Miller w krainie kina
Popularność popularnością, ale dlaczego właściwie „300” stało się tak sławnym obrazem? Jak doszło do tego, że niektóre cytaty na stałe weszły do obiegu kultury? Aby odpowiedzieć na to drugie pytanie, potrzebowałbym prawdopodobnie osobnego tekstu, bo upodobania widzów zmieniają się szybciej niż pory roku, jednak rozwiązanie pierwszej kwestii kryje się w jednym słowie – wizualia. W tym aspekcie film prezentuje się naprawdę imponująco. Cóż z tego, że fabuła nie jest nadmiernie rozbudowana, a bohaterowie nie zapadają nam szczególnie w pamięć, kiedy przy pomocy techniki bluescreenu (polegającej na skrupulatnym odtwarzaniu komiksu niemal kadr po kadrze) reżyser wraz z samym Millerem pokazali publiczności widowisko jedyne w swoim rodzaju. Ujęcia zastygłe w slowmotion przypominają jako żywo sceny z oryginału, stylistyka i nieco – nomen omen – przerysowana natura opowieści zachowały rozrywkowego ducha pierwowzoru. Osiągnięto rezultat analogiczny do wcześniejszego „Sin City”, ale o tym zaraz.
Cofnijmy się jednak nieco, aby spojrzeć na pierwsze kroki komiksiarza w niezwykłej, lecz zdradliwej krainie kina. Wiedzieliście, że był on autorem scenariuszy do „RoboCopa 2” i „RoboCopa 3”? A właściwie to współautorem, bo zostały one poddane znaczącym zmianom. Ale wstępne wersje nie przepadły, gdyż niejaki Steven Grant zmienił je w powieści obrazkowe. Potem o mały włos nie stał się sprawcą powrotu Batmana na ekrany, przegrywając z… tak, zgadliście – z Christopherem Nolanem i jego filmem „Batman: Początek”. Reżyserem miał być Darren Aronofsky, lecz skończyło się tylko na animacji. Kto wie, jak potoczyłyby się losy Nietoperza w XXI wieku, gdyby projekt doszedł do skutku?
Złą passę autora przerwał Robert Rodriguez, który zabrał się za jego opus magnum, czyli za wielotomowy cykl o barwnym Mieście Grzechu. „Sin City” to komiks niełatwy w odbiorze, a co tu dopiero mówić o jego ekranizacji. To pieprzny, a zarazem gorzki koktajl gatunków, motywów, okrucieństwa, szaleństwa, deprawacji i erotyki, a wszystko to w odcieniach boleśnie wyrazistej czerni oraz bieli niekiedy urozmaiconej innymi, równie intensywnymi kolorami. Któż inny mógłby się za coś takiego zabrać, jeśli nie twórca „Od zmierzchu do świtu”, lubujący się w nieco przerysowanym obrazowaniu przemocy i artystycznym kiczu? Efekt w postaci fabularnego i wizualnego kolażu wielu uważa za dzieło wybitne. Doceniona została technika dokładnego odwzorowywania komiksu (zwana z angielskiego shot-for-shot), wrażenie robi duszny nastrój moralnej degrengolady, nie wspominając o iście gwiazdorskiej obsadzie produkcji. Willis, Owen, Rourke, Alba – to tylko kilka z prominentnych nazwisk. Długo przyszło fanom czekać, ale już w tym roku ma odbyć się premiera kolejnej odsłony także i tego blockbustera. Na planie filmu „A Dame to Kill For” ponownie zaroi się od aktorów znanych i lubianych, zapowiada się zatem na równie udaną wizualną ucztę jak w przypadku pierwszej części. Pożyjemy, zobaczymy. Sequele często wykazują tendencję do zawodzenia oczekiwań odbiorców.
Powyższe przykłady udowadniają, że Miller ma szczęście do filmowych realizacji swoich opowieści. Mniej pomyślne są za to jego próby scenopisarskie. Co więcej: kiedy próbuje on połączyć to stanowisko z krzesłem reżysera, skutki są raczej katastrofalne. A zapowiadało się tak dobrze – niekonwencjonalna fabuła, samotny mściciel zwany Duchem, Scarlett Johansson, Samuel L. Jackson… Niestety, wyszedł koszmarek fabularny. Naziści, samurajskie miecze, serum nieśmiertelności, klony i mitologia stanowią dowód na to, że bardziej nieprzemyślanej oraz idiotycznej historii chyba nie dałoby się wymyślić. Gdyby jeszcze podkreślono humorystyczne aspekty produkcji, uderzono w tony pastiszu, ale nie! „Spirit – Duch Miasta” jest jedną wielką pomyłką i nigdy nie powinien był powstać. Trzeba mu jednak oddać, że obraz – utrzymany w podobnej stylistyce co rezultat współpracy Millera i Rodrigueza – broni się oprawą graficzną. „Spirit – Duch Miasta” słusznie okazał się finansową klapą, a krytycy oraz widzowie nie pozostawili na nim suchej nitki.
Na koniec – ciekawostka: bohater naszych marcowych rozważań pojawiał się pięć razy na dużym ekranie w drugorzędnych kreacjach, za każdym razem umierając. Do moich ulubionych należy przypadek „Daredevila” z Benem Affleckiem w roli głównej: (niesławnej produkcji swobodnie inspirowanej albumami artysty) w napisach końcowych do tego filmu Miller figurował jako mężczyzna z długopisem w głowie, grał bowiem ofiarę ataku złoczyńcy o kryptonimie Bullseye, który ukradł mu motor.
Koniec końców Frank Miller może i nieczęsto gości w Hollywood, zdarzają mu się nietrafione projekty, a realizacje niektórych jego komiksów trafiają od razu na rynek DVD (dwuczęściowe, animowane „Powroty Mrocznego Rycerza”), stanowczo jest jednak osobnikiem wyjątkowym, niesamowicie kreatywnym. Nie sposób przewidzieć dalszych działań tego artysty. I bardzo dobrze – dzięki temu człowieka aż zżera ciekawość, co też Miller wymyśli następnym razem.