Czym jest fandom? Sprawdź, czy do jakiegoś nie należysz
Fandomy są cudowne, bycie częścią jakiegoś to jak posiadanie gigantycznej, zawsze wspierającej się rodziny – nieważne, co jest twoim OTP, a co NTP – zawsze znajdzie się osoba, która ma ten sam odcień szaleństwa i totalnie cię rozumie.
Kilka lat temu, gdy pisałam na zajęcia ciekawostki literackie, takie pojęcia jak fandom czy fanfikcja nie miały jeszcze swoich definicji na Wikipedii. Trzeba było prawie dziesięciu lat, aby to zjawisko zostało uznane przez badaczy i dokładnie opisane. Teraz, gdy nareszcie nadeszła zemsta frajerów, fandomy przejmują popkulturę, a twórcy fanfikcji są fanami, którzy mają swoich własnych fanów, czasy naprawdę stały się dla nas łaskawsze.
Jednak chwileczkę. Przecież pominęłam jedno bardzo ważne pytanie.
Czym ten fandom tak naprawdę jest?
Wstęp do fandomu – czyli historia popkultury 101
Zacznijmy od początku. Od samego początku.
Zdecydowanie nie byłabym sobą, gdybym nie napisała tego wspaniałego zdania: słownikowa definicja tego słowa jest nadal dość zdawkowa i bardzo niekompletna. Według słownika na stronie Merriam-Webster jest to określenie całości fanów.
My, ludzie, mamy to do siebie, że gdy coś skradnie nam serce, to nie umiemy siedzieć cicho. Musimy o tym mówić, najlepiej nigdy nie przestawać. Gdy tylko możemy, wykorzystujemy swoje talenty, aby w jakiś sposób uczcić to, co kochamy. Instynktownie też szukamy innych, z którymi moglibyśmy się podzielić naszą miłością do książki, komiksu, filmu, gry czy też drużyny sportowej. Tak, tak – ci szaleńcy na stadionach z twarzami wysmarowanymi farbą, dmący w wuwuzele, to także fandom. Owszem, szalony i czasem nieobliczalny, ale łączy ich miłość, oddanie i poświęcenie, a to są przecież wyznaczniki każdego dobrego fandomu. Niemniej jednak z racji, że moje zainteresowania nie obejmują raczej żadnego sportu, pozwolę sobie się skupić na tym, co sama znam i kocham – na książkach, filmach, serialach i komiksach.
Ok, ale zapytacie, kiedy to się wszystko zaczęło? Co było na początku?
221B Baker Street
Cóż, trudno wskazać konkretną datę, bo jestem przekonana, że Iliada mogła mieć tak samo oddaną grupę fanów, jak na przykład Zmierzch, ale skupmy się dziś na literaturze nowożytnej. Ja postawiłabym czerwoną kropkę na okolice roku 1888, kiedy to Arthur Conan Doyle opublikował swoją pierwszą książkę, której bohaterem był błyskotliwy detektyw Sherlock Holmes.
W tym miejscu chciałabym dać prztyczka w nos wszystkim tym, którzy są przekonani, że to oni wymyślili fandomy i uważają, że to zjawisko jest nowe i należy tylko do nich. A figę! Ludzie radzili sobie znakomicie bez waszych forów, fanzinów i tumblera!
Ok, ale prawdą jest, że nie było tak, że fandom ruszył od razu z kopyta, gdy tylko pojawił się pierwszy tom serii o Sherlocku. Potrzeba było trochę czasu i serii opowiadań, publikowanych co kilka lat w zbiorach, aby autor zaczął otrzymywać listy adresowane do pana Holmesa. I wtedy zaczęło się całe wariactwo. Okazało się, że nieświadomie Conan Doyle odkrył przepis na sukces, który potem będzie wielokrotnie powielany przez późniejszych twórców – seria. Wystarczyło tylko (albo i aż, bo każdy, kto kiedyś chciał coś napisać, wie, że czasami spłodzenie jednej kartki żywego tekstu graniczy z cudem) dać ludziom postacie, w których się zakochają, fabułę, która będzie ich trzymać cały czas w napięciu, a potem złamać im serce i sprawić, że nie będą się mogli pozbierać przez kilka tygodni.
Brzmi znajomo?
Kto nie przechodził mikrozałamania po zakończeniu wybitnej książki i nie wiedział, co zrobić ze swoim życiem, niech pierwszy rzuci kamień. Niektórzy autentycznie wierzyli, że detektyw jest prawdziwą, żywą osobą i prosili go o odnalezienie psa czy członka rodziny. Ludzie pokochali książki Conana Doyle’a do tego stopnia, że gdy autor w 1893 zdecydował się na uśmiercenie swojego bohatera, nosili czarne przepaski na znak żałoby. Urządzili nawet pogrzeb, który przeszedł ulicami Londynu. Wtedy też pojawiły się pierwsze fanfikcje oraz teorie, które napędzają fandom do dziś – które to brały się głównie z tego, że Conan Doyle pisał swoje opowiadania szybko i nie przejmował się jakąś korektą, a już na pewno nie czytaniem tego, co napisał w przeszłości, więc cała seria ma wiele błędów i sprzeczności – czyli elementy, które są jednymi z najważniejszych składowych każdego szanującego się fandomu.
Uważam, że szalenie interesującym jest fakt, że w tamtych czasach ludzie, mimo braku czegoś takiego jak blogi czy fora, umieli sobie poradzić i nadal pozostać w kontakcie ze sobą, dyskutując na temat swojej ukochanej książki. Przez ponad dwadzieścia lat, z godnym poszanowania oddaniem, fani twórczości Conana Doyle’a prowadzili coś w rodzaju newslettera – grupa fanów co miesiąc wysyłała do jednej osoby listy ze swoimi uwagami, przemyśleniami, teoriami fanowskimi czy też pierwszymi próbami fanfikcji. Ten dzielny ochotnik, oczywiście też zagorzały fan, czytał wszystkie teksty, wybierał najlepsze, a następnie przepisywał je, tworząc swego rodzaju biuletyn, a następnie powielał na mimografie (to coś w rodzaju wiktoriańskiego skanera/drukarki) i rozsyłał ukończony newsletter. Opłata za prenumeratę była tak mała, że samozwańczy redaktor wychodził z kosztami praktycznie na zero. Nie chodziło o żadne zyski oczywiście, bo to nie było przedmiotem całego przedsięwzięcia.
Cenna nauka na przyszłość – gdy kiedyś nam cała technologia rąbnie i odetną Internet, warto pamiętać, że fani dawali sobie radę bez tych wszystkich bajerów na prąd.
Proszę się nie martwić, przybywam z kosmosu
Kolejny etap rozwoju fandomów jest nierozerwalnie związany z postępem technologicznym. Radio i telewizja dały ludziom o wiele więcej możliwości do komunikacji, dzielenia się swoją miłością. Wtedy to ludzie zaczęli patrzeć w gwiazdy i marzyć o innych galaktykach pełnych nieznanych planet. Pojawili się też bohaterowie, którzy przybyli na ziemię, aby chronić ją przed złem.
Jednym z nich był Superman.
Musicie pamiętać, że komiksy nigdy nie były stawiane na równi z książkami czy filmami. Ludzie w większości uważali, że jeżeli coś jest narysowane, to automatycznie jest kierowane do dzieci. Fakt, docelową grupą odbiorców wielu serii komiksowych są dzieciaki, ale zakładać, że wszystkie są odpowiednie dla młodego odbiorcy to wielki błąd. (Proszę, nie pomylcie się, bo będziecie musieli płacić za terapeutę dla swojego potomka, gdy zamiast najnowszego numeru Kaczora Donalda dacie mu komiks o Deadpoolu.) Początkowo nawet sami twórcy komiksów nie brali swoich dzieł na serio – cieszyło ich tylko to, że dostawali wypłatę. Nie zdawali sobie nawet sprawy, jak historie, które stworzyli, wpływają na całe pokolenie, kształtując ich pogląd na heroizm, poświęcenie, odwagę i ideały. To nastawienie zmieniło się dopiero wtedy, kiedy to właśnie pokolenie podrosło i przejęło stery.
Drugie pokolenie twórców komiksów zaskoczyło wszystkich swoją kreatywnością, przywiązaniem do postaci i niesamowitą mnogością pomysłów na kontynuacje albo nawet alternatywne wersje serii.
I wtedy stało się coś, co jeden z użytkowników Tumblera – platformy mikroblogowej zrzeszającej najczęściej największe grupy fanów – nazwał „przejęciem psychiatryka przez wariatów” („lunatics taking over the asylum”). Ci ludzie wiedzieli, jak ważna jest społeczność fanów – w końcu sami nimi byli.
Byli też, w moim skromnym mniemaniu, cholernymi szczęściarzami. Wychowali się na tych opowieściach – żyli nimi i oddychali – a teraz mogli pracować nad ich kontynuacjami. Już nie liczyło się otrzymywanie wypłaty od wydawnictwa i życie od pierwszego do pierwszego za marne gorsze, jak to robili pierwsi twórcy, tylko historia zawarta na kartach komiksów. Sam świętej pamięci Stan Lee przyznał się publicznie w jednym z wywiadów, że z początku wynagrodzenie za jego komiksy było tak marne, że wiecznie martwił się o finanse.
Nowe pokolenie twórców na zawsze zmieniło sposób, w jaki postrzegamy komiksy. To już nie kolorowe zeszyty pełne portretów śmiesznych ludzików w bardzo ciasnych strojach, a coś więcej. Coś, co zmieniło życie tysięcy dzieciaków na świecie. Zapoczątkowało wspaniałe przyjaźnie, jestem pewna, że nawet kilka całkiem niezłych małżeństw. Postacie pod piórami nowego pokolenia twórców zmieniały się, dojrzewały, kochały i nawet umierały. Zawsze powtarzam, że na początku był papier. Czasami nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele zawdzięczamy książkom i komiksom. Spoglądając na moje półki uginające się pod ich ciężarem, zawsze będę wdzięczna autorom za czas poświęcony na ich napisanie. Lubię myśleć, że to właśnie one były podstawą wszelakich fandomów i bez właśnie tego papieru nie mielibyśmy tak wspaniałych, barwnych i szalonych społeczności fanów.
Co pewnie zatrzymałoby nas w rozwoju na zawsze.
[…] całą rodziną na kanapie stawało się powoli codziennością. Jak już wspominałam w moim pierwszym artykule, jednym z przepisów na sukces jest seria. No a co może być lepszego niż taka, której nawet nie […]