Samych takich prób nie należy bezrefleksyjnie krytykować; niewątpliwie mogą nas one wyposażyć w bagaż nowych (zarówno tych związanych z językiem, jak i całkowicie pozajęzykowych) doświadczeń. Problem zaczyna się wtedy, gdy przekształcamy określone treści jedynie dla owego przekształcenia, tak naprawdę opierając się całkowicie na danym tekście. Ten z kolei służy nam za tło do antytetycznego odwzorowania. Słowa, wyrażenia, zdania – wszystko to zmieniamy, lecz na zasadzie odwrotności. „Nowe” frazy formułujemy w taki sposób, by stały się one jak najbardziej różne od oryginału. Tym samym zamiast wyznaczać nowe kierunki (choćby i w lingwistyce), nieraz działamy zupełnie jak nasz poprzednik, jeśliby tylko do jego nazwiska oraz stylu pisania dodać prefiks -anty. Mniej lub bardziej świadomie stajemy się więźniami naśladownictwa – bez choćby śladowego jego zastosowania formy przywoływanych przez nas zdań absolutnie nie istnieją. Chęć ucieczki do tego, co obce, niejednokrotnie sprawia, że zapominamy o istnieniu wszystkiego, co znajduje się tuż obok. Rezygnujemy z cząstki naszej tożsamości i wkraczamy do zupełnie nowego świata – jak się potem okazuje, nie zawsze przyjaznego.
Owo błędne koło zaobserwować można także w języku. Coraz częściej nie zastanawiamy się bowiem nad tym, czy podróże w obrębie jego mniej odległych granic również mogłyby okazać się nie lada wyzwaniem, a jednocześnie interesującą rozrywką. Z pary „egzotyczność – swojskość” zwykle wybierzemy tę pierwszą możliwość.
FASZYN STAJL
-Ingi i -Ery zalewają system słowotwórczy polszczyzny, zupełnie tak, jakbyśmy nie potrafili nazwać pewnych obiektów w nieco inny sposób. „Nieco inny” nie musi oznaczać „trudniejszy”, wystarczy bowiem tylko zastanowić się przez chwilę. Niestety, zdroworozsądkowa refleksja lingwistyczna niejednokrotnie przerasta rodzimych użytkowników języka, w związku z czym napływ angielskiej leksyki nikogo już nie dziwi, wręcz przeciwnie – wydaje się niezwykle interesujący i atrakcyjny. Diabeł nie tkwi bynajmniej w rzeczach, na które określeń nam brakuje; tego przy galopującym rozwoju techniki trudno byłoby uniknąć. Sytuacja komplikuje się wtedy, gdy rodzime leksemy zaczynają być wypierane przez obce, a jedynym uzasadnieniem tego typu praktyk staje się chęć wyróżnienia spośród swojskiego (czytaj: pospolitego) tłumu.
Zobaczyć i usłyszeć można to wszędzie, niech na pierwszy ogień pójdzie zatem telewizja (i nie myślę wcale o klasykach typu hypnotajzin). Kwintesencję językowej ucieczki na Zachód stanowi warstwa werbalna niemal wszystkich programów rozrywkowych, tu zaś prym wiodą telewizyjne stacje muzyczne. Tytuły (Webnięci, VivaMjuzikKłiiizSuperstar) jedynie rozpoczynają listę szałowych nowości. Mnie osobiście najbardziej zaskakuje słownictwo młodych (lub udających młodych) prezenterów. „No to zróbmy sobie listeninga!” albo „Pokażmy Polsce, jacy potrafimy być super i crazy!” to tylko niektóre z językowych potworków. W Rozmowach w toku z kolei candy boye catchują dziewczynki smile’ami – ubaw na całego! W radiu zaskoczy nas niejaki Szymorning, ale prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero w internecie. Na zespołowy wieniec zwycięstwa zasługują sieciowe fashionistki. Dzięki nim dowiadujemy się, że nadruki to printy, zestawy ubrań są outfitami, a jeśli coś jest na nas nieco za duże, to z powodzeniem możemy określić je mianem oversize’owego. Tuż za nimi plasują się twórcy facebookowych (a jakże!) fanpage’ów czy dziennikarze rubryk towarzyskich. O ile jednak nie widzę nic złego w humorystycznym buwingu (swoistej autopromocji zza specjalistycznych lektur w słynnej Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego), o tyle american style większości felietonów zwyczajnie mnie nie przekonuje.
A MOŻE BY TAK PO NASZEMU?
Zapewne wydaje się nam, że nie ma już szans na odwrócenie tej mody; powoli godzimy się z tym, że niektóre słowa stają się stopniowo reliktami. Są jednak dowody na to, że do języka podejść można zarazem mniej i bardziej serio, czego doskonałym przykładem jest pomysł Łukasza Rostkowskiego, skądinąd znanego nam jako L.U.C. Popularny raper na łamach Metra zachęca do wzięcia udziału w konkursie, w którym należy wymyślić odpowiedniki anglicyzmów i korporacyjnej nowomowy. Idea ta jest ściśle powiązana z odbywającym się co roku Rymoliryktandem– tam z kolei uczestnicy mają za zadanie zapisać poprawnie dwa przeczytane im teksty, jeden autorstwa dr Katarzyny Kłosińskiej, drugi – wspomnianego już L.U.C-a. Sam pomysłodawca projektu zaznacza, że chciałby, aby w jego inicjatywie wzięli udział nawet dyslektycy. Głównym celem całego przedsięwzięcia jest bowiem urzeczywistnienie pragnienia, abyśmy zaczęli realnie interesować się mową polską i zrozumieli, że to, co obce, nie zawsze musi być lepsze. Atmosfera zawodów przeplata się z nastrojem zabawy. Sęk w tym, byśmy w zabawie słowem potrafili odnaleźć przyjemność, a także – niejako przy okazji – poznali mechanizmy korzystania z kompendium wiedzy, którym niewątpliwie należy nazwać zbiór zasad słowotwórczych. Wszak i te nie są ścisłe, więc wydobyć można z nich naprawdę wiele!
Czytelnicy Metra udowodnili, że pomysłów im nie brakuje. W końcu dlaczego menedżera nie nazwać by tyminiepyskujem albo ludzioustawiaczem? Z bardziej neutralnych przykładów można podać wiastkę, czyli SMS (krótką wieść) lub kliklist, (=e-mail). Za słowami sobniela, leksiąż czy najnak kryją się zaś kolejno: weekend, audiobook oraz bestseller.
Lingwistyka to nie tylko zbiór sztywnych reguł mających utrudnić nam życie. Do różnych dziedzin językoznawstwa można podejść od nieco innej strony – potraktować je jako świetną pomoc dydaktyczną, ale i jako podstawę do samodzielnego odkrywania nowości, co doskonale ilustrują przykłady rodem ze słowotwórstwa.
DWIE DROGI
Po zapoznaniu się z Rymoliryktandem można by odnieść mylne wrażenie, że należałoby zmienić formę wszystkiego, co ma w sobie jakikolwiek zalążek obcości. Nie o to jednak z pewnością chodziło autorowi inicjatywy, my również powinniśmy przesłanie tego swoistego apelu rozumieć mniej dosłownie. Wszystko kryje się bowiem w sztuce odpowiedniej selekcji tego, co może (choć niekoniecznie musi) być zapożyczone, i tego, co owych zmian absolutnie nie wymaga. W tej drugiej grupie mieszczą się głównie te wyrazy, dla których mamy niekiedy kilka bądź kilkanaście rodzimych, synonimicznych odpowiedników. Mimo to decydujemy się na użycie egzotyczniej brzmiącego słowa, ponieważ uważamy, że może być ono atrakcyjniejsze dla czytelnika. Tego w żadnym razie nie powinniśmy jednak zakładać: naprawdę nie musimy wstydzić się, że mówimy po polsku! Jeśli koniecznie chcemy w jakiś sposób uatrakcyjnić wypowiedź, stwórzmy lepiej nowy, polski wyraz – choćby na potrzebę chwili. Nie bójmy się zabawy ojczystym językiem, ale szanujmy jego siłę i moc oddziaływania.
Wspomniany już L.U.C. stwierdził, że „doskonałość kryje się w prostocie”, a „rozwój zawdzięczamy zawiłościom”. Jeżeli tylko postaramy się zrozumieć jego słowa i zawęzimy krąg naszych językowych poszukiwań, nie rezygnując jednocześnie w pełni z dóbr, którymi są różne formy (mądrego!) zapożyczania, może uda nam się w końcu dojść w tym chaosie do pewnego ładu. Niewykluczone, że będziemy potrafili wykształcić nasze indywidualne sposoby mówienia bez odwoływania się do obcych nam wzorców.
Ja (tak po prostu) lubię mówić „po naszemu”, a jeśli kogoś to dziwi, niech raczej nazwie mnie odludkiem niż outsiderem.
Link do tekstu ubiegłorocznego Rymoliryktanda:
http://rymoliryktando.pl/teksty-dyktand/