1001 zwariowanych wyspiarskich opowieści 2.0. Śmiechu warte!
Jeszcze jedna rzecz czyni brytyjskie dokonania na małym ekranie absolutnie unikalnymi: ich zdolność do wręcz idealnego dozowania dramatyzmu. Dzięki temu komedie zyskują głębię, a kiedy nacisk zostaje położony na realizm, efekt staje się bezbłędny. Z tej przyczyny równie warte obejrzenie są seriale nieco bardziej cierpkie lub poważniejsze w wymowie – wielu widzów ceni sobie dogłębną analizę życia nastolatków zaprezentowaną w Skins, poruszającą także kwestie społecznie drażliwe (homoseksualizm, uzależnienia, anoreksję, patologie). Wzmiankowani już panowie Mitchell i Webb próbowali też swoich sił (z lepszym skutkiem) w obyczajowym sitcomie Peep Show, kręconym z punktu widzenia bohaterów z narracją z offu – mimo że serial był nieszczególnie dochodowy, stał się później pozycją kultową. Także naczelny szaleniec BBC, Steven Moffat, po równi wielbiony i nienawidzony przez fanów Sherlocka Holmesa i przygód właściciela niebieskiego TARDIS-u, odcisnął swoje piętno na sitcomowym gatunku\w postaci produkcji porównywanej (trzeba już ocenić samemu, czy słusznie) do amerykańskich Przyjaciół, zatytułowanej Coupling (po polsku przetłumaczono to jako Każdy z każdym). Opowiada ona, jak się nietrudno domyślić, o miłosnych perypetiach grupki sześciu przyjaciół (w duchu równości płci są to trzy kobiety i trzech mężczyzn), a dwojgu z nich Moffat i Sue Vertue, zainspirowani swoim związkiem także przy tworzeniu serialu, użyczyli nawet swoich imion.
O różnych odmianach brytyjskiej komedii można by pisać jeszcze długo, postanowiłem zatem zamiast tego dokonać po raz kolejny czysto subiektywnego wyboru seriali szczególnie wyróżniających się na tle innych dokonań wyspiarskiej kultury.
Świat angielskiego sitcomu ma jedną królową: Mirandę Hart. Liczący sobie cztery krótkie sezony serial o niefortunnych przypadkach bohaterki, której aktorka użyczyła swojego imienia, stanowi jedną z najzabawniejszych i najbardziej angażujących produkcji tego gatunku, jakie miałem przyjemność oglądać. Miranda to jednak nie tylko ciepła opowieść o nadnaturalnie wysokiej współwłaścicielce niezbyt dochodowego sklepu ze śmiesznymi gadżetami, która doskonale zdaje sobie sprawę ze swojej nieszczególnej urody, nieustannie wpada w tarapaty i ma problemy z normalnym wymówieniem słowa „sex”. To też fenomenalny przykład łamania konwencji czwartej ściany – protagonistka wielokrotnie udowadnia, że świetnie zdaje sobie sprawę z obecności widzów, która zresztą zupełnie jej nie przeszkadza. Ba! Bohaterka często zwraca się bezpośrednio do publiczności, zwierza się jej, komentuje dla niej niektóre zdarzenia, żartuje z nią („Te ciasteczka wyglądają niezwykle apetycznie, prawda? Macie ochotę? Są tylko dla mnie!”). W rezultacie odbiorca odczuwa coraz silniejszą więź z sympatyczną niezgułą i tym gorliwiej kibicuje jej staraniom o pozyskanie względów przystojnego kucharza Gary’ego (w tej roli Tom Elliot, obecnie podnoszący swym aktorstwem poziom średniej telewizyjnej ekranizacji komiksu Lucyfer). Miranda to gwarantowana świetna zabawa, moc wrażeń, a także nadzwyczaj satysfakcjonujący finał, innymi słowy: kompletny zestaw.
Równie przyjemny w odbiorze, a z pewnością nawet bardziej szalony jest – stanowczo zbyt krótki! – Szpieg. Zacznijmy od samego zarysu fabuły: oto nieporadny ojciec młodego mądrali przypadkiem trafia na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie stanowiska agenta brytyjskiego wywiadu… i zostaje przyjęty! Od tej pory musi nie tylko zmagać się z całym mnóstwem życiowych wyzwań, lecz także wykonywać niebezpieczne misje, zachowując przy tym w tajemnicy prawdziwą naturę swojej profesji. Ta zupełnie absurdalna formuła działa z czterech powodów, a dokładnie dzięki czterem aktorom wcielającym się w kluczowe role. Mam tu na myśli: Darrena Boyda (uroczo niezgułowaty Tim), młodego Jude’a Wrighta (absolutnie bezbłędnie zagrany, irytująco przemądrzały dzieciak), Roberta Lindsaya (takiego szefa jak Egzaminator nie życzyłbym najgorszemu wrogowi), a także comic reliefowego Mathew Bayntona, który pojawia się to tu, to tam i jakoś tak zawsze jest szalenie zabawny. Gdyby nie genialna obsada, wzbogacana o świetne występy gościnne, cała ta wybuchowa mieszanka przerysowania (szkoła zostaje pralnią brudnych pieniędzy, dziecięca sypialnia zamienia się w nocne kasyno i wiele, wiele innych wątków) posypałaby się jak domek z kart. Na dokładkę mamy bardzo zgrabny wątek romantyczny, no i najbardziej poruszający motyw walki o uczucie własnego syna. Koniecznie trzeba zobaczyć!
Świeży powód, aby kochać angielskie szaleństwo, to niedoceniony serial Tripped, czyli nowe spojrzenie na motyw światów alternatywnych. W tej pędzącej przed siebie, narkotycznie odjechanej (stosownie do tytułu) komedii, próbujący ułożyć sobie życie „porządny” Danny zostaje wmieszany przez Milo, swojego wiecznie naćpanego kolegę z dawnych lat, w czasoprzestrzenną intrygę, w której najistotniejsze role zdają się odgrywać inne wersje ich samych. Warto to obejrzeć choćby ze względu na zabawę klasycznym podejściem do tematu, zaskakujące zwroty akcji, duet głównych bohaterów i jedyną w swoim rodzaju atmosferę. Po cichu trzymam kciuki za drugi sezon, bo pierwszy zakończył się okropnym cliffhangerem.
Wielbicielom klimatów nieco mroczniejszych można polecić w szczególności dwie pozycje. Pierwszą jest kolejne dokonanie duetu Steve Pemberton i Reece Shearsmith (Liga dżentelmenów, Psychoville), tym razem korzystające z formatu antologii Inside No. 9. Jak sam tytuł wskazuje, poszczególne odcinki łączy jedynie to, że rozgrywają się w miejscach oznaczonych numerem 9 (inspiracją był odcinek Psychoville rozgrywający się w jednym pomieszczeniu). Ta swoboda umożliwia mieszanie gatunków od thrillera przez horror, a niekiedy nawet dramat, aż po czarną komedię (której elementy i tak są praktycznie zawsze odczuwalne). Za każdym razem twórcom udaje się wlać w konwencję odrobinę świeżości, zaskoczyć widza lub go zbulwersować, a przy tym utrzymać wysoki poziom scenariusza. Gościnne występy oraz typowe dla obu panów wcielanie się w coraz to kolejne role gwarantują natomiast wysoki poziom aktorski. To taka mała perełka wisielczego humoru, którą szkoda przegapić. Zamówiono trzeci sezon.
Drugą ciekawą propozycję stanowi mieszanka thrillera i komedii, Funland, w której tajemnica miesza się z okrucieństwem i perwersją. Losy grupy ludzi krzyżują się w nadmorskim mieście Blackpool, które z czasem ujawnia swoją mroczniejszą stronę. Pruderyjna parka, Dudley i Lola, lądują w motelu prowadzonym przez złowrogiego Leo Fincha. Carter Crantz desperacko poszukuje człowieka, który zabił jego matkę piłą mechaniczną. Skorumpowany burmistrz miasta nieskutecznie stara się je oczyścić ze zbrodni. Historia zamknięta w jedenastu odcinkach wyróżnia się ponurą stylistyką i podlana została sporą dawką iście brytyjskiego humoru, ale nie do końca satysfakcjonuje rozwiązaniem.
Na zakończenie drobna niespodzianka – przenieśmy się na chwilę do świata słuchowisk radiowych, w którym znajdziemy Cabin Pressure, przykład świetnej komedii o przemyśle lotniczym. Tworzą ją doskonale dobrane głosy bohaterów (Benedicta Cumberbatcha chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, a obezwładniąco brytyjski akcent Rogera Allama i chłopięca naiwność twórcy audycji, Johna Finnemore’a, wywierają chyba nawet lepsze wrażeniena słuchaczu), sytuacyjne żarty i kulturowe smaczki. Ta rozbawiająca do łez opowieść o załodze linii – którą właściwie trudno nazwać linią, skoro ma tylko jeden samolot – MJN Air (nie będę zdradzał, od czego to skrót, ale zapewniam, że motyw jest przekomiczny) momentalnie wciąga, skłaniając do kibicowania protagonistom, kiedy wplątują się w tarapaty (z których jakimś cudem zawsze wychodzą co najmniej bez szwanku). Obsadzie udaje się rzecz najważniejsza: aktorzy tchnęli życie w swoje postacie, uczynili je autentycznymi (i autentycznie zabawnymi). Po czterech krótkich sezonach oraz dwóch finałowych odcinkach specjalnych będziecie odczuwali żal na myśl o końcu przygód zmyślnego Douga, ciapowatego Martina, prostodusznego Arthura i despotycznej Catherine. Jeśli zatem chcecie dowiedzieć się, czy istnieje na tym świecie coś, czego młody Arthur nie uważa za genialne, czy reszcie załogi uda się kiedykolwiek powstrzymać Douga przed wyrafinowaną kradzieżą drogiej whisky albo co to takiego Birling Day, poszperajcie w internetach, a na pewno znajdziecie! Co ciekawe, jest nawet polski akcent: jeden z odcinków nazywa się Gdańsk. Tylko ostrzegam – po przesłuchaniu słuchowiska podróżowanie samolotem już nigdy nie będzie takie samo.
Widzicie zatem, że jeśli chodzi o komediowe akcenty, Wielka Brytania ponownie nie zawodzi. Niemal każdy znajdzie tu coś dla siebie, a wybór jest doprawdy ogromny. Powyższe przykłady to znów jedynie ułamek, ale żywię nadzieję, że stanowią całkiem porządny pakiet startowy. Teraz pozostało jedynie włączyć odcinek serialu albo nastawić odpowiednią głośność słuchowiska i pozwolić sobie na zdrową dawkę śmiechu. Wprost idealna rozrywka na wakacje. A zatem – dobrej zabawy!