Autorka rozpoczyna historię od śmierci głównej bohaterki, Lydii Lee, córki Chińczyka i Amerykanki. Dlaczego to ważne? Przenosimy się do lat 70. XX wieku do Ameryki, a zatem do czasów, gdy mieszane małżeństwa nie były szczególnie mile widziane. Lydia oraz dwójka jej rodzeństwa – Nath i Hannah – od zawsze więc wzbudzają zainteresowanie innych. Czarne włosy i azjatycki typ urody wyróżniają ich z tłumu i są wystarczające, by nastolatkowie byli wyrzutkami.
Czytelnik dość szybko orientuje się, że w rodzinie Lee nie wszystko działa tak, jak powinno. Zacznijmy od tego, że Nath, najstarsze dziecko, jest właściwie niewidoczny. To chłopiec nieśmiały, nieco wycofany, zainteresowany kosmosem, woli czytać książki w spokojnym zaciszu, niż na siłę szukać znajomych. Nawet przyjęcie na studia na Harvardzie nie wywołuje większych emocji. Nath nie potrafi porozumieć się z ojcem, który patrząc na swoją latorośl, widzi odbicie nastoletniego siebie. Przypomina mu to o trudnych czasach, próbach dopasowania się do okoliczności, wstydzie, że nie wywodzi się z „czystej” amerykańskiej rodziny. Dlatego traktuje syna chłodno, nie szczędzi mu złośliwości. Hannah, najmłodsza córka, od małego nauczyła się żyć w cieniu starszego rodzeństwa. Była spokojnym niemowlęciem i wyrosła na równie ciche dziecko. Cała uwaga rodziców skupia się na Lydii, która jest ich oczkiem w głowie. Dbają o to, by rozwijała swoje pasje, miała udane życie towarzyskie i spełniała marzenia. Tyle że pewnego dnia Lydia umiera i pozostawia po sobie ogrom pytań. Dlaczego? Czy ktoś zrobił jej krzywdę? Przecież to niemożliwe, by sama odebrała sobie życie…?
Zagłębiamy się w historię rodziny Lee, a autorka rysuje niezwykle skomplikowany obraz. Sięgamy aż do początków, czyli dzieciństwa Jamesa i Marilyn, którzy mieli różne marzenia. On marzył o tym, by pasować do społeczeństwa, nie wyróżniać się, a ona – chciała iść pod prąd, być lekarką, nie dać się zamknąć w domu jako kura domowa. Jak łatwo się domyślić, nie wszystko poszło zgodnie z oczekiwaniami, a te niespełnione pragnienia wnieśli najpierw do małżeństwa, by następnie przenieść je na dzieci. Mówi się, że miłość jest w stanie wszystko uleczyć – lecz może okazać się również pułapką. Ng oddaje prawdziwy obraz rodziny, na który wpłynęły niedomówienia, złe decyzje, ogrom żalu oraz właśnie – nieprawidłowo okazywane uczucie. A choć myśli się, że miłość jest podstawą udanych relacji rodzinnych, to zapomina się, że czasami można kochać tak bardzo, że nie umie się odpuścić. Można kochać tak bardzo, że przytłacza się dziecko swoimi oczekiwaniami, nie zauważa pozostałych potomków albo nie ukazuje się swojego cierpienia.
Mimo że akcja toczy się niespiesznym torem, to atmosfera jest niezwykle gęsta. Sama historia jest również wciągająca; już od początku autorka przykuwa uwagę czytelnika i utrzymuje poziom do samego końca. Prowadzi narrację w umiejętny sposób, odpowiednio zmieniając perspektywę, dzięki czemu wypełnia luki w prezentacji rodziny Lee i oddaje jej członkom głos, jednocześnie tworząc wielowarstwową opowieść, której finałem jest rozwiązanie zagadki śmierci Lydii. Jeśli czytaliście choć jedną powieść Ng, wiecie, że ważnym motywem w jej książkach jest obraz macierzyństwa oraz rasizm. I we Wszystkim, czego wam nie powiedziałam tego nie brakuje, ponieważ Ng pokazuje różne modele macierzyństwa: relację Marilyn z jej matką, która chciała dla córki bogatego męża i dobrego domu, matki Jamesa, która poświęciła wszystko dla lepszej przyszłości syna, a także samej Marilyn i jej dzieci, a zwłaszcza Lydii, na którą przeniosła swoje marzenia o niezależności, studiach medycznych i wspaniałym życiu, nie pytając jej o zdanie.
Ng pisze w sposób czuły, a zarazem bezlitosny o żałobie niemalże rozbijającej rodzinę, by potem ją na nowo scalić. Mówi również o konsekwencjach rodzicielskich błędów, wyniszczającej presji, nierzadko toksycznej miłości oraz wykluczeniu rzutującym na całe życie. Wszystko, czego wam nie powiedziałam jest bardzo gęstą powieścią, trudną, ciężką, od której czasami trzeba odpocząć, ponieważ klimat i często uczucie beznadziei aż przygniatają. Zarazem jest to również historia, w której nie brakuje nadziei oraz ulgi, że bohaterowie jeszcze odnajdą do siebie drogę i wyciągną wnioski.
Wszystko, czego wam nie powiedziałam jest misternie skonstruowaną opowieścią, w której autorka porusza ogrom wątków, a one z kolei wywołują całą gamę emocji. Fabułę śledzi się niemalże z zapartym tchem, mimo że kolejne wydarzenia sprawiają, że coraz bardziej współczujemy bohaterom. Ng pokazuje, jak skomplikowane może być życie i jak wiele czynników wpływa na nas samych, ale również naszych bliskich. Choć historia łamie serce, zdecydowanie warto ją przeczytać.
autorka: Celeste Ng
tytuł: Wszystko, czego wam nie powiedziałam
przekład: Tomasz Wilusz
wydawnictwo: Relacja
miejsce i data wydania: Warszawa 2024
liczba stron: 304
format: 140 × 205 mm
oprawa: miękka ze skrzydełkami
]]>Możemy wyobrazić sobie, że młodzież w liceach zamiast czytać Chłopów, biegnie do kina obejrzeć animowaną adaptację powieści Władysława Reymonta. A stąd już krok do tego, żeby zamiast lektury legendarnych opisów przyrody w Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej dostać je w postaci narysowanej. Czy na tym coś straci czytelnik? Być może ominie go spotkanie z soczystymi zdaniami, ale nie idea powieści.
Do takich przemyśleń skłoniła mnie lektura komiksowej Historii science fiction autorstwa scenarzysty i historyka Xaviera Dollo oraz rysownika Djibrila Morissette-Phana. To niezwykle interesująca wyprawa poprzez dzieje tego gatunku ułożona na osi czasu, która jednak nie jest główną trasą tej podróży. Świat fantastyki naukowej eksplorują dwa roboty: Jenkins i Robby. Ich zainteresowanie tematem zaspokajają najlepsi z najlepszych – sami autorzy dzieł literackich. Opowiadają oni o inspiracjach i pomysłach, które popychały ich do tworzenia nowych światów, wyjątkowych postaci oraz wydarzeń. Odwiedzamy tych, którzy mieli wizję i potrafili perfekcyjne nadać jej formę literacką. Stali się twórcami, którzy nie potrzebowali Wielkiego Wybuchu do powstania planet, ominęli miliony lat ewolucji i tchnęli życie w wymyślone formy organizmów. A nieraz nie potrzebowali nawet tego, bo wizję wplatali w istniejący i znany wszystkim świat sąsiednich budynków oraz współczesny im krajobraz lub ewentualnie postapokaliptyczny. Niektórzy zaś za pomocą kamery filmowej, a nie pióra, wysyłali bohaterów gdzieś do odległej galaktyki, dawno, dawno temu.
W tym komiksie mamy Issaca Asimova, Stanisława Lema, Rogera Zelaznego, Alfreda Eltona van Vogta, Roberta Heinleina, Theodore’a Sturgeona. Ale też Franka Herberta i Philipa K. Dicka oraz pionierów gatunku – Mary Shelley, autorkę Frankensteina, Jules’a Verne’a, Edgara Allana Poego i Herberta George’a Wellsa. Postaci pojawiających się w komiksie jest zresztą więcej. Każda część opowieści Xaviera Dollo i Djibrila Morissette-Phana to nowa przygoda dla czytelnika, który wędruje przez 150 lat historii SF.
Wszyscy twórcy SF opowiadają, jak przelewali na papier własne wizje. Widzimy, jak wiele w nich prawdziwej nauki, a ile fikcji. Dlatego powieści z tego gatunku często stają się inspiracją dla naukowców i to, co kiedyś wydawało się, że nie opuści stron wypełnionych fantazjami pisarzy, po stosunkowo krótkim czasie materializuje się w tzw. realu.
Objętość komiksu, i tak spora, nie daje jednak szansy, żeby omówić wszystkie zjawiska. Autorzy starają się mimo to, by Historia była możliwie pełna i wspomniała o wielkich dziełach choćby w kilku zdaniach. Przekonują, jak wielką rolę dla rozwoju SF odegrały wydarzenia historyczne (wojny światowe) lub przekonania społeczne (tabu seksualności). Największy wpływ na fantastykę naukową miała jednakże zawsze nauka.
Szkoda, że zamieszczony na końcu tekst Tomasza Kołodziejczaka opisujący polską historię SF nie ma formy komiksu. Kołodziejczak napisał świetne uzupełnienie, ale wydawca nie wpadł na pomysł rozrysowania go na plansze albo uznano, że to zbyt kosztowne przedsięwzięcie. Cokolwiek legło u podstaw tej decyzji, warto ją przemyśleć jeszcze raz i wykorzystać w drugim wydaniu.
autorzy: Xavier Dollo, Djibril Morissette-Phan
tytuł: Historia science fiction
przekład: Wojciech Birek
wydawnictwo: Egmont
miejsce i data wydania: Warszawa 2024
liczba stron: 240
format: 200 × 265 mm
druk: kolorowy
okładka: twarda
]]>Leaf Young jest przeciętną młodą kobietą. Pracuje jako kelnerka w Nowym Jorku, uczy się, wynajmuje mieszkanie z przyjaciółkami, ma dobry kontakt z byłym ojczymem i przyrodnim bratem. Rzadko widuje się z matką, która jest niespokojnym duchem i często się przeprowadza. Życie bohaterki toczy się niespiesznym torem aż do pewnego wieczoru, gdy przyjaciółki wyciągają ją na imprezę – Leaf ma złamane serce po zakończeniu długoletniego, choć równie nieudanego, związku. Mimo że dziewczyna ma wątpliwości, ostatecznie zgadza się wyjść z koleżankami. Na miejscu Leaf poznaje niejakiego Henry’ego, którego już wcześniej widziała w knajpie – jej miejscu pracy. Mężczyzna jest intrygujący, tajemniczy i bardzo przystojny, a Leaf – po wypiciu kilku drinków – decyduje się iść na całość. I ta z pozoru niewinna decyzja zaważy na życiu nie tylko jej, lecz także jej bliskich.
Henry bowiem okazuje się demonem, który upatrzył sobie Leaf jako nowe naczynie. Niczego nieświadoma bohaterka daje się wciągnąć w pułapkę, po czym zostaje zaatakowana. Plan demona jednak nie idzie tak dobrze, jak sobie wymyślił, ponieważ atak przerywają egzorcyści. Leaf traci przytomność, a gdy budzi się w lochach akademii Black Bird skuta łańcuchami, dowiaduje się, że jej ciałem zawładnął demon, a egzorcyzmy, którym zostanie zaraz poddana, zabiją zarówno intruza, jak i ją. Lecz ku zdziwieniu wszystkich Leaf czuje się dobrze, panuje nad swoim ciałem oraz umysłem. Ponieważ jest to niezwykle rzadki przypadek, by człowiek i demon potrafili koegzystować, władze akademii proponują dziewczynie układ: pozwolą jej żyć, ale musi zostać egzorcystką.
I od tego momentu zaczyna się zdecydowanie najciekawsza część powieści. Dużym plusem jest rozwinięcie wątku akademii kształcącej egzorcystów. Autorka nie traktuje tej kwestii po macoszemu, dlatego razem z główną bohaterką zapoznajemy się ze zwyczajami tej niezwykłej szkoły, nauczanymi przedmiotami, a także rodzajami demonów. To bardzo przypadło mi do gustu, ponieważ Tack solidnie opisuje świat przedstawiony i nie idzie na skróty, czego się nieco obawiałam. Wiele miejsca poświęca również gatunkom istot nadprzyrodzonych, ich typowym cechom, a nawet historii, co również mi się spodobało.
Kolejnym dobrym elementem książki są porządnie rozpisani bohaterowie. Polubiłam zwłaszcza Leaf, która ma fajne poczucie humoru, bywa sarkastyczna, ale jest również bardzo naturalna i po prostu sympatyczna, w stylu dziewczyny z sąsiedztwa. Podobało mi się również to, że nie jest to typ kruchej, delikatnej bohaterki, która nagle okazuje się wybitną osobowością obdarzoną wieloma talentami. Leaf bywa fajtłapowata, ma trudności z odnalezieniem się w akademii i na widok demonów reaguje paniką, czyli spełnia dla mnie cechy osoby, która zostaje wrzucona w tak niezwykły świat, nie mając o nim żadnego pojęcia. Narracja jest prowadzona z trzech perspektyw, co uważam za niezłe posunięcie. Mamy więc głos Leaf, ale też Lore, demona, który próbował przejąć jej ciało, a także Falco, surowego egzorcysty, pełniącego niejako funkcję przewodnika dziewczyny. Według mnie dzięki temu zabiegowi możemy lepiej poznać tę trójkę, a zwłaszcza Lore i Falco, od początku wzbudzających zainteresowanie. Całości dopełniają postacie Zero i Craina, którzy objaśniają zawiły świat akademii i wprowadzają zarówno Leaf, jak i czytelnika w mroczne tajemnice Black Bird.
Widać, że Zabij mrok to dopiero wstęp. Mimo to jest to bardzo porządne preludium do dalszej historii. Autorka dobrze ukazała świat przedstawiony i dała czytelnikowi czas, by odnalazł się w wymyślonej przez niej rzeczywistości. Na szczęście Tack potrafiła zgrabnie połączyć czarny humor z dramatem i koniecznym dla tego rodzaju historii mrokiem. Akcja z początku toczy się niespiesznie, lecz gdy przyśpiesza, nie sposób oderwać się od lektury. Ostatnie ok. 150 stron to prawdziwy rollercoaster wrażeń. Choć przyznam, że jedna sytuacja wzbudziła moją czujność, więc liczę, że w drugim tomie zostanie to wyjaśnione w racjonalny sposób. Powieść Zabij mrok bardzo mi się spodobała, dobrze się przy niej bawiłam i jestem niezwykle ciekawa kontynuacji. Jeżeli lubicie historie, w których dużo czarnego humoru, mroku, tajemnic, a wątek romantyczny (motyw enemies to lovers) jest jedynie dopełnieniem, mogę polecić ten tytuł.
autorka: Stella Tack
tytuł: Black Bird Academy. Zabij mrok
przekład: Ewa Spirydowicz
wydawnictwo: Jaguar
miejsce i data wydania: Warszawa 2024
liczba stron: 512
format: 145 × 215 mm
oprawa: miękka ze skrzydełkami
]]>Czytamy, by nakarmić naszą duszę setkami historii, których nigdy nie przeżyliśmy i, poza martwymi kartami książki pełnymi pustych słów, nie przeżyjemy.
Czytamy, by naładować nasz umysł i naszą wyobraźnię niezliczoną ilością obrazów, których nigdy nie widzieliśmy i nie zobaczymy w świecie, w którym funkcjonujemy.
Czytanie jest tak naturalną czynnością, jak oddychanie – twierdzi Alberto Manguel w książce o znamiennym tytule Historia czytania.
Mówi: „Nie możemy nie czytać – to nasza podstawowa funkcja”.
Zgadzam się z tą opinią, gdyż czytanie należy do tych czynności, które wykonujemy, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Dziecko w łonie matki razem z nią przeżywa czytaną historię na jednej z najbardziej pierwotnych i intymnych płaszczyzn na świecie.
Słuchając przed snem pięknych opowieści, bazujących nierzadko na baśniach Charles’a Perraulta lub Hansa Christiana Andersena, uczymy się, czym są przyjaźń, miłość, wzajemny szacunek, a także zło, obłuda i brzydota. Czytanie edukuje, to wiadomo nie od dziś. Książki bawią i uczą, według popularnego wśród rodziców i niektórych nauczycieli przekonania.
Czytamy, by żyć. Po prostu. I być może – żyjemy po to, by czytać. Między innymi.
Relacja pomiędzy czytelnikiem a pisarzem, której pośrednikiem jest słowo pisane – książka, wiersz, piosenka – okazuje się kluczową w całej historii stosunków literacko-artystyczno-czytelniczych. Jej niebagatelne znaczenie podkreślane jest wielością tekstów różnych autorów, których wspólnym mianownikiem jest właśnie ujęcie związku pisarza z odbiorcą, wzajemnych fascynacji, jakim obaj podlegają, i ich wpływu na utwór, który ich ze sobą wiąże. Autorzy rozmaicie pojmowali tę gałąź samoświadomości literackiej.
Jedną z autorek, których opinia o (samo)świadomości twórczej szczególnie mnie zainteresowała, jest Margaret Atwood. Ta kanadyjska pisarka, poetka i krytyczka literacka urodzona w 1939 roku, będąca jedną z najbardziej utytułowanych i znanych autorek anglojęzycznych, wydała w formie książki zbiór swoich wykładów-esejów o znamiennym tytule O pisaniu, którą na polski przełożyła Agnieszka Pokojska dla krakowskiego wydawnictwa Karakter w 2021 roku. Z tego zbioru pochodzi interesujący mnie tekst, zatytułowany Nikt do Nikogo. Odwieczny trójkąt: pisarz/pisarka, czytelnik/czytelniczka oraz książka w roli pośredniczki. Rozważania w nim zawarte wydały mi się bardzo ciekawe oraz warte uwagi w kontekście nie tylko (samo)świadomościowym, ale przede wszystkim czytelniczo-odbiorczym.
Na początku warto się skupić na samym tytule tekstu – nikt do nikogo – formie zakładającej olbrzymią anonimowość, graniczącą niemal z bezosobowością. Zupełnie jakby pisarz i czytelnik przed otwarciem pierwszej strony łączącej ich książki byli zupełnie papierowymi osobami. Co ciekawe – i paradoksalne – zazwyczaj mówi się tak o niezbyt udanych lub celowo w taki sposób ukazanych bohaterach literackich. W tym konkretnym przypadku można powiedzieć tak o, no właśnie, (nie)prawdziwych ludziach. Wydaje się jakby w ten sposób Autorka chciała zasygnalizować, że życie odbywające się na kartach danej książki nie zależy wcale od człowieka, który je stworzył – pisarza, ani też od osoby, która nadaje im sens, czyli czytelnika. Pisarz może zatem zostać zdegradowany do roli twórcy, rzemieślnika; kogoś, kto stwarza, a nie kreuje. Przestaje być zatem owym mitycznym deus artifex – pierwszym artystą stworzonego przez siebie świata, stając się creatio continua – kimś, za pośrednictwem kogo dany świat literacki powstał, lecz kto jednocześnie nie ma w nim żadnej mocy sprawczej. Można więc zapytać: któż zatem ją ma w tak skonstruowanym świecie? Na pewno nie czytelnik. On także wydaje się zbyt słaby, by ogarnąć cały świat, stworzony przecież ze słów, którym nadaje (się) znaczenie. Ta niemoc dwóch przecież wybitnych i indywidualnych jednostek literacko-czytelniczych wynikać może z ich przynajmniej częściowego, jeśli nie całkowitego, zanurzenia w stwarzanym (przez siebie?) świecie. Pisarz operuje słowem, czytelnik – znaczeniem, zaś w ostatecznym rozrachunku do głosu dochodzą emocje, uczucia, afekty i osobiste, jednostkowe doświadczenia każdego z nich. Dlatego można mówić, że każda książka ma jedną prawdziwą (ale niekoniecznie realną) historię-opowieść, lecz ponad miliard znaczeń metaforycznych, ukrytych, utajonych. Czy zatem każda książka jest przypowieścią? Do pewnego stopnia tak, ale należy pamiętać, że przypowieść w tym przypadku to coś więcej niż ukryta opowieść o schematycznej fabule i nieokreślonych dokładnie bohaterach. Przypowieść może być w pełni jawna, ale pod tym płaszczykiem odsłaniać nasze (czytelnicze? autorskie?) pragnienia; opisywać nasz świat nie takim, jakim go widzimy, lecz takim, jakim jest on naprawdę. Dzieje się to za sprawą bohaterów, którzy raz powołani do życia na zawsze w nim pozostają. Paradoksalnie – żyją nawet wtedy, gdy ich Stwórca umiera, a ten, kto nadaje sens ich losom, nie istnieje, jeszcze lub już.
Pisarz – czytelnik – książka.
Oto swoisty trójkąt, który tworzy sieć niezwykłych i na pozór nierozerwalnych połączeń.
Do tej triady można dodać jeszcze kolejną: człowiek – człowiek – bohater literacki.
I następną: emocje – uczucia – doświadczenia.
Od ogółu do szczegółu. Tak kształtuje się mapa relacji pomiędzy literaturą szeroko pojętą a ludźmi, którzy ją tworzą i przetwarzają, nadając nowe znaczenia; budując z jednej opowieści multum innych; parodiując i trawestując. Margaret Atwood mówi o posłańcu i roli, jaką ze sobą niesie.
Tworzy zatem kolejny tercet, w którym uczestniczą: nadawca przekazu – posłaniec (osoba lub nośnik/rzecz) – odbiorca przekazu.
Pisarz oraz Czytelnik stanowią w tym zespole dwa bieguny, które nie zawsze się ze sobą łączą prostą kreską. Bardzo często musi im w tym pomóc słowo pisane (napisane?), z którym komunikują się na różnych płaszczyznach i przestrzeniach. Eseista Northrop Frye twierdzi, że „czytelnik nie słucha, lecz podsłuchuje”. Jest on zatem szpiegiem czytającym cudze zapiski i poznającym dzięki temu największe sekrety i tajemnice. Tylko czyje? Oczywiście niewątpliwie samego Autora owych notatek, jednak być może także i bohaterów w nich żyjących, którzy nie potrzebują nachalnego czytacza, by móc pełnoprawnie istnieć. Interesujące są również same te zapiski jako coś prywatnego, osobistego, a przez to owianego tajemnicą i niedostępnego szerokiemu gronu odbiorców. Bardzo często się zdarza, że po śmierci danego Pisarza jego Zapiski są zbierane w jednym lub kilku tomach i publikowane. Nierzadko zdradzają olbrzymią wartość artystyczną, zupełnie jakby ich autor wiedział, do czego zostaną wykorzystane po jego odejściu. W tym miejscu rodzi się pytanie, czy taka publikacja to jeszcze wciąż zapiski, czy już coś znacznie więcej? I jeśli to już coś innego, to do kogo skierowane? Kto jest wówczas odbiorcą tych słów? Zapiski mogą być formą autonarracji – pisarz pisze do samego siebie; porozumiewa się ze sobą za pomocą zapisanego tekstu, utrwalonego w fizycznej postaci i mogącego stanowić dowód na jego istnienie. Zatem być może nie są to zapiski. Mogą nimi być te wszystkie myśli, słowa, zdania, których pisarz nie zanotował, nie nadał im fizycznej postaci i które pozostały tylko w jego głowie, umyśle i sercu. Być może przydałaby się dla nich jakaś lepsza nazwa aniżeli taka, która sugeruje ich materialne istnienie, przynajmniej w pewnym czasie.
Nad tymi wszystkimi zagadnieniami zastanawia się także i wspomniana Margaret Atwood, która swoje rozważania popiera bogatą argumentacją literacką. Odwołuje się między innymi do Roku 1984 George’a Orwella; do twórczości Hjalmara Söderberga; wreszcie w formie alegorycznej przytacza historię z własnej przeszłości, by pokazać, że pisarz w istocie pisze dla samego siebie (tytułowy Doktor Glas Söderberga z 1905 roku); dla przyszłych pokoleń (orwellowski Winston Smith piszący dziennik dla jeszcze nienarodzonych pokoleń, mający przy tym świadomość bezsensu swojej pracy, która zostanie przez Władzę i jej przedstawicieli zniszczona) czy dla tajemniczej Brown Owl, będącej tą szczególną osobą, która wywarła znaczący wpływ na przyszłego pisarza w jakimś konkretnym etapie jego życia (w przypadku Atwood jest to wczesne dzieciństwo). Rola tej ostatniej instancji jest szczególnie ważna, to od niej bowiem zaczyna się pisarskie projektowanie Czytelnika Idealnego.
Pisze Atwood następująco:
Dla czytelnika idealnego, który istnieje w kontinuum między Brown Owl a Bogiem. Ów idealny czytelnik to może być każdy – każdy jeden, ponieważ akt czytania jest równie niepowtarzalny – zawsze – co akt pisania.
Nie sposób zaprzeczyć temu twierdzeniu, które podkreśla jednostkowość pisania i czytania jako czynności nieodmiennie należących do człowieka, jego indywidualności, charakteru i umiejętności.
W opozycji do idealnej Brown Owl stawia Atwood także postać Demonicznego Czytelnika jako kogoś, kto całkowicie zaburza rytm pracy pisarza, neguje jego warsztat, w końcu doprowadza Autora do śmierci duchowej i/lub fizycznej. Podaje tu przykład jednego z bohaterów Orwella – O’Briena – będącego mroczną wersją idealnej relacji łączącej pisarza i czytelnika, w której ten, kto czyta, ma być dokładnie tym, który powinien czytać. Nie zawsze tak jest, a w prozie Orwella pociąga to za sobą tragiczne konsekwencje. Odwołuje się także do klasyka literatury grozy – Stephena Kinga i jego powieści pod tytułem Misery [pol. Nieszczęście], będącej wariacją na temat diabolicznej czytelniczki, zafascynowanej bohaterką literacką noszącą tytułowe imię. Jako zagorzała wielbicielka twórczości pewnego pisarza Annie Wilkes w swoim szaleństwie chce go zmusić do napisania książki przeznaczonej tylko i wyłącznie dla niej; powieści, której byłaby jedyną, a zarazem – w swoim mniemaniu – idealną czytelniczką. Powieść Kinga staje się więc gorzką refleksją, pokazującą z kolei, że zbyt bliska relacja łącząca Pisarza i Czytelnika może mieć doprawdy fatalne skutki.
Niejednokrotnie zdarza się, że czytelnicy mylą autora ze stworzonym przez niego znanym lub charakterystycznym bohaterem literackim. Wynika to z chęci poznania nie tylko literackiej postaci, lecz także jej prawdziwego (ludzkiego, realnego) odpowiednika. Tym sposobem czytelnik próbuje pozbyć się pośrednika – poznając utwór, pragnie poznać pisarza nie jako autora, ale jako osobę z krwi i kości, z którą może utożsamić się na wielu płaszczyznach życia codziennego. Ważne jest, wskazuje Margaret Atwood, że „książka jako forma, wyraża własne myśli i uczucia, ukrywając osobę, która je sformułowała”. Stąd wniosek, że to, co zawarte jest na kartach danej pozycji literackiej, nie zawsze musi (i najczęściej po prostu nie jest) osobistym przeżyciem autora. Dlatego łączenie pisarza z jego głównym bohaterem wydaje się nie na miejscu, bez wyraźnych sygnałów, że powinno się to zadziać.
Pisarz z kolei zawsze musi założyć istnienie czytelnika – bardzo często nie jest on dokładnie zwizualizowany (wyjątkiem są tutaj tak zwani pierwsi czytelnicy, czyli nierzadko osoby z najbliższego kręgu pisarza – żona/mąż, przyjaciele, członkowie rodziny, którzy mają możliwość przeczytać surową wersję tekstu – bez poprawek, ze skreśleniami, z widocznymi śladami błądzenia autora i zmiany kierunku jego myśli. Niejednokrotnie tacy beta readerzy mają wielki wpływ na powstający utwór – cyzelują jego wymowę, odrzucają lub akceptują określone wątki, zmieniają-dodają-usuwają szczegóły. Ich rola nieustannie wzrasta, zwłaszcza we współczesnym przemyśle wydawniczym). Jednakże już pierwsi oficjalni czytelnicy mogą wywierać na pisarza znamienny wpływ i kształtować dalszą ścieżkę jego rozwoju literackiego, artystycznego i co ważne obecnie – także finansowego. Dzięki temu pisarz przestaje ,,działać w ukryciu”, a zaczyna tworzyć pod wpływem, nierzadko nawet z pomocą opinii publicznej, która czyta jego teksty i dokładnie śledzi życiorys. Staje się rzeczywistym wytwórcą literackim, który we współpracy z przedstawicielami wydawnictw, czytelnikami, recenzentami i opiniotwórcami jego dzieł mocno zaznacza swoją obecność na scenie artystyczno-komercyjnej danego kraju oraz świata. Jego działalność nie pozostaje bez wpływu na jednostkowego czytelnika – swoją postawą, decyzjami i wyborami kształtuje całe pokolenia młodych i tych nieco starszych miłośników słowa pisanego.
Patrz, uśmiecham się do ciebie, uśmiecham się w tobie, uśmiecham się przez ciebie. Jak mogę być martwy, skoro oddycham w każdym drgnieniu twojej dłoni? – pytał rosyjski pisarz Abram Terc w opowiadaniu zatytułowanym Sopel. Pisarz, podobnie jak czytelnik, należy bezwarunkowo do świata, który stworzył. I kto wie, czy kiedykolwiek go opuści. Zawsze jednak zostawi w nim ważną część samego siebie, swojego czasu, wysiłku i poświęcenia włożonego w proces twórczy. A to jest przecież najważniejsze.
– Anna Figiel –
]]>Główna bohaterka to Caitlin, szesnastolatka, która uczy się w miejscowym liceum. Jej najlepszą przyjaciółką jest Ingrid, z którą dzielą pasję do fotografii. Chodzą razem na zajęcia, uczą się do egzaminów, snują plany i robią różne młodzieńcze głupstwa – ot, normalność nastolatek. Dziewczyna jednak nie wie, że Ingrid skrywa pewną tajemnicę, która dzień po dniu odbiera jej siły do życia. Ostatniego wspólnego wieczoru dziewczęta rozmawiają o studiach. Żadna z nich jeszcze nie jest pewna, co chciałaby robić w życiu, ale Ingrid obiecuje „gdzie ty, tam i ja”. Tyle że tej samej nocy popełnia samobójstwo.
Od tego czasu Caitlin jest jak sparaliżowana, mija dzień za dniem, a ona nie potrafi się odnaleźć w nowej rzeczywistości, w której nie ma już Ingrid. Zbliża się czas powrotu do szkoły, ale dziewczyny nie cieszą już nawet ulubione zajęcia z fotografii. Zadania wykonuje mechanicznie, trzyma się na uboczu i unika rozmów z kimkolwiek. Do momentu, aż w klasie pojawia się nowa osoba – Dylan, w ciężkich buciorach, z oryginalnym stylem i przyciągającą charyzmą. Caitlin powoli nawiązuje znajomość z nową uczennicą, popełniając przy tym wiele błędów. Znajduje również pod łóżkiem dziennik Ingrid, co z początku ją przeraża.
Odnaleziony pamiętnik okazuje się jednak punktem zwrotnym w życiu Caitlin. Zaczyna czytać wpisy przyjaciółki i oglądać jej ilustracje, co wywołuje w niej całą gamę uczuć: od przejmującego smutku, przez złość aż po łagodne uczucie nadziei. Bohaterka odkrywa, że pod nagłymi zmianami nastroju Ingrid kryło się coś więcej niż nastoletnia burza hormonów. Zmarła od wielu lat chorowała na depresję, o czym wstydziła się mówić. Caitlin więc mierzy się z prawdziwym obrazem Ingrid, czując jednocześnie rozgoryczenie, że o niczym nie wiedziała. Lecz lektura i mozolne przedzieranie się przez myśli dziewczyny sprawia, że Caitlin zaczyna odnajdywać spokój, uczy się żyć z tęsknotą za przyjaciółką, ale jednocześnie wspomina chwile z nią spędzone.
Autorka zdecydowała się na zastosowanie narracji pierwszoosobowej, dzięki czemu oglądamy świat oczami Caitlin i mamy wgląd w jej przeżycia. Był to zdecydowanie dobry pomysł, najbardziej podobał mi się początek historii: mocny, pełen emocji, porażający. Z czasem traci to na intensywności, Caitlin zaczyna odnajdywać równowagę w swoim życiu, czuć nadzieję. Fajnym pomysłem było również obdarzenie bohaterki zdolnościami artystycznymi, ponieważ zajmuje się ona nie tylko fotografią, lecz także stolarką. Funkcję terapeutyczną pełni tutaj budowany przez dziewczynę domek na drzewie w ogrodzie, poświęca się ona w pełni swojej pracy, co sprawia, że chcąc nie chcąc musi zacząć wychodzić z domu i skupić myśli na czymś innym. Był to ciekawy wątek również dla mnie, zwłaszcza że efekt końcowy był bardzo wzruszający.
Moja ulubiona bohaterka to zdecydowanie Dylan. Podobała mi się jej oryginalność, charyzma i lekka zadziorność, pod którą kryła się ogromna wrażliwość oraz empatia. Dylan również była złamaną duszą, która kogoś straciła, dlatego uważam, że całkiem dobrze uzupełniały się z Caitlin. Początki ich przyjaźni nie należały do najprostszych, co według mnie nadało im naturalności i realności. Caitlin potrzebowała bliskości drugiej osoby, lecz jednocześnie bała się zaangażować i „zdradzić” nieżyjącą przyjaciółkę. Tylko wytrwałość i jasna komunikacja pomogły im nawiązać zdrową relację.
Trzymaj się przywodziło mi na myśl popularne niegdyś 13 powodów. Tyle że nie mamy tutaj kilkunastu kaset, a wpisy z pamiętnika zmarłej dziewczyny adresowane do różnych osób. Nie ma też żadnej tajemnicy do rozwiązania, jednak dzięki zapiskom poznajemy lepiej Ingrid, która miewała lepsze dni i siłę, by planować przyszłość, podkochiwała się w jednym z uczniów, lubiła fotografię, lecz często to wszystko przysłaniał mrok, który ją stopniowo pożerał. Autorka podejmuje ten jakże trudny temat w sposób niebywale subtelny, ale nie idzie też na skróty, unika uproszczeń. Pokazuje, że depresja i w ogóle choroby psychiczne są niezwykle złożone, podstępne. W powieści jest dużo mroku, smutku oraz uczucia beznadziei, choć pojawia się także słońce, czuć nadzieję.
Cieszę się, że mogłam przeczytać Trzymaj się. Nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia jak książki Kathleen Glasgow, spodziewałam się większego sponiewierania emocjonalnego, lecz uważam, że jest to bardzo wartościowy tytuł. Autorka posługuje się przystępnym oraz przyjemnym stylem, historię czyta się właściwie jednym tchem, od razu można wejść do świata bohaterów. Akcja jest poprowadzona niespiesznie, z dbałością o szczegóły, wszystko ma swój odpowiedni rytm i moment. Skłania do refleksji, zachęca do zatrzymania się i zadbania o swoich najbliższych.
Mimo trudnej tematyki mogę ją śmiało polecić, a ja sięgnę po poprzednią książkę autorki Tak jest okej.
autorka: Nina LaCour
tytuł: Trzymaj się
przekład: Zuzanna Byczek
wydawnictwo: Jaguar
miejsce i data wydania: Warszawa 2024
liczba stron: 304
format: 135 × 200 mm
oprawa: miękka ze skrzydełkami
]]>Błędem byłoby jednak uważać obowiązki za jedyny przejaw trywialności. Takie myślenie prowadzi do zbytniego uproszczenia tego – skądinąd fascynującego i złożonego – zjawiska, a także do ukazania negatywnego jego obrazu. A przecież jedna codzienność nie istnieje!
Wyżej wspomnianych jest blisko osiem miliardów. A więc tyle, ile ludzi żyje obecnie na świecie. Może się to wydawać bardzo dużo, ale tak naprawdę wcale tak nie jest. Istnieje coś takiego jak codzienność wtórna, w której jedna osoba wykonuje niemal identyczne czynności jak osoba zupełnie inna. Można nazwać to przypadkiem, zamierzonym celem, kłamstwem lub powtarzalnością. Można też powiedzieć, że jest to po prostu życie, które każdy poznaje na swój własny indywidualny sposób. Jednak zbliżenia charakterów, podobne wykształcenie i wykonywane zawody sprawiają, że wtórność w powszedniościach odległych nierzadko o setki, a nawet tysiące kilometrów staje się jak najbardziej możliwa.
To człowiek kształtuje swoją codzienność! Nie musi robić tego zawsze tak samo; może wprowadzać najpierw stopniowe urozmaicenia, by skończyć na zupełnym szaleństwie przygody. Z takich właśnie mikrocodzienności budowanych każdego dnia powstaje Życie. Ni mniej, ni bardziej przyznać trzeba, że rutyna jest podstawowym i nieodłącznym elementem ludzkiej egzystencji. Może być ona jak najbardziej powtarzalna, ale po jakimś czasie staje się przewidywalna i nudna. Dla jednych jest to miarą osiągniętego bezpieczeństwa, dla innych sytuacją nie do zniesienia.
Codzienności nie da się w pełni ukształtować. W błędzie jest ten, kto wie, jak przebiegnie każdy kolejny dzień. Ludzie nie mają daru przewidywania przyszłości, a jeśli już, to nie są w stanie przygotować się do wszystkich radości, smutków, sukcesów i problemów, jakie ich czekają.
Proza życia, mimo powierzchownej nudy i starannego zaplanowania, ma w sobie pewną niejednoznaczność, nieokreśloność, a nawet pozorność. Może się wydawać, że zawsze wszystko jest takie samo, ale to nieprawda. Subtelne gesty, mimika, zachowanie, a nawet ubiór czy dany posiłek sprawiają, że zwyczajne zmaganie się z życiem jest wyjątkowe i niepowtarzalne. Nawet codzienność wtórna okazuje się pozorna.
Z ludzką prozaicznością jest jak z bliźniętami jednojajowymi – na pierwszy rzut oka są nie do odróżnienia, ale po kolejnym spojrzeniu, dokładnym zobrazowaniu ich sobie w umyśle, wreszcie – po poznaniu ich charakterów, dochodzi się do wniosku, że są to dwie kompletnie od siebie różne osoby, podobne jedynie z wyglądu fizycznego. Odkrywanie różnic pomiędzy bliźniętami bywa nieco kłopotliwe, ale przy tym bardzo zabawne. Dla niewprawionych okazuje się świetnym treningiem spostrzegawczości. Podobnie jest z codziennością.
Dzisiejsza codzienność nie jest taka sama jak wczorajsza, a kto wie, jaka będzie jutrzejsza…
Każdą regularność tworzą nowe rzeczy – spacery w znane miejsca, ale nieodkrytymi dotychczas szlakami; piosenki odtwarzane w nowych słuchawkach; książki czytane z przyjaciółmi, a nie jak dotychczas – w samotności; w końcu – próbowanie nowych potraw, zmiana fryzury czy wprowadzenie drobnego nieporządku w domu. To wszystko (a także wiele więcej!) sprawia, że codzienność znaczy niepowtarzalność.
Codzienność jawi się jako wyjątkowość.
Kto zauważy ten aspekt, będzie miał realne szanse na urozmaicenie swojego życia w prosty, ale jednocześnie najlepszy z możliwych sposobów.
Bo codzienność znaczy bardzo wiele i zostawia wyraźny ślad w człowieku i ludziach, którzy go otaczają.
W centrum historii jest stary dom. Znajduje się na uboczu pewnej wioski, a i tak sąsiedzi omijają go szerokim łukiem. Wiedzą, że dom jest nawiedzony, że w środku czai się zło, z którym nie chcą mieć nic wspólnego. Faktycznie budynek wzbudza niepokój, atmosfera jest duszna, nawet zatrważająca. W środku słychać dziwne dźwięki oraz stuki, czasami poruszają się niektóre przedmioty, widać przemykające cienie. Najgorsza jednak jest stojąca w pokoju na piętrze szafa, z której czuć lodowate powietrze, a często też słychać krzyki i płacze. Jest wygłodniała, wściekła, niebezpieczna. W domu mieszkają dwie kobiety – babka i jej wnuczka. Choć domostwo jest przerażające, one przywykły do życia w nim. Wiedzą również, że są dwa sposoby, by uspokoić dom: trzeba albo pomodlić się do świętych, albo „dać mu to, czego pragnie”. Paradoksalnie cienie i święci nie denerwują kobiet aż tak mocno jak żyjący mieszkańcy wioski.
Na okolicę padł blady strach, ponieważ doszło do niewyjaśnionych zaginięć paru mężczyzn. Na przestrzeni lat dochodziło również do tajemniczych przypadków, a oczy mieszkańców zwróciły się ku rodzinie mieszkającej w przeklętym domu. Oczywiście jest tu pewien paradoks: ludzie obwiniają za wszystkie nieszczęścia bohaterki, lecz co niektórzy sami przychodzą z prośbą o rzucenie klątwy na tego czy tamtego. Nikt jednak nie wie, co przytrafiło się zaginionym.
Narracja jest prowadzona z perspektyw obu bohaterek. To, co mi się w tym podobało, to fakt, że relacje kobiet są wyraźnie rozdzielone. Bez trudu można zauważyć, kiedy historię opowiada babka, a kiedy wnuczka. Obie jednak wydają się co najmniej dziwne, niełatwo je ocenić i odkryć, co naprawdę myślą. Czasami ich wspomnienia się różnią, a o niektórych wydarzeniach opowiadają w bardzo enigmatyczny sposób. Widać, że coś ukrywają, dlatego na swój sposób są intrygujące i niepokojące zarazem. Zdarza się również, że jedna z kobiet podważa prawdomówność drugiej, próbuje jej zaszkodzić, postawić w gorszym świetle. Niektóre – oczywiście przypadkowe – uwagi wzbudzają obawy, jak np. fakt, że mają w domu duże kadzie, w których zmieści się ludzkie ciało, a nigdy nie wiadomo, kiedy się przydadzą. Podbija to i tak mroczną atmosferę książki i sprawia, że czytelnik czuje się nieswojo, zaczyna się wiercić w miejscu.
W bohaterkach jest dużo emocji. Dobrze to widać na przykładzie wnuczki, której rozdziały często są pisane z błędami, bez przecinków, jak wściekły strumień świadomości. Jej matka zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach, gdy bohaterka była maleńkim dzieckiem. Całe życie spędziła z babką w nawiedzonym domu, marząc o studiach w Madrycie i ucieczce z tego miejsca. W końcu dotarło do niej, że nie ma szans na studia, a pracy w okolicy praktycznie nie ma. Została uwięziona ze starą babką i cieniami. Przepełnia ją wściekłość, nienawiść, bunt i rozczarowanie, co świetnie zostało pokazane w języku. Kobieta zostaje zatrudniona przez jedną bogatą rodzinę w charakterze opiekunki do dziecka, lecz to nie ma szczęśliwego finału. Po tragedii bohaterka jest nękana przez dziennikarzy, obgadywana przez mieszkańców i pozbawiona nadziei, że cokolwiek się zmieni w jej życiu.
Starsza pani jest zaś spokojna i wydaje się pogodzona ze swoim losem. Jej relacja ma również nieco inny charakter, ponieważ wprowadza ona czytelnika w historię domu i swojej rodziny, pokazuje, że tak naprawdę kobiety z jej rodu nie mają wyjścia i nie mogą opuścić domostwa. A ci, którzy się tam wprowadzą, wcześniej czy później stracą życie, nie poradzą sobie ze złością ścian, cieniami oraz duszną atmosferą. Dużo też mówi o historii Hiszpanii i sytuacji mieszkańców. Sięga pamięcią do czasów wojny domowej, gdy sąsiad wydawał na sąsiada wyrok, a po zakończonych walkach praktycznie nie było mężczyzn. Ważnym tematem jest również wyzysk osób z nizin społecznych czy przedmiotowe traktowanie kobiet, na ciałach których dorabiano się pieniędzy. Mimo że opowieść jest logiczna, kobieta jest dziwaczna: ciągle modli się do świętych o ukaranie tej czy tamtej osoby, rzuca klątwy, przygotowuje wino świętym, uderza głową w drzwi.
Kornik bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Mimo swoich gabarytów okazał się książką o ogromie treści. Bardzo podobała mi się mroczna atmosfera, która jest obecna od pierwszej strony do samego końca. Na szczęście autorka trzyma też poziom, wszystko jest tutaj wyważone, nie idzie na skróty i nie wprowadza głupawych straszaków. Dwie perspektywy narracyjne były również dobrym pomysłem, zwłaszcza że styl wyraźnie się różni, czytelnik od razu wie, kiedy ma do czynienia z babką, a kiedy z wnuczką. Urzekło mnie również to, że nie jest to pusta historia o nawiedzonym domu, lecz ma solidne podstawy, autorka w sensowny sposób przemyca wiedzę o historii Hiszpanii, wskazuje na problemy społeczne, jak wyzysk, nędza doprowadzająca do śmierci, handlowanie kobietami i ich status społeczny czy konsekwencje wojny domowej. I w dodatku jest dobrze napisana!
Polecam ją wszystkim, którzy lubią mroczne, niebanalne historie, kryjące w sobie coś więcej niż tylko nawiedzone budynki.
autorka: Layla Martínez
tytuł: Kornik
przekład: Maja Gańczarczyk
wydawnictwo: Bo.wiem
miejsce i data wydania: Kraków 2024
liczba stron: 128
format: 137 × 205 mm
oprawa: miękka ze skrzydełkami
]]>Chociaż w znanym porzekadle przestrzega się czytelników przed ocenianiem książek po okładce, jednak, co tu ukrywać, jej wizualna strona jest tak samo ważna jak treść. I nie chodzi tylko o okładkę, ale o cały projekt książki. Truizmem jest twierdzenie, że źle zaprojektowana książka to klęska sprzedażowa. Natomiast dobry koncept ma szansę być nie dość, że zapamiętany przez czytelników, wzbudzać po latach sentyment, to także, w przypadku serii, być kontynuowanym przez lata. Niewątpliwie bywalcy księgarń bez problemu zauważają na półkach serię Nike, a w bibliotekach odnajdują książki „z kluczem”, „z jamnikiem”, albo Poczytaj mi, mamo. W Wy-twórcach książek mamy dowody na to, że projektanci książek są równie ważni jak redaktorzy.
Takie podejście do opisu najważniejszych oficyn wydawniczych PRL-u to zapewne novum na rynku księgarskim. Oprócz szczegółowego opisu losów wydawnictw dostajemy dodatkowo kilka rozmów z grafikami niegdyś w nich pracującymi. Zerkamy zatem ich oczami na procesy twórcze, które decydowały najpierw o koncepcji i wizji, a potem zamieniały się w konkretne projekty. Dowiadujemy się, że zmaterializowany pomysł trzeba było prowadzić przez wszystkie etapy produkcji książki, bo w tamtych czasach na projekt czyhało wiele przeszkód. Kiepski papier, liche farby, a nawet złośliwi zecerzy (był taki zawód) mogły doprowadzić do kiepskiego produktu finalnego, a nawet nerwicy grafika. I choć nie wszystkie wywiady są tak samo pasjonujące, to malują dokładny obraz niegdysiejszego świata (i światka) wydawniczego. Te rozmowy to świadectwo minionych czasów i choćby za to należy się ich autorowi specjalne miejsce w Niebie. Karakter dołożył kolejną cegiełkę do dokumentowania tej części rynku wydawniczego, który dotąd nie był opisany tak szczegółowo. A pamiętajmy, że w kwestii projektowania okładek i tworzenia ilustracji książkowych w PRL-u mamy osiągnięcia wyjątkowe. Wy-twórcy przynoszą oczywiście bogatą ilość reprodukcji okładek oraz wnętrz książek.
W siedemnastu rozdziałach można obserwować, jak poszczególne wydawnictwa starały się nadać swoim książkom najlepszą formę, a przy tym stworzyć wyróżniający je styl. A wszystko to z dostępnych materiałów i w oparciu o ówczesne możliwości wydawnicze. Ale i nie bez uwzględniania społecznych oczekiwań, bo przecież książka powinna ostatecznie zostać sprzedana. Sam autor planowanej do wydania książki był (i jest do dziś) najbardziej przyciągającą siłą, ale pomyślmy, czym byłyby bajki Andersena bez ilustracji Szancera. W projektowaniu książek wszystko musiało być przemyślane – format (kryminał najlepiej jeśli miał formę kieszonkową), oprawa (okładka encyklopedii powinna być twarda i obszyta materiałem), a seria, wiadomo – być jednolita w formie.
Książka skupia się na historycznie określonym czasie PRL-u, ale oczywistym jest, że sięga nieco lat późniejszych i wcześniejszych. Bo przecież sytuacja wydawnictw w początkowym okresie Polski Ludowej w sporej mierze zależała od spuścizny powojennej, a ta łaskawa dla tego rynku nie była. Z kolei spojrzenie na epokę kapitalizmu pozwala zobaczyć, co wyniknęło z uwolnienia gospodarki, a nie zawsze same pozytywy.
PRL był szczególny. Władza komunistyczna zdawała sobie sprawę z konieczności dostarczenia Polakom wartościowej literatury, ale pojęcie wartości rozumiała w szczególny sposób. Aby mieć kontrolę nad tym, co się wydaje w kraju, przede wszystkim tworzono państwowe oficyny. Z drukarń wyjeżdżały stosy dzieł ojców socjalizmu i dogłębnie sprawdzona literatura. Dla dokładnej kontroli wydawanych dzieł powołano cenzurę państwową, która działała nie tylko prewencyjnie, określając, co może się ukazywać i w jakiej formie, ale także reagowała na ewentualne „przeoczenia” wydawców. Ze świeżo wydrukowanych książek znikały nie tylko fragmenty tekstu, ale także ilustracje. Jeśli nie było możliwe ich usunięcie, naklejano na nie nowe, niebudzące niepokoju. I chociaż wydaje się, że potyczki z cenzurą były istotnym zajęciem redaktorów, to jednak najczęściej sen z powiek spędzały wydawnictwom problemy z papierem i jakością druku. Na szczęście, w zasadzie, niemal normą w ówczesnych wydawnictwach było zatrudnianie najlepszych projektantów, grafików i ilustratorów. Powstawały cudowne ilustracje do książek dla dzieci, fenomenalne pomysły typograficzne okładek i kontynuowane do dziś projekty serii wydawniczych. Wy-twórcy przynoszą przykłady najlepszych i opisują historie ich powstania.
Karakter wydał książkę, która jest niezwykle ważnym zapisem nie tylko fragmentu historii polskiego rynku wydawniczego. Moim zdaniem to także fenomenalny obraz tego, jak kształtowała się zbiorowa inteligencja i wrażliwość na kulturę i sztukę oraz, w ogromnej mierze, także gusta i czytelnicze preferencje. Wydawnictwa dbały nie tylko o to, żeby ukazywały się dzieła cenne, ale także aby były najlepiej zaprojektowane. Stąd tak bogata historia, która doczekała się syntetycznego opisania i zilustrowania. Brawa dla Karakteru, który w trudnym momencie dla wydawnictw (rosnące ceny papieru) systematycznie dorzuca do swojego portfolio cenne publikacje. Lektura Wy-twórców książek to wielopoziomowa przyjemność dla tych, którzy kochają książki. Rzec można, cytując Mariusza Szczygła, niemal intelektualny orgazm. Szkoda tylko, że nie ma obwoluty, ale to już byłoby dla mnie szczęścia nad miarę.
pod redakcją: Jacka Mrowczyka
tytuł: Wy-twórcy książek
wydawnictwo: Karakter, ASP Katowice
miejsce i rok wydania: Kraków 2023
format: 205 × 268
liczba stron: 384
okładka: twarda
]]>Valea, prawie 23-letnia główna bohaterka, mieszka w Ardealu, który jest krainą zamieszkiwaną przez ludzi. Ponad 10 lat temu jej rodzina została zamordowana, a jej jako jedynej udało się uniknąć śmierci. Dziadek, arcykapłan wiccańskiego kowenu, postanowił ukryć dziewczynę pomiędzy ludźmi, by ci, którzy czyhali na życie rodziny, nie mogli dokończyć dzieła. Valea mieszka więc sama, starając się za bardzo nie wychylać, a przede wszystkim nie zdradzić, że jest wiccanką. W krainie ludzi za samo podejrzenie bycia magicznym grozi śmierć. Bohaterka nade wszystko pragnie powrócić do swojej ojczyzny i dowiedzieć się, kto odpowiada za śmierć jej najbliższych.
Fabuła na początku jest całkiem interesująca, choć dla mnie zbyt prędka. W powieści dzieje się stosunkowo dużo i to w szybkim, więc trudno zorientować się w prawach rządzących światem przedstawionym. Valea pracuje w obskurnym barze, gdzie poznaje tajemniczego Nikolaia. Przystojny mężczyzna ratuje ją potem z opresji, a Valei nie przeszkadza fakt, że jest on strzygą. Bohaterowie spędzają ze sobą noc, a przy okazji następnego spotkania dziewczyna zaczyna podejrzewać, że Nikolai wcale nie znalazł się przypadkiem w barze, tylko grozi jej niebezpieczeństwo. Właśnie dlatego szybko ucieka ze świata ludzi i wraca do upragnionej ojczyzny.
Valea jednak nie ma czasu zadomowić się na nowo w Ardealu, ponieważ okazuje się, że arcykapłan ma dla niej specjalną misję. Jedna z wiccanek została zamordowana w niejasnych okolicznościach, więc dziewczyna – obdarzona darem odczytywania cudzych wspomnień – ma za zadanie odkryć, co naprawdę się wydarzyło. A ponadto z ich świata zaczyna znikać magia, co może mieć katastrofalne skutki dla wszystkich. Valea zostaje więc wysłana do zamku Caraiman, w którym toczy się główna część fabuły. Na miejscu okazuje się, że to, co bohaterka sądziła o swoim ludzie i Ardealu, to jedynie mrzonki. Musi odnaleźć się w świecie, w którym zdrady i intrygi są na porządku dziennym, a królowa czarownic dąży do tego, by unicestwić dwa pozostałe ludy.
Pierwszy tom nowej trylogii Woolf zostawił mnie z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony losy bohaterów mnie intrygowały, lecz z drugiej – często nużyły. Myślę, że winna jest tutaj dynamika powieści, ponieważ zdarzają się męczące dłużyzny, by zaraz pędzić z wydarzeniami. Rozumiem zamysł spokojniejszej akcji – autorka chciała wprowadzić w świat Valei, który można było odkrywać razem z nią – lecz w moim odczuciu nieco się to przeciągnęło, przez co chwilami wiało nudą. Zabrakło mi tutaj lepszego balansu, by dać czytelnikowi odsapnąć, ale jednocześnie podkręcać jego zainteresowanie i budować napięcie.
Mamy tutaj też bardzo dużo bohaterów, którzy są wymienieni na liście przed pierwszym rozdziałem, co było fajnym posunięciem, ponieważ w trakcie lektury można było szybko sprawdzić pojawiające się imię. Zdarzało mi się to często, bo nie byłam w stanie zapamiętać ich wszystkich. Na pierwszy plan i tak wysuwa się kilkuosobowa grupa, w której znajduje się Valea i jej najbliżsi, Nikolai i jego rodzina oraz kilku czarowników. Spędzają oni ze sobą najwięcej czasu, a przy okazji próbują rozwiązać zagadkową śmierć wiccanki oraz odkryć, kto stoi za postępującymi zmianami w ich świecie. Więzi zacieśniają się stosunkowo szybko, choć nie zawsze ich motywacja jest jasna. W moim odczuciu niektórym relacjom brakuje lepszych podstaw, a między niektórymi bohaterami wydarzyło się tak wiele, że trudno mi uwierzyć w tak gładkie rozwiązania. Największą sympatię wzbudził we mnie zdecydowanie Kyrill, który pod maską obojętności skrywa łagodnego i empatycznego człowieka, dlatego też najbardziej zasmuciło mnie zakończenie jego wątku.
Finałowe rozdziały są oczywiście najlepsze – to znak rozpoznawczy Woolf. Przez to nie mogłam pozbyć się porównań do Kronik Atlantydy ze względu na ogrom rozmów i dynamicznych wydarzeń na koniec tomu. W Znaku i omenie od momentu ataku lykanów dzieje się bardzo dużo, chwilami aż trudno nadążyć za akcją. Mamy parę ciekawych plot twistów oraz zdrad, za co daję duży plus – fajnie, że pojawiły się jakieś czarne charaktery. Niektóre wydarzenia są zaskakujące, więc liczę, że drugi tom je wyjaśni. Samo zakończenie jest bardzo dramatyczne, ale daje nadzieję na ciekawą kontynuację.
Reasumując, Znak i omen to pierwszy tom nowej magicznej trylogii. Traktuję go jako rozgrzewkę przed następnymi wydarzeniami, które zapowiadają się co najmniej nieźle. Zdarza się tu nieco dłużyzn oraz infantylnych rozmów, ale w gruncie rzeczy autorka dobrze wprowadza czytelnika w świat przedstawiony, w którym nie brak intryg, zdrad oraz tajemnic. Życzę Valei powodzenia w odnalezieniu się w nowej sytuacji, a sobie – lepszej redakcji drugiej części. Błędy w tej mnie bawiły, polecam sprawdzić, z czym łączy się słowo „dotknąć”, by uniknąć kuriozalnych zdań o obrażaniu ust.
autorka: Marah Woolf
tytuł: Znak i omen
przekład: Agata Taperek
wydawnictwo: Jaguar
miejsce i data wydania: Warszawa 2024
liczba stron: 512
format: 145 × 215 mm
oprawa: miękka ze skrzydełkami
]]>Początek akcji tego tomu zbiega się z pierwszymi dniami roku szkolnego – Sal, Gabe, Heath i Reese są w ostatniej klasie, tuż u progu dorosłości i wyboru dalszej drogi życiowej. A choć przed nimi ogrom zaliczeń, ostatnich projektów, zdobywania punktów, treningów oraz bal absolwentów, to i tak nadejdzie czas, by odpowiedzieć na ważne pytanie: co dalej? Część z bohaterów ma całkiem konkretne plany na swoją przyszłość, niektórzy wciąż się wahają, lecz mimo wszystko każdy z nich ma wątpliwości. I to bardzo mi się podobało – autor pokazuje czytelnikom, że to nic złego obawiać się przyszłości, nie być pewnym, jak chciałoby się spędzić resztę życia, a także że to całkiem OK mieć wrażenie, że spełniając marzenia tracimy coś w zamian. Rozterki życiowe są właściwie osią fabuły, której finałem jest zakończenie roku i ostateczne wnioski. Lecz bardzo mocną podstawą jest przyjaźń łącząca bohaterów.
Wakacyjne doświadczenia miały oczywiście wpływ na chłopaków. Fajnie było obserwować zachodzące w nich zmiany i to, jak letnia nauka zaowocowała. Najbardziej podobała mi się przemiana Gabe’a, który z zahukanego chłopca stał się chłopakiem, który zna swoją wartość, potrafi być odważny i stawiać jasne granice, a przede wszystkim uczy się radzić sobie z trudniejszymi emocjami. Zdecydowanie najlepiej rozumiałam i najmocniej polubiłam Heatha, który latem musiał przeżyć rozstanie rodziców oraz przeprowadzkę do innego mieszkania, co też znacząco wpłynęło na finanse jego rodziny. W przeciwieństwie do przyjaciół nie miał tak dużego zaplecza finansowego i jego być albo nie być na uniwersytecie było związane ze stypendium sportowym, co spędzało mu sen z powiek. Heath jednak nie chciał nikogo obarczać swoimi zmartwieniami i ciężko trenował, co ostatecznie doprowadziło do bardzo bolesnej kontuzji.
Dużym plusem jest również to, że relacje łączące bohaterów nie są idealne. Pojawiają się tematy, o których nie chcą rozmawiać albo wolą zwierzyć się innej osobie, co z czasem rodzi pewne problemy. Według mnie jest co całkiem realistyczne, ponieważ czasami są sprawy, o których wolimy porozmawiać z kimś innym, niekoniecznie z partnerem, albo przemyśleć w pojedynkę. To również świetna okazja do pracy nad sobą, lekcja zaufania drugiej osobie oraz nauka otwartości.
Jedyne, czego żałuję, to fakt, że Stamper nie ma w mojej ocenie najlepszego warsztatu. Przyznaję, że dobrze operuje emocjami – czułam radość, ekscytację czy smutek, potrafił mnie rozbawić, ale też wywołać współczucie – lecz brakowało mi rozbudowanych opisów i solidniejszego świata przedstawionego. Choć zdaję sobie sprawę, że mogę być już jedną z nielicznych osób, które w powieściach doceniają dobrze skonstruowane opisy!
Zakończenie, mimo że bardzo słodkie, całkowicie mnie usatysfakcjonowało. Czegoś takiego życzyłam bohaterom i bardzo się cieszę, że właśnie to otrzymali. Podobało mi się nawet rozwiązanie wątku „friends with benefits” u Gabe’a i Sala, przeczuwałam, że autor jednak ich połączy. Było to dobre posunięcie, ponieważ obaj zmądrzeli i dojrzeli.
Czy polecam Afterglow? Tak, podobnie jak w przypadku pierwszej części myślę, że to dobry tytuł dla wszystkich, którzy stoją na rozdrożu i boją się wykonać kolejny ruch. Dylogia Stampera jest przemiłą lekturą o sile prawdziwej przyjaźni, równości i poszukiwania swojego miejsca w świecie. Jest to również historia bardzo rozgrzewająca i podnosząca na duchu, którą pochłania się właściwie w ciągu jednego posiedzenia – a takich opowieści też potrzebujemy.
autor: Phil Stamper
tytuł: Afterglow
przekład: Edyta Świeczyńska
wydawnictwo: Jaguar
miejsce i data wydania: Warszawa 2024
liczba stron: 352
format: 135 × 200 mm
oprawa: miękka
]]>