Jako główny argument podaje się potrzebę nominalizacji, w której wyraźnie zaznaczono by różnopłciowość. Czemu w takim razie mężczyźni nie walczą o przedszkolanka, czyli nauczyciela przedszkolnego płci męskiej? Przecież są i tacy, co więcej – ich liczba rośnie. I tu właśnie potwierdza się wspomniana wcześniej hipoteza, że to nie język stanowi problem; to my sami widzimy świat w różnych odcieniach, szkoda, że zazwyczaj szarości. Wielka w tym również zasługa (?) historii, w końcu panowie nie musieli nigdy walczyć o wyższą pozycję, zawsze to oni obejmowali bardziej znaczące stanowiska. Sytuacja powoli się zmienia, a wraz z ową transformacją wielu dąży do równoczesnych modyfikacji w systemie polszczyzny. Choć jako native speakerzy możemy pochwalić się szczególnie bogatym słowotwórstwem, to (jak i wszystko) ma ono swoje granice. Granice, które rzecz jasna nałożyliśmy sobie – a jakże – sami. Nietrudno zauważyć, że ministra po prostu nie brzmi dobrze. Lepiej co prawda niż chociażby ministerka bądź użyta w innym znaczeniu ministrantka, ale nadal coś nam w tym wyrazie nie pasuje. Nam – ponieważ nie jestem w tych sądach odosobniona. Co ciekawe, właściwie nikt nie potrafi sprecyzować, czemu ta forma mu się nie podoba. Jest nieładna i szlus. Estetyka, jak wiadomo, nie poddaje się żadnym regułom, człowiek zawsze wiedzieć będzie swoje, a na to językoznawcy już nic nie poradzą. Oni obserwują. Jak sam profesor Jerzy Bralczyk stwierdził: Pani minister robi zbyt wiele, żeby skupić na sobie uwagę. Ten pomysł uważam za chybiony, chociaż łacińska forma zezwala tak mówić. Nie sposób nie zauważyć, że postać omawianego słowa sama w sobie mogłaby znaleźć uzasadnienie, jednak nie można tak po prostu zapominać o ludziach. Bez nas w końcu język by nie istniał.
Nie dość, że sama nazwa przywołuje bliżej nieokreślone, ale niewątpliwie negatywne skojarzenia, powinniśmy zadać sobie kolejne istotne pytanie: czy ktokolwiek z nas używałby jej na co dzień? Nie tracę wiary w feministki, one niemal zawsze w takich sytuacjach okazują się niezawodne, jednak co na to przeciętny użytkownik języka? Forma pani minister wydaje się wystarczająco zakorzeniona w polszczyźnie, by nie doszukiwać się potrzeby tworzenia krótszego odpowiednika. Aż boję się myśleć o tym, jaki przewrót mógłby mieć miejsce, gdyby pani Mucha została premierem. Niewykluczone, że zaobserwowalibyśmy wzrost zainteresowania premierką, bynajmniej nie jako pieszczotliwym określeniem sztuki choćby teatralnej. Idąc dalej tym tropem – prezydenta, może prezydentka – nie wiemy, co jeszcze nas czeka. To drugie określenie nie brzmi jednak tak najgorzej. I znowu właściwie nie wiadomo, co decyduje o naszych przekonaniach. Warto wspomnieć o tym, że to słowo w pewnych kręgach funkcjonuje. Mimo wszystko odpowiedzmy sobie szczerze na pytanie, czy często spotkaliśmy się z tym, by ktoś właśnie tak mówił. Oczywiście można zrzucić winę na to, że pań sprawujących tę funkcję mamy zbyt mało. Zapominamy przy tym o fakcie, że nikt nie zabrania nam tego zmienić, a do urn wybierają się zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Nie o tym jednak będziemy rozmawiać, to o Prezydentki między innymi się rozchodzi. Przedstawienie Krystiana Lupy o tymże tytule według sztuki Wernera Schwaba, choć nie przeszło całkowicie bez echa, nie zaowocowało tym, że zwyczaje językowe Polaków nagle się zmieniły. A może kiedyś zaobserwujemy przełom? Każdy z nas zdaje sobie sprawę z tego, jaką moc kryje w sobie kultura.
Na twarzach feministek niewątpliwie zagościłyby uśmiechy, tyle że ku ich zmartwieniu – nie tylko tych pań nie opuściłby dobry humor. Już dziś wielu reaguje na ministrę dość radośnie, nie ukrywając tym samym, że za ogólnym rozweseleniem kryje się nuta ironii, a nawet cała symfonia drwin. Nikt z nas nie potrzebuje przedszkolanka, chyba że chciałby kogoś ośmieszyć. I znów ciężko jest odpowiedzieć na pytanie, dlaczego do jednych nazw jesteśmy uprzedzeni, a do innych wręcz przeciwnie. Głowią się nad tym także językoznawcy, jednak zdają sobie sprawę z tego, że bardziej kompetentni do rozwikłania tej kwestii byliby zapewne psycholodzy. Bądź co bądź, odpowiedzialność według społeczeństwa spoczywa na lingwistach i większość z nas nie próbuje nawet pojąć złożoności problemu. Zarówno sympatycy jak i adwersarze dla jednych sławetnej, dla innych – osławionej ministry logizują, niejako sami kopiąc pod sobą dół pełen niedomówień i wątpliwości.
Nie tylko to słowo dzieli Polaków. Lista wykonawców czynności zawierających w sobie pierwiastek męski nie jest mała. Co więcej – burzymy się, słysząc: Młody inżynier, Anna X, pracuje razem z nami. Nie dość, że inżynier, a nie inżynierka, to na dodatek m ł o d y. Dziwi nas, w jakim stopniu słowem zabić można kobiecość. Inżynierka brzmi co prawda lepiej niż ministra, jednak gdybyśmy zapytali obywateli, czy brak tego leksemu przeszkadza im w nazywaniu rzeczywistości, idę o zakład, że w większości odpowiedzieliby przecząco. Nie od dziś wiadomo, że potrzeba to matka wynalazku, tak też jest i we wszystkich wymienionych do tej pory przypadkach. Ilu ludzi, tyle opinii; o tym problemie językoznawczym można by pisać wiele, ale koniec końców dostrzegam jedyną właściwą drogę, którą poleciłabym wszystkim broniącym swoich poglądów – niech każdy nas s z c z e r z e stwierdzi, czy dana forma jest mu naprawdę do czegoś potrzebna. Jak już zostało powiedziane – język jest dla nas, zarówno dla społeczeństwa, jak i dla jednostek. Nikomu nie wolno zabronić sympatyzowania z ministrą, jednak próba wpłynięcia na obywateli podyktowana intencjami, aby wszyscy używali tej właśnie formy, wydaje się chybiona. I jak tę kwestię rozwiązać mają językoznawcy-normatywiści? Uzus nie kłamie – ministry na razie nie będzie, lecz pani minister ‑ a i owszem. Mówmy, jak chcemy, walczmy o swoje, jednak nie za wszelką cenę. Nie ignorujmy zdania innych i dostrzeżmy, że w naturze nie ma oczywistych oczywistości. Wszystko bowiem zależy od nas samych. Polacy nie gęsi, swój… Polki także.