Niewielkie dzbaneczniki, rosiczki
czy muchołówki, zaskakujące swoimi fantazyjnymi kształtami oraz nadprzeciętnymi
technikami łowów, nie wyrządzą człowiekowi krzywdy. Należą jednak poniekąd do
sfery niepokojących fenomenów, wykraczających poza bezpieczny schemat. Co stoi
na przeszkodzie, aby istniały na świecie osobniki o wiele większe, zdolne do pożarcia
istoty ludzkiej? Nie znamy przecież jeszcze wielu faktów na temat naszej
planety i zamieszkujących ją istot. Z tej obawy narodzili się wszyscy
przerośnięci przedstawiciele flory przewijający się przez karty książek i
komiksów oraz ekrany telewizorów, kin i komputerów. A zaczęło się, jak to
czasem bywa, od blagi…
Pod koniec XIX wieku wciąż
niewiele wiadomo było o krainach takich jak Madagaskar czy Nikaragua.
Afrykańskie dzicze także pozostawały nieodkryte. Stanowiły one przez to
wyśmienity temat dla gazet, na których łamach publikowano sprokurowane
reportaże pełne ekscytujących przygód odważnych podróżników. Z relacji tego
rodzaju wywodzą się pierwsze opisy krwiożerczych drzew. Według jednej z nich
tubylcy składali ludzi w ofierze potwornej roślinie, a ona oplatała ich pędami
„jak potężne zielone węże [anakondy] (…) z okrutną wprawą i pierwotną
zawziętością (…) zacieśniające swe sploty na ofierze”[1].
Podobnie nakreślone zostało także afrykańskie Ya-te-veo (co znaczy „Widzę
ciebie”). Nikaragua natomiast zasłynęła dzięki Williamowi Thomasowi Steadowi – skupił
się on na pewnym szczególnym pnączu, zwanym „wampirzym” (ze względu na jego
specjalne ssawki, których nie sposób było oderwać od skóry). Podobne kreacje
po prostu musiały wkrótce potem zagościć w dziełach literackich. O mięsożernych
orchideach pisał chociażby H.G. Wells w swoim opowiadaniu The Flowering of The Strange Orchid z 1894 roku.W 1951 roku wraz z Dniem tryfidów Johna Wyndhama nastąpiła
– dosłownie i w przenośni – inwazja zabójczych roślin. Ich nazwa wywodzi się od
tego, że poruszały się one na trzech wypustkowych nibykończynach. W tej słynnej
powieści oraz w jej rozlicznych adaptacjach owe istoty o zupełnie nieznanym
pochodzeniu ostatecznie podbiły Wyspy Brytyjskie, a ich pierwotnych mieszkańców
zmusiły do ucieczki. Główną broń tryfidów stanowiły trujące słupki-żądła, które
wyrastały z ich kwiatostanów. Tak oto drapieżne okazy flory, ochrzczone nowym
wspólnym mianem, stały się bohaterami horrorów i dokonały podboju nie tylko na
gruncie literatury, lecz także dużego oraz małego ekranu.
Od tej pory popularne stały się
wizerunki przerośniętych roślin, które wyglądem coraz mniej odbiegały od swych
naturalnych odpowiedników. W 1960 roku konwencja została sparodiowana w czarnej
komedii Sklepik z horrorami, gdzie niewielką rolę zagrał zresztą młody
Jack Nicholson. Jest to opowieść o skromnym pracowniku pewnej małej kwiaciarni, któremu udaje
się wyhodować roślinę o nietypowym wyglądzie, zdolną do mówienia. Sęk w tym, że
żywi się ona ludzką krwią, a wraz ze wzrostem zaczyna domagać się także
ludzkiego mięsa. Film odniósł nieoczekiwany sukces i ponad dwadzieścia
lat później doczekał się nominowanego do Oscara musicalowego remake’u pod tym
samym tytułem. Fabuła obu produkcji jest tak rozkosznie groteskowa, że warto
choćby dać im szansę. Warto wiedzieć, że zakończenie drugiego ze Sklepików wyglądało pierwotnie zupełnie
inaczej: zarówno główny bohater, jak i jego ukochana zginęli w paszczy potwora,
który następnie zaatakował ludzkość. Zostało ono jednak wycofane ze względu na
nieprzychylną reakcję grupy testowej i przez długi czas trudno je było
gdziekolwiek zobaczyć. Sama historia posiada kilka innych wariantów: jeden w
postaci czeskiego filmu (o cudownie przetłumaczonym tytule Adela jeszcze nie jadła kolacji), inny zaś – odcinka serialu Rewolwer i melonik (więcej o nim możecie
przeczytać w tekście 1001 zwariowanych
wyspiarskich opowieści http://kulturnatywnie.pl/film/150/1001-zwariowanych-wyspiarskich-opowiesci) zatytułowanego Man-eater of Surrey Green. W tym drugim nacisk
położono na pozaziemskie pochodzenie istot, wprowadzono także motyw kontrolowania
ludzi przy pomocy zarodników. Na tej bazie opiera się klasyczny odcinek Doktora Who z 1976 roku i ery Czwartego
Doktora, The Seeds of Doom.
Odrębnym szlakiem podążył Brian W. Aldiss, autor Cieplarni. W jego apokaliptycznej wizji Ziemia przeistoczyła się w olbrzymią dżunglę rojącą się od niebezpieczeństw oraz rządzoną przez owady. Ludzkość natomiast skarlała, cofnęła się rozwoju i była nagle zmuszona do ciągłej walki o przetrwanie w ekosystemie, który przytłaczał swym ogromem. Powieść zachwyca obrazowością oraz inwencją w kreowaniu niezwykłych gatunków stworzeń, a za przykład niech starczą słowotwórcze nazwy gatunków: parzyperze, brzuchowiązy, żarłoziele, ptakorośle (niektóre z nich, warto zaznaczyć, to na dodatek krzyżówki roślinno-zwierzęce)… Las pełen groźnej flory (zwany Kresoborem) stanowi także istotne miejsce akcji cyklu powieści fantastycznych Kroniki Kresu duetu Paul Stewart (pisarz) i Chris Riddell (rysownik). Autorzy imponują tu wyobraźnią w równym (jeśli nie większym) stopniu co Aldiss. Na kartach dwunastotomowej – do tej pory – serii znajdziemy organizmy takie jak mordrzew (chwytający ofiary przy pomocy kolczastych pnączy i nawożący swoje korzenie ich krwią) czy pijatrawki (wysysające soki z nieszczęśnika, który przez pomyłkę na nich usiądzie). Towarzyszące tekstowi wyśmienite ilustracje udatnie powołują te koszmary do życia.
Najcudowniejsze dziwadło pochodzi
jednak z Japonii. To tam w 1989 roku niepokonana Godzilla zmierzyła się z chyba
najbardziej niezwykłym i nieco zapomnianym wrogiem, którym był Biollante.
Geneza powstania tego stworzenia jest doprawdy niesamowita (pal sześć, że
zupełnie nieprawdopodobna – w końcu to nie dla realizmu ogląda się Godzillę). Istota
ta zrodziła się w ramach eksperymentu genetycznego, gdzie skrzyżowano ze sobą komórki:
róży, wspomnianej już ogromnej gadziny, a także – uwaga! – Eriki, zmarłej córki
naukowca. W efekcie na świat przyszła monstrualna hybryda, z początku
przypominająca ogromny kwiat, by potem przemienić się w poczwarę o aparycji dinozaura,
nie tylko obdarzoną licznymi pędami uzbrojonymi w mniejsze zębate paszcze, lecz
także plującą toksyczną cieczą. To się nazywa krwiożercza roślina! Najlepsze
jest jednak to, że po przegranej walce (przy wtórze, rzecz jasna, kolosalnej
demolki) Biollante obrócił się w świetlisty pył (uwolniona dusza, a jakże),
który na niebie utworzył wizerunek dziewczynki. Ciekawostka: w tym roku głosami
fanów i krytyków film ten uznany został za najlepszy z cyklu o Godzilli. Nic,
tylko oglądać – choćby dla komicznie archaicznych efektów specjalnych.
(klijnij, aby powiększyć)
Jeśli przyjrzymy się obecnym u
Tolkiena czy Rowling niebezpiecznym drzewom (kolejno: Stara Wierzba i –
notabene – Bijąca Wierzba), pupilkowi rodziny Addamsów, Kleopatrze, kłapiącym
paszczom muchołówkopodobnych roślin z gier komputerowych itd., zauważymy, że
kultura zatoczyła koło. Szczególnie gdy weźmiemy jeszcze pod uwagę powstanie
kuriozalnego horroru Ruiny (2006), w
którym na gruzach świątyni Majów nieszczęsnych turystów próbują upolować
krwiożercze pnącza, na dodatek imitujące dźwięki (oczywiście pomimo idiotyzmów
książkę i tak zekranizowano). Chyba już dawno przestaliśmy się bać, że
zostaniemy wyparci przez mięsożerne rośliny, więc sfabrykowane mity zostały
obalone, okazały się niezdolne do przetrwania – w przeciwieństwie do nieśmiertelnych
historii o Yetim czy Chupacabrze. Przywołane przeze mnie przypadki
wzbudzą prędzej zaciekawienie, a nawet swego rodzaju nostalgiczne rozbawienie,
aniżeli strach. Nie oznacza to jednak, że należy o nich zapominać – stanowią
część naszego kulturowego dziedzictwa – z wielu względów, dodajmy, szalenie
ciekawą. Podczas wycieczki na Madagaskar czy do afrykańskich ostępów warto też
na wszelki wypadek mieć się na baczności: a nuż jakieś samotne Ya-te-veo czyha
tam na bezbronną ofiarę, święcie przekonaną o jego nieistnieniu.
[1] P. Tyson, A Forest Full of Frights, cz. II [w:] The Wilds of Madagascar, Nova Online [dostęp: 14.12.2014]. Tłumaczenie
autorskie.