Lwy salonowe

42. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni – SIECZNE, cz.1

Poniżej prezentujemy Wam dziesięć pierwszych notatek, które wykonaliśmy zaraz lub krótko po festiwalowych projekcjach. Przeczytajcie, obejrzyjcie i skonfrontujmy się! Kolejność czytania – dowolna. Pamiętajcie: film nieprzemyślany i nieprzegadany to film nieobejrzany. Kino żyje tylko wtedy, gdy się o nim rozmawia, dlatego zaczniemy od obrazu, który wywołał największe tarcie między salonowymi lwami, przeważnie i z grubsza zgodnymi:

Wyklęty

PG: Poprawnie zrealizowane kino propagandowe, a przez to – film toksyczny, bo łatwo łykną go osoby podchodzące do historii bezkrytycznie. Woda na młyn narodowców. Fotograficzna wydmuszka, obraz skręcony zupełnie neutralnie. Usłyszymy w nim patetyczne dialogi i obejrzymy skutki złych decyzji obsadowych. Rażą sztuczność i niekonsekwencja: chłopi obdarzają widza perlistymi uśmiechami, a główny bohater – mimo życia w lesie i sypiania w ziemiankach – zawsze nosi na grzbiecie białą koszulę. Nic mu nie dolega, cerę ma nieskazitelną, choć SB skatowało go do nieprzytomności. „Goi się na nim jak na psie” – mówi lekarz, mimo że film się paprze i operuje czarno-białą dychotomią. Żołnierzy wyklętych sportretowano w nim jako poranionych rycerzy – odklejeni od rzeczywistości geopolitycznej, nie przestają wierzyć w powstańczy etos, a przy tym dostają rozgrzeszenie z wszelkich rozchwiań czy aktów zemsty. Wszyscy komuniści za to są wulgarni, nieokrzesani i sadystyczni. A jedyny Żyd w filmie? Zdrajca, niewdzięczny za ratunek z getta, komunistyczny kolaborant i zabójca. Reżyser nie relatywizuje, nie zastanawia się nad kondycją emocjonalną i moralną człowieka, który przeszedł gehennę wojny. To nie Letnie przesilenie ani tegoroczna Zgoda. To posągowy bełkot.

AK: Zgodzę się, że to podręcznikowy film ideologiczny, o czym dobitnie świadczy jedna z końcowych scen z udziałem nieżyjącego prezydenta RP, a tego rodzaju produkcje są niejako z góry skazane na przeciętność. Nalegam jednak na to, że w porównaniu z gros obrazów tego pokroju nie przekroczono tutaj cienkiej granicy niestrawnej propagandy. Za dużo dopowiadania oczywistości oraz przewidywalnych wolt scenariuszowych. Za dużo martyrologii. To fakt. Ale nie zgadzam się z tym, jakoby wyklętych jednoznacznie rozgrzeszano – ich czyny okazują się częstokroć moralnie dyskusyjne, brutalne, wręcz bezwzględne. Nawet jeśli kieruje nimi epokowa konieczność, a ideały, w które wierzą, są do pewnego stopnia szlachetne, ich bohaterstwo zostaje – choćby i pośrednio – poddane w wątpliwość.


Volta

PG: Pogodna komedia w stylu znanym polskiemu widzowi: jest kradzież, są gangsterzy i satyra polityczna. Są też kryminalna zagadka i nagły zwrot akcji. Dobra obsada, która rysuje bohaterów grubą kreską, i przyzwoita realizacja gwarantują udany wieczór, choć bez artystycznych i fabularnych fajerwerków jak w Ataku paniki. Humor na zasadzie „babki kontra faceci”, „reżyser kontra wiedza widza” (oj, dostajemy po łapkach; po obejrzeniu filmu przyznać się, komu jeszcze „wywinięto woltę”!). Dobry romans filmowego luzu z muzyką. Przyzwoity komercyjny produkt.

AK: Stary mistrz komedii stara się wrócić do czasów świetności dylogii Vabank. To jeszcze nie ten poziom, ale ów komercyjny produkt okazuje się zaskakująco smaczny. Ciekawa i nawet zaskakująca fabuła, dużo intrygujących epizodów gwiazd w nietypowych rolach (Więckiewicz, Kot, Herman, no i świetny Pazura!) plus Monika Olejnik grająca siebie. Czego chcieć więcej? Jasne, wątek dążeń do przywrócenia w Polsce monarchii momentami mocno przeszarżowany, ale naszej współczesnej rzeczywistości też się to niestety zdarza. Ważne, że jest śmieszniej niż w zwiastunie.


Niewidzialne (Inne Spojrzenie)

PG: Współczesne czekanie na Godota w gnijącej suterenie. Zgrabna metafora na czterech aktorów. Ten film ma w sobie dużą teatralną siłę rażenia, angażuje i skupia uwagę. Wyrazisty estetycznie, konsekwentny pod względem napięć i aktorskich kreacji. Godnie podejmuje temat ludzi niewidzialnych, żyjących poza ulicami, pochowanych w kamienicach i na podwórkach, ledwo wiążących koniec z końcem i końca wypatrujących. Ich kondycja psychiczna i życiorys rzadko stają się tematem opowieści. Bohaterowie nie ufają już nadziei – akwizytorce pozytywnych wrażeń. Twórcy filmu zrobili dobry użytek z narzędzi wypracowanych przez laboratorium kina niezależnego.

AK: Naprawdę ciekawa rzecz, która zostaje z widzem na dłużej. Momentami mocno nieprzyjemna, tak jakbyśmy naruszali intymność postaci, gorzka, manieryczna, dosadna, często wulgarna, a jednak w tym wszystkim też poetycka. O rzeczach uniwersalnych, sekretach, które kładą się długim cieniem na reszcie życia, codziennych problemach. Mnie osobiście nie leży jedynie zakończenie, ale może dlatego, że – podobnie jak Cicha noc – poruszyło mnie i przygnębiło? Nie popełnijcie błędu protagonistów, wypełnijcie swoje ankiety szczęścia!


Atak paniki

PG: Solidna i gęsta czarna komedia, w której napięcie rośnie do samego końca. Kino gatunkowe, pojawiają się w nim jedynie strzępy czy zarzewia głębszej refleksji, jakieś ogólne sugestie, mogące stanowić punkt wyjścia do namysłu nad przyczynami wzburzeń i napięć między ludźmi. Kapitalna warstwa dźwiękowa od Radzimira Dębskiego. Szumy i trzaski, które trafiają pod skórę.

AK: Chyba największe zaskoczenie tego festiwalu! Kto by pomyślał, że po takim początku dane będzie widzowi tyle okazji do gromkiego śmiechu? Reżyserowi udało się stworzyć zestaw autentycznych historii, jakby codziennych urywków, łączących się w misterną mozaikę osobistych problemów, zderzających się systemów wartości i życiowych priorytetów. Świetnie zagrane oraz napisane kino w duchu hiszpańskich Dzikich historii. Moją ulubioną miniopowieścią pozostają perypetie młodego pracownika cateringu weselnego, dla którego całym życiem jest internetowa gra. Sęk w tym, że pod całym tym chichotem czai się podskórne poczucie niepokoju, ponieważ ta zmyślna satyra na współczesność ujawnia dobitnie obecny stan społeczeństwa… A może nawet człowieczeństwa?


Twój Vincent

PG: Formalnie robi ogromne wrażenie, składa malarzowi piękny hołd, ale fabularnie rodzi skojarzenia co najwyżej z sentymentalnym dramatem telewizyjnym. Rozsypałby się, gdyby nie spektakularna postprodukcja klatek. Z tej opowieści nie wynika wiele, po lekturze Twojego Vincenta właściwie nie ma nad czym pracować. Może to próba opowiedzenia o odcieniach ludzkiej wrażliwości, namysł nad tym, co po nas pozostaje, jaki portret malujemy sobie w pamięci innych? Ot, subtelna biografia – film drogi i trochę Bildungsroman – skonstruowana na malarstwie i listach słynnego Holendra. Cieszą znakomite kreacje wokalne polskich aktorek, przy których panowie wypadają blado, „odklejają się” od obrazu.

AK: Nie będę krył, że ten film kupił mnie jeszcze przed seansem. Jako fan Van Gogha i animacji nie miałem innego wyjścia, jak tylko z błogim zachwytem chłonąć kadry naśladujące styl artysty, wychwytywać z satysfakcją malarskie aluzje, rozkoszować się tą przepiękną podróżą. Nie mam też zarzutów do fabuły: to solidna narracja w formie swoistego śledztwa, które pozwala nam poznać przeszłość malarza oraz bliskich mu ludzi. Widz może sobie z niej wyciągnąć własne wnioski albo przystać na wersję wydarzeń przyjętą przez głównego bohatera. To zdecydowany atut. Kolejnym są perfekcyjnie dobrani pod względem wyglądu aktorzy, jakby żywcem wzięci z obrazów holenderskiego mistrza. Więcej zastrzeżeń można mieć do niektórych głosów w polskiej wersji, z tym że inaczej niż u Pawła moje wątpliwości budziła płeć żeńska. Cenię formalne nowatorstwo, seans więc polecam z całego serca!


Listopad (Polonica)

PG: Estończycy (film jest międzynarodową koprodukcją) potrafią zrobić znakomity użytek ze swojego folkloru. Oto czarno-biały wizualny poemat, w którym szekspirowska miłość zderza się z rubaszną chłopską klechdą. Co ciekawe, mimo wyraźnych kulturowych niezgodności, z tego połączenia powstał obraz czytelny dla polskiego widza. Odwołuje się do cząstek prymitywnych, surowych i uniwersalnych w kręgu kultury europejskiej, takich jak nieodwzajemniona miłość, podział klasowy, uciekanie się do pomocy wieszczek i demonów czy silna więź z naturą, regulującą rytm życia.

AK: I cóż ja tu mogę dodać? Szalenie ciekawy film, pełen surrealistycznych figur i sytuacji, a jednak dziwnie uniwersalny, jak na baśń przystało. Warto zajrzeć do tego świata, gdzie golemy z motyk czy cepów, obdarzone przez diabła duszą, uprawiają rolę, a roztapiający się bałwan snuje romantyczne opowieści, gdzie grasują zmiennokształtne zarazy, a w jedną noc dusze zmarłych zasiadają z bliskimi przy jednym stole. Film melancholijny jak tytułowy listopad.


Photon (Inne Spojrzenie)

PG: Podoba mi się sposób, w jaki zinterpretowano tu pojęcie filmu fabularnego. Owszem, film snuje opowieść, ale nie o przypadku indywidualnym, lecz masowym: to paradokumentalna historia materii. Kolega artysta uświadomił mnie, że reżyser znany jest w kręgu twórców form audiowizualnych, toteż podczas projekcji jego film miał prawo kojarzyć mi się z nagraniami widywanymi w galeriach sztuki współczesnej. Autor w ostatnim akcie proponuje wyrazistą, niby-Tofflerowską wizję przyszłości, robi przy tym użytek z dokumentu i estetyki filmu popularnonaukowego. Dziwne to wszystko, miejscami kupy się nie trzyma (okiem biologa), ale to nic. Po seansie rzeczywiście wdałem się z Antkiem w dyskusję futurologiczno-filozoficzną, a chyba o to chodzi w sztuce, żeby myśleć i nadbudowywać. Świetne doświadczenie audiowizualne i intelektualna prowokacja.

AK: Photonu doświadcza się bardziej niż ogląda. I chociaż przychylam się do narracyjnej interpretacji Pawła, mam wątpliwości, czy powinien był zakwalifikować się na tego rodzaju festiwal. Przyznam też, że jako laik gubiłem się momentami w wywodach bohatera (?), granego przez Chyrę, mówiącego tonem naukowca, próbującego jednak uprościć rzecz dla przeciętnego odbiorcy. Przynajmniej z początku, gdyż z czasem widza unosi rzeka naturalistycznych sekwencji, przemieszanych z abstrakcyjnymi obrazami, i zaczyna on zwyczajnie chłonąć ogrom informacji. Budzi to skojarzenia z częściowo animowanym dokumentem Czy Noam Chomsky jest wysoki czy szczęśliwy? Michela Gondry’ego, chociaż tam od strony formalnej twórca poszedł jeszcze dalej. Natomiast najciekawszą w moim odczuciu sekcją polskiego filmu jest ta dotycząca potencjalnej przyszłości. Przedstawione w niej wizje, jakkolwiek niepokojące na wielu poziomach, niezwykle frapują i to o nich dyskutuje się chyba najżywiej.


[p/]

Zgoda

PG: Tuż przed zakończeniem wojny pomocniczy obóz koncentracyjny Auschwitz trafia w ręce Milicji Obywatelskiej. Polscy funkcjonariusze biorą tam odwet na Niemcach. Role się odwracają. W tym kontekście poznajemy uczuciowe tarcie między trojgiem bohaterów: świeżo zaciągniętym żołnierzem, Polką pokutującą za wybór ojca oraz Niemcem wcielonym do Wehrmachtu wbrew swojej woli i przekonaniom, który ponosi konsekwencje niefortunnego pochodzenia. Wszyscy urodzili się w złym czasie. W napięciu śledzimy, jak zmieniają się ich role i wzajemne relacje. Przeszli wojnę, ale radykalna moralna transformacja dopiero ich czeka. W przeciwieństwie do Wyklętego ten film nie przypisuje ról i nie stawia pomników, lecz pozwala na obserwację przeciętnych ludzi w ograniczonym mikroświecie. Bonus polega na tym, że ostatnia scena daje glejt do przekroczenia poziomu dosłowności. W opresyjnym powojennym świecie jeszcze długo będzie panować entropia. Kondycja ludzka w tamtym newralgicznym momencie historii stanowi temat bardzo widoczny w tym roku w polskim kinie, bo obecny również w Powidokach i Ach śpij kochanie.

AK: Co do Zgody zgody między nami nie ma. Aktorsko oraz realizacyjnie jestem w stanie ten film docenić (Gierszał, Wichłacz), ale nie odczuwam w nim ani napięcia, ani specjalnie nie przejąłem się losem bohaterów. Dużo tu zmarnowanego dramatycznego potencjału. To nie Letnie przesilenie z zeszłego roku. O narodowej niechęci da się opowiedzieć ciekawiej i subtelniej.


Ptaki śpiewają w Kigali

PG: Niespieszny film, który obudził we mnie skojarzenia z Lasem 4 rano Kolskiego. Krauzowie zaznaczają, że problem ludobójstwa powinno się podejmować w każdym pokoleniu – ku przestrodze i w ramach rozliczenia cywilizowanego świata z kolonializmem, ale w moim odczuciu temat jest nieco odklejony od polskiego gruntu. Z dala od Rwandy, każdy z nas pozostaje jednak blisko traumy, mniejszej lub większej. O tym też traktuje ten kontemplacyjny film: o radzeniu sobie z bolesnymi wspomnieniami, z żałobą, kiedy trzeba wykonać nad sobą kawał pracy. Silna Jowita Budnik i Eliane Umuhire tworzą zachwycające kobiece portrety. Znakomite zdjęcia i nienachalny symbolizm (sępy karmiące się bydlęcą padliną zostały mi pod powiekami). Krauzowie w czystej postaci, po raz ostatni w duecie.

AK: Brawo, Budnik, zasłużona nagroda. Ale samego filmu mi strasznie szkoda, bo to niespieszne tempo działa zdecydowanie na jego niekorzyść. A temat przecież niebanalny i z potencjałem. Pierwsza połowa pokazująca niepewny status uchodźcy w naszym kraju bardzo na czasie, budzi przy tym autentyczne emocje, lecz im dalej, tym bardziej siada tempo, a malownicze zdjęcia same w sobie przecież nie wystarczą. Za dużo próbują tutaj Krauzowie powiedzieć i zbyt rozwlekle. W przeciwieństwie do konkursowego jury ja nie piałem z zachwytu.


Beksińscy. Album wideofoniczny (Krakowski Festiwal Filmowy na fali)

PG: Dwudziesta piąta wersja montażowa archiwaliów po Beksińskich to fabularne życie w dokumentalnym ujęciu. Reżysera głównie interesowała uniwersalna dynamika na linii ojciec – syn. Dla niektórych może to być film terapeutyczny.

AK: Znowu Beksińscy, a jednak inaczej. I dobrze, bo to szalenie ciekawa historia, godna przedstawienia jej z różnych perspektyw. Borchardt oddaje głos samemu Zdzisławowi, montując swoje dzieło niemal wyłącznie z własnych materiałów artysty. Dzięki autentyzmowi oraz brakowi cenzury efekt jest wyśmienity. W kontrapunkcie do Photonu to dokument niezwykle filmowy, z wyrazistą strukturą, bohaterami, a także linearną fabułą. Warto obejrzeć albo jako dopełnienie Ostatniej rodziny, albo po to, aby skonfrontować obie wizje historii tragicznego rodu.


W kolejnym artykule giganci tegorocznego festiwalu, w tym nagrodzeni i polski kandydat do Oscara.


A tutaj STYCZNE, czyli główne motywy przewijające się w festiwalowych filmach.
Doktorant na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym, anglista i tłumacz. Uważa, że najważniejsze są drobiazgi oraz że dzień bez kubka zielonej herbaty to dzień stracony.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %