Pierwsza opowiada o wyobcowaniu ludzi żyjących w ogarniętym stagnacją blokowisku i rządzonych przez radykalne emocje. Druga to obraz patologicznej miłości bezdomnych narkomanów, których skreślili już wszyscy prócz ich samych. Trzecia historia oddziałuje najmocniej: młody bezrobotny ojciec, sparaliżowana odpowiedzialnością matka i nieustannie krzyczące niemowlę. Ostatni fragment to zaskakująca wizualnie baśń o tytułowym śpiewającym obrusiku.
Przez wszystkie segmenty przeplata się dokumentalna narracja w postaci prób i przesłuchań studentów, którzy otwarcie wyrażają swój niepokój związany z ukończeniem szkoły. Niniejszym oficjalnie zostaje rozbity ich klosz ochronny. Całość można postrzegać przez pryzmat metaopowieści o aktorstwie oraz twórczej pasji, która kształtuje młodych ludzi.
W Demonie Marcina Wrony powraca wątek żydowski. Ten zjawiskowy obraz, choć trudno w to uwierzyć, zręcznie łączy groteskowy humor z horrorem, aczkolwiek tego drugiego gatunku znajdziemy tu jednak nieco mniej. Kolejny dowód na to, że mamy rok niepowtarzalnych premier i kina międzygatunkowego.
Angielski imigrant i jego narzeczona otrzymują od teścia stary, zrujnowany dom. Krótko przed ślubem pan młody odkrywa zakopane nieopodal ludzkie szczątki, których historia jeszcze nie dobiegła końca. Czym jest tytułowy demon? Dybuk to czy zazdrość?
Z drugiej strony mamy wyłaniający się z gorzkawo zabawnych epizodów ironiczny obraz polskości i Polaków, w którego konstruowaniu niezwykle pomaga wyrazista rola Andrzeja Grabowskiego.
Duszna sala projekcyjna pękała w szwach podczas wyraźnie oczekiwanej Chemii Bartosza Prokopowicza. Duch absurdalnego poczucia humoru stopniowo przechodzi w pogłębiony dramat. Chemia zabija nowotwór. Chemia powstaje miedzy ludźmi.
To film o zabieraniu się za życie i za umieranie. Nie oczekujcie prostych wzruszeń, nawet jeśli usłyszycie kwestie przyuważone na plakatach zdobiących lekarskie gabinety i kolorowe magazyny dla kobiet. Prawda tkwi w lęku i dystansie. Film dla odważnych na tyle, aby wraz z Leną znaleźć się pod ścianą. Skłania do zastanowienia, ale nie do końca satysfakcjonuje.
Ostatnią propozycją czwartego dnia festiwalu był Nowy Świat (reż. Elżbieta Benkowska, Łukasz Ostalski i Michał Wawrzecki), na który składają się trzy historie dziejące się w tytułowej dzielnicy Warszawy.
Żanna sprząta mieszkania. Jej męża aresztowano na Białorusi, a ona, zmęczona walką o buntowniczego ojca swojej córki, układa już sobie życie z młodym aktywistą – przynajmniej do czasu, gdy ten podpisuje lojalkę i zostaje wypuszczony.
Azzam zmaga się z poczuciem wdzięczności, wspomnieniem wojny, wyobcowaniem i niejednoznaczną relacją łączącą go z kolegą z wojska, u którego pracuje.
Wiera nie zawsze nosiła obcasy. Spakowała już walizkę. Na operację zmiany płci czekała dwa lata. Tymczasem przyjeżdża do niej ojciec z wnukiem, którego matka właśnie zmarła. Wiera musi teraz zaopiekować się synem i znaleźć sposób, aby wytłumaczyć mu, że jest jego ojcem.
Trudne, ważne tematy oraz ciekawa konstrukcja. Propozycja wyciszonej refleksji w estetyce tzw. kina europejskiego.
Do zobaczenia jutro!