została zmieniona. Obecna nazwa miasta upamiętnia jednego z najważniejszych ukraińskich poetów Iwana Jakowycza Frankę, który, jak głosi tradycja, nigdy w tym mieście nie był, ani też nijak nie był z nim związany.
Na zachodzie Ukrainy w każdym mieście znajduje się przynajmniej jeden pomnik Iwana Franki, który swoim talentem, a także poczytnością i rolą w budowaniu tożsamości kraju może znaleźć w polskiej tradycji odpowiednika w Adamie Mickiewiczu. Naszego wieszcza, jak przystało na, było nie było, polskie miasto też nie mogło zabraknąć. Ma w Iwano-Frankiwsku pomnik i plac nazwany swoim imieniem (na którym to wspominany pomnik się znajduje). Biografie tych dwóch panów mają jeszcze jeden punkt wspólny. Wspominałam już, że Franko nigdy nie był w Stanisławowie. To samo tyczy się Mickiewicza. Ale przecież nie stawia się pomników tylko mieszkańcom lub gościom! Jest tyle innych dobrych ku temu powodów.
Błądząc nieco po mieście, zajrzeliśmy do kilku kościołów, zarówno polskich, jak i ukraińskich. Trafiliśmy również na synagogę, ale o ile na przykład ta w Drohobyczu jest kompletną ruiną, o tyle mieszkańcy Iwano-Frankiwska postanowili skorzystać ze stojących już murów i przekształcili ją w centrum handlowe. Spotkało nas niemałe zaskoczenie, gdy wśród zawieszonych na ścianie reklam dostrzegliśmy Gwiazdę Dawida. Los żydowskiej społeczności w większej części regionu był podobny jak mieszkających na terenie dzisiejszej Polski. To samo więc wydarzyło się z domami modlitwy, które zarówno w Polsce, jak i na Ukrainie albo popadły w ruinę, albo zostały zaadaptowane do innych celów (ciekawym uzupełnieniem dla wszystkich zainteresowanych tym tematem jest opublikowany w 2010 roku tom zatytułowany „Niewinne oko nie istnieje”, będący fotograficznym zapisem dziejów żydowskich domów modlitwy na terenie dzisiejszej Polski, zebrany i opracowany przez Wojciecha Wilczyka).
By opuścić miasto i ruszyć w dalszą drogę, wróciliśmy do Ratusza po plecaki i podreptaliśmy w kierunku dworca kolejowego, typowego przedstawiciela prowincjonalnych dworców austro-węgierskich (w okresie zaborów Iwano-Frankiwsk znajdował się w Galicji), przy którym znajdował się również zatłoczony dworzec autobusowy. Po drodze zauważyliśmy jeszcze wielką, a w świetle palącego sierpniowego słońca niemal białą budowlę, która okazała się po bliższych oględzinach urzędem wojewódzkim. Kilka miesięcy później, kiedy zimą Ukraina stanęła do walki, zobaczyłam go w telewizji i zanim padł jakikolwiek komentarz, wiedziałam, że to Iwano-Frankiwsk.
Z rynku, na którego środku stoi Ratusz, do dworca jest niewiele więcej niż tysiąc metrów. Nie ma więc najmniejszego problemu w tym, żeby dziarskim krokiem przejść ten kawałek w dwadzieścia minut. Zahaczając o urząd wojewódzki, nadrobiliśmy nieco drogi, ale nie dość, że było warto, to wyznaczał jeszcze odpowiedni kierunek marszu. To trochę ponad tysiąc metrów miało się okazać jednym z największych zaskoczeń, które na mnie czekały w Iwano-Frankiwsku. To tak naprawdę dopiero tam poczułam, jak bardzo miasto to składa się z dwóch części. Żywego, ciągle się zmieniającego i centralnie ulokowanego Iwano-Frankiwska i znajdującego się nieco na uboczu, zatrzymanego w czasie, ale jednak nie opustoszałego Stanisławowa. Na przestrzeni kilometra przenieśliśmy się w czasie. Zmienił się klimat (zrobiło się chłodniej), ale zmienili się też ludzie. Nagle znalazłam się w polskim, albo żeby być bardziej precyzyjnym, galicyjskim miasteczku. Tam dopiero zauważyłam polskie korzenie miasta noszącego nazwy od nazwisk wielkich ludzi.
Ukraina przechodzi teraz wielkie zmiany. Wszystko, co napisałam powyżej, oparte jest na wrażeniach, które odniosłam relatywnie długo przed rozpoczęciem rewolucji zapoczątkowanej w Kijowie w listopadzie zeszłego roku. Dziś mogłabym wyjechać z tego samego miejsca z zupełnie innymi odczuciami. Żywię również szczerą nadzieję, że uda mi się kiedyś na Ukrainę powrócić i że nie była to jeszcze podróż mojego życia.