#3 Gdy nie ma dzieci w domu…
Z pominięciem picia alkoholu i wciągania kokainy – trudno je dostać na bezludnej wyspie.
Wciąż pamiętałam horror czytania Robinsona Crusoe, dlatego na początku z niechęcią sięgnęłam po tę książkę. Dzieło Defoe to jedyna lektura obowiązkowa dla szkoły podstawowej, której nie skończyłam czytać. Przez pierwsze kilkanaście stron przebrnęłam z ogromnym trudem. Nudziły mnie długie opisy i nie podobał mi się sposób, w jaki tytułowy bohater traktował Piętaszka. Wtedy nie wiedziałam jeszcze prawie nic na temat niewolnictwa, wydawało mi się więc dziwne, że na bezludnej wyspie Robinson nie uznawał Piętaszka za kogoś równego sobie, lecz za swojego podwładnego. Myślałam sobie: „Czy to nie jest tak, że na bezludnej wyspie każdy zaczyna od nowa?”.
Gdy bodajże na drugim roku studiów musiałam znowu przeczytać Robinsona Crusoe, postanowiłam po raz kolejny dać szansę temu dziełu (myśląc, że może wcześniej byłam jeszcze zbyt młoda, by docenić tego rodzaju literaturę, albo że to wina słabego tłumaczenia) i tym razem mój odbiór tej powieści był neutralny. Naprawdę nie pamiętam, co czułam w trakcie czytania i po lekturze tej książki. Pozostała mi obojętna. Z kolei odkryty przeze mnie niemal w tym samym czasie Foe Johna Maxwella Coetzee wywarł na mnie ogromne wrażenie. Tę pozycję polecam gorąco.
Z powodu swojego negatywno-neutralnego odbioru Robinsona Crusoe obawiałam się, że Władca Much Williama Goldinga również nie przypadnie mi do gustu. I nie potrafię z pewnością stwierdzić, czy tak się stało. Są rzeczy, które bardzo doceniam w tej książce, lecz są też takie, które mi się w niej nie podobają. Zacznę od tych drugich.
Ze względu na sceny polowań czasami z trudem udawało mi się brnąć przez tę powieść, ponieważ lubię zwierzęta i należę do tych ludzi, którzy podczas oglądania filmu nie zdenerwują się, gdy ktoś umrze, ale jeśli coś stanie się zwierzęciu, to od razu zaczynam się stresować. Przez to, że polowania były dokładnie opisywane, bywało, że z trudem zmuszałam się do dalszej lektury, ponieważ bałam się natknąć na taką scenę. Po prostu nie każdego dnia mam ochotę czytać o wbijaniu włóczni w żywe stworzenia. Tak właściwie nigdy nie mam na to ochoty. Chociaż nazwałam te dokładne opisy minusami powieści, stanowią one także jej mocną stronę. Jak wiadomo, realistyczny opis pomaga w stworzeniu realistycznego świata przedstawionego. Postacie również ukazywano bardzo dokładnie. Z łatwością potrafiłam je sobie wyobrazić, choć czasami wydawały mi się wręcz karykaturalne.
Nie wiem, jak zachowywaliby się chłopcy zostawieni na pewien czas na bezludnej wyspie, ale nawet jeszcze przed końcem opisu pierwszej doby w nowym miejscu, postać Ralfa sprawiała wrażenie przerysowanej. Kto słyszał, żeby dwunastolatek tak często stawał na głowie („roześmiał się z zachwytem i znów stanął na głowie”, s. 8; „Ralf, czując potrzebę wyrażenia jakoś tego wszystkiego, stanął na głowie…”, s. 24)? Lecz, co ciekawe, z biegiem powieści Ralf wydawał się coraz bardziej prawdziwy. Postać Prosiaczka też zdawała się, szczególnie na początku, karykaturalna – typowy grubasek, z którego wszyscy się śmieją i który chce być lubiany przez rówieśników („Zerwał się huragan śmiechu, śmiały się nawet najmniejsze dzieci. W tym momencie chłopcy tworzyli ścisły krąg solidarności, który nie obejmował Prosiaczka. Ten bardzo poczerwieniał, pochylił głowę i zaczął przecierać okulary”, s. 20). Simon jest, moim zdaniem, najciekawszą, a zarazem najmniej realistyczną postacią. Wydawał się jakimś medium albo mędrcem. Babcią Wierzbą wśród biegających naokoło Johnów Smithów.
Kwestia, która najbardziej spodobała mi się w powieści, to płynne przechodzenie z jednego punktu widzenia w inny. Narracja jest prowadzona w trzeciej osobie, a czytelnicy czasami mają możliwość wglądu w myśli i uczucia innych postaci, nie tylko Ralfa, sprawiającego wrażenie głównego bohatera dzieła („Żaden z chłopców nie mógłby znaleźć dostatecznego uzasadnienia tego wyboru…”, s. 21; „Henry był tym zjawiskiem zafascynowany. […] Uczucie panowania nad żywymi stworzeniami przejęło go do najwyższych granic. […] Roger nie śmiał trafić. […] Henry zdziwił się pluskami w wodzie” s. 66–67). Wprowadza to niezwykłą dynamikę do narracji i pozwoliło mi więcej zrozumieć.
Golding lubił metafory. Można to zauważyć już w samym tytule książki. Autor nie stronił od zagadek ani nadawania pozornie błahym wydarzeniom drugiego dna. Z pewnością nie odkryłam nawet połowy ukrytych znaczeń. Niestety wyjawianie moich teorii co do nich wiązałoby się z tym, że zepsułabym lekturę tej powieści miłośnikom literatury, którzy nie mieli jeszcze szansy jej przeczytać. Z tego powodu więcej na ten temat napiszę na dole, pod ostrzeżeniem.
Podsumowując, nie polecam tej książki tym, którzy nie potrafią znieść nawet fikcyjnego znęcania się nad zwierzętami i dziećmi. Sądzę, że oprócz tej grupy odbiorców każdy znajdzie coś dla siebie: ukryte znaczenia, piękne opisy przyrody, ciekawą narrację. Szczególnie polecam tę powieść tym, którzy interesują się psychologią lub są fanami programu „Survivor” – dla nich mogłaby się ona okazać szczególnie ciekawa.
Nie chcę się rozpisywać w nieskończoność, wspomnę więc szybko o swoich teoriach na temat tytułu, Simona oraz Rogera. Nie czytałam żadnych informacji o książce, żadnych teorii, więc możliwe, że moje przypuszczenia są zupełnie mylne albo powtarzam czyjeś słowa. Nie robię tego naumyślnie.
Po pierwsze, autor w ciekawy sposób zapowiada to, co zrobi Roger pod koniec powieści, gdy pokazuje jego stopniowe oddalanie się od reguł cywilizowanego świata. Na początku Roger rzuca kamieniami w Henry’ego, ale robi to tak, żeby w niego nie trafić („Roger nie śmiał trafić. Oto niewidzialne, jednak silne tabu dawnego życia. […] Ruch ręki Rogera warunkowała cywilizacja, która nie wiedziała o nim nic i leżała w gruzach”, s. 67). Następnie poznajemy dziwny zachwyt Rogera nad dźwignią z głazem („Silniejsze naciśnięcie dźwigni zwaliłoby głaz z łoskotem na skalny pomost. Roger był zachwycony”, s. 175). A na koniec Roger przemienia się w kata Prosiaczka i choć wydaje się, że nie zabił go naumyślnie, to dzięki możliwości poznania jego wcześniejszych myśli czytelnik może sam wysnuć wnioski („Wysoko nad nimi Roger w delirycznym niepohamowaniu nacisnął całym ciężarem na lewar. Ralf usłyszał spadającą skałę dużo wcześniej, niż ją spostrzegł”, s. 199). (Swoją drogą ciekawe, że autor nadał jednemu z chłopców imię Prosiaczek i postanowił, że na tej wyspie będą się znajdowały akurat dzikie świnie).
Po drugie, wydaje mi się, że Władca Much to śmierć. Pojawia się on po raz pierwszy, kiedy Simon dostrzega głowę świni zatkniętą na dzidę oraz wnętrzności rozrzucone obok, do których lgną muchy („Stos świńskich bebechów przemienił się w czarną plamę much, które bzyczały jak piła. […] Były czarne, zielonkawe i nieprzeliczone; a przed Simonem stał na kiju Władca Much i uśmiechał się”, s. 152).
Po trzecie, Simon wydaje się widzieć przyszłość. Nie tylko zapewnia Ralfa, że ten wróci („Na pewno wrócisz. Tak w każdym razie uważam”, s. 123), lecz także to on poznaje sekret życia („W końcu Simon nie wytrzymał i spojrzał na niego [Władcę Much – A.K.]; zobaczył białe zęby, przymglone oczy, krew – i to odwieczne, nieuniknione rozpoznanie przykuło jego wzrok”, s. 152). Sekret, którym – wydaje mi się – jest świadomość swojej śmiertelności. A może dowiedział się o pierwotnych instynktach człowieka?