Z okazji

Beksiński niezrozumiany

Genialni twórcy nieraz jawią nam się jako jednostki pozbawione wad, poświęcające się jedynie myślom wzniosłym, czyniące tylko to, co obiektywnie można uznać za mądre i szlachetne, nigdy nieplamiące się błędem w kwestii odróżniania dobra od zła. Oczywiście aż do tego absolutnie okropnego momentu, kiedy zawiodą nas jakimś nieudanym dziełem.

Tymczasem okazuje się, że artysta to człowiek, który chodzi po tej samej ulicy, zamawia na chandrę pizzę z tej samej restauracji i korzysta z takiej samej toalety jak my. Czy jesteśmy zawiedzeni, kiedy okazuje się, że nasz guru ma jak każdy człowiek cielesną powłokę i umysł podatny na słabości? Nieraz pewnie tak. Był kiedyś jednak taki artysta, który już samymi swoimi dziełami nie pozostawiał nam złudzeń co do swojego człowieczeństwa w całej jego ułomności. Turpizm jest tego rodzaju konwencją, która pozwala artyście na odcięcie się od stereotypu człowieka idealnego, bo daje nam do zrozumienia, że jego myśli również są nawiedzane przez potworne dziwadła i nieprzyzwoite pragnienia.

Czy Beksiński chciał być uważany za idealnego? Z korespondencji mejlowej z młodszym artystą, o czym będzie jeszcze mowa, wiemy, że z całą pewnością nie. Pomimo niewątpliwego sukcesu, osiągniętego dzięki ciężkiej pracy przez całe życie, Zdzisław Beksiński był człowiekiem raczej skromnym i stroniącym od ludzi, chociaż i ta postawa nie była zupełnie szczera. Jego samotność zdawała się czasem ostentacyjna, a jednocześnie można odnieść wrażenie, że to tylko część wizerunku wykreowanego przez media, który umocnił film Ostatnia rodzina. Jaki Beksiński był naprawdę?

Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że wyłamuje się ze stereotypu artysty, który WYBIERA samotność, by tworzyć. Całe niemal życie otoczony był ludźmi, których kochał i którzy kochali jego. Ze wszystkich najważniejsza była dla niego zawsze żona – widać to po rozmowach i listach Beksińskiego, po tym, jak pamiętają jego rodzinę najbliżsi, a także po najwcześniejszych pracach (fotograficznych) – Zofia Beksińska stała się jego pierwszą i, zdaje się, ostatnią (nagą) modelką. Obraz jego małżeństwa, jaki przedstawiono w filmie Ostatnia rodzina, zdaje się niestety mocno przerysowany. Widzimy tam dwoje ludzi, którzy niekoniecznie pałają do siebie sympatią, Zofia Beksińska zaś, będąc oddaną żoną i matką realizującą się w tradycyjnym modelu rodziny, jest jednocześnie kobietą bardzo smutną, apatyczną, nieszczęśliwą. Czy tak było w rzeczywistości? Dokładnie się tego prawdopodobnie nigdy nie dowiemy, jednak wyciąganie wniosków o braku miłości między małżonkami na podstawie życiowego stoicyzmu jednego z nich może nas sprowadzić na manowce. Zdzisław Beksiński z pewnością bardzo kochał swoją Zosię.

Sprawą nieco bardziej skomplikowaną jest relacja artysty z synem. Tomasz Beksiński od wczesnej młodości był inny. Sam fakt wychowywania się w domu, gdzie na co dzień obcowało się ze sztuką, sprawił być może, że u małego jeszcze chłopca rozwinęła się ogromna wrażliwość na świat. Wrażliwość ta połączona zapewne z naturalnymi skłonnościami spowodowała nieumiejętność przystosowania się do reguł społecznych. Wśród fanów Tomka istnieje również przekonanie, że to ojciec wypaczył syna przez swoją twórczość. Jest to możliwe, chociaż sam Beksiński reagował na te zarzuty irytacją. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że Tomasz Beksiński cierpiał na depresję (być może zaburzenia obsesyjno-kompulsywne) spowodowaną wygórowanymi oczekiwaniami w stosunku do tego, jak powinien wyglądać świat. Jego mordercą miał być idealizm, a nie koszmary nocne wywołane turpistycznymi obrazami ojca. Wspomniany wcześniej film krytykuje się również ze względu na wypaczony obraz relacji ojca i syna oraz samej postaci Tomasza, która między innymi według wieloletniego przyjaciela Tomka Wiesława Weissa została oddana bardzo krzywdząco i wręcz kłamliwie. Znajomi i rodzina twierdzą natomiast, że ojciec i syn nie mieli ze sobą wiele wspólnego na gruncie codzienności, ale za podstawę ich relacji uważa się muzykę i sztukę, które często stanowiły punkt wyjścia wielogodzinnych dyskusji.

Możemy mieć tylko nadzieję, że mimo ciągłego robienia ze Zdzisława Beksińskiego oschłego potwora i satanisty, w gronie rodzinnym był zwykłym ojcem i mężem. Łatwo jest bowiem ocenić kogoś na podstawie jego stosunku do nieznajomych. A ten w przypadku Beksińskiego był bardzo ciekawy. Nie dość, że artysta brzydził się dotyku wszystkich poza bardzo bliskimi osobami, to na dodatek żył w paranoicznym strachu przed krzywdą ze strony obcych – instalował w drzwiach wiele zamków, bardzo uważał na to, kogo wpuszcza do domu. Jednocześnie – paradoksalnie – miał w sobie jakąś potrzebę bliskości. Widać to było szczególnie już po śmierci żony i po samobójstwie syna, gdy chociaż mówi o niechęci do ludzi, nawiązuje nowe znajomości i mimo pozorów i deklaracji nie stroni od towarzystwa. Czy był to skutek dobrego wychowania i przystosowania do życia z innymi czy po prostu głęboko nawet przed samym sobą skrywana potrzeba przebywania z innymi?

Życie Beksińskiego rozpatrywane jest zawsze pod dwoma kątami. Jednym z nich są stosunki z ludźmi, drugim – jego twórczość. Na pewno nie musimy bać się stwierdzenia, że był to artysta kompletny i ukształtowany. Przez nieomal 76 lat zdołał osiągnąć wszystko, czego mógłby życzyć sobie twórca, i wiele z tego, czego nikt nie chciałby doświadczyć. Przeszedł przez liczne etapy – od naśladowania innych malarzy przez poszukiwanie i zmienianie własnego stylu; parał się wieloma dziedzinami sztuki – od fotografii przez rzeźbę, grafikę komputerową po malarstwo. Jedyne, na co nie starczyło mu czasu, jak z żalem zauważał, był film. Wyrazem jego pasji filmowej stały się nagrania wideo z życia codziennego jego rodziny, które wykonywał za pomocą kupowanych raz za razem kamer.

Najbardziej Beksiński znany jest ze swoich obrazów i grafik, choć te ostatnie często bagatelizuje się jako eksperymenty artystyczne, a nie pełnowartościowe dzieła sztuki, i wystawia jedynie ze względu na głośne nazwisko autora. Czy słusznie? Tu nie podejmuję się dyskusji. W twórczości Beksińskiego zdarzały się okresy, które ewidentnie służyły poszukiwaniu nowych form wyrazu, on sam twierdził pod koniec życia, że na starość zaczął już zmierzać ku minimalizmowi, studiując w swoich dziełach raczej formę niż treść i przekaz. Tym trudniej jest laikowi docenić jego ostatnie prace.

Szersze grono odbiorców docenia natomiast obrazy Beksińskiego z tak zwanego okresu fantastycznego (należy zresztą powiedzieć, że tego typu podziały jego działalności artystycznej według stylu i tematyki były mu wyjątkowo nie w smak). Dzieła te są o tyle łatwe w odbiorze, że obfitują w szczegóły i tematy pozornie łatwe do interpretacji. Pozorność ta wynika z faktu, że Beksiński bardzo niechętnie rozmawiał o swoim malowaniu. Po pierwsze z odbiorcami, którym nie chciał narzucać swojego sposobu myślenia, po drugie z innymi artystami, ponieważ niezależnie od tego, czy opinia na temat obrazu była pozytywna czy nie, blokowało go to i odbierało niezależność w tworzeniu. Nie wdawał się zatem w dyskusje dotyczące warstwy znaczeniowej. Wolał pozostawiać to każdemu z osobna jako rodzaj wyzwania, prowokacji intelektualnej.

Jest jeszcze jeden aspekt milczenia Beksińskiego na temat własnych obrazów. Nie stawia on jednak mistrza w zbyt dobrym świetle. Twierdził on bowiem całkiem otwarcie, że ludzie to idioci. Ci idioci zaś nie są w stanie dostrzec, co artysta naprawdę miał na myśli, ani nawet (i to wcale nie w skrajnych przypadkach) co w rzeczywistości stworzył. Doskonałym tego przykładem jest grafika z 1998 roku –portret syna w nakryciu głowy, czymś w rodzaju kapelusza, ale złożonego z setek małych rozciągniętych i zdeformowanych główek – prawdopodobnie również jego własnej. Znając historię życia Tomka Beksińskiego, można by się pokusić o bardzo prostą interpretację tego obrazu. Beksiński zaś żalił się w mejlach do Łukasza Banacha, że nikt jeszcze nawet nie dostrzegł w tej grafice głów, wszyscy mówili tylko o dziwnym pstrokatym kapeluszu. Czy to prawda? Trudno w to uwierzyć. Na pewno jest to bardzo dobry przykład irytacji Beksińskiego, która osiągnęła apogeum pod koniec życia, i rezygnacji z kolejnych prób trafienia do kogoś ze swoją sztuką. Artysta doszedł do wniosku (zapewne zbawiennego dla jego wolności twórczej), że nie będzie malował dla innych ani realizował niczyich życzeń (czasami mimo wszystko dawał się do tego namówić, ale bardzo przy tym cierpiał). Z tego też względu nie wahał się zmieniać stylu i szukać nowych form wyrazu. Gdyby słuchał głosów krytyki, prawdopodobnie nigdy nie zakończyłby okresu fantastycznego, co wiązałoby się z niemożnością powstania między innymi tak rewelacyjnych obrazów jak odrealnione akty lub przedstawienia pozornie tych samych postaci ukazanych w bezruchu w coraz nowszych układach i kolorystyce (tu wyraźnie widać zabawę formą).

Czemu Beksiński nie chciał słuchać interpretacji ani dociekań? Czemu w momencie, kiedy ktoś nazywał jego obraz krajobrazem pokatastroficznym, oburzał się i zaprzeczał, jakoby to miał na myśli? Najlepiej będziemy mogli to zobrazować słowami samego Beksińskiego:

Potrzeba wyjaśnienia „co artysta miał na myśli” wynika z edukacji szkolnej oraz, jak sądzę, ze stereotypów historycznych w Polsce […]. Ja też bywam pytany … tak jakby to, że maluję obrazy, łączyło się z charyzmatem Wiedzy, którą winien jestem w obrazach przekazać Narodowi, co tenże przy pomocy belfrów odczyta i do czego zastosuje. Nic z tego! Obraz jest do oglądania i powinien (o ile jest coś wart) „poruszać”. To powinno być działanie, które odbiera się gdzieś mniej więcej na poziomie przepony, czyli pomiędzy żołądkiem a sercem w formie (nazwijmy to) „kopa”. Jedni odbierają, inni nie odbierają i nie ma na to rady, podobnie jak na śmierdzące nogi. (Detoks, s. 11-12)

Zarówno w kontekście Zdzisława Beksińskiego, jak i jemu podobnych, mówi się również często o panicznym strachu przed byciem odkrytym. Błędne koło, w które wpada artysta, sprawia, że jedyne, co może robić w pewnym momencie, to tkwienie w zaprzeczeniu.

Mechanizm tego błędnego koła jest prosty. Człowiek musi wyrażać to, co czuje (Beksiński najlepiej wyrażał siebie, tworząc), ale nie chce być inwigilowany emocjonalnie przez obcych. Jeśli jednak chce się spełniać, musi zarabiać na tym, co kocha, a żeby zarobić, sprzedaje swoją twórczość. W ten sposób jednak naraża się na inwigilację, a będąc inwigilowanym, żyje w zaprzeczeniu własnych emocji, bo boi się, że ktoś pozna jego myśli.

Czy taki był rzeczywiście powód, dla którego Beksiński nie chciał rozmawiać o swoich obrazach? Może to budzić wątpliwości, jeśli weźmie się pod uwagę jego niesamowitą otwartość w konwersacjach o rzeczach dosyć intymnych, takich jak na przykład fantazje seksualne. Najlepszym przykładem jest tu korespondencja z Łukaszem Banachem czy też wywiady przeprowadzane przez Piotra Dmochowskiego.

Jedno jest pewne – Zdzisław Beksiński był człowiekiem o wielu twarzach i omówienie ich wszystkich jest materiałem na bardzo długą książkę – skrzętnie zresztą wykorzystywanym od chwili jego śmierci przez wielu pisarzy i dziennikarzy.

Na szczególny szacunek zasługują niewątpliwe ogromna fantazja, chłonny umysł, otwartość na wszystko, co niezwykłe, i zwłaszcza ciężka codzienna praca. Dorobek artystyczny Beksińskiego obejmuje zresztą poza malarstwem, rzeźbą i fotografią również słowo pisane – to dość niezwykłe, jeśli weźmie się pod uwagę jego niechęć do pisania jako czynności i deklarowaną przez niego dysgrafię i dysortografię. Opowiadania artysty, które ukazały się nakładem wydawnictwa BOSZ w 2015 roku, prawdopodobnie nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego. Jest to zbiór 40 krótkich form, z których każda zaskakuje swoją odrębnością na tle pozostałych i oryginalnością formy i treści, wszystkie zaś powstały w ciągu 24 miesięcy w latach 60., zaraz po ukończeniu zostały schowane, a sam Beksiński podobno nigdy więcej do nich nie zajrzał, o chęci ich wydania nie wspominając. Opowiadania te stanowią zbiór iście dziwaczny. Czasem może się wydawać, że to, co czytamy, pierwotnie miało być malowidłem, często oniryczność tekstu może nas wprawiać w senność, innym razem – tajemnica opowieści budzi niepokój. Cały Beksiński: nawet jak go czytasz, masz wrażenie, że opowiada ci swój obraz…

Istnieje w tej chwili kilka godnych polecenia książek, które pozwolą wam bliżej poznać tę postać nie tylko jako artystę, lecz także jako człowieka. Pamiętajmy jednak, że większość biografii będzie naznaczona stosunkiem jej autora do postaci, którą opisuje. Jeżeli chcecie wyrobić sobie własne zdanie na jego temat, szczególnie polecam czytanie pamiętników, listów i wywiadów z Beksińskim. Warto też zachować krytycyzm w trakcie oglądania Ostatniej rodziny. Film ten niewątpliwie jest wielkim dziełem pod względem gry aktorskiej, reżyserii i scenografii. Jest jednak również w wielu aspektach jedynie wizją reżysera, która nieco ubarwia, być może fragmentami zbyt zwyczajną, rzeczywistość Beksińskich. Wystarczy dość pobieżna lektura listów czy dzienników Zdzisława Beksińskiego, żeby to zauważyć.

Najnowszym zaś źródłem wiedzy na temat tego artysty jest wydana przez Prószyńskiego korespondencja z innym polskim twórcą – Łukaszem Banachem. W chwili nawiązania kontaktu jeden miał lat 19, drugi 71. Tak duża różnica wieku nie przeszkodziła jednak w wymianie myśli między tą dwójką, a być może wręcz ją wzbogaciła. Książka o niezwykle sugestywnym tytule Detoks jest zbiorem wszystkich mejli wymienionych przez nich w ciągu prawie pięciu lat (z pominięciem krótkiego okresu, z którego mejle zaginęły). Na ponad 800 stronach możemy śledzić skrupulatny zapis tęsknot, fobii i rutyny rządzącej życiem starszego człowieka oraz jego relacji z ciekawym, ale nieznanym jeszcze nikomu młodym artystą. Jest to zbiór doskonale obrazujący ostatnie lata życia Beksińskiego, który pozwala lepiej zrozumieć zarówno sztukę, jak i jego samego.


Filologia klasyczna i ćwierćwiecze – na koncie. Podróże i własne książki – w planach. Kanał literacki, kino oraz dobre jedzenie – na co dzień.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %