Phantasma domestica
Wiara w zjawy – manifestacje energii
zmarłych – towarzyszy ludzkości od dawna, ale w różnych formach. W niektórych kulturach
niepiśmiennych dokonywano podziału na mary niespokojne, złośliwe oraz na czcigodne
duchy przodków, którym okazywano szacunek i oddawano cześć. Pewne stare rytuały
egipskie zakładały składanie danin duszom wędrującym w zaświaty, co miało je
obłaskawić, a także ulżyć im w trudach podróży (ślady tych zwyczajów odnaleźć
można w słynnej Księdze umarłych). W Grecji
początkowo uznawano widma za raczej nieszkodliwe, a nawet zwracano się do nich
jako do wyroczni (przy czym takie duchy przyjmowały zazwyczaj formę mgły bądź
oparu). Dopiero potem stały się one istotami wrogimi, nawiedzającymi miejsca
swego zgonu. W czasach Imperium Rzymskiego popularne już były pierwsze podania
o domach zamieszkanych przez siły nieczyste.
Wieki ciemne przyniosły ze sobą nowy
koncept opętania oraz ceremoniał egzorcyzmu. Wprowadzono również świeży podział
na dusze pokutujące oraz demony. Te pierwsze znikały, odbywszy swoją karę, a te
drugie można było odesłać, wymawiając imię Boże. Opowieści o przybytkach nękanych
przez upiory stawały się coraz bardziej popularne – jedna z nich znalazła się
nawet w Księdze tysiąca i jednej nocy.
Pojawiły się także relacje naocznych świadków, opisujących mary jako wersje
zmarłych ludzi, bledsze jedynie oraz smutniejsze.
W renesansie wzrosło zainteresowanie okultyzmem oraz nekromancją, a duchy na dobre zagościły w wytworach kultury – i to nie tylko jako drugoplanowi bohaterowie sztuk Szekspira (mam na myśli przede wszystkim Hamleta), lecz także jako protagoniści pierwszych historii niesamowitych.
Rozwój tych ostatnich nastąpił w
romantyzmie, okresie buntu światopoglądowego. Zjawy przeczące zdrowemu
rozsądkowi stały się wtedy mile widziane. Szczególnie interesujący w tym
kontekście jest gotyk, rodzący się w tym czasie w Anglii. W przełomowym Zamczysku w Otranto Horace Walpole potraktował
dusze zmarłych jako elementy budowanej atmosfery grozy, nadając im postać
ożywionej zbroi rycerskiej czy widmowego szkieletu. Od tej pory wiekowe
posiadłości stały się na dobre domem dla niematerialnych istot, a powieści tego
okresu otworzyły drogę takim mistrzom horroru jak chociażby M. R. James, który
zajmował się niemal wyłącznie pisaniem tak zwanych ghost stories. Jego utwory wyróżnia zwłaszcza ich kronikarska
natura: stanowią one stylizowaną relację z niesamowitych wydarzeń sprzed lat,
odkrytych rzekomo przez autora i przysposobionych do oczekiwań czytelnika. Wśród
dokonań Jamesa na specjalną uwagę zasługują przede wszystkim Opowieści starego antykwariusza.
Warto dodać, że to także poeta tamtej epoki –
Samuel Taylor Coleridge – wprowadził trwale do kultury motyw statku widmo (Rymy o sędziwym marynarzu). Wspomniany topos
rozszerzył się potem też na inne środki transportu, między innymi na pociągi
(opowiadania Stefana Grabińskiego, polskiego mistrza grozy).
Od dłuższego czasu trudno literatom tchnąć nowe życie w zakurzone schematy rodem z romantyzmu. Nieco lepiej wszelkie zmory radzą sobie na dużym ekranie. Nawiedzony dom zyskał sobie status wyśmienitej lokalizacji filmowej, a pozycję tę zapewniły mu w głównej mierze filmy pokroju czarno-białego The Haunting z 1963 roku czy miniserii Rose Red (2002 rok), za którą odpowiada nie kto inny, jak sam Stephen King. Mrożący krew w żyłach klimat osiągnięty naprawdę skromnymi środkami czyni z tych produkcji pozycje obowiązkowe dla każdego fana upiornych opowieści.
Głośny Poltergeist Tobe’a Hoopera z 1982 roku wpuścił duchy do wnętrz
nowoczesnych domków na przedmieściach, do telewizorów, do szaf, przydając im tym
samym wyraźniejszych powodów (często uwarunkowanych czynnikami historycznymi)
przebywania w konkretnych miejscach. Równocześnie widma zaczęły w coraz mniejszym
stopniu przypominać istoty ludzkie, a ich działania ograniczyły się do
ożywiania przedmiotów lub przesuwania mebli. Na pomyśle nawiedzania budowli
stojących tam, gdzie niegdyś doszło do jakiejś tragedii, bądź w inny sposób
związanych ze śmiercią bazuje również Domofon
– całkiem intrygująca polska powieść grozy autorstwa Zygmunta Miłoszewskiego. Przenosi
ona wiązkę motywów na lokalny grunt i oferuje solidną diagnozę współczesnego
społeczeństwa.
I choć obecnie bardziej popularna jest
taktyka mockumentary (udawanego
dokumentu), teoretycznie mająca nadać całości realistycznego sznytu i praktycznie
sprawdzająca się całkiem nieźle, nadal pojawiają się produkcje nawiązujące do wyeksploatowanych
schematów. Za najdoskonalszy przykład niech posłuży świetna zeszłoroczna Obecność, w której przerażają nas niewinnie
wyglądające lalki (pamiętacie Chucky’ego?) oraz klaszczące dłonie wyłaniające
się znikąd. Co istotne, film oparto na faktycznych (!) wydarzeniach.
Ale, jak i do wszystkiego innego, do zjaw da się także podejść mniej serio. Sukces przyniosło ubranie tej idei w szaty komedii – myślę o serii Pogromcy duchów, czyli Ghostbusters. Na zawsze już odarto nieco widma z ich straszliwej potęgi, bo nie sposób teraz podczas seansu jakiegokolwiek dreszczowca o duchach nie wyobrazić sobie ekipy pod przewodnictwem Dana Aykroyda i Billa Murraya, wciągającej nieproszonych intruzów odkurzaczopodobnymi ustrojstwami. No i ten Piankowy Marynarzyk!
Żeby nie było – zdarzały się też w
popkulturze upiory całkiem przyjazne, takie jak chociażby sympatyczny duszek
Casper, który nie chciał straszyć ludzi, a zamiast tego zaprzyjaźniał się z
nimi. Często okazywało się w tego rodzaju historiach, że lęk przed
pozaziemskimi stworzeniami brał się głównie z niewiedzy oraz pozorów, a prawdę
dostrzec mogły jedynie dzieci, z natury obdarzone szóstym zmysłem. Podobnie rzecz
wygląda w książkach Evy Ibbotson, popularnej brytyjskiej autorki książek dla
najmłodszych czytelników. W Duchach z
zamku Carra czy Zbawcach duchów mary
potrzebują pomocy nieletnich przyjaciół, ponieważ świat poszedł do przodu i ludzie
przestali w nie wierzyć – duszki teraz nie mają się przez to gdzie podziać.
Zdarzają się też zjawy rozpaczliwie
pragnące człowieczeństwa. Brytyjczycy dokonali w serialu Being human rzeczy dość ryzykownej: umieścili pod jednym dachem
ducha, wampira oraz wilkołaka, a więc chyba najbardziej nieprawdopodobnych oraz
niefortunnych współlokatorów, jakich widział świat. Bohaterowie produkcji
starają się wieść w miarę normalne życie, co oczywiście nie jest im dane.
Koncept okazał się na tyle chwytny, że powstała nawet kanadyjska wersja serii.
Na koniec – krótka wizyta w Azji. W
Chinach oraz Japonii wiara w straszydła wciąż nie słabnie, co ma swoje silne
związki z religią. Dużą popularnością cieszą się talizmany chroniące przed
ingerencją sił nieczystych, a w Państwie Środka rokrocznie odbywa się festiwal,
przypominający nieco genezą oraz naturą Halloween, Samhain (więcej informacji o
tym święcie znajdziecie w moim tekście Nie
trać głowy!) albo nasze Dziady. Do lokalnych podań i tradycji w niezwykle
twórczy sposób nawiązuje fenomenalne anime Mononoke,
stanowczo wyróżniając się na tle licznych dzieł o podobnej tematyce. Jego
bohater, tajemniczy znachor o dwojakim obliczu, wędruje po wschodnich krainach
i walczy z nieprzyjaznymi duchami przez poznanie ich Formy (kształtu), Prawdy
(historii) oraz Powodu (przyczyny rezygnacji z odejścia w zaświaty). Ta seria
to nie tylko wizualny majstersztyk odwołujący się do dzieł sztuki azjatyckiego
kręgu kultury, lecz także psychologiczna opowieść o okrucieństwie, ludzkich dramatach,
mrocznych sekretach oraz bólu niszczącym człowieka od wewnątrz. Polecam Mononoke nawet tym, którzy wcale nie myślą
o zainteresowaniu się japońską animacją.
Rozliczne programy pseudodokumentalne
o nawiedzonych amerykańskich domostwach może często okazują się naiwnie
wyreżyserowane oraz wyraźnie szablonowe, nie da się jednak ukryć, że niektóre obrazowane
przypadki miały miejsce w rzeczywistości. Wiele jest rzeczy na niebie i ziemi,
o których się nie śniło filozofom – jak rzekł dawno temu sam Szekspir – tak więc
jakieś ziarenko prawdy musi się kryć w przekonaniach tylu odmiennych kultur, w
tak szokująco podobnych wizerunkach niematerialnych bytów. Wszystko to skłania
do refleksji nad naturą świata, w którym wiele rzeczy zwyczajnie wymyka się
logicznemu wyjaśnieniu. Jestem racjonalistą, ale zdarza mi się zastanawiać, czy
ciągła popularność motywu niespokojnych dusz nie bierze się z przeczucia, że to
wcale nie bujda. Czy przez sfikcjonalizowany obraz zdarzeń nie próbujemy przypadkiem
sami siebie przekonać, że istnienie zjawisk paranormalnych to coś skrajnie
nieprawdopodobnego? Czy tak nie jest po prostu bezpieczniej?