Szorstka egzotyka

2018. Płyty roku

Rok 2018 dobiegł końca. Polska scena hip-hopowa może postawić kolejny ptaszek przy kategorii „dobry rok”, bo choć nie brakowało nie do końca udanych eksperymentów czy niezasłużonych sukcesów, to trzeba być wybitnym pesymistą, żeby uznać minione 12 miesięcy za słabe. Poniżej znajdziecie listę 10 najważniejszych albumów tego roku. Kolejność losowa.
1. Taconafide – Soma 0,5 mg (i Soma 0,25 mg)

Soma to album, któremu można wiele zarzucić, ale to też płyta dwóch gości, którzy obecnie są na szczycie polskiej rap gry, zdobywają podwójne platyny przy zerowym marketingu i wyprzedają ogromne trasy. Taconafide to dwojaka kapitalizacja ich ogromnego potencjału, a Tamagotchi okazało się celnym uderzeniem hip-hopu w polski mainstream. Nie da się ukryć, że panowie doskonale wpisali się w archetyp Drake’a, czyli smutnego rapera przytłoczonego swoją popularnością (a czy zrobili to z premedytacją, pozostaje kwestią dyskusyjną). Przy takim poziomie wyobcowania trudno, by słuchacze mogli się łatwo identyfikować z muzykami, ale udało się nagrać kilka hitów (Visa, Mleko i miód), kilka bangerów (Kryptowaluty, Metallica 808) i album jednak chwycił mocno. Nie można mówić o 2018 roku nie wspominając o tej pozycji, którą dopełnia jeszcze udany album bonusowy.


2. Bonson – Postanawia umrzeć

O Postanawia umrzeć pisałem już przy okazji premiery: to było bardzo mocne otwarcie roku. Bonson, raper z interesującą historią na scenie, pełną wzlotów i upadków, ataków na mainstream (MVP) i regularnych musztr w podziemiu (BonSoul). Paradoksalnie ten album – emocjonalny zapis wielu bolesnych upadków – przyczynił się do jak dotąd największego wzlotu i pierwszej złotej płyty, a także wspólnej trasy z Reno i KPSN-em. Postanawia umrzeć to płyta bardzo mocna: Bonson od dawna jest świetnym raperem, zarówno pod względem flow, jak i techniki pisania tekstów. Teraz dodał do tego jeszcze ogromne emocje i położył je na bardzo dobre, czerpiące z tradycji Noonowskich podkłady KPSN-a. Można tu się dopatrywać analogii do Historii po pewnej historii, ale można się też pokusić o stwierdzenie, że jest to potencjalny klasyk.


3. B.O.K. – Symetria

Bisz wypuścił dwie epki, OER swój album (o którym pisałem w zeszłorocznym podsumowaniu), i w końcu przyszedł czas na kolejny wspólny krążek formacji matki obu panów. Symetria to płyta konceptualna, opowiadająca historię o życiu pewnego człowieka i jego zmianie, próbie odnalezienia sensu, z mocnym podłożem filozoficznym. Treść jest gęsta i dojrzała, brzmienie spójne, mocno jazzowe (końcówka Psychomachii!) i oparte na dynamicznych gitarach i perkusji (pod tym względem nikt w Polsce jak OER). Do tego świetne śpiewane występy gościnne, np. Aleksandry Piśniak w Śnie o tramwajach albo Kamili Abrahamowicz-Szlempo w Śnie o parasolach. Trudno słuchać tej płyty na wyrywki, warto więc usiąść do całej raz, a nawet kilka razy. Do tego to pierwsza płyta B.O.K., w której słychać, że to nie Bisz i koledzy, a pełnoprawny zespół. Jak to ujął Marcin Flint – płyta fryderykowska.


4. PRO8L3M – Ground Zero Mixtape

PRO8L3M od premiery debiutanckiej epki jest na ciągłej fali wznoszącej. To piąty krążek w ciągu pięciu lat i cóż… Oskar i Steez znowu to zrobili. Zeszłoroczna epka dogrzewała futurystycznego kotleta, ale kolejny mixtape to kolejna rewolucja w brzmieniu. Steez tym razem sięga po techno z przełomu wieków i buduje na nim coś jednocześnie zupełnie świeżego i wpasowanego w ramy brzmienia zespołu. Bity tworzą niepowtarzalny rave’owy klimat, offbeatowy Oskar przywdziewa kolejne maski. Tym razem na trackliście znajdziemy m.in. lowelasa (Lody włoskie) i amatora mocnych wrażeń w sypialni (Na audiencji), ale także antymotywacyjne Vanitas oraz Oskarową balladę miłosną i singiel roku – Flary. Oskar rapuje na swoim wysokim poziomie, ale raczej nie sili się na nic nowego (może oprócz Puerto Rico). Ogólny zakres tematyczny też wielkich wahań nie zaliczył, więc ten, kto lubi manierę (a przede wszystkim głos) Oskara, będzie zadowolony, a nowi słuchacze na pewno docenią warstwę muzyczną. Takie problemy można mieć co roku.


5. Ten Typ Mes – Rapersampler

Założyciel Alkopoligamii uznawany jest przez wielu za najlepszego rapera w Polsce. Akurat w jego przypadku tej opinii blisko jest do faktu: mało kto ma taki warsztat, tak ogromną swobodę w rapowaniu, tyle flow, a do tego tak cięte i giętkie pióro. Jedyną wadą jego albumów bywały nadmierne eksperymenty. I tak na przykład Trzeba było zostać dresiarzem obroniło się mimo takich numerów jak Przytul petardę czy Loveyourlife, ale już w przypadku Ała. zdania były podzielone. Na Rapersamplerze Mes wraca do swoich rapowych korzeni, ta płyta jest wręcz na wskroś hip-hopowa. Trudno się dziwić, skoro to sam Mes ją produkował na tytułowym samplerze. Album stoi też w opozycji do poprzednich dwóch płyt pod tym względem, że jest bardzo osobisty. Niekoniecznie przez ekshibicjonizm, z którego Mes wcześniej słynął, raczej ze względu skalę tematyczną: zamiast analiz socjologicznych mamy więc refleksje na temat genealogii (Krzyczał na synka), wyraz antypatii do chłodu (Zimno) i niepoważnych ludzi (Nie bądź kurwą) oraz wątki wyprowadzkowe (P1ętro, Wyględów). Nie brakuje też rapowych popisów (Rudy Kurniawan) i spojrzeń na mikrorelacje ludzkie (świetne Jeszcze z Emilem Blefem). Bardzo trudno jest wyobrazić sobie podsumowanie roku bez albumu tego typa.


6. Szpaku – Atypowy

Nowy reprezentant B.O.R. po błyskawicznie wyprzedanej epce BORuto wydał w tym samym roku longplaya: po spojrzeniu na wyniki sprzedaży można by go swobodnie nazwać Paluchem juniorem, gdyby nie to, że sam Paluch dalej płynie na ogromnej fali popularności, zbierając platynę za platyną. Szpaku jednak w niczym mu nie ustępuje, Atypowy to wręcz jeden z najmocniejszych legalnych debiutów polskiego rapu. Szpaku jest niepodrabialny pod względem flow, zespojony z autotunem na dobre i złe, ma także ogromną charyzmę. W utworach przewijają się cięższe wątki autobiograficzne, jak to często bywa, lecz Szpaku urozmaica je, a właściwie konstruuje wokół motywów popkultury znanych wszystkim jego rówieśnikom, np. Naruto, Pokemonów, Atomówek. O wampirach, UFO i Yeti nie wspominając. Można zarzucić mu (tak jak i Paluchowi zresztą) pewien populizm, ale cóż, z jakiegoś powodu ten newcomer w 2018 roku był wszędzie.


7. Deys – Oczka

Powiem szczerze: moje oczekiwania co do nowej płyty Deysa były umiarkowane. Autor dwóch bardzo udanych mixtape’ów i dobrego legalnego debiutu w QueQuality ma bowiem tendencje do eksperymentów, które nie zawsze powinny znaleźć się na końcowym albumie. Na Roku porze piątej był to pojedynczy wyskok, ale zeszłoroczne Tape of the ninja nie do końca się broniło, mimo hitu moizdrajcy.com. Oczka to jednak już zupełnie inna bajka. Klimat to dalej ciemna, deszczowa noc, depresyjne myśli, używki i szamotanie się z życiem przez problemy sercowe, ale pojawiają się też przebłyski z rozświetlonego salonu, gdzie zabawa niekoniecznie oznacza puste butelki. Deysowi udało się np. nagrać wesoło brzmiący numer, w końcu nie popadając przy tym w śmieszność (Nintendo z osobliwie brzmiącym schafterem). Założyciel Hashashins dopiero po tym albumie może nazywać się rock’n’rollowcem, pomaga w tym szerzej realizowana inspiracja Joy Division (akustyczne Przez kogo nie śpisz? i Straszny) i hardkorowy Face Tat. Głównym plusem jest to, że Deys znów odnalazł w sobie iskrę agresji, a to musiało się skończyć świetnie nawiniętym albumem: wystarczy posłuchać Złośliwości, Koszmarów twojej mamy czy Hippie, żeby włożyć między bajki zarzuty dotyczące braku flow czy słabego wyczucia rytmu. Imponuje też konstrukcja storytellingu w Byłem kiedyś na imprezie techno. Choć początkowo płyta może wydawać się chaotyczna ze względu na liczbę inspiracji i różnorodność gości, to Oczka to bardzo mocny cios z ubranej w czarne ciuchy sceny niezależnej.


8. Guzior – EVIL_THINGS

Tajfun92 nie zwalnia tempa. Po bardzo udanym zeszłorocznym debiucie Evil Twin, Guzior uderzył kolejnym krążkiem, jednak co poniektórych mogła zaskoczyć pewna zmiana stylówki, a raczej jej przesterowanie. To dalej często rap od niechcenia, zamulony (Płuca zlepione topami, Spadnie deszcz), czasem przechodzący w błyskawiczną kanonadę na psychodelicznych bitach (MikMik, Kevlar). Więcej tu zawodzenia, więcej przeciągania i autotune’a (Uppercut, WIFI, Ninja, a szczególnie Nie pytaj, czy wniosę ten krzyż). Brzmi to niepozornie, wszak scena widziała większe transformacje, ale kontrast z poprzednim albumem jest ogromny, jeśli pomnożymy te elementy przez modulację głosu. Guzior przy tym wszystkim nie rezygnuje ze swoich największych zalet, czyli bardzo dobrych linijek: bezczelnych, refleksyjnych (Mam czarne zasłony, mam martwych znajomych/ I sam dla świata jestem trupem), czasem plujących jadem (Kevlar). Wysoką formę rapową i dbanie o spójność albumu docenili krytycy i słuchacze: EVIL_THINGS już pokryło się złotem.


9. Zeus – To pomyłka

Po przesłuchaniu singli z tego albumu na pewno wielu byłych fanów Zeusa łapało się za głowę i ostatecznie stawiało na nim krzyżyk. Byłych, to znaczy takich, którzy usłyszeli Jest super, dostali zawrotu głowy od zabójczego stężenia wygrywania życia, ckliwości oraz najsłabszych podkładów w dyskografii i odpuścili sobie obcowanie z twórczością łodzianina. Single nie zwiastowały zmiany tego stanu (szczególnie Like Ra i Kwiaty dla J.), Zeus jednak wrócił znowu trochę odmieniony, zdołał się wyśrodkować po postdepresyjnej Nie żyje i hurraoptymistycznej Jest super. Niewiele na tym albumie złości (Cień nauczyciela), praktycznie w ogóle bragga, za to dużo świetnych, organicznych i funkująco-soulowych bitów, z których zasłynął Zeus, i mnóstwo pozytywnej energii, jak chociażby w fantastycznie zarapowanym Audio Hideo, rozbrajającej każdy dąs podkładem i treścią Miss ya i lekko kpiarskim Social menda. Zeus dalej świetnie bawi się słowem, rapuje z ogromną swobodą (jeśli ktoś dorównuje Mesowi pod tym względem, to właśnie on) i potrafi zawrzeć ogromny ładunek emocjonalny w każdej zwrotce (Rapier). Najciekawsze w tym albumie jest, że Zeus odnalazł w sobie inną wrażliwość, wyrastającą z fascynacji buddyzmem. Stąd na krążku utwory jak Forest Gang czy taka forma Świetnego Pawła. Okazuje się, że Zeus nawet bez ADHD jak z klipu Znasz mnie też potrafi zainteresować i zaangażować słuchacza. I dzięki takim albumom trzeba pluć sobie w brodę za przedwczesne skreślanie i patrzeć z nadzieją w przyszłość.


10. Klarenz – Poza

Czarny koń tego roku. Uczestnik Młodych Wilków 2015, który wydał w 2016 Ofbitwarmup Mixtape w QueQuality i… odszedł z wytwórni. Jego udział w akcji Popkillera nie spotkał się ze szczególnie dobrym odbiorem, Ofbitwarmup zebrał umiarkowanie dobre recenzje, ale to dopiero Poza okazała się krążkiem, który przyniósł mu szerokie uznanie, póki co jeszcze głównie wśród recenzentów, niekoniecznie – słuchaczy. Poza jako album wpisuje się w definicję „hip-hopu 1,5”, czyli pomostu między nowoczesnym brzmieniem i nowymi narzędziami wokalnymi a staroszkolnym przekazem i dojrzałością. Jedno jest pewne: naprawdę czuć, że jest to płyta trzydziestolatka, człowieka, który swoje przeżył i wypracował warsztat, by o tym mówić. Nie chodzi tu nawet tylko o unikatowe flow – bardzo rzadko spotykany na scenie tak daleko posunięty offbeat (poza tym tylko u Oskara z wcześniej wymienionego Pro8l3mu). Klarenz potrafi pisać i potrafi dostosować nawijkę do tego, co mówi, potrafi manipulować emocjami (Początek pozy), a co najważniejsze, ma jakieś poglądy i się z nimi nie kryje (Nigdy więcej spłukany, Niemamczasu), potrafi kreatywnie wykorzystać frustrację i gorycz (POZA). Dodajmy do tego, jak bardzo skoncentrowana jest ta płyta, jak Klarenz potrafi obracać w ustach tytułową „pozę”… No i nie zapominajmy, że połowę płyty wyprodukował sam wykonawca, co też działa na jej korzyść. Takich diamentów oczekuje się od podziemia.

Absolwent translatoryki i filologii angielskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Od zawsze miłośnik dziwnych mieszanek; fan hip-hopu, science-fiction z twarzą Philipa K. Dicka, a także anime. Pisuje opowiadania i tłumaczy różne różnostki. Uczy się absurdu od Kafki, Camusa i Gombrowicza. Można go śledzić jako @tl3vis na Instagramie.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %